Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kasia w związku z pracą ma zbadać losy powojennych mieszkańców Wałbrzycha i okolic. Chce to wykorzystać jako pretekst, by lepiej poznać historię nieżyjącego już ojca, reemigranta z Francji. Ku swemu zdziwieniu natrafia na wiele związanych z nim tajemnic.
W Zawodziu, jej rodzinnej miejscowości, żyją potomkowie różnych nacji, które osiedliły się tu po wojnie lub uniknęły wysiedlenia. Poznaje losy silnych i charyzmatycznych kobiet, a pewien intrygujący mężczyzna spowoduje sporo zamieszania w jej pogmatwanym życiu.
Czy osoby, którym przez wiele lat ufała, są z nią szczere?
Co ukrywa matka za milczeniem na temat rodziny ojca?
I co wydarzy się w życiu Kasi, czy wreszcie znajdzie swoje małe szczęście?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 315
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ROZDZIAŁ I
Zawodzie, listopad 1987
– Ty se Ewciu na ten tydzień nocki weź. Bo pogrzeb będzie – oznajmiła Anna, mieszając herbatę mocniej niż zwykle.
– Kto?... – zapytała Ewa i dalej smarowała chleb.
Anna milczała.
– No kto?! – dopytywała Ewa.
– Luba od Jemiołów – odpowiedziała Anna, cedząc słowa.
Ewa zamarła. Spojrzała na matkę, wstała, wzięła czajnik i zaczęła nalewać wodę.
– W końcu przyszedł czas i na tę raszplę. Jest sprawiedliwość na świecie – zawyrokowała Ewa.
– Daj jej spokój, ona już po tamtej stronie.
– Jesteś pewna?
– Zobaczysz – matka podparła się rękoma, wstając od stołu. – No nalej więcej tej wody, mnie też kawy zrób. I popatrz córuś, jeszcze se zimą zmarła. Kto to widział? – prychnęła. – Nawet po śmierci kłopot ludziom robić. – Pokręciła głową. – Toż to i ziemia twarda, i kwiaty drogie. Ech... – westchnęła i z powrotem opadła na krzesło. Potarła czoło i z troską zapytała: – Jak teraz Tadzik da se radę bez matki?
– A co mnie to obchodzi!... – prychnęła Ewa i dodała łagodniej: – Ale przynajmniej wiadomo, dlaczego pies Kuźników wył przez całą noc!
– Przyrody córuś trza słuchać, zawsze znaki daje, a wy teraz to tylko te elektroniki i elektroniki... No rób tej kawy, bo pewnie zaraz pół wsi się zleci i na nic już czasu nie będzie – pogoniła ostro córkę.
Między jednym a drugim łykiem Anna pogrążyła się w myślach. Żal jej było, że córka nie jest z Tadzikiem właśnie przez Lubę. Dobry chłop, bo pod pantoflem cicho by siedział. Ale matka zawsze go krótko przy sobie trzymała. Nie pomogły żadne zabiegi – ani krew córki miesięczna dodana do kawy Tadzika, ani palenie czerwonych świec, co to po wosk aż do Michałkowej w śnieg i deszcz chodziła, bo wiedziała, że pan Heniu, pszczelarz z dziada pradziada, uczciwie i z serca sprzedawał. Inaczej sobie przyszłość dla córki planowała, ale wiadomo, że jak człowiek planuje, to pan Bóg się śmieje. I trafiła potem Ewunia na Ryśka. Ani łatwego życia z nim nie miała, ani długo się nim nie nacieszyła, oj nie. Omamił ją wielkim światem i błyskotkami. Wielki pan górnik, co mu swojska kiełbasa gównem śmierdziała. Może i jakoś by żyli w tym Wałbrzychu, gdyby nie ten wypadek. Wtedy w głębszy kieliszek zaglądać zaczął. A miał przecie dla kogo żyć: bo i Ewunia, i Izunia malutka. Ech – rozmyślała Anna. W Ewie z kolei wzbierał gniew. Odsunęła niedopitą kawę. Nie pójdzie na pogrzeb Luby. Niech ludzie sobie myślą co chcą.
Obie z zadumy wyrwało energiczne pukanie do drzwi.
– Wejdzie! – krzyknęła Anna. W progu stanęła Zośka Poleszukowa.
– Pani Anno, Jemiołowa zmarła! A Tadzik powiedział lekarzowi, że do kaplicy matki nie odda. Co robić?... Pomoże pani?...
Anna znacząco spojrzała na córkę. Ta tylko westchnęła. Utrapienie z tymi snami matki. I to już nawet nie chodzi o to, że wcześniej wiedzą, kto we wsi umrze. Bardziej martwią ją te poranki, kiedy matka daje do zrozumienia, że wie o kolejnym jej kochanku.
– Jadę na dyżur – ucięła stanowczo Ewa i zaczęła się zbierać. Jemiołowej już nie pomoże, a nawet jakby mogła, toby nie pomogła. Musi myśleć o sobie. Dziś ostatni w tym miesiącu dyżur z Leonem. Teraz choć ma pretekst, żeby zamienić się z Magdą i pracować z nim kolejny tydzień. W końcu choć zza grobu ta Jemiołowa na coś się przyda. Uśmiechnęła się do siebie, a do matki rzuciła na odchodne:
– Wychodzę. Śniadanie dla Izy w lodówce. Niech mama z tego wszystkiego nie zapomni, że Iza ma apel w szkole. Bluzka i spódnica wyprasowane.
– A ty w tym szpitalu to uważaj, co robisz! – odparła matka. Dobrze, że nie widziała, jak Ewa na te słowa przewróciła oczami niczym nastolatka.
Tadzik siedział skulony przy łóżku matki.
– Odejdzie – Anna próbowała delikatnie odsunąć Tadeusza. Tu se siędzie – wskazała na krzesło i dała znać głową Poleszukowej, żeby mu pomogła.
Kiedy Tadzik bezwiednie dał się poprowadzić sąsiadce, Anna wyciągnęła z kieszeni fartucha woreczek z ziołami.
– Naści, zaparz mu. I przypilnuj, niech do końca wypije. Trza z nim rzeczy obgadać, a on i do księdza, i do wójta iść musi. Potem damy mu mojej wódeczki – poklepała się po drugiej kieszeni – niech chłop się wzmocni, zanim ludziska na czuwanie się zejdą. Spojrzała na wykrzywioną grymasem twarz Jemiołowej Oj, spokojnej śmierci to ty nie miałaś, ale jakie życie, taka śmierć – westchnęła. Położyła dłoń na czole nieboszczki i odmówiła zdrowaśkę.
– Zośka! – huknęła znienacka do Poleszukowej. – Gdzie te zioła?
– Idę, już idę!
– Daj mu już, bo tu trza wszystko przygotować i do trumny ubrać, a bez przyzwolenia po szafach grzebać nie będę, żeby mi potem ludziska nie gadali, że ja co wzięła. Tadzik – potrząsnęła go za ramię – gdzie matka ma rzeczy do trumny?
Wskazał głową w kierunku największej szafy. Otworzyła. Na górnej półce leżała złożona w kosteczkę czarna odzież, obok na płachtach czarnego sukna stały buty. Dobrze, że wszystko jest – pomyślała Anna, ale nie podobało się jej, że u Jemiołowej buty na górze, a nie na dole szafy. Toż to nie dziwota, że wiecznie kłótnie z nią były – ponownie westchnęła.
Złapała pierwsze sukno i rzuciła w stronę Tadzika i Zośki.
– Tym lustra pozasłaniajcie.
Rzuciła kolejne.
– A tym okna i telewizor.
Spojrzała na zegar, stanął na czwartej dwadzieścia. Teraz już dziewiąta. Sztywna do ubierania będzie. No nic, trza będzie do niej mówić – postanowiła.
– Zośka, te na zegar daj – rzuciła ostatnim suknem. – I wodę wstaw. Myć będę. Czysta na tamten świat być musi. Potem z Tadzikiem do księdza idź. Ustalcie, żeby w sobotę chował, niech się nigdzie na te swoje wyjazdy nie wybiera, bo jak nam niedzielę przeleży, to wiadomo... Potem do wójta. Niech tam Tadzik pismo napisze. Że zimno, to wójt zgodę na dom da. Listopad jest, to da... – powiedziała bardziej do siebie niż do nich. – I ludziom powiedzta, że od czwartej przychodzić mogą. Akurat z pracy powracają, jeść dzieciakom dadzą i przyjdą.
– Dziś apel w szkole, moja Kasia wiersz mówi – z dumą pochwaliła się Zośka. Po Helence taka zdolna – dodała.
– Izunia też mówi... No, Tadzik, kończ pić te ziółka. A ty Zośka bierz się za tę wodę! – pogoniła Zośkę i podeszła do Tadeusza. – Tadzik, na mnie tu popatrz – potrząsnęła go za ramiona. – Matka cię na ten świat wyprawiła, to trza ją dobrze na tamten świat wyprawić. Każdemu się to należy. Trumnę zamów dębową. Niech dziś na drugą przywiozą. Matka na czwartą musi być gotowa, bo ludzie przyjdą. Tu na środku na stole ją damy – pokazała ręką.
Tadzik patrzył nieobecnym wzrokiem i tylko przytakiwał głową.
Anna nie mogła ściągnąć koszuli z nieboszczki, bo ręce miała już sztywne i nie chciały się podnosić jak należy.
– Lubka, no daj, trza cię umyć i nowe założyć – powiedziała i pogłaskała ją po zimnej i sztywnej twarzy. Spróbowała jeszcze raz. Trochę lepiej, ale i tak nie podniesie dwóch równo. Obróciła Lubę plecami do siebie i nożem rozcięła tył koszuli. Tak samo bieliznę. Szkoda trochę, bo porządna, z flaneli, widać, że ciepła, ale cóż, nagi człowiek na ten świat przychodzi i nagi umiera – wytłumaczyła sobie.
– No daj, umyję cię Lubka, nie trza się tak opierać. Do matki swojej idziesz. Widziałam, jak po ciebie przyszła – mówiła, obracając jej ciało jak szmacianą lalkę. – Ja żalu do ciebie już mieć nie będę. Jak człowiek odpuści, to i Bóg... No daj się ubrać... godnie trzeba w trumnie wyglądać.
Potem moczyła szmatkę w gorącej wodzie z szarym mydłem i delikatnie myła zimne już i sztywne ciało, śpiewając „Anielski orszak”.
Koło dwunastej, kiedy Luba leżała już umyta i ubrana na łóżku, wrócił Tadzik z Zośką. Spojrzał na matkę i szloch wstrząsnął jego ciałem.
– Płacz chłopaku, płacz, będzie ci lżej – Anna pogłaskała po go ramieniu, a potem sięgnęła do kieszeni po buteleczkę z wódką. – Masz, napij się – podała mu. – Zośka, tu są rzeczy do spalenia – ciuchy, grzebień i mydło. A wodę wylej w rogu podwórza, pod wierzbą.
Tadeusz usiadł przy pustym stole i skulił się w sobie.
– Posiedź se tu z matką, a ja przyjdę przed drugą. Trumna będzie? – krzyknęła za Zośką.
– Będzie już po pierwszej! – ta odkrzyknęła, wrzucając do ognia rzeczy po zmarłej. – Wygaszamy po spaleniu? – upewniła się.
– Tak, zimno musi być – Anna łyknęła sobie końcówkę wódeczki po Tadziku i założyła płaszcz. – Wylej tę wodę i też idź do domu. Daj chłopakowi w spokoju z matką się pożegnać. A ty – zwróciła się do Tadzika – przyszykuj książeczkę, różaniec, parę złotych na drogę i co tam jeszcze chcesz matce dać do trumny.
– Dobra z pani kobieta, że po tym wszystkim... – zaczęła Zofia.
– A daj spokój!... Śmierć wszystko kończy, nie ma co do przeszłości wracać – machnęła ręką i wyszła, energicznie trzaskając drzwiami.
O czwartej pokój był już pełen ludzi. Ze trzydzieści osób ściskało się wokół trumny ustawionej na stole, w centralnym miejscu pokoju. Byli nawet Witkowie, z którymi Luba ostatnio darła koty. Dumna Witkowa w czapce z lisa i z dzieckiem na ręku najgłośniej śpiewała „Dobry Jezu...”. Jej starsza córka Andżela tylko na boki, na chłopów, strzelała oczami. Pożytku z niej matka nie będzie miała – pomyślała Anna i spojrzała na Lubkę. A ta wyglądała godnie w swoje ostatniej kreacji: czarnej wełnianej sukni, ciepłych rajstopach i lakierowanych butach dobrze widocznych spod gałązek świerku i czerwonych goździków ułożonych w dole trumny. W dłoniach oplecionych różańcem trzymała książeczkę. Na pergaminowej twarzy było widać każdą żyłkę. Policzki miała zapadnięte, usta lekko sine i jeszcze węższe niż za życia. Siwe włosy mocno kontrastowały z fioletowym suknem trumny. Po śpiewach i Litanii Loretańskiej Anna zarządziła przerwę, bo zrobiło się duszno od ludzi, gałązek świerku i palonych u wezgłowia świec. Panów zaprosiła do kuchni na kieliszek wódeczki, ale przyszły też kobiety.
– Jak zmarła? We śnie? Czy cierpiała? Wylew czy zawał? Pewnie serce nie wytrzymało... – dywagowały.
– Stara była, to zmarła – ucięła Anna i pogoniła kota, którego pewnie dzieciska wpuściły do domu. – Poszedł w cholerę! – krzyknęła. Jeszcze poobgryza w nocy nos i uszy. U Pucheckich nie dopilnowali i trza było po pierwszej nocy trumnę przed ludźmi zamknąć – westchnęła w duchu.