Przysłona - Malina Jadwiga - ebook + książka
NOWOŚĆ

Przysłona ebook

Malina Jadwiga

4,3

43 osoby interesują się tą książką

Opis

Jeszcze nie dzieje się nic złego. Trwa zima. Emilia chce jak najszybciej wyjechać. Wrócić do Francji, gdzie pracuje, jako opiekunka osób starszych. Jak sama mówi, lepsze to, niż robota przy taśmie. Byle dalej od domu, starych mebli, świętych obrazów, zrzędzenia babki. Dwa miesiące czekała na telefon, i wreszcie jest. Nowe mieszkanie. Nowi ludzie. Nowa podopieczna. Wydaje się, że ma fart, a może nawet szczęście, jednak wkrótce wszystko się zmienia. Podczas Wielkanocy, za sprawą pewnego zdjęcia, wydarza się coś dziwnego. Odtąd nic nie będzie już takie samo. Ani dom. Ani babka. Ani staruszka, którą się opiekuje. Kto jest kim? Kto mówi prawdę? Kto udaje, kogoś innego? Tylko Emilia może rozwikłać tę zagadkę. Pytanie tylko czy zdoła? Czy potrafi wyobrazić sobie mroźną noc? Dziewczynkę, która nagle znika. A może nie musi sobie niczego wyobrażać? Może prawda jest zupełnie inna.

„Przysłona” jest opowieścią o kobietach, którym wielka historia odbiera wszystko.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 139

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (19 ocen)
8
8
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aniapie

Nie oderwiesz się od lektury

Krótka i smutna historia. Super książka.
00
Makedonia51

Dobrze spędzony czas

Szybko wciąga, jeszcze szybciej kończy...
00
kati2001

Dobrze spędzony czas

piękne opowiadanie
00

Popularność




Część I

Żeby mi się chociaż przyśniła, mówi babka. Żebym ją widziała jak wtedy, w tym białym welonie, zapłakaną. Poprawiającą sprzączkę u buta. Schylającą się tak, jakby kości żadnej w sobie nie miała, albo chociaż ten but, ten but żeby mi się przyśnił. Stary był i zniszczony, ale kto wtedy lepsze nosił. Nie nosił nikt, i ona nie nosiła. Dziecko moje. Moja córeczka. Ile w niej życia było. Żebyś widziała… Dwa życia, może pięć, może i więcej. Tombakowe kolczyki, cała parada. Bukiet goździków. Welon pożyczony. Tak na nią patrzył, wtedy. Wszyscy patrzyli. Wyglądała jak gwiazda filmowa. Bieda, bieda, co z tego? Cerowałam, łatałam, szyłam, udawałam.

Emilia patrzy na nią i kręci głową. Nie lubi, kiedy tak mówi.

– Serce mi pęka. A on? Patrz tylko. Żyje. Przeżył. Dobrze się ma. Króliki chowa. Żebyś widziała, jak rękami nogę podnosi, a noga swoje. Portek nie idzie po nim doprać, wszystkie ponaciągane. Gadać do niego to jak do kota gadać. Patrzy ino. Oboje żeście tacy sami. Krew w was jak woda. Zimna prawie. A twoja matka! Mój Boże… Wystarczyło, że się głośniej zaśmiała, zaraz do głowy żar bił, szedł w górę, aż parowało.

I nagle cisza. Babka odstawia filiżankę. Raz, drugi sweter poprawia. Siada na stole.

– Za to mama śni mi się stale. Lecę po ojca. Drę się na cały dom. Franka nie ma. Ojciec śpi jak zabity. Durny, pijany, a ona tam nad nami dynda jak gałązka. Mówię mu: wstawaj, mama, mama… A ten nic, ręką macha, żebym się wynosiła. Nie wiem, co robić, duszno mi, wyszłam do sieni i zaczęłam płakać. I wtedy znowu ją widzę. Teraz jest żywa. Idzie ku mnie od drzwi, w słońcu idzie, i ma na sobie tę sukienkę co zawsze, elegancka jest, uczesana, jakby szła na zabawę, nie na pogrzeb.

Sen jak sen. Babka jak babka. Najpierw straciła matkę, potem ojca, wreszcie brata i córkę.

– Nic już nam nie zostało, patrz, dziecko. Nawet kury przy chałupie nie ma. Krowy. Konika. Tylko ta stara kotka. Niedorajda. Ledwie nogami powłóczy, wyleniała. Ślepa i głucha jest, ale żyje. Pamiętasz, jak miała młode, ile się biedna za nimi nachodziła. Spod stodoły pod deski. Spod desek do stodoły. To pod maszynę, pod belkę, gdzie ino mogła, tam ciągła, niosła je, wlokła. Byle wyżej i wyżej. Bezpieczniej, na pięterko. Jak ona te łapki pomalutku stawiała. Wiesz przecież. Pod nogi nie patrzyła, a wiedziała, gdzie kładzie. Nigdy się jej żadna nie omsknęła. Nigdy. I patrz, żyje dalej, przeżyła, a dzieci nie wiadomo gdzie…

– Ilem ja kur miała. Pewnie ze dwieście. Gdzie wyście teraz są, moje kury? Na jakich żerdkach siedzicie? A może siedzi przy was moja matka? Kto wie. Ona kury lubiła, nie zabijała. Jadła, pewnie, że tak, ale zabić nie mogła. Ojciec bił, a potem Franek. A kiedy Franka zabrakło, biłam sama. Głowa w dół, dłoń na szyi, i bach! Oko zamykasz, krew leci, kura się jeszcze z pięć razy do lotu wyrywa, ale to nic, takie jej prawo. Głowy nie ma. Czekasz więc, aż się wszystko uciszy, wyleje, wyparuje. Czy mi żal było? Może żal. Czasem. Czasami. Może nie. Troszeczkę.

Minęła prawie godzina. Babka wciąż gada. Drepcze sobie do zlewu, naczynko wodą oblewa.

– A te jego króliki to co? Myślisz, że bym zabiła? Nie zabiłabym za skarby świata. W życiu bym nie zabiła. Patrz tylko. Popatrz czasem, jak siedzą. Prawie bez ruchu, tak cichutko. Oczka czerwonawe. Nosy wilgne. Sama powiedz, czy nie dziwne te króle. Sama powiedz…

Emilia ani słowa.

– No, mów do niej. Mów se, człowieku. Głośniej mów. Głośniej i głośniej. Jak siedziało, tak siedzi, do garnka patrzy. Po kim to takie śpiące jest? Zamyślone. Pewnie, że nie po matce, gdzieby ta po niej. Z niej życie kipiało, wylewało się. Można się było tym życiem poparzyć. Zająć jak ogniem. A ta? Pół dnia obiad gotuje. Jednego ziemniaka dziesięć minut obiera. Że ty se tam w tym świecie radzisz, dziecko, to cud. Że cię co nie przejechało, nie porwało. Pewnie matka za tobą chodzi, na sznurku trzyma. Jak ja ją wtedy, w Kalwarii, w sześćdziesiątym na pielgrzymce.

Emilia stuka się w czoło.

– Przestańże nudzić! Nie możesz sobie raz odpuścić, cicho posiedzieć. Musisz od rana tak zrzędzić, wszystko ze wszystkim mieszać! Co mam mówić i o czym? Pomyślże chwilę! Ten to, a tamten tamto. Mielisz i mielisz. Krowa, króliki, wnuczka i zięć niemota… A jego złote serce to gdzie? Gdzie trzymasz? Co mu powiesz, kiedy tu przyjdzie? Aniele drogi. Dziecko kochane. Nie tak żeś wczoraj mówiła? Może inaczej? Myślisz, że serce mi zmięknie, że zostanę? Powiem Beacie, że nie jadę, że mi się odwidziało. Dwa miesiące czekam na telefon! O niczym innym nie marzę! Listopad minął. Grudzień minął. Styczeń się kończy. Myślisz, że chcę tak żyć! Że można to wytrzymać? Słuchać cię stale. Mam iść na zakład robić na dwie zmiany? Chcesz, żebym śmierdziała plastikiem? Papierochami?

Babka już ani mru-mru. Głuchą udaje. Rozbija mięso tłuczkiem i włącza radio. Jak powiedziała, tak zrobi. I tobie, i ojcu nic do tego.

Paskudna ta wnuczka! Na kogo podana?Na nikogo. Świat ją zmienia. Zmienia jej głos, uczesanie, torebkę, buty, pieniądze, komputery. Co by się nie zachciało, to ma. A oni w tej starej chałupie na okrągło. Bladzi, bez smaku, bez koloru, w różańcach, starych kocach, blaszanych garnuszkach, suszonych jabłkach, ogryzkach, gwoździach, naparstkach. Wszystko się sypie.

Jeszcze tego samego dnia wieczorem dzwoni Beata. Jest baba. A skoro baba jest, to jest robota. Nie ma co długo gadać. Beata podaje kilka konkretów. Szybko domyka sprawę.

– No to co? Baba stara, ale na chodzie. Rodzina spoko. Matka znajomej szefa. Żadnych pieluch. Powiem, że bierzesz. Okej? Zgadzasz się?

Tylko jak to powiedzieć babce?

*

Pod wieczór w całym domu tak cicho. Tak cicho jest. Nie do wytrzymania. Staruszka kładzie kapcie przy łóżku. Odkłada różaniec. Czy to jest dobry moment? Lepszego nie będzie. Deski w podłodze skrzypią. Pachnie jabłkami.

– Rozmawiałam z Beatą. Jest robota.

Staruszka wzrusza ramionami.

– Zaczynasz swoje?

– Powiedziałam choć słowo?

– Lepiej, żebyś powiedziała.

*

W dzień wyjazdu zawsze jest tak samo. Babka siedzi przy stole i prawie się nie odzywa. Ojciec nerwowo kuśtyka po kuchni, otwiera i zamyka drzwi szafek. Lekko świruje. Coś mu nagle strzela do głowy, antenę zgina. I jak Boga kocham, zaraz ją złamie, wtóruje babka. Złamie ją durny. Złamie. Znów cisza. Fioletowa walizka stoi przy drzwiach. Święta Faustyna w starych rękach. Masz obrazek na drogę. Niech cię chroni. Modlić się. Modlić się. Modlić. Mieć w sercu Pana Jezusa. Z nim nigdy nie będziesz sama. A przecież była, w tym bezbożnym dalekim kraju, sama jak palec. Do kościoła. Tam chodzić. Tam Boga prosić. O wszystko, o dobre życie, o zdrowie. Emilia słucha, choć zna to na pamięć. Tyrada babki nie ma granic. Trzeba uciekać.

– Cześć, tato. Trzymajcie się. Zostańcie z Bogiem. Jak tylko wylądujemy, zadzwonię… Tato! Ile razy można mówić to samo. Na litość boską, zabierz ją! Schowajcie się. Nie stójcie na ganku w taki ziąb. Jeszcze ten kot. Nie dam rady… Nie becz już. Jezusie drogi. Babka!

*

Mieszkanie, które wynajmowały z Beatą, było paskudne. Stare malowanie. Stare meble. Stare przewody. Stare okna. Tylko lodówkę miały nową i telewizor. Czajnik nowy. Dwa dywaniki. Kilka drobiazgów z Polski. Ale coś za coś, tak mówiły. Jest brud, ale dobra dzielnica. Paryż wielki, a stąd wszędzie blisko. Słońce w kuchni. Sąsiedzi nie strzelają. To co, może na przyszły rok? W przyszłym roku kupimy nową sofę i wymienimy krany. Białe krany ze złotym paskiem. Takie jak te. Beata kładła katalog na kolanach i zakreślała. Te krany. Te zasłony. Te krzesła. Na razie atłasowe pidżamki. Wino! Wina!

Odkładanie na czarną godzinę. Wydawanie. A wieś wasza daleko, zapada się, zapada. Coraz jej mniej. Coraz szarzej. Mgły zbyt długo wiszą nad ziemią. Można się w nich udusić.

Powiesić się.

*

Nad czym tu myśleć. Nie myślała. Położyła walizkę. Zdjęła kurtkę.

Beaty jeszcze nie ma, wróci za chwilę. Wszędzie gary, butelki, pety, ubrania. Zagląda do lodówki. Nie wierzy. Trzy jajka, mleko i krem pod oczy.

Gdyby babka to zobaczyła, na pewno by się rozpłakała.

*

Stoi przed kamienicą. Jest strach. Załatwić, co jest do załatwienia, i wyjść. Nienawidzi, ale nie ma wyboru. Naciska domofon. Wchodzi na górę.

Jakie tam wszystko stare. Wyniszczone.

W drzwiach wita ją kobieta po sześćdziesiątce. Szczupła. Dobrze ubrana. Elegantka. Dokładnie taka, jak mówiła Beata. Twarda sztuka. Apaszka Hermesa. Kremowa marynarka.

– Jestem Clare. Wejdź, śmiało, bardzo mi miło.

Czuje, jak drżą jej dłonie. Zapach obcego domu trochę rozprasza. Kobieta rozlewa wodę do szklanek. Uśmiecha się. Emilia kładzie CV na stole i opowiada. Osiem lat temu przyjechała do Francji. Język zna bardzo dobrze. W języku tym czytać i pisać umie.

– Agencja nas trochę oszukuje. Wolimy same. Same my. Ja i moja przyjaciółka Beata.

Clare przerywa w pół zdania.

– Doskonale rozumiem, proszę zabrać te dokumenty.

Wszystko jest jasne.

– Przejdźmy do najważniejszych spraw. Mama jest stara, ale silna. Musi pani wiedzieć, musisz wiedzieć, że nie lubi ludzi. Chce kogoś, kto ogarnie mieszkanie, przygotuje posiłki, dopilnuje codziennych zajęć. Tylko tyle.

Kogoś, kto nie będzie zanudzał ani przeszkadzał.

– Rozumie pani? Rozumiesz?

Rozumiała. Przyniesione papiery idą na bok. Może jutro je przejrzy, może wcale. Co rusz spogląda na zegarek. Dolewa wody.

– Czy to już wszystko?

Jeszcze nie. Pilnować diety, snu i kalendarza. Także lekarstw, masaży. Wyjść do fryzjera.

Sklep z warzywami tylko ten, nie inny. Tylko ta, nie inna apteka. Spacery stąd dotąd.

– Zapamiętasz? Tu masz listę. Czarno na białym. W kuchni znajdziesz potrzebne rzeczy. Warzywa to podstawa, i woda. Jeśli coś okaże się niejasne, dzwoń. Trzeba jej pomagać przy kąpieli. Kosmetyki, ręczniki są w łazience. Pościel i koce tam. Mama nie lubi książek ani gazet, ogląda tylko telewizję. Nie chce gadać, nie gadaj, trzymaj się z boku. Tu spis adresów i telefonów. Schowaj. Niedziele wolne. Czasem też inne dni.

Wszystko jasne. Reszta i tak wyjdzie w praniu. Czas poznać matkę. Czas się zbierać. Widać, że Clare się śpieszy.

Pokój starej wygląda koszmarnie. W pomieszczeniu jest ciemno i duszno. Przez ciężkie welurowe zasłony z trudem przebija się światło. Jak w tym smętnym wiedeńskim antykwariacie, w którym pracowała zaraz po szkole. Rupieciarnia. Clare poprawia poduszkę na fotelu i uspokaja.

– Tutaj raczej sprzątać nie trzeba. Może czasem…

Nie sprzątać. Nie czepiać się. Iść dalej. Wnikać w mroczną przestrzeń sypialni. Potykać się o puzderka. Szukać wzrokiem pani tego miejsca. Spodziewać się dostojnej damy w sznurach pereł, a tu proszę, ani śladu koronek, raczej myszka. Wypłowiała pistacja pościeli. Kilka brudnych naczynek na stoliku. Pomiędzy jednym a drugim siedzi stara kobieta.

– To właśnie jest Juliette, a to Emilia, mamo. Emilia przyjechała z Polski…

Dziewczyna czuje, że nie wytrzyma, że zaraz zacznie się śmiać. Polska w jej ustach brzmi tak żałośnie. Gdzie to właściwie jest? Ten kraj, ta Polska?

Stara nawet nie drgnęła. Clare coś mówi, coś mówi, coś mówi, nagle przestaje. Pochyla się nad matką. Szturcha ją.

– Muszę już iść, powiedz coś. Przestań się zgrywać.

*

Wróciła wściekła. Najpierw rzuciła plecak. Potem płaszcz. Ma być głośno. Ma być jasne, że coś jest nie tak.

– I..?

– Co?!

– Dogadałaś się? Nie dogadałaś?

– Dogadałam…

– Więc, o co chodzi?

– Zaraz ci powiem…

– Co zaraz, mów! Stało się coś?

– Nie… Już… Poczekaj…

– ?

– No, kurwa, wkurzyłam się. Co to za ludzie…

– Kto? Stara? Clare? Matka czy córka?

– Obie…

– Ale że co?

– No, nie wiem, dziwne są…

– Nie rozumiem.

– Tu nie ma nic do rozumienia. Stara jest pojebana. Clare wyszła, zostałyśmy same, a ta, niby słaba i głucha, nagle podrywa się z łóżka i jak sprinterka pruje do kuchni. Nie bardzo wiem, co się dzieje, serce mi wali. Nagle baba wyjmuje spod stołu wielkie pudło i mówi, że to wszystko dla mnie. Patrzę, a tam płyny i mleczka. Do sprzątania, tak mówi, rozumiesz? Że do sprzątania…

– Nie przesadzaj. Wielkie mi rzeczy. Pierwszy raz spotykasz szajbuskę? Zapomniałaś, jak było kiedyś? Zapomniałaś? Wiedeń i ten ślepy faszysta, a ta od lalek z Lyonu z łysą głową? Na początku zawsze są jaja. Poczekajmy. Jeśli płacą, to chuj, rób swoje. Zresztą stara jak stara, ale Clare, zobaczysz, jest w porządku. Znam się na ludziach… Tylko mi nie becz.

*

Wieczorem po nerwach ani śladu. Emilia sięga po piwo. Dzwoni do domu. Babka musi usłyszeć jej głos. Wszystko gra. Prawdy przecież nie powie. Jest lepiej, niż myślała, ludzie są mili. Wszystko już załatwione. Zero problemu. Oczywiście zamieszka u starej, pokój ma piękny. Czynsz z Beatą bez zmian. Pascal z nią siedzi. Dołoży się, nie dołoży, co za różnica. Ważne, że wypłata na czysto. Za nic nie płacę.Woda, żarcie, mieszkanie, wszystko mam gratis.

– A dzielnica?

Ojciec ciekawy.

– Jedna z najlepszych.

Potem jeszcze dwa, może trzy zdania. Same konkrety. Ta o potrawie z chili. Ten o pogodzie.

– Proszki od bólu głowy masz?

Ma proszki. Żelowe małe tabletki. Szybko działają.

– Clare zajmuje się polityką, słyszysz, tato?

Ale ojciec, choć słyszy, nie reaguje. Co niby ma powiedzieć? Nie zna się na tym.

– Podobno piszą o niej czasem w gazetach.

Piszą, to piszą. I tak nie zapamięta nazwiska.

*

Żegnaj, drogie mieszkanie. Trzymaj się dzielnie. Beata nie lubi sprzątać, więc nie posprząta. Będziesz odtąd wietrzone mniej, mniej myte, mniej odkurzane. Wiedz o tym. Ona powie to tak: sensu nie ma, bo obce jest, nie moje. Nie nasze jest, nie na wieki. Lepiej coś tam obejrzeć, komputer włączyć. Pomalować paznokcie. Przyciąć grzywkę. Zakupy można zrobić. Wypić drinka. Pomyśleć o nowym tatuażu. Wybrać indyjskie mądre zdanie. Można spać. O tak. Beata uwielbia kimać. Budzić się po południu, przeklinać. Wszystko o dupę rozbić, tak mówi. Takie życie. Sama powiedz, kto by pomyślał, że trafimy do Francji, prosto w Paryż, po tym medyku durnym, zapyziałym. Aż chce się płakać.

Płacz sobie. Ponarzekaj na rodzinny dom, ojca i matkę. Tę, która wiecznie ma wszystkiego dość. Wiecznie mało.

– W naszym domu zawsze rządziła kasa. Matka szalała. Miesiąc posuchy był, ryczała. Szklanki pękały. U was cicho jak w niebie, nie zapomnę. Gówno żeście mieli, ale był spokój. Kuchnia lśniła. Babka zawsze czyściutka, wszystko wyprasowane. Podusia. Szczotka. Zmiotka. Pamiętam, jak pod ściereczką ciasto stało. Zawsze tak samo na kredensie, czasem na piecu. Ojciec siedział. Słowa nie mówił. Bardziej się mnie krępował niż ja jego. Radyjko grało. Miałaś takie, pamiętasz, kredki. Paczkę świętą. Tak żeś mówiła, że święta, bo nie do ruszenia. Raz mi tylko dałaś czarną, na chwilę. Jak szopkę na konkurs malowałam. Nie pamiętasz? Diabła chciałam wyczernić. I wyczerniłam. Ojca mi przypominał ten diabeł. U nas nie było dnia bez krzyku, lamentu matki. Tylko kasa i kasa. Stówki, stówy, stóweczki. Potem niosła nabożnie plik do izby, do wazy z Bolesławca wkładała. Nic, ino tartak i tartak. Czysta wódeczka. Nic, tylko Kacper. Kacperek. Dziecko jedyne. A ja? Mną się nikt nie przejmował. Medycyna? A co to, będziesz ludziom w bebechach grzebać? Wiesz, ile to pieniędzy, takie studia. Ile uczenia. Ważne, że Kacper zdrowy jest. Nasza nadzieja. Na wszystko mu ojciec dawał. Motor mu kupił. Co by nie chciał, to miał, ja se musiałam zapracować.

*

Czas się zbierać na nowe mieszkanie. Ale, ale, pomału, nie tak szybko. Beata wygłasza mowę. Tak na wszelki wypadek, dla przypomnienia. Ma wiedzieć, gdzie i dla kogo pracuje, ma się nie bać.

– Widziałaś Clare? Te ciuchy, te kolory. Złoty guzik, złota klamerka. A ręce? Widziałaś, jak nimi macha, widziałaś? Szef zaraz dostaje ciśnienia. Szaleje za nią. Jak tylko wchodzi do knajpy, leje szampana. Myśli durny, że mu coś załatwi. Skarbówkę czy jak. W razie draki. W sumie fajna z niej laska, całkiem fajna, dlatego o tobie pomyślałam, kiedy opowiadała, że ruska z dnia na dzień odeszła i pilnie potrzebuje kogoś do matki. To wiesz, jakby los chciał…

Los chciał.

– Tylko pamiętaj, dzięki komu masz tę robotę. Jak nawalisz, polecimy obie.

*

Pokój jest mały. O wiele mniejszy, niż się spodziewała. Kilka mebli. Komoda. Stary telewizor. W domu ma lepszy. Taki grat, czy w ogóle chodzi? Ledwie wyjęła rzeczy z walizki, dzwoni Clare. Nie przyjedzie, nie zdąży, nie da rady. Formalności na jutro. Najważniejsze, że mama ma dobry humor. Dobry humor? Tak. Słyszała to, słyszała ten humor przez telefon. To znak, że będzie w porządku.

Rozgość się. Poznaj mieszkanie. Lodówka pełna, wystarczy na kilka dni. Jak się obudzi, idź do niej. Może coś jednak trzeba. Może owoc. Może wodę.

Ale stara nie chce niczego. Nie odzywa się ani słowem. Wieczorem coś tam zjadła, zechciała zjeść. Pierwsza noc była całkiem spokojna, tylko głośne siku o czwartej. Potem śpi, śpi, śpi. Do dziewiątej. Po przebudzeniu prosi o herbatę. Nie może znaleźć koszuli w paski. Szukają razem.

Po tygodniu jest trochę lepiej.

Po dwóch tygodniach na zmianę. Kilka dni plucia. Zero słów. Krótki spacer. Bezczelnie mnie ignoruje.

Potem znów zmiana pościeli. Kupić jej nowe kapcie.

Obiad na ścianie.

Tymczasem jest tu dopiero pół dnia. Wykłada rzeczy z walizki, poznaje wnętrze. Zaraz podłączy laptop, sprawdzi maile. Jutro będzie się czuła dużo lepiej. Umyje głowę. Może uda się wyciągnąć starą z domu. Czy ona w ogóle chodzi, pyta babka.

– Pewnie, że chodzi. Tak jak ty. Normalnie.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Projekt okładki Agnieszka Gogola

Projekt typograficzny i skład Robert Oleś

Redakcja Anna Waszkiewicz

Korekta Anna Bogacz / d2d.pl, Beata Marzec / d2d.pl

Copyright © by Jadwiga Żądło, 2024

Projekt zrealizowany przy wsparciu finansowym Nagrody Krakowa Miasta Literatury UNESCO, realizowanej przez Krakowskie Biuro Festiwalowe ze środków Gminy Miejskiej Kraków.

ISBN 978-83-67121-62-0

Wydanie I

Warszawa 2024

Wydawnictwo Cyranka

al. Promienistych 6, 02-648 Warszawa

wydawnictwocyranka.pl

sprzedaż: [email protected]

redakcja: [email protected]