Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rodzinna historia pełna tajemnic…
Dramatyczne zdarzenia skłaniają Ewę do wspomnień na temat niewyjaśnionej śmierci starszej siostry, Joanny. Postaci sprzed lat i wątki ich życia widziane w nowym świetle, okazują się mieć zaskakujące znaczenie w rozwiązaniu tajemnicy. Czy w scenerii pięknych jezior mazurskich, zagadka znajdzie rozwiązanie?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 232
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2024 Barbara Rybałtowska
Copyright for this edition © 2024 by Axis Mundi
redaktor prowadzący: Marta szelichowska
redakcja: Elżbieta Makowska
korekta: Aleksandra Kleczka
korekta techniczna: Basia Borowska
projekt okładki: Borys Borowski
skład: Positive Studio
wydanie ii
isbn oprawa br: 978-83-8383-052-0
ean oprawa br: 9788383830520
isbn e-book: 978-83-8383-053-7
ean e-book: 9788383830537
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Żadna część książki nie może być wykorzystana bez zgody wydawcy.
Ufff…– odetchnęłam z ulgą, otworzywszy oczy.
Nade mną bieleje skośna ściana mojego pokoju na poddaszu w Kurhanowie. Jest widno, świeci słońce i leżę we własnym łóżku, a nie biegam po lesie w czasie huraganu, starając się uniknąć przygniecenia przez walące się drzewa. Koszmar! Ale, chwała Bogu, to był tylko sen…
Ojej! To już prawie dziesiąta! Ależ pospałam! Szkoda tylko, że takim snem.
Wszyscy wyjechali, nawet nie mam komu opowiedzieć o nocnych zmaganiach. Ale za to obie łazienki mam tylko dla siebie. Nie muszę czekać w kolejce na kąpiel.
Opuszczam nogi, na pamięć trafiam stopami w kapcie i postanawiam zamiast prysznica zaserwować sobie kąpiel w jeziorze. Trzeba korzystać z ostatnich ciepłych dni.
Przez całą drogę do „małej plażki”, jak nazywamy naszą dziką plażę, układam plan działania na dzisiaj. Gdybym solidnie zabrała się do pracy, do końca przyszłego tygodnia skończyłabym projekt tego osiedla. Tak zrobię! Będę go miała nareszcie z głowy, a potem– hulaj dusza!
Mijam posesję leśniczego, brama zamknięta, psa chyba z sobą zabrali, bo nie szczeka. U sołtysa też pustawo, chociaż nie… Tomek krząta się w swoim ogródku. Ciekawe, czy ktoś się kąpie.
Idę w dół piaszczystym jarem. Woda przezroczysta, rozświetlona słońcem. Widać pływające przy kładce rybki. A za trzcinami, co to? Kuter rybacki? Co on robi tak blisko kąpieliska? Chyba nie zamierzają w tym miejscu rozciągać sieci?
Rozkładam ręcznik, podnoszę głowę i dostrzegam tego człowieka. Tak, to on! Ten sam, którego od dawna widuję w lesie i denerwuję się tym, bo sprawia wrażenie, jakby podążał za mną, jakby mnie śledził. Zbyt często go widuję, żeby to było przypadkowe. Teraz jednak nie patrzy na mnie, tylko na kuter. Wygląda na to, że jego widok niepokoi go i denerwuje. Ma zmarszczone czoło i porusza ustami, jakby klął pod nosem.
Wchodzę do wody, wcale nie jest zimniejsza niż wczoraj. Jeszcze nie. Nie wiem, czemu trzymam się jak najdalej od przycumowanego kutra. Płynę w stronę dużej plaży. Lubię tak płynąć aż za granicę trzcin, spoza których wyłania się panorama zatoki.
To było bardzo burzliwe lato– myślę sobie. Nie tylko z powodu kapryśnej aury. Także emocjonalnie. No i upłynęło tak szybko, jakby trwało połowę albo i ćwierć tego czasu co zawsze. Nic dziwnego. Tyle było do zrobienia! I po co to wszystko, skoro i tak jesteśmy tylko zakładnikami losu…
Takie niewesołe myśli nawiedzają mnie od kilku dni, odkąd telefon wydaje się dzwonić tylko po to, żeby przynosić ponure wieści. Po powrocie z plażki zabieram tacę ze śniadaniem do pokoju na piętrze i stawiam ją na biurku. Usiłuję pracować, ale trudno mi się skupić, częściej zerkam na okno niż na ekran komputera. Przez szyby oklejone sylwetkami ptaków w locie gapię się na ogród. Ściślej mówiąc, na jego górne partie. Bo z fotela, na którym siedzę, nie widać trawnika ani rabatek z armią przekwitających mieczyków, tylko czerwone dachówki wędzarni i wierzchołki drzew.
Grab– dałabym sobie głowę uciąć– jeszcze wczoraj zielony, dzisiaj jest prawie cały żółty. Za nim wierzba w letniej i niezmiennie zielonej szacie, ale o przezroczystej z powodu opadłych liści koronie. Poprzez nią widać w oddali białe ściany i czerwony blaszany dach poddasza pobliskiego hotelu, odcinające się wyraźnie od tła mrocznej ściany lasu. Tuż zza balustrady tarasu zagląda na piętro tuja. Kto by pomyślał, że tak wyrośnie w ciągu ostatnich lat. Tylko patrzeć, jak dosięgnie dachu. Gałęzie sosny ścigają się z kolczastymi witkami łozy, która mocno poprzycinana poprzedniej jesieni, rozrosła się znowu i w górę, i na boki.
Kiedy dwadzieścia jeden lat temu kupiliśmy ten kawałek ziemi, nie było na niej nic oprócz piachu. A teraz naszego „stanowczo za wysokiego”– wedle opinii naszej sąsiadki pani Marysi– domu nie widać spoza drzew i tego, co tu porosło. Trzeba podjechać zupełnie blisko pod bramę, żeby ukazał się oczom front budynku z dużym drewnianym gankiem.
Tak niedawno patrzyłam z nadzieją przez to samo okno, śledząc budzenie się przyrody do życia. Ta sama brzoza, której pąki na moich oczach zamieniały się w liście, teraz już je gubi. Tak niedawno urosły, a już umierają. Przemijanie…
Gdyby projektowanie nadal polegało na ślęczeniu nad deską kreślarską, już nie dałabym rady. Przez mój kręgosłup i… biodro! Uroki sędziwego wieku! Siła złego na jedną staruszkę emerytkę. Dzieci zaśmiewają się, kiedy tak narzekam.
– Ty i staruszka, mamo! Przesadzasz!
– Ale przecież emerytka!– bronię się.
Chociaż przestałam chodzić do biura, nie mam czasu na nic poza pracą. Nie rozstaję się z laptopem, mam go przy sobie i w kawiarni, i w łóżku. Wszędzie, gdzie jestem. Wszystko dlatego, że podkusiło mnie, żeby wtrącić swoje trzy grosze, kiedy młodzi (nasz syn Marek, synowa Jola i ich przyjaciele) założyli biuro i zaczęli projektować tanie osiedla dla średniozamożnych klientów. Skrytykowałam mojego syna, a ten oburzony krzyknął:
– Mądra jesteś! Spróbuj zrealizować swoje poprawki, nie przekraczając narzuconego limitu wydatków!
– A spróbuję, żebyś wiedział!
– Życzę powodzenia!– roześmiał się mój pierworodny, a ja pół żartem, pół serio zabrałam się do obmyślania konkurencyjnej wersji.
Po trzech tygodniach dopięłam swego. I tego właśnie dnia Marek i Jola przyszli do nas na obiad. Oboje mieli nietęgie miny.
– Pokłóciliście się czy co?– spytałam.
– Dlaczego tak uważasz?– zdziwiła się moja synowa.
– Bo siedzicie z nosami na kwintę.
– Mamy kłopoty z klientem. Grymasi. Boimy się, że nie podpisze z nami umowy.
– To pokażcie mu mój projekt.
– Twój? O czym ty mówisz?
– Rzuciłeś mi, synu, wyzwanie…
– Zrobiłaś projekt??
– A jakże! Omijając wszystkie niedostatki twojego.
– Mówisz poważnie?
– Podjęłam wyzwanie w żartach, ale wyszło całkiem poważnie.
– Pokaż!
– I zmieściłam się w budżecie! No i świetnie się przy tym bawiłam.
Marek z Jolą już siedzieli przy moim laptopie z wypiekami na twarzach.
– Co zamierzasz z tym zrobić?
– A powinnam coś robić? Wzięłam się do tego ot tak, żeby się sprawdzić.
– Jest świetny.
– To sobie go weź.
– Tak zwyczajnie? A jeśli go sprzedam?
– Wtedy odpalisz mi słony procent.
– Naprawdę możemy nim dysponować?
– Jeśli się komuś spodoba… no cóż, będę usatysfakcjonowana…
Projekt się spodobał. Sprzedali go do Szwecji, Norwegii i gdzieś tam jeszcze. Zamówili nowe dla innych kontrahentów, z niewielkimi zmianami uwzględniającymi upodobania nabywców. I tak oto, chcąc nie chcąc, weszłam do spółki. Jeszcze niedawno śmiałam się, że jak tak dalej pójdzie, moja wersja domów podbije świat! Pobożne życzenia. Ciekawe, jak się to ma dokonać, skoro od ponad trzech tygodni nie posunęłam się w mojej pracy ani o krok, ani o jedną kreskę. Nie mam pomysłów, nie mogę się skupić. Stało się to jak za dotknięciem różdżką niedobrej wróżki.
Zaczęło się od tego, że musiałam opuścić Kurhanowo, bo miałam coś do załatwienia w Warszawie. Mimo że od wiosny przebywałam w moim raju, jakoś w tym roku mniej doświadczyłam jego dobrodziejstw. Już w lipcu ukończyłam zamawiane zimą projekty, ale zaniedbałam mnóstwo spraw bieżących, a także kontakty towarzyskie.
W przeddzień wyjazdu do Warszawy zatelefonowała do mnie Basia Jastrzębska.
– Włącz szybko telewizor! Szybko!– ponaglała mnie.– Program drugi.
– Witaj, Basiu! Myślałam, że jesteś jeszcze w Viareggio.
– Właśnie wróciłam. Oglądam „Reportera Polskiego” i kogo widzę: moją Ewę!
Przypomniałam sobie, że wiosną rzeczywiście telewizja nagrywała tutaj program o znanych rezydentach Kurhanowa. Jerzy, mój mąż, znany filmowiec, niewątpliwie do takich należy, zarejestrowano więc rozmowę i z nami. Zupełnie o tym zapomniałam. Upłynęło od tamtego czasu wiele tygodni, ba, miesięcy! Kiedy włączyłam telewizor, program właśnie się skończył. Szkoda. Ale porozmawiałam sobie z moją miłą sąsiadką.
Poznałyśmy się wiele lat temu, gdy Basia ze swoją śliczną dziesięcioletnią wtedy córeczką wprowadziła się na nasze piętro. Sama też była urodziwa. Miała gęste, puszyste ciemne włosy, związane na karku, duże jasne oczy i dołki w policzkach. Pracowała w redakcji „Biuletynu Informacyjnego” Polskiej Akademii Nauk. Po pewnym czasie, gdy stałyśmy razem w kolejce w sklepie mięsnym, bo takie były czasy, opowiedziała mi trochę o sobie. Że jest rozwiedziona, sama wychowuje dziecko i cieszy się, że dostała mieszkanie w naszej ładnej, tonącej w zieleni dzielnicy. Pomyślałam wtedy, że ani samotne wychowywanie córki, ani przymusowe wystawanie w kolejkach przed pracą i po niej nie są w stanie jej pognębić, bo urocze dołeczki w policzkach, pojawiające się przy uśmiechu, nie znikły z jej twarzy. Latami widywałyśmy się od przypadku do przypadku, a to w kolejce, a to na spacerze z psami, bo Basia była „psiarą”, podobnie jak my. Nasze dzieci chodziły do tej samej szkoły. Razem przeżywałyśmy ich egzaminy do liceów, na studia, potem ich śluby, narodziny wnucząt. Nasze losy toczyły się obok siebie. Bywałyśmy z sobą blisko, zwłaszcza wtedy, kiedy Basia została menadżerką mojego męża. Świetnie sobie z tym radziła. Zaczęło się od tego, że spotkawszy się na spacerze z psami, opowiedziałyśmy sobie o naszych kłopotach. Jerzy właśnie zmuszony był rozstać się ze swoją agentką i nie dawał sobie rady ani z kontrolą dystrybucji filmów, ani z bieżącą organizacją swojej pracy. A Basia akurat wtedy przeszła na emeryturę i nie mogła sobie poradzić ze spożytkowaniem swojej energii. Zaczęła mi zadawać pytania o specyfikę pracy agentki reżysera. Rozgadałam się na ten temat, a ona słuchała z uwagą i kiedy żegnałyśmy się pod jej drzwiami, bo jej mieszkanie było pierwsze z brzegu na naszym piętrze, powiedziała:
– To bardzo ciekawa praca, chyba dałabym radę się w to wdrożyć. Zapytaj męża, czy by mi zaufał.
– Naprawdę? Podjęłabyś się tego? Myślę, że byłby zachwycony. Ale musiałabyś poznać specyfikę nowych obowiązków.
– Czego to ja w mojej pracy nie musiałam się douczyć! Wszystko jest dla ludzi. Zamiast kisnąć z nudów… Ale pan Jerzy musiałby mnie zaakceptować i cierpliwie poczekać, aż się we wszystkim połapię.
– Wiesz co? Lepiej będzie, jak sama z nim o tym porozmawiasz. Zapraszam cię na kolację.
– Zgoda. Ale nie dzisiaj. Dzisiaj poddaj mu ten pomysł. Niech go przetrawi. A jeśli pozytywnie zareaguje i na jutro nie macie innych planów, przyjdę.
Jerzy uznał to najpierw za żart, ale po zastanowieniu się postanowił z nią porozmawiać. I doszli do porozumienia. Basia szybko zgłębiła tajniki menadżerowania i wkrótce okazała się bezcenna. Pracowali z sobą cztery lata, do czasu, kiedy Jerzy pod wpływem pewnej zapaści w firmie, wynikłej z intryg i zawiści, podjął kategoryczną decyzję, której nie mogę mu darować. Postanowił mianowicie zrezygnować na zawsze z robienia filmów i zająć się wyłącznie pracą pedagogiczną, którą dotychczas i tak uprawiał, będąc wykładowcą na pół etatu w szkole filmowej, na Wydziale Reżyserii.
Tak się złożyło, że Basia otrzymała w tym samym czasie kuszącą propozycję dłuższego pobytu we Włoszech. Miała opiekować się pięknym domem przyjaciółki w czasie jej wyjazdu do Kanady. Nieśmiało przebąkiwała o tym, nie chcąc zostawiać Jerzego w kłopotliwej sytuacji. Ale on przejął inicjatywę.
– Nie ma się co wahać, Basiu. Zwłaszcza że to, co zamierzam teraz robić, nie wymaga twoich poświęceń. O tantiemy z filmów i tak muszę się sam zwracać do Stowarzyszenia Filmowców Polskich. Nowych filmów u mnie nie będzie, a ty nie możesz zaprzepaścić nadarzającej się okazji. Jedź i korzystaj z życia.
Tak się też stało. Basia wyjechała, choć oboje żałowali, że nie będą dalej z sobą współpracować. Jerzy został belfrem-mistrzem i jest z tym bardzo szczęśliwy.
Mimo paromiesięcznych pobytów w słonecznej Italii Basia była mocno obecna zarówno w życiu swoich bliskich, czyli wnuka Bartka i córki Małgosi, jak i innych podopiecznych, których zawsze potrafiła sobie znaleźć. Działała też z wielkim zapałem w Radzie Mieszkańców naszego osiedla, przewodnicząc wielu pożytecznym akcjom.
Po jej telefonie przynaglającym mnie do oglądania programu o Kurhanowie postanowiłam, że podczas mego krótkiego wypadu do Warszawy muszę się z nią zobaczyć. Nazbierałam jej grzybów, których była amatorką, i poprosiłam, żeby zarezerwowała sobie trochę czasu na pogaduszki. Przyjechałam do stolicy późnym wieczorem w sobotę. W niedzielę udałam się na umówione dawno spotkanie, po którym chciałam zwabić moją miłą sąsiadkę do siebie. Wróciłam jednak ze spotkania zmęczona, nie nadawałam się do kontaktów towarzyskich. Zamierzałam pójść z książką do łóżka. Wzięłam kąpiel, po czym zatelefonowałam do Basi, żeby umówić się z nią na dzień następny. Nie wiem, nie potrafię sobie tego wytłumaczyć, z jakiego powodu zaczęłam rozmowę inaczej, niż zamierzałam:
– Basieńko, jestem już w Warszawie, miałabyś ochotę wpaść do mnie za pół godziny czy przekładamy to na jutro?
– A kto to wie, co będzie jutro? Przyjdę za pół godziny.
– Cieszę się. Czekam.
Odłożyłam słuchawkę. Naprawdę byłam uradowana, że zdecydowała się przyjść od razu. Nie wiedziałam jeszcze, jakie to miało okazać się ważne ani jak prorocze były jej słowa rzucone przed chwilą do słuchawki: „A kto to wie, co będzie jutro?”.
Te jej słowa, wypowiedziane beztrosko, do dziś dźwięczą mi w uszach.
Basia ucieszyła się z grzybów, jeszcze bardziej z płyt z cyfrowymi wersjami trzech starych filmów Jerzego i wyglądała świetnie. Opalona na złocisty kolor błogosławionym słońcem Italii, tryskała energią i humorem. Pogawędziłyśmy o rozległych plażach Viareggio, które i ja miałam szczęście kiedyś odwiedzić, o jej planach rehabilitacji, bo podobnie jak mnie dokuczały jej bóle kręgosłupa.
Siedziała naprzeciwko odprężona i uśmiechnięta. Patrzyłam na nią z przyjemnością. Pomyślałam, że dołeczki w policzkach nadal dodają jej uroku.
– Co ja sobie narobiłam, upierając się na tego kuriera!– mówiła, nie wiedząc, że wygłasza kolejne złowieszcze stwierdzenie.
– Jakiego kuriera?
– Zamówiłam na „Allegro” pilota do telewizora. Chciałam go mieć jak najszybciej, więc zażądałam przesyłki kurierem. Pilnowałam, żeby go nie przegapić, i nie upilnowałam. Muszę teraz jechać sama na Łopuszańską.
– Och, na Łopuszańską? Znam to miejsce. Też odbierałam tam przesyłkę. Musisz bardzo uważać, bo tam jest duży ruch!– wygłosiłam tym razem ja złowieszczą kwestię.
Jakże ważne niekiedy okazują się wypowiedziane ot tak sobie słowa w kontekście tego, co przyniesie los.
Pożegnałyśmy się z Basią dość późno, roześmiane i pełne miłych wrażeń ze spotkania. Jeszcze za chwilę wróciła do mnie z listą kwater prywatnych w Busku-Zdroju, gdybym chciała skorzystać tam z zabiegów sanatoryjnych na moje bolące kości. Sama wpadła na ten pomysł, żeby zaradzić moim kłopotom. Taka właśnie była. To ona podlewała kwiatki na korytarzu, wzywała karetkę dla sąsiada, przygarniała psa, gdy ktoś znajomy wyjeżdżał na urlop. Taka właśnie była…
Otóż to– była. Bo Basi już nie ma. Przedwczoraj wróciłam do Kurhanowa z jej pogrzebu. Co za bezsensowna śmierć! Skończyć życie w pełnej formie, z nadzieją na przyszłość, z głową pełną projektów to najokrutniejsza z zasadzek losu.
Po naszym spotkaniu położyła się spać po północy, a już o ósmej rano była na treningu rehabilitacyjnym, mającym podtrzymać w formie jej szwankujący kręgosłup. Potem udała się na ową nieszczęsną Łopuszańską po zamówionego pilota za… czternaście złotych i dziewięćdziesiąt groszy! Przed przejściem dla pieszych czekała karnie na zielone światło. Kiedy zabłysło, zdecydowanie weszła na pasy i… w tej samej chwili wjechał w nią samochód, rozpędzony tak, że nie zdołał w porę zahamować. Z wielką siłą uderzył w Basię.
Karetka, którą zaraz wezwano, dotarła do nieprzytomnej ofiary wypadku po czterdziestu pięciu minutach, bo miała po drodze awarię. Na ostrym dyżurze oddziału neurologicznego był tłok, zawieziono więc ranną w głowę pacjentkę najpierw do szpitala przy Barskiej na poskładanie złamanej nogi.
Z ciężkim urazem czaszki trafiła na neurochirurgię dopiero po południu, po pięciu godzinach od wypadku. Oczyszczono ranę z wielkiej ilości krwi, ale już nastąpił obrzęk mózgu i inne niepokojące zmiany. Rodzina czekała na powrót biedaczki do świadomości, a ja razem z nimi. W mojej głowie wciąż kołatała się myśl, jak dobrze zrobiłam, nie odkładając spotkania. Jeszcze przynajmniej przez parę chwil cieszyłyśmy się swoją obecnością.
Basia wciąż trwała w śpiączce, kiedy nadeszła wieść o Zosi. Ukochana starsza siostra Jerzego, jego bratnia dusza i autorytet, jedyna jeszcze żyjąca osoba z najbliższej rodziny, doznała udaru pnia mózgu. Nie od razu wyglądało to tragicznie. Do oddalonego o kilkadziesiąt metrów od jej domu szpitala dotarła, gdy poczuła się źle, o własnych siłach. Zbadano ją, podano środki na obniżenie ciśnienia i… odesłano do domu. Jak się wkrótce okazało– za wcześnie.
Nie upłynęły trzy godziny, gdy znowu zmuszona była tam wrócić, wciąż czując się niedobrze. Tym razem po szczegółowym zbadaniu umieszczono ją na oddziale intensywnej terapii. My dowiedzieliśmy się o wszystkim dopiero po kilku dniach, kiedy jej syn Gustaw zatelefonował do nas do Kurhanowa:
– No, wiesz Guciu, nie tak się umawialiśmy!– powitał go Jerzy żartobliwą reprymendą.– Dopiero co kąpaliśmy się razem, planując wspólny wypad do mojej siostrzyczki, a ty dzwonisz oto z drugiego końca Polski, żeby mnie zawiadomić, że pojechałeś tam beze mnie?… Dlaczego nie chce ci się żartować?… No nie! Jak to, w szpitalu?… Kiedy to się stało? Pięć dni temu? I dopiero teraz mnie zawiadamiasz?…
Jerzy odłożył słuchawkę i opowiedział mi o tym, co usłyszał.
– Uważam, że powinieneś tam jechać. I tak zamierzałeś ją odwiedzić. Gdy będzie miała w pobliżu syna i brata, szybciej wróci do zdrowia.
– Masz rację. Jadę zaraz do Warszawy, a jutro skoro świt do Zakopanego.
Tak też uczynił. To znaczy wyjechał natychmiast z Kurhanowa do Warszawy, ale tam zatrzymał się jeszcze trzy dni, zanim podążył do stolicy Tatr. Uczynił tak na prośbę Gustawa, który bał się, że jego chora matka ujrzawszy brata, mogłaby doznać szoku.
– Kiedy mama zobaczy, że rodzina się zjeżdża, może się przestraszyć, że jej zdrowie jest w stanie krytycznym. Wolałbym ją na twój przyjazd przygotować…– mówił Gutek.
I trudno było mu odmówić słuszności. Tyle że nie mógł był przewidzieć tego, iż w dniu, który wyznaczył sobie na przygotowanie matki na rychłą wizytę brata, ona przestanie kontaktować. Gutek spędził cały dzień przy jej łóżku, rokowania były nie najgorsze, a nocą to, co uznano za spokojny sen, okazało się śpiączką. Tak więc Jerzy po przyjeździe do Zakopanego nie mógł już porozmawiać z siostrą. Trudno było mu zaakceptować to, iż jej kontakt ze światem jest zakłócony do tego stopnia, że przestała czuć obecność bliskich jej osób i słyszeć oraz rozumieć, co do niej mówią.
Przez kilka dni obaj mężczyźni pochylali się nad łóżkiem chorej, ale jej stan się nie zmieniał.
Tymczasem wrzesień, wyjątkowo w tym roku pogodny, dobiegał końca, a razem z nim wakacje studentów i ich wykładowców. Tak więc obowiązki zawodowe zmusiły Jerzego do powrotu na uczelnię. Po odbyciu kilku posiedzeń senatu musiał jeszcze przewieźć rodzinę z jezior do Warszawy, bo wszyscy jego bliscy wyjechali tam na grzybobranie.
Cóż to był za miesiąc! Dopiero co jechałam do Warszawy pełna energii, planów na przyszłość, skora do spotkań i odnawiania kontaktów, i proszę: niektóre z nich stały się rozdziałem zamkniętym na zawsze. Basia odeszła po trzech tygodniach od wypadku, nie odzyskawszy przytomności. Mam w pamięci jej uśmiech z dołeczkami w policzkach, jej witalność, życzliwość do świata. Kiedy przechodzę obok drzwi jej mieszkania, kładę na nich rękę; mam nadzieję, że odbiera gdzieś mój sygnał, iż o niej myślę.
W sobotę dwudziestego dziewiątego września byliśmy w dobrych nastrojach. Nareszcie po kilku mokrych dniach pojawiły się grzyby, słońce świeciło jak w sierpniu. Było tak ciepło, że mogliśmy jadać na tarasie. Obecność dzieci i wnuków w Kurhanowie była remedium na mój smutek po pogrzebie Basi, która ostatecznie przegrała walkę o życie. Na szczęście informacje o Zosi były obiecujące. Otworzyła właśnie oczy, które patrzą na świat całkiem przytomnie, a to ponoć dobrze rokuje. Wprawdzie nie zaczęła jeszcze mówić, ale w takiej chorobie poprawa nie następuje od razu. Takie wieści przekazał nam Gutek. Jego głos był pełen otuchy. Jedynym cieniem na tych prognozach kładł się problem konieczności przeniesienia chorej do szpitala specjalistycznego pod Krakowem. Nie wiedzieliśmy, jak jej organizm zaadaptuje się w nowym miejscu. Martwiliśmy się też tym, że została tam przewieziona karetką szpitalną, która nie zabrała razem z nią jej syna. Miał tam dotrzeć we wtorek.
Wieczorem dowiedzieliśmy się, że transport przebiegł pomyślnie, chora nie jest w śpiączce, więc trzeba być dobrej myśli. I byliśmy. Zwłaszcza że jeszcze przed pogrzebem Basi udało mi się zaklepać miejsce dla Zosi w szpitalu w Warszawie o tej samej specjalizacji, co ten na południu Polski i pozostawało tylko czekać, aż stan jej poprawi się na tyle, że będzie można ją przetransportować. A wtedy wszyscy będziemy mogli ją odwiedzać i kibicować jej powrotowi do zdrowia.
Póki co mogliśmy jednak cieszyć się lekką poprawą jej samopoczucia. To, że Gutek odetchnął, uradowało nas wszystkich. Cieszyliśmy się też tym, że jest z nim jego nowa pani. Układy Gutka z kobietami od lat były troską jego matki. Często rozważałyśmy z Zosią, dlaczego jej przystojny i sympatyczny syn nie potrafi ułożyć sobie życia osobistego. Nie mam nic przeciwko czułym i umiejącym kochać mężczyznom, ale u niego jest chyba czegoś za dużo. Za dużo oddania, za dużo rezygnacji ze swoich potrzeb, kto wie czego jeszcze? Dość, że wszystkie kolejne partnerki owijają go sobie wokół palca, dominują absolutnie, a potem opuszczają. Zarówno jego matka, jak i cała nasza rodzina chcielibyśmy zobaczyć go wreszcie w bezpiecznym porcie. Czy okaże się nim nowy związek? Nie wiem…
Wszyscy byliśmy dobrej myśli co do zdrowia Zosi. Mieliśmy nadzieję. Moja przyjaciółka lekarka powiedziała mi kiedyś, że przy udarach i wylewach regułą jest to, że jak się zaczyna poprawiać, to zmierza ku lepszemu.
W niedzielę trzydziestego września zjedliśmy śniadanie na tarasie, dość wcześnie i wcale nam nie było zimno. Nasza wnuczka Maja– córka Wioli, świeżo upieczona studentka– wbrew protestom matki ustawiła na stole swojego laptopa i sprawdzała na stronie internetowej uniwersytetu szczegóły dotyczące początku roku akademickiego.
– Nie rozsiadaj się przy komputerze, bo już wychodzimy do lasu, dzień jest teraz za krótki, żeby wychodzić późno– mówiła Wiola.
– Jeszcze tylko zajrzę na Facebooka– nie dawała za wygraną Maja.
– No nie! Albo już to zostawiasz, albo wychodzimy bez ciebie!
– Zanim będziecie gotowi, wszystko zdążę przeczytać…
W tym momencie zaczął dzwonić telefon Wioli. Odebrała połączenie.
– Nie! Jak to nie żyje? Przecież było lepiej… Kiedy to się stało?… Tak… tak, przekażę, trzymaj się Gutek, jesteśmy z tobą…
Odłożyła słuchawkę i zalała się łzami. Patrzyliśmy na nią w milczeniu, nie mając odwagi o nic pytać. Wiola podeszła do ojca i otoczyła go ramieniem.
– Ciocia Zosia nie żyje– powiedziała cicho, tuląc się do niego.
Ja też byłam już przy Jerzym. Pomijając to, co sama czułam, wiedziałam, jak bolesna to strata dla męża. Nie był w stanie wydusić z siebie słowa. Wargi mu drżały, a z oczu popłynęły łzy. I taki był w tej chwili podobny do swojej starszej, utraconej właśnie siostry.
Kiedy oboje byli młodsi, nigdy nie przyszłoby im do głowy, że są do siebie podobni. Jerzy był szczupły, ruchliwy i nerwowy, a jego siostra okrąglutka i dostojna w zachowaniu, mowie i ruchach. Dopiero gdy oboje posiwieli, zaczęli wyglądać niemal tak samo. Najpierw zauważyliśmy to na zdjęciach, a potem nie można się było nadziwić, jak jednakowo marszczą czoło, kiedy niedosłyszą, jak ich tak samo niecierpliwią wygłupy dzieci, jak identycznie intensywnie niebieskie są ich oczy i z jaką godnością oboje przemierzają leśne ścieżki. To zdumiewające, jaką moc mają ludzkie geny.
Tuląc mego męża, aby mu ulżyć w rozpaczy, widziałam ich karmiących razem kaczki na przystani, wspominających swoje dziecięce lata, pochylających się czule jedno nad drugim. Ten obraz dwóch niemal identycznych twarzy stał się oto przeszłością. Już nie znajdą się nigdy obok siebie.
Wszystkie nasze plany na pogodny ostatni dzień września uległy nagle zmianie. Zamiast wędrówki do lasu zaczęło się pakowanie i zabezpieczanie domu na zimę. Po krótkim spacerze z psami załadowaliśmy nasze rzeczy do samochodów, które ciężkie od bagażu i tego, co w sercach, opuściły Kurhanowo. Tak naprawdę opuścili je wszyscy oprócz mnie. Zostałam jeszcze na dwa dni, żeby pozamykać różne sprawy, bo pogrzeb miał się odbyć dopiero w przyszłym tygodniu. Kiedy zamknęłam bramę i odczekałam, machając im, póki nie zniknęli za zakrętem drogi, poszłam na przechadzkę w stronę polany.
Mężczyzna, a właściwie starszy człowiek, którego ostatnio wciąż spotykaliśmy w lesie, ten sam, który niedawno przyglądał się zacumowanemu przy trzcinach tuż przy plaży niewielkiemu kutrowi, teraz szedł za mną w pewnej odległości. Poczułam się z tym niezręcznie, bo zaczynałam nabierać przekonania, że on nas, a szczególnie mnie śledzi. Jego twarz wydawała mi się dziwnie znajoma. Jakoś mi majaczyła w pamięci także młodsza jej wersja.
Pogrzeb Zosi– sprowadzenie urny z jej prochami do rodzinnego grobu na Powązkach – nastąpił w tydzień po wyjeździe rodziny z Kurhanowa. Mimo że przez długie lata mieszkała w Zakopanem, jej pożegnanie w Warszawie zgromadziło sporo osób, większość z nich zaprosiliśmy na poczęstunek, który Wiola pomogła załatwić w restauracji obok naszego osiedlowego Domu Kultury.
Smutne, ale i lekko odprężające było to spotkanie. Uczestniczyła w nim bliższa i dalsza rodzina oraz kilkoro naszych przyjaciół, którzy znali Zosię i chcieli ją z nami pożegnać. Snuliśmy wspomnienia. Jerzy wzruszył wszystkich płomienną mową o zaletach i osiągnięciach zmarłej siostry. Nasza córka ze łzami w oczach opowiedziała wszystkim o swoim ostatnim widzeniu się z ciocią, które miało dla niej ogromne znaczenie.
W czasie pobytu na nartach w Zakopanem zaprosiła Zosię do kawiarni. Zupełnie nieoczekiwanie ich spotkanie, przewidziane na godzinkę, przedłużyło się do kilku godzin. Bo też zdystansowana na ogół Zosia była tego popołudnia niezwykle wylewna. Opowiedziała mojej córce mnóstwo anegdot z życia rodziny, kiedy ona i Jerzy byli jeszcze dziećmi. Jej pamięć otworzyła się jak nigdy. Posypały się wspomnienia o przedwojennych wypadach na narty z całą rodziną, o budowie kolejki linowej na Kasprowy, o elitach, które wodziły wtedy rej w tatrzańskim kurorcie, o panującej wówczas modzie i zwyczajach. Wiola słuchała jak zaczarowana. Nieoczekiwanie stała się uczestniczką zdarzeń, o których nie miała pojęcia. Ciocia, zazwyczaj mało przystępna, pokazała swoje nieznane, prawdziwe oblicze. Jak stwierdziła moja córka– bardzo sympatyczne i fascynujące.
Dla mnie to nie była nowość. W moich rozmowach z Zosią nierzadko wracałyśmy do dawnych czasów, do dzieciństwa jej i mego męża i młodości ich rodziców. Ale cieszę się, że Wiola spotkała się z nią poprzedniej zimy i zachowa takie ciepłe o niej wspomnienia.
Mój Boże! Zakopane bez Zosi… Pojadę tam z Jerzym, dziećmi i wnukami podczas ferii zimowych. Nie wiem, jak się tam odnajdziemy. A może jest na to za wcześnie? Może jeszcze nie powinniśmy tam jechać?
Na popołudniowym spotkaniu po pogrzebie Zosi siedziałam przy stole naprzeciw Gustawa. Tak niedawno stracił ojca. Teraz matkę. Został sam. Ma tylko nas. Ale my też jesteśmy już starzy…
Po trzech godzinach spotkania nasi goście zaczęli się żegnać. Męczący, pełen smutnych wrażeń dzień dobiegał końca. Jako organizatorzy i gospodarze spotkania wychodziliśmy ostatni. Już się ściemniało, gdy dotarliśmy do domu.
A więc to się naprawdę zdarzyło: odejście Basi, a potem Zosi. To dziwne: obie zmarły na skutek uszkodzenia pnia mózgu i niemal w tym samym czasie. Upiorny zbieg okoliczności?
Biedny Jerzy. Dużo czasu upłynie, zanim pogodzi się z odejściem siostry. Podobnie jak ja przed laty…
Ależ skąd! Tak naprawdę to tylko przygasło z czasem, ale nie pogodziłam się z tym nigdy. Teraz tamte chwile przeżywam na nowo. Smutek po utracie mojej jedynej siostry, Joanny, powraca do mnie co jakiś czas i jego moc bywa zdumiewająca, bo przecież od tamtego czasu upłynęło ponad czterdzieści lat. Nieraz dopada mnie niespodziewanie, a czasem nachodzi przy okazji innych rozstań, tak jak teraz, kiedy odeszły niemal jednocześnie dwie liczące się dla mnie osoby. Zwłaszcza że na pogrzebie Zosi pojawił się nieoczekiwanie Modest, niedoszły mąż i wielka miłość Joanny. Kiedy zbliżył się do nas przy grobie, aby złożyć kondolencje, nie mogłam uwierzyć, że to on.
– Modest?– spytałam zaskoczona.– To naprawdę ty?
– Tak, to ja. Jest mi ogromnie przykro z powodu śmierci pani Zofii. Szczerze wam obojgu współczuję. Że jesteście jednak razem, dowiedziałem się z nekrologu.
– Znałeś Zosię?
– Pracowaliśmy razem.
– Nic o tym nie wiedzieliśmy.
– A ja nie wiedziałem, że jest siostrą Jerzego.
– Zapraszam cię na obiad.
– Nie mogę. Za dwie godziny lecę do Brukseli. Zadzwonię do was. Oczywiście, jeśli otrzymam numer telefonu.
Wyjęłam wizytówkę z torebki i podałam mu ją bez słowa. Ktoś następny z żałobników już do mnie podchodził. Modest oddalał się szybko. Byłam zaintrygowana jego obecnością na pogrzebie. Myślałam, że znalazł się tu przypadkiem, poznał nas i podszedł, a on, jak się okazało, pracował z Zosią!
Pojawienie się tego człowieka z życia mojej utraconej siostry sprawiło, że jeszcze bardziej intensywnie o niej myślałam. Ale trwała oto nowa żałoba, było mnóstwo powinności, formalności związanych z likwidacją domu zmarłej siostry męża, a więc wrażenie z tego spotkania nieco się zatarło.
Po tygodniu, kiedy emocje zaczęły powoli opadać, odebrałam telefon, który przyprawił mnie o mocniejsze bicie serca.
– Dzień dobry. Mówi Modest Twardowski. Odzywam się, jak obiecałem.
– Gdzie jesteś?
– W Warszawie. Właśnie wróciłem.
– Więc to jednak byłeś ty! Nie mogłam się nadziwić. Co za zbieg okoliczności!
– Zbieg okoliczności? Nie nazwałbym tak tego. Przeczytałem nekrolog i przyszedłem na pogrzeb pani Zofii.
– Znałeś ją więc.
– Pracowaliśmy razem w Algierii.
– Nigdy nam o tym nie mówiła.
– Nie rozmawialiśmy na tematy osobiste. Bardzo się nawzajem szanowaliśmy, ale rozumiesz, różnica wieku, i w ogóle to była znajomość tylko zawodowa. No i nie miałem pojęcia, że ona jest siostrą Jerzego. Nosiła inne nazwisko po mężu, zresztą ta wasza historia… że jednak się pobraliście…
– No tak… przecież kontakty się urwały… Słuchaj, Modest, skoro los nas zetknął, szkoda, że znowu w smutnych okolicznościach, nie możemy tego zignorować. Nie zechciałbyś się z nami spotkać?
– Z przyjemnością.
– Wpadnij do nas w wolnej chwili.
– Chętnie to zrobię, gdy przyjadę na dłużej do Warszawy.
– Kiedy tylko zechcesz i będziesz mógł. Oczywiście… z żoną czy…
– Będę sam.
– Sam czy z kimś będziesz mile widziany.
Tak mu powiedziałam, ale zaraz po telefonie zaczęłam rozważać, czemu ma służyć odnawianie tej znajomości. Bo przecież nie rozdrapywaniu starych ran. To prawda, że długo po śmierci mojej siostry lubiłam wyobrażać sobie, co by było, gdyby nie odeszła. Jak wyglądałoby jej życie z Modestem i ich dziećmi. Mój Boże, nie dane jej było doświadczyć tego, co najpiękniejsze, macierzyństwa. Odeszła, omal nie zabrawszy za sobą ojca, który po jej śmierci długo chorował na banalne zapalenie płuc. Nie chciał walczyć z chorobą, poddawał się… to cud, że przeżył. Mama nad nim czuwała… może rzeczywiście kobiety są silniejsze. A dla Modesta cóż znaczą te kradzione chwile szczęścia z odległej młodości w porównaniu z latami, które upłynęły od śmierci mojej siostry? Ale dla Jerzego spotkanie z nim może mieć duże znaczenie. Opowie nam o algierskim epizodzie w życiu Zosi. Tak nazywaliśmy ten fragment jej biografii. Jechała tam niechętnie i wróciła niespodziewanie szybko. Chyba zerwała kontrakt. Albo zrezygnowano z niej. Jednak jest to mało prawdopodobne, bo była świetnym architektem. Trzeba będzie pociągnąć Modesta za język, kiedy się u nas zjawi. Może nam coś powie na ten temat.
Starałam się, aczkolwiek bezskutecznie, odsuwać od siebie myśli o jego zawodowej znajomości z Zosią, bo przecież on był przede wszystkim częścią życia mojej utraconej siostry. Pierwsze moje spotkanie z nim, dwa lata po śmierci Joasi, uspokoiło mnie na tyle, że mogłam zacząć myśleć o swoim życiu… a jak będzie teraz? Bo przecież kiedy dojdzie do spotkania po latach, ja go nie uspokoję tym, czego się dowiedziałam od człowieka z lasu, tylko zaburzę spokój, który z upływem czasu zapewne zdołał odzyskać. Jedno jest pewne– przeklinać będzie jak ja ten przypadek, który sprawił, że to nieszczęście się zdarzyło, tak wielkie zataczając kręgi.
Nie mam odwagi ujawnić swojej tutaj obecności przed całą rozwrzeszczaną ferajną, która wysypała się przed chwilą z odrapanego forda Wieśka. Słońce złocistymi mieczykami przebija się przez koronkowe wstawki w zasłonce i to te mieczyki obudziły mnie na parę minut przed tym, jak usłyszałam charakterystyczny klekot rozregulowanego silnika. Przesłaniam oczy i przez dziurki w koronkach badam sytuację na łące. Jest ich czterech i ona– Magda zwana Walkirią. Wszystko we mnie buntuje się przeciwko nim na sam dźwięk ich głosów. Nawet mi do głowy nie przychodzi, że mogę być niesprawiedliwa w ocenie środowiska, które lubiłam. Od czasu tragedii wszystko w nich mnie drażni. Rozmawiają z sobą tak, jakby znajdowali się każde w innym krańcu wielkiej nieakustycznej sali, gesty mają szerokie, doskonale wykończone, zanoszą się drażniącym śmiechem, ukazując całe bogactwo uzębienia, żaden z atutów osobistych nie pozostaje niewykorzystany, nauka nie poszła w las… Razem z kaskadami śmiechu, dowcipami głoszonymi tubalnie i obliczonymi na szerszy aplauz, z całym tym niekończącym się spektaklem granym przed niewidzialną na razie widownią ulatnia się mój mozolnie budowany i rosnący we mnie aż do wczoraj spokój.
Nie muszę nawet podnosić głowy z poduszki, żeby śledzić to, co się dzieje na dole. Mogłabym leżeć cały dzień bezpiecznie ukryta za firanką i nie uroniłabym najdrobniejszego szczegółu. Przynajmniej w tym względzie idiotyczne wstawki koronkowe w firance, które przeklinam każdego ranka, oddają mi nieocenione przysługi. Wiatr kompromitująco rozmnożył ślady wczorajszego „bankietu” pod wędzarnią. Nieuprzątnięte serwetki, w które zawinięto ości, porzucone niedbale metalowe kieliszki, butelki i gitara Maćka zwanego „Okudżawą”, resztki zwęglonych gałęzi– wszystko to, gdy tak patrzę z góry, w zagadkowy sposób kojarzy mi się ze szczątkami starej Pompei, zmiażdżonej przez potoki lawy. Jest to, być może, ryzykowne porównanie, jako że starą Pompeę, żałośnie płaszczącą się u stóp Wezuwiusza, oglądałam jedynie na kolorowych ilustracjach w podręczniku. Zamykam na chwilę oczy i odczuwam bolesne wspomnienie.
Hałas ferajny oddalił się w stronę pomostu, ale zanim na łące rozgościła się cisza, niespodziewanie rozkrzyczała się chaotycznymi dźwiękami strun gitara przy akompaniamencie histerycznego szczekania Azora– psa gospodarzy. Ten duet natychmiast dokonał tego, co niezupełnie udało się przybyszom. W „Imperialu” zaczął się dzień. Pierwszy zareagował „Okudżawa”. Wybiegł w rozpiętej piżamie, chwycił gitarę i pewnie pomknąłby z nią do swojego namiotu, gdyby nie była tak ciężka i ruchliwa z uczepionym do niej Azorem.
– Poszedł leżeć! Do nogi! Aj!!!– zakończył serię rozkazów skierowanych do Azora bolesnym krzykiem.
Azor, zmyślna bestia, polecenie „do nogi” pojął w lot i zinterpretował w swoisty sposób– przyczepiając się zębami do łydki „Okudżawy”. Potem błyskawicznie odskoczył i znowu zaczął „grać” na gitarze, usiłując wyszarpać wetknięty między struny kawałek kiełbasy.
– Źle, Maciek, fałszujesz, ma być G7!– zagrzmiała ze swego okna Kamila. Jej kontralt po wczorajszym bankiecie wzbogacił się o nowe niskie tony.