Przystanek - Bisek-Grąz Monika - ebook + książka

Przystanek ebook

Bisek-Grąz Monika

4,3

Opis

Kasia w związku z pracą ma zbadać losy powojennych mieszkańców Wałbrzycha i okolic. Chce to wykorzystać jako pretekst, by lepiej poznać  historię nieżyjącego już ojca, reemigranta z Francji. Ku swemu zdziwieniu natrafia na wiele związanych z nim tajemnic.

W Zawodziu, jej rodzinnej miejscowości, żyją potomkowie różnych nacji, które osiedliły się tu po wojnie lub uniknęły wysiedlenia. Poznaje losy silnych i charyzmatycznych kobiet, a pewien intrygujący mężczyzna spowoduje sporo zamieszania w jej pogmatwanym życiu.

Czy osoby, którym przez wiele lat ufała, są z nią szczere?

Co ukrywa matka za milczeniem na temat rodziny ojca?

I co wydarzy się w życiu Kasi, czy wreszcie znajdzie swoje małe szczęście?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 315

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (18 ocen)
9
5
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Co­py­ri­ght © Mo­nika Bi­sek-Grąz Co­py­ri­ght © 2023 by Lucky
Pro­jekt okładki: Ilona Go­styń­ska-Rym­kie­wicz
Au­to­rzy zdjęć: spa­ce­tech oraz Pa­rad St (stock.adobe.com)
Skład i ła­ma­nie: Ma­riusz Dań­ski
Re­dak­cja i ko­rekta: Ha­lina Bo­gusz
Wy­da­nie I
Ra­dom 2023
ISBN 978-83-67184-94-6
Wy­daw­nic­two Lucky ul. Że­rom­skiego 33 26-600 Ra­dom
Dys­try­bu­cja: tel. 501 506 203 48 363 83 54
e-mail: kon­takt@wy­daw­nic­two­lucky.plwww.wy­daw­nic­two­lucky.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

ROZ­DZIAŁ I 

Za­wo­dzie, li­sto­pad 1987

– Ty se Ew­ciu na ten ty­dzień nocki weź. Bo po­grzeb bę­dzie – oznaj­miła Anna, mie­sza­jąc her­batę moc­niej niż zwy­kle.

– Kto?... – za­py­tała Ewa i da­lej sma­ro­wała chleb.

Anna mil­czała.

– No kto?! – do­py­ty­wała Ewa.

– Luba od Je­mio­łów – od­po­wie­działa Anna, ce­dząc słowa.

Ewa za­marła. Spoj­rzała na matkę, wstała, wzięła czaj­nik i za­częła na­le­wać wodę.

– W końcu przy­szedł czas i na tę rasz­plę. Jest spra­wie­dli­wość na świe­cie – za­wy­ro­ko­wała Ewa.

– Daj jej spo­kój, ona już po tam­tej stro­nie.

– Je­steś pewna?

– Zo­ba­czysz – matka pod­parła się rę­koma, wsta­jąc od stołu. – No na­lej wię­cej tej wody, mnie też kawy zrób. I po­patrz có­ruś, jesz­cze se zimą zmarła. Kto to wi­dział? – prych­nęła. – Na­wet po śmierci kło­pot lu­dziom ro­bić. – Po­krę­ciła głową. – Toż to i zie­mia twarda, i kwiaty dro­gie. Ech... – wes­tchnęła i z po­wro­tem opa­dła na krze­sło. Po­tarła czoło i z tro­ską za­py­tała: – Jak te­raz Ta­dzik da se radę bez matki?

– A co mnie to ob­cho­dzi!... – prych­nęła Ewa i do­dała ła­god­niej: – Ale przy­naj­mniej wia­domo, dla­czego pies Kuź­ni­ków wył przez całą noc!

– Przy­rody có­ruś trza słu­chać, za­wsze znaki daje, a wy te­raz to tylko te elek­tro­niki i elek­tro­niki... No rób tej kawy, bo pew­nie za­raz pół wsi się zleci i na nic już czasu nie bę­dzie – po­go­niła ostro córkę.

Mię­dzy jed­nym a dru­gim ły­kiem Anna po­grą­żyła się w my­ślach. Żal jej było, że córka nie jest z Ta­dzi­kiem wła­śnie przez Lubę. Do­bry chłop, bo pod pan­to­flem ci­cho by sie­dział. Ale matka za­wsze go krótko przy so­bie trzy­mała. Nie po­mo­gły żadne za­biegi – ani krew córki mie­sięczna do­dana do kawy Ta­dzika, ani pa­le­nie czer­wo­nych świec, co to po wosk aż do Mi­chał­ko­wej w śnieg i deszcz cho­dziła, bo wie­działa, że pan He­niu, psz­cze­larz z dziada pra­dziada, uczci­wie i z serca sprze­da­wał. Ina­czej so­bie przy­szłość dla córki pla­no­wała, ale wia­domo, że jak czło­wiek pla­nuje, to pan Bóg się śmieje. I tra­fiła po­tem Ewu­nia na Ryśka. Ani ła­twego ży­cia z nim nie miała, ani długo się nim nie na­cie­szyła, oj nie. Oma­mił ją wiel­kim świa­tem i bły­skot­kami. Wielki pan gór­nik, co mu swoj­ska kieł­basa gów­nem śmier­działa. Może i ja­koś by żyli w tym Wał­brzy­chu, gdyby nie ten wy­pa­dek. Wtedy w głęb­szy kie­li­szek za­glą­dać za­czął. A miał prze­cie dla kogo żyć: bo i Ewu­nia, i Izu­nia ma­lutka. Ech – roz­my­ślała Anna. W Ewie z ko­lei wzbie­rał gniew. Od­su­nęła nie­do­pitą kawę. Nie pój­dzie na po­grzeb Luby. Niech lu­dzie so­bie my­ślą co chcą.

Obie z za­dumy wy­rwało ener­giczne pu­ka­nie do drzwi.

– Wej­dzie! – krzyk­nęła Anna. W progu sta­nęła Zośka Po­le­szu­kowa.

– Pani Anno, Je­mio­łowa zmarła! A Ta­dzik po­wie­dział le­ka­rzowi, że do ka­plicy matki nie odda. Co ro­bić?... Po­może pani?...

Anna zna­cząco spoj­rzała na córkę. Ta tylko wes­tchnęła. Utra­pie­nie z tymi snami matki. I to już na­wet nie cho­dzi o to, że wcze­śniej wie­dzą, kto we wsi umrze. Bar­dziej mar­twią ją te po­ranki, kiedy matka daje do zro­zu­mie­nia, że wie o ko­lej­nym jej ko­chanku.

– Jadę na dy­żur – ucięła sta­now­czo Ewa i za­częła się zbie­rać. Je­mio­ło­wej już nie po­może, a na­wet jakby mo­gła, toby nie po­mo­gła. Musi my­śleć o so­bie. Dziś ostatni w tym mie­siącu dy­żur z Le­onem. Te­raz choć ma pre­tekst, żeby za­mie­nić się z Magdą i pra­co­wać z nim ko­lejny ty­dzień. W końcu choć zza grobu ta Je­mio­łowa na coś się przyda. Uśmiech­nęła się do sie­bie, a do matki rzu­ciła na od­chodne:

– Wy­cho­dzę. Śnia­da­nie dla Izy w lo­dówce. Niech mama z tego wszyst­kiego nie za­po­mni, że Iza ma apel w szkole. Bluzka i spód­nica wy­pra­so­wane.

– A ty w tym szpi­talu to uwa­żaj, co ro­bisz! – od­parła matka. Do­brze, że nie wi­działa, jak Ewa na te słowa prze­wró­ciła oczami ni­czym na­sto­latka.

Ta­dzik sie­dział sku­lony przy łóżku matki.

– Odej­dzie – Anna pró­bo­wała de­li­kat­nie od­su­nąć Ta­de­usza. Tu se się­dzie – wska­zała na krze­sło i dała znać głową Po­le­szu­ko­wej, żeby mu po­mo­gła.

Kiedy Ta­dzik bez­wied­nie dał się po­pro­wa­dzić są­siadce, Anna wy­cią­gnęła z kie­szeni far­tu­cha wo­re­czek z zio­łami.

– Na­ści, za­parz mu. I przy­pil­nuj, niech do końca wy­pije. Trza z nim rze­czy ob­ga­dać, a on i do księ­dza, i do wójta iść musi. Po­tem damy mu mo­jej wó­deczki – po­kle­pała się po dru­giej kie­szeni – niech chłop się wzmocni, za­nim lu­dzi­ska na czu­wa­nie się zejdą. Spoj­rzała na wy­krzy­wioną gry­ma­sem twarz Je­mio­ło­wej Oj, spo­koj­nej śmierci to ty nie mia­łaś, ale ja­kie ży­cie, taka śmierć – wes­tchnęła. Po­ło­żyła dłoń na czole nie­boszczki i od­mó­wiła zdro­waśkę.

– Zośka! – huk­nęła znie­nacka do Po­le­szu­ko­wej. – Gdzie te zioła?

– Idę, już idę!

– Daj mu już, bo tu trza wszystko przy­go­to­wać i do trumny ubrać, a bez przy­zwo­le­nia po sza­fach grze­bać nie będę, żeby mi po­tem lu­dzi­ska nie ga­dali, że ja co wzięła. Ta­dzik – po­trzą­snęła go za ra­mię – gdzie matka ma rze­czy do trumny?

Wska­zał głową w kie­runku naj­więk­szej szafy. Otwo­rzyła. Na gór­nej półce le­żała zło­żona w ko­steczkę czarna odzież, obok na płach­tach czar­nego sukna stały buty. Do­brze, że wszystko jest – po­my­ślała Anna, ale nie po­do­bało się jej, że u Je­mio­ło­wej buty na gó­rze, a nie na dole szafy. Toż to nie dzi­wota, że wiecz­nie kłót­nie z nią były – po­now­nie wes­tchnęła.

Zła­pała pierw­sze sukno i rzu­ciła w stronę Ta­dzika i Zośki.

– Tym lu­stra po­za­sła­niaj­cie.

Rzu­ciła ko­lejne.

– A tym okna i te­le­wi­zor.

Spoj­rzała na ze­gar, sta­nął na czwar­tej dwa­dzie­ścia. Te­raz już dzie­wiąta. Sztywna do ubie­ra­nia bę­dzie. No nic, trza bę­dzie do niej mó­wić – po­sta­no­wiła.

– Zośka, te na ze­gar daj – rzu­ciła ostat­nim suk­nem. – I wodę wstaw. Myć będę. Czy­sta na tam­ten świat być musi. Po­tem z Ta­dzi­kiem do księ­dza idź. Ustal­cie, żeby w so­botę cho­wał, niech się ni­g­dzie na te swoje wy­jazdy nie wy­biera, bo jak nam nie­dzielę prze­leży, to wia­domo... Po­tem do wójta. Niech tam Ta­dzik pi­smo na­pi­sze. Że zimno, to wójt zgodę na dom da. Li­sto­pad jest, to da... – po­wie­działa bar­dziej do sie­bie niż do nich. – I lu­dziom po­wiedzta, że od czwar­tej przy­cho­dzić mogą. Aku­rat z pracy po­wra­cają, jeść dzie­cia­kom da­dzą i przyjdą.

– Dziś apel w szkole, moja Ka­sia wiersz mówi – z dumą po­chwa­liła się Zośka. Po He­lence taka zdolna – do­dała.

– Izu­nia też mówi... No, Ta­dzik, kończ pić te ziółka. A ty Zośka bierz się za tę wodę! – po­go­niła Zośkę i po­de­szła do Ta­de­usza. – Ta­dzik, na mnie tu po­patrz – po­trzą­snęła go za ra­miona. – Matka cię na ten świat wy­pra­wiła, to trza ją do­brze na tam­ten świat wy­pra­wić. Każ­demu się to na­leży. Trumnę za­mów dę­bową. Niech dziś na drugą przy­wiozą. Matka na czwartą musi być go­towa, bo lu­dzie przyjdą. Tu na środku na stole ją damy – po­ka­zała ręką.

Ta­dzik pa­trzył nie­obec­nym wzro­kiem i tylko przy­ta­ki­wał głową.

Anna nie mo­gła ścią­gnąć ko­szuli z nie­boszczki, bo ręce miała już sztywne i nie chciały się pod­no­sić jak na­leży.

– Lubka, no daj, trza cię umyć i nowe za­ło­żyć – po­wie­działa i po­gła­skała ją po zim­nej i sztyw­nej twa­rzy. Spró­bo­wała jesz­cze raz. Tro­chę le­piej, ale i tak nie pod­nie­sie dwóch równo. Ob­ró­ciła Lubę ple­cami do sie­bie i no­żem roz­cięła tył ko­szuli. Tak samo bie­li­znę. Szkoda tro­chę, bo po­rządna, z fla­neli, wi­dać, że cie­pła, ale cóż, nagi czło­wiek na ten świat przy­cho­dzi i nagi umiera – wy­tłu­ma­czyła so­bie.

– No daj, umyję cię Lubka, nie trza się tak opie­rać. Do matki swo­jej idziesz. Wi­dzia­łam, jak po cie­bie przy­szła – mó­wiła, ob­ra­ca­jąc jej ciało jak szma­cianą lalkę. – Ja żalu do cie­bie już mieć nie będę. Jak czło­wiek od­pu­ści, to i Bóg... No daj się ubrać... god­nie trzeba w trum­nie wy­glą­dać.

Po­tem mo­czyła szmatkę w go­rą­cej wo­dzie z sza­rym my­dłem i de­li­kat­nie myła zimne już i sztywne ciało, śpie­wa­jąc „Aniel­ski or­szak”.

Koło dwu­na­stej, kiedy Luba le­żała już umyta i ubrana na łóżku, wró­cił Ta­dzik z Zośką. Spoj­rzał na matkę i szloch wstrzą­snął jego cia­łem.

– Płacz chło­paku, płacz, bę­dzie ci lżej – Anna po­gła­skała po go ra­mie­niu, a po­tem się­gnęła do kie­szeni po bu­te­leczkę z wódką. – Masz, na­pij się – po­dała mu. – Zośka, tu są rze­czy do spa­le­nia – ciu­chy, grze­bień i my­dło. A wodę wy­lej w rogu po­dwó­rza, pod wierzbą.

Ta­de­usz usiadł przy pu­stym stole i sku­lił się w so­bie.

– Po­siedź se tu z matką, a ja przyjdę przed drugą. Trumna bę­dzie? – krzyk­nęła za Zośką.

– Bę­dzie już po pierw­szej! – ta od­krzyk­nęła, wrzu­ca­jąc do ognia rze­czy po zmar­łej. – Wy­ga­szamy po spa­le­niu? – upew­niła się.

– Tak, zimno musi być – Anna łyk­nęła so­bie koń­cówkę wó­deczki po Ta­dziku i za­ło­żyła płaszcz. – Wy­lej tę wodę i też idź do domu. Daj chło­pa­kowi w spo­koju z matką się po­że­gnać. A ty – zwró­ciła się do Ta­dzika – przy­szy­kuj ksią­żeczkę, ró­ża­niec, parę zło­tych na drogę i co tam jesz­cze chcesz matce dać do trumny.

– Do­bra z pani ko­bieta, że po tym wszyst­kim... – za­częła Zo­fia.

– A daj spo­kój!... Śmierć wszystko koń­czy, nie ma co do prze­szło­ści wra­cać – mach­nęła ręką i wy­szła, ener­gicz­nie trza­ska­jąc drzwiami.

O czwar­tej po­kój był już pe­łen lu­dzi. Ze trzy­dzie­ści osób ści­skało się wo­kół trumny usta­wio­nej na stole, w cen­tral­nym miej­scu po­koju. Byli na­wet Wit­ko­wie, z któ­rymi Luba ostat­nio darła koty. Dumna Wit­kowa w czapce z lisa i z dziec­kiem na ręku naj­gło­śniej śpie­wała „Do­bry Jezu...”. Jej star­sza córka An­dżela tylko na boki, na chło­pów, strze­lała oczami. Po­żytku z niej matka nie bę­dzie miała – po­my­ślała Anna i spoj­rzała na Lubkę. A ta wy­glą­dała god­nie w swoje ostat­niej kre­acji: czar­nej weł­nia­nej sukni, cie­płych raj­sto­pach i la­kie­ro­wa­nych bu­tach do­brze wi­docz­nych spod ga­łą­zek świerku i czer­wo­nych goź­dzi­ków uło­żo­nych w dole trumny. W dło­niach ople­cio­nych ró­żań­cem trzy­mała ksią­żeczkę. Na per­ga­mi­no­wej twa­rzy było wi­dać każdą żyłkę. Po­liczki miała za­pad­nięte, usta lekko sine i jesz­cze węż­sze niż za ży­cia. Siwe włosy mocno kon­tra­sto­wały z fio­le­to­wym suk­nem trumny. Po śpie­wach i Li­ta­nii Lo­re­tań­skiej Anna za­rzą­dziła prze­rwę, bo zro­biło się duszno od lu­dzi, ga­łą­zek świerku i pa­lo­nych u wez­gło­wia świec. Pa­nów za­pro­siła do kuchni na kie­li­szek wó­deczki, ale przy­szły też ko­biety.

– Jak zmarła? We śnie? Czy cier­piała? Wy­lew czy za­wał? Pew­nie serce nie wy­trzy­mało... – dy­wa­go­wały.

– Stara była, to zmarła – ucięła Anna i po­go­niła kota, któ­rego pew­nie dzie­ci­ska wpu­ściły do domu. – Po­szedł w cho­lerę! – krzyk­nęła. Jesz­cze po­ob­gryza w nocy nos i uszy. U Pu­chec­kich nie do­pil­no­wali i trza było po pierw­szej nocy trumnę przed ludźmi za­mknąć – wes­tchnęła w du­chu.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki