Przystań pełna uczuć - Justyna Sosnowska, Kamila Śliwińska, Selene Helder, Barbara Granops, Anna Dziedzic, Marta Gidyńska - ebook

Opis

Jakie są Twoje idealne walentynki? Takie, które pozwolą poznać cenę tego, co najcenniejsze? Przywołujące wspomnienia niczym z mgły? A może pod znakiem strzały Amora? Przyjęło się, że to święto zakochanych, ale w „Przystani pełnej uczuć mamy coś dla każdego! Wystarczy zaledwie chwila, by poznać poruszające serce historie ludzi wokół nas lub przenieść się w zupełnie nowy, fantastyczny świat. Uczcij 14 lutego razem z pierwszą antologią członkiń Przystani z Książką i daj się porwać w podróż pełną wzruszeń, humoru i oczywiście miłości.

E-book „Przystań pełna uczuć” powstał dzięki pracy grupy literackiej Przystań z Książką. Część dochodu uzyskanego ze sprzedaży publikacji zostanie przeznaczona na zbiórkę dla bookstagramerki Iza w krainie słowa. Zbiórka jest przeznaczona na leczenie męża pani Izy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 236

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (6 ocen)
3
1
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
trinity1588

Nie oderwiesz się od lektury

Każde z opowiadań jest zupełnie różne, pomimo że tematyka jest taka sama. Dobra lektura na oderwanie się od mocniejszych tomów
20
JoannaJagoda

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawe, bardzo zróżnicowane opowiadania, przy których można milo spędzić czas. Comfort reading.
20
Luigi4453

Nie oderwiesz się od lektury

<3 Dziewczyny jesteście wielkie. Polecam!
20
Zaczytana01

Nie oderwiesz się od lektury

Nie jestem w stanie wyróżnić żadnego z opowiadań. Każde bardzo mi się podobało. Razem autorki stworzyły coś niezwykłego. I choć kluczowym tematem jest tu miłość to idealnie została ona przedstawiona. Piszą o różnych odmianach miłości, więc nie da się tutaj nudzić przy czytaniu. Dzięki tej antologii poznałam magiczny świat Kupidyna czy też morskie życie Syren. I choć świat fantastyki jest mi wciąż mało znany to tutaj odnalazłam się w nim świetnie. Czytałam z zapartym tchem. Moja wyobraźnia działała na wyższych obrotach. Cały ten świat został przedstawiony niesamowicie zarówno jak i temat przewodni. Jeżeli chodzi o opowiadania z gatunki romans to przepadłam doszczętnie. Przy czytaniu śmiałam się sama do siebie a nawet uroniłam kilka łez. Znalazła się i taka historia mocno łapiąca za serce czy skłaniająca do refleksji. Wciąż jestem pod wielkim wrażeniem, że to zostało napisane przez debiutantki. Absolutnie tego nie odczułam. Każde z opowiadań jest napisane lekkim stylem. Czytając je ...
10

Popularność




E-book „Przystań pełna uczuć” powstał dzięki pracy grupy literackiej Przystań z Książką. Część dochodu uzyskanego ze sprzedaży publikacji zostanie przeznaczona na zbiórkę dla bookstagramerki Iza w krainie słowa. Zbiórka jest przeznaczona na leczenie męża pani Izy.

Przystań pełna uczuć

Copyright © Anna Dziedzic, Marta Gidyńska, Barbara Granops, Selene Helder, Justyna Sosnowska, Kamila Śliwińska

Copyright © Przystań z Książką

Wszelkie prawa zastrzeżone.

All rights reserved.

Wydanie pierwsze, 2023

Redaktor prowadząca: Marta Gidyńska

Redakcja i korekta: Kamila Śliwińska, D.A. Dziedzic

Projekt okładki: Marta Gidyńska

Skład i łamanie tekstu: Marlena Sychowska ([email protected])

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Anna Dziedzic

Nim wzejdzie słońce

Rozdział I

Robiło mu się niewygodnie. Wyprostował się na chwilę, a kości strzyknęły nieprzyjemnie. Przechylił głowę na boki, by rozciągnąć mięśnie szyi. Jeszcze trochę, pomyślał i znów się pochylił, złapał za wymiona i pociągnął za nie. Robota nie była trudna – zwłaszcza że doił krowy, odkąd pamiętał – ale niezwykle żmudna, gdy przeznaczało się na to większość dnia.

Drzwi obory skrzypnęły cicho, ale Roger się nie odwrócił. Siedział tu już przynajmniej dwie godziny, podejrzewał więc, że pani Morris przyszła sprawdzić, jak sobie radzi. Czasem tak robiła. Tym razem również usłyszał jej głos.

– Dużo ci jeszcze zostało?

– Już kończę. Potem jeszcze posprzątam stodołę.

Nie odwrócił się ani nie przerwał dojenia. Wiedział, że pani Morris się o to nie obrazi. Zawsze powtarzała, jak bardzo jest mu wdzięczna za pomoc. Nie doczekali się z mężem syna; Roger im go zastępował.

Chichot był zaskakującą reakcją. Nie pasował ani do sytuacji, ani tym bardziej do pani Morris, która zazwyczaj uśmiechała się ciepło, ale rzadko się śmiała. Roger nie potrafił sobie przypomnieć, by kiedykolwiek słyszał jej śmiech. Mimo to znał ten nieco piskliwy dźwięk.

Odwrócił powoli głowę. Bardzo powoli, jakby zbyt gwałtowne ruchy mogły zmienić rzeczywistość.

Stała tam. Szeroko uśmiechnięta, z elegancko upiętymi włosami, w ładnej sukni. Promieniała. Szczęściem i czymś jeszcze, czego nie potrafił nazwać.

Wstał równie wolno i ostrożnie postawił krok w jej stronę. Wytarł dłonie w kawałek szmatki wetkniętej za pas, ale nawet na chwilę nie spuścił wzroku z dziewczyny.

– Nie poznałbym cię – odezwał się w końcu, wciąż nie do końca wierząc, że to naprawdę ona.

Jej oczy błysnęły wesoło. Okręciła się dwa razy i przygryzła wargę.

– I jak?

Nie odpowiedział. Wzrokiem uważnie badał jej twarz. Zapamiętał ją jako dziewczynkę. Wiecznie radosną, zadowoloną ze wszystkiego, której buzia się nie zamykała – tyle miała do powiedzenia. Ale była jeszcze dzieckiem, kiedy wyjeżdżała. Nie mogła zmienić się tak bardzo w ciągu zaledwie roku.

– Nie patrz tak na mnie! – Roześmiała się głośno. – Bo pomyślę, że coś jest nie tak.

Przymknął oczy i potrząsnął głową.

– Przepraszam, Katie. Po prostu wyglądasz inaczej. Ale ładnie! Bardzo ładnie.

Zrobiło mu się głupio. Zachowywał się jak błazen, i Katie tak musiała teraz o nim myśleć. Znali się od zawsze, przyjaźnili od lat, a on nagle nie potrafił się wysłowić.

– Cieszę się, że cię widzę – dodał, żeby zatrzeć złe wrażenie.

– Ja też.

Poczuł się dziwnie, gdy go objęła. Delikatnie położył dłonie na jej plecach, ale potrafił myśleć tylko o tym, jak bardzo musi śmierdzieć. Pracował od rana. Spocił się, przebywał na słońcu lub ze zwierzętami. Katie była czysta. Dopiero co przyjechała z miasta. Wychowała się na wsi, ale rok poza nią z pewnością wystarczył, by zapomniała o jej brudzie. Roger poczuł obrzydzenie do samego siebie.

– Chciałbyś się przejść nad rzekę? – Katie się odsunęła i z nadzieją spojrzała mu w oczy.

– Mam jeszcze trochę pracy. Chyba że poczekasz godzinę – dodał szybko, widząc jej zawiedzioną minę. – Posprzątam i wrócę na chwilę do domu, żeby rodzice się nie martwili.

Katie klasnęła w dłonie zadowolona. Tym samym uświadomiła Rogerowi, że to wciąż jego przyjaciółka. Ulżyło mu.

Z pracą uwinął się tak prędko jak nigdy. Skończył doić krowy, wymienił im siano, zamknął oborę i posprzątał w stodole. Zupełnie jakby dostał nowych sił.

Do domu niemal biegł, a uśmiech nie schodził mu z twarzy, co od razu zostało zauważone.

– Co ty taki zadowolony? – spytała go matka, gdy pospiesznie przemywał się przy studni, pogwizdując pod nosem.

– Katie przyjechała – odparł natychmiast, pełen entuzjazmu.

– Córka Morrisów?

– Tak, wybieramy się nad rzekę.

Zanurzył dłonie w wodzie i przeczesał nimi ciemne włosy.

– Sami?

Uniósł na matkę zaskoczony wzrok. Drobna kobieta podpierała się pod boki i patrzyła na niego uważnie.

– Całe życie chodzimy tam sami, co w tym dziwnego? – Sięgnął po koszulę. Nie była niedzielna, ale zdecydowanie się stroił.

– Nic, nic – odparła kobieta, choć jej ton sugerował co innego. – Tak tylko pytam. Bawcie się dobrze.

– Dziękuję. – Pocałował ją w policzek.

Szedł powoli, choć serce biło mu szybciej na samą myśl, że znowu spotka się z Katie. Wolał jednak uniknąć głupich żartów rodziców i rodzeństwa, więc starał się powstrzymywać i nie dawać po sobie poznać, jak bardzo się cieszy, że dziewczyna wróciła. Wcześniej spędzali wspólnie czas każdego dnia. Kiedy wyjechała, praca wypełniła mu wszystkie chwile i nie miał czasu pomyśleć, że za nią tęskni. Dopóki nie zobaczył jej ponownie. Wtedy uświadomił sobie, że naprawdę mu jej brakowało.

Przystanął na chwilę pod samotnym dębem, by się rozejrzeć. W okolicy nie było innego miejsca, z którego rozciągał się tak cudowny widok. Tylko pola, łąki, lasy i żadnego śladu człowieka. Wymalowane ciepłymi, jesiennymi barwami zapierały dech w piersi. Roger kiedyś często tu odpoczywał, ale już dawno nie miał czasu, by tu przyjść. Teraz też nie mógł. Za następnym pagórkiem płynęła rzeka, a tam miał się spotkać z Katie.

Klepnął stare drzewo niczym starego przyjaciela i ruszył dalej.

Już na niego czekała. Zobaczył ją, kiedy tylko znalazł się na szczycie wzgórza. Poczuł ucisk w brzuchu. Z oddali wyglądała jak arystokratka. Tak wytwornie, że uwierzyłby, gdyby się za nią podała.

– Długo czekasz? – zapytał, podszedłszy.

Jej zęby błysnęły w uśmiechu, a Roger poczuł przyjemne ciepło.

– Chwilę. Ale nawet tego nie odczułam. Idziemy?

– Przez rzekę będzie szybciej.

Nie miałby nic przeciwko, żeby przespacerować się do kładki, ale było już późno. Słońce chyliło się ku zachodowi, a na niebie pojawiały się chmury. Nie mieli aż tyle czasu, by móc go marnować. Dlatego usiadł na ziemi i zaczął ściągać buty i skarpetki.

– Zniszczę suknię. Może po prostu zostańmy po tej stronie?

– Nie ma mowy – prychnął.

Związał buty za sznurówki i zarzucił je sobie na szyję. Potem wstał i zanim Katie zdążyła się zorientować, co zamierza, podniósł ją sprawnym ruchem.

Otworzyła szeroko oczy i objęła chłopaka za kark.

– Co robisz? – pisnęła.

– Obiecałem zabrać cię nad rzekę. Dotrzymam słowa.

(Dalsza część opowiadania dostępna w pełnej wersji publikacji).

Barbara Granops

W noc zakochanych dusz

Niech nadejdzie Saykanych

Noc taka wyjątkowa

Gdy dusze zakochanych

Zaczynają od nowa

Dziecięca piosenka

Kavara nigdy nie wierzyła ani w miłość od pierwszego wejrzenia, ani w grom z jasnego nieba. Los jednak nie przejmował się jej wiarą – a może właśnie przejął się na tyle, by udowodnić dziewczynie pomyłkę – gdy pewnego wczesnoletniego dnia postawił na jej drodze Otarina.

Właściwie nie był to nawet grom, a już na pewno nie taki, jaki opisywano w książkach – z mięknącymi nogami, szybko bijącym sercem i brakiem tchu. Kavara po prostu spojrzała na przechodzącego po dziedzińcu uczelni chłopaka i nagle uświadomiła sobie, że koniecznie musi go poznać. Nawet nie dlatego, że jakoś specjalnie spodobał jej się ze swoją zbyt kwadratową szczęką, nieco za małymi czarnymi oczami czy półdługimi włosami, kompletnie niewpisującymi się w jej styl. Po prostu poczuła, że musi go poznać i że będzie to miało wpływ na całe jej życie – chociaż jako rozsądna studentka astrofizyki nigdy by się nie przyznała, że wierzy w podobne przeczucia.

Nigdy nie przyznałaby się też do tego – choć to szybko wyszło na jaw – jak wiele pozostało w niej z niedojrzałej nastolatki. Tej, która zawsze była najbardziej przebojowa w towarzystwie i pierwsza do głupich pomysłów, ale do chłopaków potrafiła jedynie wzdychać nocami albo obserwować ich z ukrycia, czerwona ze wstydu.

I tym razem uruchomiły się wszystkie jej systemy obronne. Na widok chłopaka, którego koniecznie musiała poznać, zrobiła natychmiastowy odwrót i schowała się z powrotem w budynku wydziału fizyki. Tam, bezpiecznie odgrodzona przeszklonymi drzwiami, obserwowała, jak nieznajomy sprężystym krokiem przecina kampus, zapewne w takt muzyki płynącej ze słuchawek. Śledziła wzrokiem każdy ruch, zastanawiając się, co powinna zrobić.

Jak zagadać? Czy w ogóle wypadało jej tak po prostu podejść do nieznajomego na ulicy? Na to pytanie akurat znała odpowiedź. Nie żyła przecież w piętnastym wieku, po prostu głupio było zaczepiać przypadkowych ludzi na kampusie. Więc co zrobić?

– Idiotka – mruknęła pod nosem, zirytowana własnym niezdecydowaniem.

– Kogo tak czule określasz?

Kavara odwróciła się, żeby zobaczyć Meanvę, przyjaciółkę poznaną na pierwszym roku. Dziewczyna nonszalancko opierała się o ścianę i najwyraźniej już od paru chwil obserwowała zatopioną w myślach Kavarę. Ta zarumieniła się jeszcze mocniej, dopiero teraz uświadamiając sobie, że już wcześniej czuła znajome ciepło na całych policzkach. Wolała nie patrzeć na innych studentów ani się nie zastanawiać, co mogli o niej pomyśleć.

– Siebie – wymamrotała cicho. – Widziałaś tamtego faceta? – dodała po chwili. Wyjrzała za drzwi tylko po to, by zobaczyć, jak plecy wspomnianego znikają za rogiem.

Cudownie.

– No widziałam, jak się na niego gapiłaś. Powiedziałabym, że nawet ciacho, gdyby nie taki gówniarz.

Kavara odetchnęła, policzyła w myślach do pięciu, by nie wdać się w dyskusję o upodobaniach przyjaciółki, po czym kontynuowała:

– Pewnie go nie kojarzysz?

– A co, spodobał ci się? Trzeba było biec i go łapać.

– Wiem! – Kavara się zamachnęła i uderzyła Meanvę w ramię trzymaną akurat książką. Jedna z zakładek nie wytrzymała tej brutalności i wysunęła się na ziemię.

– Dobra, dobra, spoko – zaśmiała się Meanva, a następnie podniosła zakładkę. – Nie kojarzę, ale skoro chodzi po uniwerku, to pewnie jest tutejszy, nie? Na pewno go złapiemy.

– Oby – mruknęła Kavara i wyjrzała nieśmiało na zewnątrz; nigdzie już nie dostrzegła chłopaka.

W głębi duszy podejrzewała, że pozornie banalny plan przyjaciółki nie będzie wcale taki prosty.

Tym razem los postanowił przyznać jej rację. Cały następny tydzień dziewczyna spędziła na szukaniu okazji, by obserwować dziedziniec między budynkami uniwersytetu. Wyglądała przez okna podczas wykładów, włóczyła się po okolicy lub przesiadywała w pobliskich barach. Nie przyniosło to żadnego efektu. Podobnie jak próby ustalenia, na który wydział mógł zmierzać nieznajomy – kampus był zbyt ogromny, żeby to ocenić.

Początkowa determinacja, która napędzała Kavarę, szybko się wypaliła. Wrażenie, że życie dziewczyny jest na krawędzi wielkich zmian, również przeminęło, a ona sama pogodziła się z myślą, że widać pisane jej po staremu iść przed siebie.

Przytłoczona wizją zbliżających się egzaminów całkowicie porzuciła myśli o nieznajomym. Skupiła siły wyłącznie na prześlizgnięciu się przez ostatni rok oraz przekonaniu promotora, że powstająca od paru miesięcy praca magisterska ma więcej niż dwie strony wartościowego tekstu. Gdy wreszcie doczekała końca tego szaleństwa, nie potrafiła już myśleć o niczym innym jak o dwóch miesiącach wolnego.

– Myślałam, że wczoraj było gorąco. – Meanva, która właśnie wyszła z ostatniego egzaminu, odkleiła spoconą koszulę od krzesła i oparła się o blat stolika. – Ale dzisiaj to już przegięcie.

Kavara pokiwała ze zrozumieniem głową. Już od paru dni była po zaliczeniach, mogła więc biegać w letnich sukienkach i wielkich kapeluszach, a mimo to czuła, jak jej ciało rozpływa się w upale niczym masło w mikrofali. Nie wyobrażała sobie, jakim cudem siedząca naprzeciw przyjaciółka przeżyła w formalnym stroju i długich spodniach.

– Jest szansa, że jak zjesz szybko te lody, to mózg ci zamarznie i nie będziesz czuła, jak umierasz – zażartowała.

– Ale najpierw muszą je przyyyynieeeeeść – jęknęła Meanva z rozpaczą.

Jakby na ratunek cierpiącej, z przepełnionego lokalu wyszła kelnerka. Na tacy niosła dwa puchary wypełnione lodami, czekoladą i bitą śmietaną. Piękna konstrukcja nawet nie miała czasu zacząć się rozpuszczać – gdy tylko pucharki stanęły na stole, dziewczyny natychmiast wzięły się za jedzenie.

Pochłonięta słodyczą i chłodem Kavara w pierwszej chwili nie poczuła, że coś jest nie tak. Dopiero za którymś razem zorientowała się, że koleżanka kopie ją w kostkę. Podniosła wzrok, przekonana, że po prostu czymś się ubrudziła. Musiało jednak chodzić o coś więcej, bo wyszczerzona Meanva robiła nienaturalne miny i podnosiła znacząco brwi.

– Co? – spytała wreszcie zbita z tropu Kavara.

– No obejrzyj się.

Zrobiła to i zaraz tego pożałowała. Popatrzyła wprost na zbliżającego się do lodziarni chłopaka, który parę tygodni wcześniej zwrócił jej uwagę. Był tak blisko, że nie mógł nie zauważyć jej spojrzenia ani tego, jak szybko odwróciła się z powrotem, czerwona na twarzy.

(Dalsza część opowiadania dostępna w pełnej wersji publikacji).

Justyna Sosnowska

Strzał w Amora

Promienie wschodzącego słońca muskały spodnią część jedynej w okolicy chmury, zawieszonej nad ośnieżonym lasem. Dobrą chwilę później dosięgnęły wyrastającego z niej domku i cały puchaty obłoczek, który z ziemi mógł przypominać kształtem nieco koślawe serce, zaróżowił się. Niemal bezchmurne niebo zwiastowało całkiem przyjemną pogodę pomimo wyczuwalnego w powietrzu mrozu. W samym środku lutego zima nie powiedziała przecież jeszcze ostatniego słowa, ale dziś zdawała się łaskawa. Nie wystarczyło to jednak, by zachęcić Amora, właściciela domku na chmurce, do wygrzebania się z pierzyn. Podniósł co prawda lewą powiekę i nieznacznie uniósł głowę, ale chłód panujący poza jego ciepłym łóżkiem przekonywał, żeby zanurzyć się z powrotem w krainę snów i nie opuszczać bezpiecznego miejsca. Najwyżej wyleci z pracy…

– I feel it in my feathers, I feel it in my wings – zaśpiewał wokalista Sweet Sweet Sweet w radiu ustawionym na pobudkę.

Amor zerknął w stronę oddalonej od łóżka półki, na której specjalnie zostawił urządzenie. Zwykle stało tuż obok, na szafce nocnej, ale wtedy nic by go nie powstrzymywało przed tym, by po prostu je wyłączyć i ponownie zasnąć. Zacisnął mocno oczy, złapał za poduszkę i zakrył nią głowę tak, by głównie zatykała uszy. A może by tak zignorować śpiewy?

– Love that's all around me and so the feeling begins…

Nie, tego cukierkowatego głosu i taniej melodii nie dało się znieść ani chwili dłużej. Westchnął, jęknął i znów westchnął, ale udało mu się wstać. Chrupnęło niezbyt przyjemnie, gdy rozprostował skrzydła.

– It’s written in the wind everywhere I fly, so if you really love me, come on and give us a try…

– Nie.

Wypowiadając to, trochę zbyt mocno nacisnął guzik wyłączający radio i ten wcisnął się do środka, ale muzyka nie przestawała grać. Amor podniósł urządzenie i otwartą dłonią poklepał obudowę. Włącznik wyskoczył, a radio umilkło, nim wokalista dotarł do totalnie przesłodzonego refrenu. No! Amor mógł w ciszy i spokoju zająć się przygotowaniem śniadania, bo skoro już wstał, poczuł dokuczliwy ucisk w żołądku.

Lodówka świeciła pustkami, ale znalazł w szafce pół paczki chleba tostowego i napoczęty słoik kremu czekoladowego. Powinien zrobić zakupy. Od samego rana wszystko chciało go dziś zasłodzić. Wrzucił dwie kromki do firmowego tostera, otrzymanego kiedyś w ramach bonusu za dobrze wykonany projekt. Z szuflady wyciągnął nóż do smarowania i położył go na desce. Uruchomił ekspres i nastawił program na zrobienie jak najmocniejszej kawy. Tylko taka mogła go dziś uratować. Jedyny czysty kubek również dostał z pracy. Paskudnie różowy. Wszystko, dosłownie wszystko musiało być dziś w tym kolorze… Westchnął. Podstawił kubek pod dyszę. W międzyczasie wyskoczyły tosty. Sięgnął po nie i jęknął w duchu na widok wypalonych na ich powierzchni serduszek. Zapomniał o tym. Ech… Szybko zapaćkał je grubą warstwą czekoladowego kremu. Ugryzł kawałek. Nie smakowało najgorzej.

Z pozostałym tostem między zębami ruszył w stronę szafy, z której następnie wyciągnął swoją najlepszą togę. Jedwabny materiał o delikatnych splotach i idealnej, śnieżnobiałej barwie. Pogryzł i przełknął ostatni kawałek tostu. Wytarł ręce o spodnie od piżamy. Włożył na siebie togę i przewiązał w pasie złotym sznurem. Zerknął w lustro. Odgarnął złote loczki z czoła. Zmusił się do równie szerokiego, co nieszczerego uśmiechu. Idealnie. Pracownik roku. Dziś ważny dzień i musiał dobrze wypaść. Jeśli nawali, nie przedłużą mu umowy na kolejny rok, którą i tak cudem dostał na okres próbny. Kąciki ust zdążyły już opaść pod wpływem złych myśli, więc uniósł je ponownie. Nie wolno się smucić! Wszyscy dziś mają być szczęśliwi. Bla, bla, bla…

Ekspres zapiszczał. Amor ostrożnie sięgnął po kubek z kawą, by przypadkiem nie poplamić odzienia, i nie zważając na to, że może się oparzyć, upił łyk. Wyborna. Tego właśnie potrzebował. Na przemian kończył pochłanianie drugiego z tostów i delektował się napojem. Zerknął na zegarek. Powinien za chwilę wylecieć, by nie spóźnić się do pracy. Wziął kilka głębszych oddechów. Da radę! Przeżyje ten dzień. Złapał firmową aktówkę. Po roku nadal nie przestał przeszkadzać mu jej różowy kolor i drobny wzorek w serduszka, ale co miał zrobić? Kiedy pewnego razu pojawił się z własną teczką – prostą, czarną, skórzaną – został wezwany na dywanik w celu wytłumaczenia się ze swoich odbiegających od standardów firmy zachowań. Nigdy więcej nie pozwolił sobie na tego typu numery.

– No to w drogę! – zawołał do pustego mieszkania i wyleciał przez otwarte drzwi.

Dość szybko pożałował, że nie włożył płaszcza. Wystarczyło minąć polanę i las, by zostawić za sobą również bezchmurne niebo. Im bardziej Amor zbliżał się do celu, tym więcej pojawiało się śniegowych chmur. Jak zwykle prognozy kłamały! Powinien był się tego spodziewać. Wykonał kilka zgrabnych piruetów, by w ten sposób się rozgrzać, ale pomogło to tylko na chwilę. Kryształki lodu czepiały się jego odsłoniętej skóry, a ich drobne ukłucia raziły niemal jak prądem. To jednak dało się znieść, dużo gorzej miały się jego skrzydła. Drętwiały i coraz trudniej przychodziło mu wzbijanie się w górę. Dlatego wyraźnie odetchnął z ulgą, gdy udało mu się wzlecieć ponad chmury. Tutaj wiatry umilkły, a niebo było spokojne. Amor kilka razy mocniej trzepnął skrzydełkami, na których już zaczął osiadać lekki szron, i pióra błysnęły śnieżną bielą w świetle unoszącego się nad horyzontem miasta. Niebogród. Równie piękny, co nieprzystępny. Ilekroć Amor spoglądał na wyrastające z obłoków kryształowe chmury, tyle razy odczuwał tę samą mieszaninę zachwytu i lęku. Przypomniał sobie, jak pierwszego dnia pracy poszukiwał chmury tysiąc czterysta drugiej. To na niej znajdował się jeden z najwyższych drapaczy stratosfery i jego miejsce pracy. Ale nie tylko wysokość budynku pozwalała go szybko znaleźć. Wieżowiec raził otoczenie wściekle różowym kolorem. Nad głównym wejściem zamontowano olbrzymi szyld w kształcie dwóch połączonych ze sobą serc, na których siedziały dwa bielutkie gołąbki stukające się dzióbkami. Złoty napis pełen zawijasów informował, że obiekt należał do Valent inc. Widząc go po raz tysięczny, Amora dopadły te same mdłości co zawsze.

Wylądował niezbyt zgrabnie na wprost szkaradnego szyldu. Zwinął skrzydła na plecach, poprawił zmierzwione loki wpadające do oczu i wygładził najdrobniejsze zmarszczki na todze. Nikt mu nie zarzuci nagannego wyglądu. Wypiął dumnie pierś i pomaszerował w stronę ogromnych podwójnych drzwi, również tworzących kształt serca, przed którymi stali postawni cherubowie, uzbrojeni w samopowtarzalne łuki. Mijał ich dwa razy dziennie przez ostatnie cztery lata, a i tak wciąż udawali, że go nie rozpoznają.

– Cześć, Gabi – zawołał ten stojący z lewej i wpuścił do środka atrakcyjną cherubinkę opiekującą się sekretariatem, która wylądowała chwilę przed Amorem. – Ślicznie dziś wyglądasz.

Gabi roześmiała się w odpowiedzi i szepnęła cherubowi na ucho coś, co sprawiło, że temu lekko poróżowiały uszy, wystające spod złotego hełmu, a skrzydła na chwilę rozłożyły się na całą rozpiętość.

– Przepustka! – zażądał drugi z nich i spojrzał surowo na Amora.

– Em… pracuję tu? Jestem kupidynem.

– Przepustka!

Amor westchnął. Tradycji musiało stać się zadość. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni w todze i wyciągnął identyfikator. Musiał stanąć na palcach, by podsunąć go cherubowi, który swoim zwyczajem nie zamierzał się nachylić, by ułatwić Amorowi zadanie.

– W porządku, może pan wchodzić – poinformował cherub beznamiętnym głosem.

(Dalsza część opowiadania dostępna w pełnej wersji publikacji).

Selene Helder

Walentynki

Nienawidzę walentynek. To najgorsze święto, wymyślone tylko po to, żeby wyprzedać jakiś szajs dla zakochanych i na tym solidnie zarobić. Ludzie chyba nie zdają sobie sprawy, że tak naprawdę świętują obcięcie głowy jakiemuś facetowi sprzed… nawet nie wiem ilu lat.

Kiedy tylko otwieram oczy i sięgam po telefon, zalewają mnie serduszka, buziaczki, misiaczki i inne szkaradne wytwory social mediów. Tak, może i jestem cyniczna, ale zupełnie nie rozumiem, po co to komu.

Blokuję telefon i odkładam go na szafkę nocną. Mam ochotę nim rzucić, ale szkoda zniszczyć coś wartego dwie miesięczne wypłaty. Wpakowanie kilku stówek w naprawę ekranu to też niewłaściwy sposób na wyładowanie frustracji.

Jest jeszcze wcześnie, więc zakładam pierwszy lepszy dres, sportowe buty, czapkę i lżejszą kurtkę. Zdążę pobiegać wokół osiedla. Do kieszeni wrzucam starą empetrójkę i wkładam słuchawki do uszu. Słucham czegokolwiek, byle w spokoju odciąć się od denerwujących myśli i poćwiczyć, a przy okazji zapomnieć, jaki mamy dziś dzień.

Zamykam drzwi na klucz, zbiegam szybko z trzeciego piętra na parter i opuszczam klatkę schodową.

Powietrze jest rześkie, a nieśmiałe promienie wschodzącego słońca, wyłaniające się zza chmur, przyjemnie ogrzewają. Zima w tym roku po raz kolejny odpuściła. Prawdopodobnie mamy już do czynienia z tą słynną katastrofą ekologiczną.

Robię głęboki wdech. Zaciągam się zapachem porannego Lublina.

Biegnę w stronę pobliskiej Żabki, aby potem skręcić w gęsto zadrzewioną uliczkę. To chyba jedno z niewielu miejsc na Czubach Północnych, gdzie znajduje się aż tyle roślinności. Można by powiedzieć, że to taki minipark w środku zabetonowanej szarości. Mimo wczesnej pory mijam kilka osób, które spieszą się do pracy czy też niosą świeże kwiaty dla swoich drugich połówek.

Moją uwagę w pewnym momencie przykuwa jedna z par na ławce. To niby nic, normalny widok – ot, małżeństwo w podeszłym wieku, przytulające się i rozkoszujące spokojem wśród zgiełku dużego miasta. Ale dobrze wiem, że zwróciłam dziś na nich uwagę nie bez powodu. Przez te cholerne walentynki. Z jednej strony podziwiam, że staruszkowie z tak ogromnym stażem małżeńskim nadal są w stanie okazywać sobie uczucia. Z drugiej zastanawia mnie, czy oni przypadkiem nie celebrują tego wariactwa i czy nie przyszli tutaj o tej porze, żeby móc nacieszyć się tym pseudoświętem.

Z zamyślenia wyrywa mnie ściana, na którą wpadam. A tak właściwie to plecy. Męskie plecy.

Cholera jasna.

Szybko wyjmuję słuchawki z uszu i chowam je do kieszeni, by dołączyły do nieszczęsnej empetrójki, wygrywającej Whataya want from me Adama Lamberta.

– Bardzo pana przepraszam – zaczynam się tłumaczyć. – Biegłam, zagapiłam się i nie zauważyłam pana. Straszna ze mnie niezdara!

Mężczyzna się odwraca i spogląda na mnie życzliwie. Muszę przyznać, że wygląda całkiem… atrakcyjnie. Jest w nim coś, co sprawia, że chce się na niego patrzeć. Na moje oko ma z trzydziestkę na karku, bo gdy się uśmiecha, w kącikach jego dużych, brązowych oczu pojawiają się już pierwsze, delikatne zmarszczki. To też dodaje mu uroku. Ponadto kształt jego szczęki i lekki zarost przywodzą mi na myśl tych wszystkich modeli z billboardów Calvina Kleina czy okładek romansów. Jak by to powiedziała brzydka siostra Kopciuszka ze Shreka: „Twarz to mu chyba Michał Anioł dłutem haratał”.

– Nic nie szkodzi. – Macha ręką, jakby odganiał moje przeprosiny. – Każdemu się może zdarzyć. Poranny jogging, co?

Po kiego grzyba on mnie zagaduje? Wystarczy, że nic się nie stało, nie musi pytać o jakieś oczywistości. Nie no, biegam tutaj tak w dresie, żeby moimi wielkimi stopami wyrównać krzywy chodnik, a jak pan myśli?

– Tak – odpowiadam. Już chcę go minąć i pobiec dalej, lecz on znów się odzywa:

– Kiedyś też miałem czas, żeby tak sobie przed pracą poćwiczyć, ale teraz już tylko pozostaje mi siłownia w week…

– Wie pan co – przerywam mu – bardzo bym chciała dłużej pogadać, ale spieszę się trochę, rozumie pan.

– Ach, tak, jak najbardziej. Miłego dnia pani życzę w takim razie.

– I wzajemnie! – krzyczę na pożegnanie, kiedy już biegnę w stronę swojego bloku.

Gdybym nie zareagowała, to facet pewnie by się rozgadał, może poprosił o wyjście na kawę. Potem prawdopodobnie wymienilibyśmy się numerami i już nigdy więcej się nie zobaczyli. Nie ma sensu na siłę odwlekać tego, co nieuniknione. Już dawno odpuściłam sobie randkowanie – nie bez powodu.

Od razu po powrocie do mieszkania biorę prysznic i przebieram się w jeansy, czarną koszulkę i jasny, przydługi sweter. W H&M nie mamy jakiegoś wymaganego dress code’u. Muszę po prostu wyglądać przyzwoicie, kiedy na przykład stoję na kasie.

Jeszcze makijaż i będę mogła wyjść na autobus. Tuszuję rzęsy, w ciemne miejsca pod oczami wklepuję odrobinę podkładu i korektora, na policzki nakładam trochę różu i bronzera, by optycznie uwydatnić rysy twarzy, a na koniec jeszcze ciut rozświetlacza. Standardowy make-up do pracy.

Już zakładam kurtkę i mam wychodzić, gdy nagle rozbrzmiewa dźwięk denerwujących dzwoneczków. Świetnie, ktoś postanowił do mnie wydzwaniać o siódmej rano. Spoglądam na wyświetlacz telefonu. Mama. No tak, dla niej niewłaściwa pora na pogaduchy nie istnieje. Zupełnie jak dla tego faceta, z którym się dziś zderzyłam.

– Halo? Mamo, spieszę się do pracy – rzucam na wstępie, żeby nie przedłużać tej rozmowy. Może mi truć po pracy, ile tylko chce, ale teraz naprawdę zależy mi na czasie.

– Aniu, ale wysłuchaj mnie przez chwilę, proszę. Wiesz, kto wczoraj wieczorem nas odwiedził? – pyta podekscytowana. Jej entuzjazm wcale mi się nie udziela.

– No kto?

– Olek ze swoją mamą! – krzyczy mi do ucha. Odsuwam smartfon od siebie i włączam tryb głośnomówiący. Jeszcze tego brakuje, żebym przypadkiem ogłuchła.

– No to fajnie – burczę, chociaż wcale mnie nie obchodzi, co mój były ze swoją mamusią robią wieczorami.

– Wiesz, że on nadal jest singlem?

Na te słowa od razu się krzywię. Że też akurat teraz zachciało ci się mnie swatać, mamo! Już mi wystarczy, że od dwóch lat Olek czasem nęka mnie SMS-ami z prośbą o to, żebyśmy wrócili do siebie. Szkoda tylko, że nie ma do czego. Ale najwyraźniej się nie poddaje, skoro wytacza ciężkie działa w postaci mojej matki.

– Nie obchodzi mnie to, spieszę się do pracy.

– No już dobrze, dobrze. Ty i ta twoja praca… – ironizuje mama.

Przysięgam, że zaraz moja cierpliwość się skończy i wybuchnę. Pewnie mi właśnie zwiał jeden z wcześniejszych autobusów.

– Chciałam, żebyś wiedziała, bo wiesz… dziś są walentynki.

– No i co z tego?

– Na litość boską, Aniu! – wykrzykuje. – Minęły dwa lata, odkąd zerwaliście, i nawet mi nie powiedziałaś dlaczego! Pomyślałam, że może znowu byście się zeszli. W końcu dzisiaj takie święto zakochanych…

(Dalsza część opowiadania dostępna w pełnej wersji publikacji).

Kamila Śliwińska

We mgle naszych wspomnień

Głośne westchnienie wydobywa się z ust Malwiny, kiedy zmęczona zamyka laptop. Przeciera oczy i wstaje, aby rozciągnąć zesztywniałe mięśnie. Zlecenie, które właśnie skończyła, nie należało do najciekawszych, ale za zarobione dzięki niemu pieniądze wreszcie kupi sobie biurko i porządny, ergonomiczny fotel. W końcu klientów ma coraz więcej, a niewielki stolik w kuchni nie nadaje się do pracy, o czym często przypomina Malwinie kręgosłup.

Podchodzi do lodówki i odhacza na grafiku skończone zlecenie. Uśmiecha się delikatnie, gdy widzi, ile udało jej się zrobić w tym miesiącu. Wie, że nie pracuje z takim zapałem jak kiedyś, bo już nigdy nie będzie jak kiedyś, ale przynajmniej ma zajęcie i zarabia tyle, że stać ją na wynajęcie niewielkiego mieszkania w starej kamienicy. Jeśli nadal będzie jej szło tak dobrze, spłaci długi szybciej, niż myślała. A potem… Potem? Czy jest w ogóle jakieś „potem”? Zagryza wargi, kiedy smutek próbuje przejąć nad nią kontrolę. Ze zdjęcia wiszącego na ścianie patrzy na nią Alicja – uśmiechnięta, pulchniutka, rumiana, jeszcze sprzed choroby.

Malwina wie, że nie może znowu wpaść w otchłań rozpaczy i żalu, które zachłannie wyciągają już po nią palce, bo obiecała zmarłej córeczce, że postara się żyć lepiej. Jak dotąd udaje jej się to całkiem dobrze. Znowu pracuje, pamięta o prysznicu, wyprowadziła się od rodziców, a nawet ma jakieś życie towarzyskie. A złe dni? Nadal się zdarzają. Przecież nie można tak po prostu odciąć się od smutku i tęsknoty, które rozdzierają serce niczym wygłodniałe drapieżniki ciało ofiary. Ale już nauczyła się nad nimi panować.

Podchodzi do okna, zamyka oczy i wystawia twarz do słońca. Ciepłe promienie rozchodzą się po bladej skórze, pieszczą chude policzki, a to daje ukojenie. Tak, światło działa jak lekarstwo, bo ma siłę, która potrafi rozpędzić mrok.

Malwina bierze kilka głębokich oddechów i unosi powieki. Widzi tylko zaniedbane podwórko i kosze na śmieci, ale wie, że tam, za murami, świat jest kolorowy, pełen życia. Nie trzeba wiele, żeby to zobaczyć. Wystarczy wyjść z domu. Tylko tyle albo aż tyle. Waha się, ale ciepłe powietrze wpadające przez uchylone okno i wesołe ćwierkanie wróbli przekonują ją do opuszczenia mieszkania. W końcu od ponad tygodnia nie odwiedziła grobu Alusi. Wszystkie znicze na pewno już się wypaliły. Trzeba zrobić z nimi porządek.

Wkłada cienki płaszcz, sportowe buty, chwyta torebkę i wychodzi na klatkę. Słyszy czyjeś niespieszne kroki i skrzypienie drewnianych schodów. Przez chwilę mocuje się z kluczem, ale w końcu udaje jej się go wyją.

– Jeszcze nie zmieniłaś tego zamka?

Malwina podskakuje na dźwięk tych słów, ale szybko się uspokaja, bo rozpoznaje głos. Spogląda lekko zawstydzona na schody, gdzie stoi jej sąsiad z naprzeciwka i uśmiecha się przyjaźnie. Nieco przydługie, jasne włosy potargał mu wiatr, a okulary w złotych oprawkach zsunęły się prawie na sam koniec nosa. Policzki ma zaróżowione i oddycha nieco szybciej – najwyraźniej trochę się zmęczył podczas drogi powrotnej z pracy.

Malwina myśli, że wygląda teraz jak niegrzeczny chłopiec, któremu w głowie jedynie psoty. Ale to tylko pozory, bo Mikołaj jest najpoczciwszą z osób, jakie zna.

Już ma powiedzieć, że właśnie idzie kupić nowy zamek, bo trochę jej wstyd, że znowu wyleciało jej to z głowy, ale w ostatniej chwili się powstrzymuje. Mikołaj wyczułby fałsz. Nigdy go nie okłamała. Teraz również tego nie zrobi. Wzrusza tylko ramionami i uśmiecha się delikatnie.

– Wiesz, jaka ze mnie roztargniona istota – przyznaje żartobliwie.

Mikołaj poprawia ramię plecaka i kręci lekko głową, ale to nie wprawia jej w zakłopotanie. Już dawno zauważyła, że w jego towarzystwie czuje się swobodnie; nie udaje kogoś, kim w rzeczywistości nie jest. Może sobie na to pozwolić, bo on wie, przez co przeszła. Wiedział już w chwili, gdy się pierwszy raz spotkali.

Nie była wtedy w najlepszej formie. Dopiero co wynajęła mieszkanie i zaczęła się urządzać. Przyniosła akurat z taksówki ostatni karton z rzeczami, ale wtedy ten głupi zamek się zablokował. Tylko tyle wystarczyło, by znów dała się wciągnąć w otchłań rozpaczy. Przytłoczyło ją wszystko – ta przeprowadzka, samotność, tęsknota za zmarłym dzieckiem. Płakała, uderzając otwartą dłonią w zamknięte drzwi. Nawet nie usłyszała, kiedy Mikołaj wyszedł ze swojego mieszkania. Poczuła tylko czyjąś dłoń na ramieniu, a druga delikatnie wyjmowała klucze z jej zaciśniętej pięści. Później pomyślała sobie, że gdyby był to jakiś bandzior, który chciałby ją okraść, nawet by się nie broniła. Nie miałaby na to siły. Ale to nie był żaden złoczyńca, tylko osoba, która od tamtej pory zrobiła dla niej tak wiele, że życia jej nie starczy, by się odwdzięczyć.

Pierwszy raz spojrzała wtedy w ciemnoniebieskie niczym chaber oczy Mikołaja. Spodziewała się ujrzeć w nich litość, a nawet pogardę, ale zobaczyła tylko zrozumienie.

– To żaden wstyd płakać. Płacz, jeśli tego właśnie potrzebujesz – powiedział spokojnie, a potem otworzył drzwi i wniósł do środka duże pudło. Patrzyła oszołomiona, jak rozgląda się po wnętrzu, jakby czegoś szukał. Ale co mógł znaleźć w jej skromnym mieszkaniu, skoro jeszcze nie zdążyła się urządzić i brakowało tam niemal wszystkiego? Nie protestowała, kiedy wziął ją pod ramię i zaprowadził do kuchni. Ostrożnie, jakby się bał, że ją zrani posadził ją na chybotliwym krześle.

– Zaraz wrócę – rzucił tylko i szybko wyszedł, nie zamknąwszy za sobą drzwi.

Nie obchodziło jej wtedy, czy rzeczywiście wróci, czy wykorzystał tylko moment, aby zmyć się stamtąd jak najprędzej. Wcale by jej to nie zdziwiło. W końcu kto by chciał przebywać z rozhisteryzowaną kobietą, która nie poradziła sobie jeszcze z żałobą?

Zdjęła płaszcz i rzuciła go na podłogę, choć w mieszkaniu było zimno jak w grobie. W nienagrzanym wnętrzu mróz malował na szybach skomplikowane wzory. Nawet nie wiedziała, że się trzęsie Oparła łokcie na stole, ukryła twarz w dłoniach i było jej wszystko jedno, co się dalej stanie. Wtedy wrócił Mikołaj.

– Malwina? – zagadnął nieśmiało.

Nawet się nie zdziwiła, że zna jej imię. Powoli odwróciła się w jego stronę, by spojrzeć na niego tępym wzrokiem. Patrzyła, ale jakby go nie widziała.

– Proszę, wypij to, rozgrzejesz się.

Skierowała wzrok na kubek w jego dłoniach, z którego wydobywała się delikatna para. Już chciała pokręcić głową, bo pomyślała, że to ziółka albo coś innego na uspokojenie, ale do jej nozdrzy wdarł się znajomy zapach. Otrząsnęła się z otępienia, a potem niepewnie wzięła kubek w lekko drżące, zimne dłonie. Jak przyjemnie było poczuć pod nimi ciepło. Wciągnęła głęboko słodką woń, a potem wzięła mały łyk. Kakao. Zrobił dla niej kakao. Taka prosta, z pozoru nic nieznacząca rzecz, a sprawiła, że poczuła w środku dziwne poruszenie. Nic nie mogła poradzić na to, że do jej oczu na nowo zaczęły cisnąć się łzy. Ale tym razem nie były to łzy rozpaczy, lecz wzruszenia.

Spojrzała w życzliwe oczy Mikołaja. Patrzył na nią niepewnie, jakby nie wiedział, czego może się po niej spodziewać, ale nie oceniał jej, nie gardził nią. Wydawało się nawet, że wszystko rozumiał.

– W porządku, Malwina, nie musisz powstrzymywać łez. Niech płyną, jeśli to ma ci pomóc.

Otworzyła usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk, bo nie wiedziała, co powiedzieć. Uświadomiła sobie, że już od bardzo dawna nikt nie zrobił nic, żeby pomóc jej poradzić sobie z cierpieniem. Nikt z rodziny, nikt ze znajomych. A tymczasem stał przed nią zupełnie obcy mężczyzna, który skądś ją znał, choć nie miała pojęcia skąd, zrobił jej kakao i nie kazał wziąć się w garść, chociaż wcześniej myślała, że pewnie tylko to od niego usłyszy.

(Dalsza część opowiadania dostępna w pełnej wersji publikacji).

Marta Gidyńska

Cena najcenniejszego

Kiedy Avilla spoglądała na swój nowy dom, dreszcz przebiegł jej po plecach aż do nasady ogona.

W muszli po wielkim małżu głębinowym, lekko rozchylonej, wybito nieregularne dziury okien, zakryte później szybami ze szkła perłowego. Odbijał się w nich słaby blask polipów, które jako jedyne rozjaśniały głębinę. Popielata skorupa rozchylała się coraz szerzej ku górze, tak że wyższe piętra budynku miały większą powierzchnię. Szparę na szczycie przykrywał płaski dach z czarnych dachówek. Avilla odniosła wrażenie, że poruszają się lekko. Czy tam nie znajdowała się kolonia mniejszych małży? Takich wciąż żywych – w przeciwieństwie do tej, w której muszli zbudowano dom.

Syrena się wzdrygnęła.

Dziś część w muszli stanowiła jedynie główne skrzydło. Belki z koralowca głębinowego, blade niczym kości, tworzyły szkielet przybudówek, wykuszy i wieżyczek. Przestrzeń między nimi wypełniały ciemnoszare kamienie.

Avilla westchnęła pod nosem, wciąż przypatrując się posiadłości wuja. Może kilkuosobowy pokój w akademiku nie był złą opcją? Zanim wypłynie z tych odmętów w tempie, które nie przyprawi jej o chorobę od zmiany ciśnienia, miną wieki – a będzie musiała robić to codziennie. Poza tym dziewczyna nie wyobrażała sobie życia tutaj, wśród mroku i w odosobnieniu.

No cóż. W ciemno (oj, jak w ciemno!) dała się skusić zapewnieniom wujka o darmowym lokum, wielkim pokoju i ledwie kilometrze odległości od miasta. Gdyby wspomniał, że odległość jest głównie w głąb… Teraz nie miała alternatywy. Musiała zatrzymać się tutaj. Jeśli będzie bardzo źle, to spróbuje jak najszybciej zahaczyć się w mieście, gdziekolwiek.

Podpłynęła do drzwi i zapukała. Nic się nie stało, więc rozejrzała się, wytężając wzrok, by dostrzec cokolwiek w ciemnościach. Wreszcie zauważyła sznurek do dzwonka, ukryty za kolumną. Ktokolwiek wybrał to miejsce, szczerze nie znosił swoich gości.

Pierwsze pociągnięcie nic nie dało. Może pomyliła adres? Nie, tak pięknie raczej nie było. Pociągnęła drugi raz. Znów nic. Już miała wrócić do pukania, gdy drzwi się otworzyły.

Zobaczyła syrena. Jego długie, szpakowate włosy falowały w wodzie. Pod granatową szatą dostrzegła szkarłatny ogon, zakończony wachlarzem falbaniastej płetwy.

– Aviś! – wykrzyknął wuj Teodrien, rzucając się, by ją uściskać.

– Uhm… Hej… – wydusiła. Rozpaczliwie próbowała utrzymać walizkę, choć czuła, że wuj zaraz zmiażdży jej żebra.

– Aleś ty wyrosła! – Teodrien wypuścił dziewczynę z objęć. Odsunął się odrobinę, by móc na nią spojrzeć.

– No, tak. Nie widzieliśmy się ile? Dziesięć lat?

– Wręcz z jedenaście. Byłaś wtedy takim szkrabem... Ale dość o starych czasach. Płyń za mną, pokażę ci twój pokój.

Avilla nie ruszyła się z miejsca.

– Najpierw to my musimy pogadać.

– Pogadać?

Teodorien posłał jej niewinne spojrzenie. Może zdziwaczał i myślał, że ta ponura nora to atrakcyjne lokum? Rodzina plotkowała, że bardzo przeżył śmierć żony, dlatego się przeprowadził… Ale gdyby ześwirował aż tak, plotek byłoby jeszcze więcej.

– Kiedy się tu wybierałam, spodziewałam się normalnego domu pod miastem. W sensie obok miasta, w podmiejskiej wsi, a nie w tej… tej ciemnicy! Ile tu jest do powierzchni, półtora kilometra?!

Avilla złapała się pod boki i zgromiła Teodoriena spojrzeniem.

– Dobra, przyznaję, zapomniałem wspomnieć o paru faktach. Ale nie jest tu aż tak źle. A Naenirowi przyda się towarzystwo.

– Oszukałeś mnie.

– Jedynie pominąłem pewne…

Avilla przerwała mu prychnięciem.

– Nie próbuj się teraz wybielić.

Teodorien westchnął.

– Masz rację. I masz prawo się wściekać. Ale proszę, spróbuj dać szansę temu miejscu.

– Na razie niespecjalnie mam wybór – burknęła.

Pogodziła się z myślą, że nie doczeka się przeprosin. Wuj wykorzystał jej niewiedzę, a ona nawet nie mogła od razu się stąd wynieść. Kiedy ruszyli, ze złości mocniej uderzała płetwą.

Długie korytarze o ciemnych ścianach wydawały się mroczne, choć Teodorien starał się je rozświetlić – rozstawił wszędzie koszyki z fluorescencyjnymi polipami i podwiesił co kilka metrów latarnie. Ale i tak wzory na tapetach i sztukateria na suficie niknęły w mroku.

– Skąd w ogóle ten dom? – spytała Avilla. – Kiepskie miejsce do wygrzebywania się z żałoby.

Przez moment panowało milczenie. Cholera, czyżby palnęła głupotę i zraniła wujka? Śmierć jego żony wciąż była świeżą raną, mogła to ująć delikatniej…

– Powiedzmy, że nie tylko ty dałaś się oszukać – mruknął wuj. Z jego głosu nie potrafiła wywnioskować, czy jest urażony.

– Och, czyli przyznajesz, że mnie oszukałeś? – wypaliła, nim zdążyła się powstrzymać.

– Skoro tak ci zależy.

Jeśli zmysł przestrzeni Avilli nie kłamał, dopłynęli do jednej z przybudówek.

Teodorien zatrzymał się przed niewielkimi, okrągłymi drzwiami, takimi z tych staroświeckich, przez które przepływało się poziomo. Wyciągnął z kieszeni spory, poszarzały ze starości klucz.

– Proszę. Na wypadek gdybyś chciała się od nas wszystkich odciąć.

– Może się przydać – burknęła dziewczyna. – Przynajmniej na razie, bo nie zamierzam zostawać tu na dłużej.

– Przepraszam…

Nie słuchając dalszych wyjaśnień wuja, otworzyła drzwi. Czuła się idiotycznie, przepływając przez nie, za to dzięki niewielkiej powierzchni były łatwiejsze w zamknięciu. Wystarczyło jedno szarpnięcie i odcięła się od gadaniny Teodoriena. Może zachowywała się trochę chamsko, ale on ją oszukał!

Odetchnęła głęboko, przez jej skrzela przepłynęła słona woda, gęsta w takiej głębinie. Zostało rozejrzeć się po pokoju, na który będzie przez jakiś czas skazana.

Cóż… Pokój nie wyglądał źle. Miał powierzchnię… połowy mieszkania rodziców? Przynajmniej jednej trzeciej. Dominowały tu jasne kolory, dzięki czemu zupełnie nie przypominał ponurych korytarzy. Ściany pokrywała jasnoszara tapeta w perłowo połyskujące wzory, meble zrobiono z koralowca głębinowego i masy muszlowej. Okazała szafa mogła pomieścić wszystkie stroje Avilli, a czyste biurko aż kusiło, by usiąść i rysować lub wziąć się do nauki. Na toaletce leżały grzebień i małe puzderko, a kilka barwnych ukwiałów w kącie dodawało pomieszczeniu życia.

(Dalsza część opowiadania dostępna w pełnej wersji publikacji).

Dziękujemy za zapoznanie się z darmowymi fragmentami naszych opowiadań. Całe historie są zawarte w pełnej wersji publikacji. Przeczytanie naszego e-booka wesprze zbiórkę bookstagrmerki Iza w krainie słowa.