Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
38 osób interesuje się tą książką
Kiedy miłość i młodość okazują się silniejsze niż wojna…
Schyłek II wojny światowej. Mela i Świst, młodzi powstańcy warszawscy, po kapitulacji stolicy trafiają do transportu do Auschwitz, z którego udaje im się uciec. Znajdują schronienie w podchęcińskiej leśniczówce u rodziny Jabłońskich. Tam Mela poznaje zamkniętego w sobie Wojtka, który niedawno stracił ojca. Początkowa niechęć bohaterów powoli przeradza się w przyjaźń, a później – w coś więcej… Kiedy Świst odejdzie szukać zaginionej matki, Mela będzie musiała poradzić sobie sama w obcym miejscu. Los postawi na jej drodze nie tylko Niemców, ale także uciekinierów z obozu, oddział partyzantów, jak również wkraczających do Polski bezwzględnych Sowietów. Czy w tym wszystkim będzie mogła liczyć na wsparcie Wojtka, który pragnie zemścić się na zabójcy ojca?
„Ptaki najpiękniej śpiewają nocą” to opowieść o odwadze, przyjaźni oraz poszukiwaniu własnej tożsamości w obliczu niewyobrażalnego cierpienia. To podróż przez świat, w którym radość przeplata się z tragedią, a koniec wojny nie zawsze przynosi ulgę, czasem też rozczarowanie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 545
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2025
© Copyright by Małgorzata Zielińska, 2025
Redaktor inicjujący: Paweł Pokora
Redakcja: Małgorzata Piotrowicz
Korekta: Joanna Dzik
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Projekt okładki: Grzegorz Araszewski/garasz.pl
Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: domena publiczna, Freepik
Zdjęcie autorki: © Rafał Mielczarek
Producenci wydawniczy:
Sylwia Reguła, Magdalena Wójcik-Zienkiewicz, Wojciech Jannasz
Wydawca: Marek Jannasz
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2025
ISBN: 978-83-68342-50-5 (EPUB); 978-83-68342-51-2 (MOBI)
Lira Publishing Sp. z o.o.
al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Panie, gdzie jest moja spódnica,
ta czerwona i biała,
ze wszystkich kwiatów świata?
Kto mi ją podarł na strzępy?
Gdzie jest ona, powiedzcie!
Mój Boże, taka śliczna była,
jakże mam ją zapomnieć?
Bronisława Wajs – Papusza
Pociąg wolno toczył się po torach. Jechali już bardzo długo, zdawać by się mogło, że całą wieczność, jakby nic poza tym pociągiem nigdy nie istniało. Przez małą szczelinę w ścianie wagonu, przy której tłoczyli się pasażerowie, by zaczerpnąć choć odrobinę powietrza, dostrzec można było zmieniające się pory dnia. W tej chwili niebo było pomarańczowe. Czerwone promienie zachodzącego słońca wdzierały się do środka, znaczyły ciała więźniów krwawymi plamami. Za chwilę zrobi się zupełnie ciemno, a wraz ze słońcem zgaśnie ich ostatnia nadzieja na ratunek.
Mela oddychała ciężko. I znowu to samo. Znowu znalazła się w pułapce, z której nie było wyjścia. Tłum napierał na nią ze wszystkich stron, nie pozwalając się poruszyć. Jęki chorych, płacz małych dzieci oraz ciche modlitwy zlewały się w jedną całość, sprawiały, że traciła zmysły. Pod nogami czuła coś miękkiego, zapewne ciało jednego z tych nieszczęśników, którzy z wycieńczenia odeszli już z tego świata, lecz bała się spojrzeć w dół. Najgorszy był ten niewyobrażalny smród unoszący się w powietrzu, który przyprawiał ją o mdłości.
Miarowy stukot jadącej lokomotywy z czasem stał się dla niej odgłosem nie do wytrzymania. Wdzierał się w każdy zakamarek jej umysłu, doprowadzał do czarnej rozpaczy. Mela nienawidziła tego dźwięku, wiedziała, że to uczucie będzie towarzyszyć jej już do końca życia. A przecież zawsze lubiła pociągi. Przypominały jej o dawnych czasach, o wakacjach, na które jeździła razem z rodzicami. Ach, jak cudownie byłoby móc znowu poczuć powiew świeżego powietrza na twarzy, gdy wychylało się głowę przez okno, spojrzeć raz jeszcze przez szybę na piękne widoki, pokryte rzepakiem pola oraz rozciągające się w oddali lasy, czekać niecierpliwie na cel podróży, kiedy wiedziało się, że będzie tam coś dobrego, coś, co pozostawi miłe wspomnienia na długie lata.
A teraz? Co teraz ją czekało? Doskonale zdawała sobie sprawę co. Kiedy Niemcy pakowali ich do bydlęcych wagonów, słyszała, jak powtarzają między sobą słowo „Lager”, a to oznaczało tylko jedno – wywożą ich do obozu.
W zasadzie to czego innego mogła się spodziewać. Przecież już w Pruszkowie więźniowie powtarzali między sobą, że z pociągu nie ma odwrotu, cel jest jedyny – Auschwitz, a Auschwitz to śmierć.
Auschwitz... Auschwitz... Samo to słowo wywoływało gęsią skórkę. Ludzie bali się wręcz wypowiadać je na głos. Nikt do końca nie wiedział, co czeka na niego na miejscu, lecz jedna rzecz była pewna – ktokolwiek tam trafił, już nie wracał.
Zatem już niedługo przyjdzie jej pożegnać się z ukochanym życiem. A może już umarła i trafiła do piekła? Jeśli tak, jak dobrze, że Świst trafił tam razem z nią.
W ciemności spojrzała na przyjaciela. Na jego twarzy malował się spokój, a mocny uścisk dłoni dodawał jej otuchy. Gdyby nie to, pewnie już dawno osunęłaby się na ziemię i dołączyła do tego biedaka, który leżał teraz u jej stóp.
– Trzymasz się? – Usłyszała w ciemności jego głos. – Jeszcze tylko trochę, już niedługo, wytrzymaj.
– Tak, jeszcze trochę i nas zabiją – powiedziała gorzko, czując ostre palenie w gardle. Tak bardzo chciało jej się pić. Oddałaby wszystko za odrobinę, choćby najmniejszy łyk, wody.
Ale zaraz, zaraz... Co niby miałaby oddać? Przecież nie posiadała już absolutnie niczego. Wszystkie jej rzeczy, razem z ukochanym domem rodzinnym, stały się częścią ogromnego gruzowiska, które zostawiła za sobą w zrównanej z ziemią Warszawie. O rodzicach i siostrze nie wiedziała już nic od dawna, wiele razy zastanawiała się, gdzie są i czy w ogóle jeszcze żyją. Teraz jedyną bliską jej osobą był Świst, jej najlepszy przyjaciel, liczył się tylko on i ten bydlęcy wagon, który być może stał się początkiem końca ich wspólnej drogi, jaką przeszli najpierw podczas okupacji, a później w powstaniu.
– Nie mów tak. Zobaczysz, że zaraz trafi się okazja i zwiejemy szwabom sprzed nosa. – Świst jak zwykle starał się zachować optymistyczny ton. Zawsze taki był, zawsze starał się znaleźć światełko nawet w najczarniejszym tunelu, a jego spryt pozwolił im wyjść cało z niejednej trudnej sytuacji.
– Jaka okazja? Drzwi są zamknięte. Już samo dopchanie się do nich jest niemożliwe, a co dopiero ich otwarcie. Nie damy rady. To koniec – krakała dalej Mela.
– A może zdarzy się cud i ktoś lub coś nam pomoże? Nie trać wiary, Meluś.
Kiedy stało się pewne, że powstanie upadnie, Mela i Świst zdecydowali się wyjść ze stolicy wraz z ludnością cywilną. W miejscu, w którym kiedyś stał dom dziewczyny, znaleźli jedyne nienaruszone przez bombardowania drzewo i zakopali pod nim swoje powstańcze opaski. Później czekał ich jeszcze wykańczający marsz do obozu przejściowego w Pruszkowie, podczas którego życie straciło tak wiele osób. Długiej trasie nie podołali bowiem ludzie starsi, chorzy oraz kobiety w ciąży, których co parę metrów dostrzec można było leżących na poboczu i konających w męczarniach. Ktokolwiek próbował ucieczki, Niemcy natychmiast otwierali ogień i zabijali go na miejscu. Przyjaciele sami byli u kresu sił, kiedy w końcu dotarli na miejsce. Nie dane im było jednak odpocząć. Już następnego dnia skierowano ich do kolumny osób wyznaczonych do wywózki.
– Zobacz, tyle już razem przeszliśmy i przez cały ten czas nas nie rozdzielono – pocieszał ją dalej Świst. – Teraz też przetrwamy i uciekniemy, we dwoje.
Słońce już zaszło. Podróż ciągnęła się w nieskończoność, a przez szczelinę w ścianie wagonu dało się zauważyć, że zapadł zmrok. Pociąg od samego początku nie jechał zbyt szybko, jednak teraz czuć było wyraźnie, że zwalnia. W pewnym momencie zatrzymał się, a wraz z nim wszyscy zamarli bez ruchu, nie wiedząc, co ten postój może oznaczać.
– Gdzie jesteśmy?
– Co teraz z nami będzie?
– Boże, zbaw nas od złego – lamentowali jeden przez drugiego więźniowie. Mimo ciemności ich przerażone i pełne napięcia twarze dostrzec można było bez trudu.
Po paru minutach wyczekiwania na najgorsze gdzieś w oddali rozległy się pokrzykiwania Niemców. Zaraz też uszu wszystkich dobiegły pojedyncze wystrzały z broni.
W jednej chwili ludzie wpadli w panikę, a w wagonie zapanował kompletny chaos. Każdy starał się na siłę wepchnąć pod ścianę i znaleźć jak najdalej od wyjścia, jak gdyby miało go to uchronić od rychłej śmierci.
Głosy żołnierzy stawały się coraz donośniejsze. Słychać było, jak ktoś otwiera ciężkie drzwi wagonu znajdującego się gdzieś na przedzie, a potem następne i następne.
To koniec, rozstrzelają nas, pomyślała Mela. Łzy popłynęły jej po policzku, nawet nie próbowała ich zatrzymać. Nie chciała już być dzielna, pragnęła jedynie żyć, być wolna, znaleźć się znowu wśród najbliższych, w domu. Nawet pobladły ze strachu Świst zdawał się stracić resztki nadziei.
W końcu otwarto również drzwi do ich wagonu. Przez przerażone krzyki więźniów przedarł się ostry głos niemieckiego żołnierza, który stał na zewnątrz, mierząc do nich z karabinu.
– Ruhe! – wrzasnął, co poskutkowało niemal natychmiast i wszyscy zamilkli.
Mela zamrugała intensywnie, wyostrzając wzrok. Ponad głową Niemca widać było połacie drzew. A zatem byli gdzieś w środku lasu.
Mężczyzna złowrogo przyglądał się upchniętym w wagonie więźniom. Wyglądał, jakby tylko czekał na moment, aż któryś z nich wystawi kawałek stopy poza linię wyjścia, a wtedy będzie mógł bez skrupułów otworzyć ogień. Jeśli zacznie strzelać, zabije wszystkich, nikt nie śmiał się więc poruszyć w obawie przed wymierzoną w tłum lufą karabinu.
– Kwiatkowski! – Zabrzmiał w oddali tubalny, męski głos. – Kwiatkowski Leon!
Dalej słychać było już tylko jęki więźniów i wrzaski Niemców usiłujących zapanować nad tłumem.
Dwóch żołnierzy podeszło do wagonu, w którym znajdowali się Mela i Świst, i po niemiecku kazali wszystkim wychodzić. W jednej chwili więźniowie jak w amoku zaczęli pchać się do przodu, taranując siebie nawzajem.
Serce Meli zabiło szybciej. Czyżby mieli skończyć zamordowani gdzieś w lesie, w masowym grobie, zapomniani przez Boga i świat? Nie tak to sobie wyobrażała. Jej przeznaczeniem było zginąć z bronią w ręku lub niosąc pomoc swoim rannym kolegom. Odruchowo nie ruszała się z miejsca, a nacierający tłum deptał jej po stopach, potrącał łokciami i uderzał w plecy. Czuła, jak Świst trzyma ją z całych sił za rękę, aby tylko nie zdołano ich rozdzielić. Ostatecznie znaleźli się na zewnątrz ostatni i stanęli tuż pod ścianą wagonu.
– Kwiatkowski Leon! – Głos Niemca stawał się coraz ostrzejszy, jakby jego właściciel tracił już cierpliwość. Inni chodzili pomiędzy więźniami z karabinami gotowymi do wystrzału, świecąc latarkami po ich przerażonych twarzach.
– Szukają kogoś... – szepnął Świst, za co przechodzący koło niego żołnierz zmierzył go zimnym spojrzeniem.
– Ruhe – warknął.
Wyglądało na to, że domniemany Kwiatkowski nie miał zamiaru tak łatwo się ujawnić. Mela nie chciała nawet myśleć o tym, co zrobią Niemcy, jeśli go nie znajdą.
Nagle wśród zebranych podniósł się rwetes, a w tłumie zapanowało zamieszanie. Dzikie wrzaski, piski oraz płacz zlały się w jedną wielką kakofonię dźwięków. Nikt nie wiedział, co się dzieje. Żołnierze rzucili się na więźniów, rozpychając ich na wszystkie strony i torując sobie pomiędzy nimi drogę. W pewnej chwili z kotłowaniny wydostała się jakaś postać. Od razu dało się rozpoznać, że to mężczyzna. Biegł teraz co sił w nogach w kierunku lasu. Nim jednak zdążył dopaść pierwszego z drzew, dosięgły go kule niemieckich karabinów.
Donośny dźwięk wystrzałów rozniósł się echem po ogarniętym mrokiem lesie. Uciekinier padł martwy na ziemię, a żołnierze natychmiast pospieszyli ku niemu.
W tym jednym momencie, w jednym ułamku sekundy wszystkie głowy zwróciły się w stronę uciekającego mężczyzny. Na tę okazję Świst tylko czekał. Błyskawicznie złapał Melę za rękę i nurkując pomiędzy nogami więźniów, przedostał się wraz z przyjaciółką na tory pod pociąg.
Do Meli dopiero po chwili dotarło, co się dzieje. Zrozumiała, że jeśli chcą się stąd wydostać żywi, muszą działać szybko. Mieli tylko jedną szansę. Jeśli ją zmarnują, zginą.
Wokół wagonów kręcili się żołnierze z karabinami. Świst wskazał bezgłośnie na gęstwinę drzew rosnącą w niedalekiej odległości od torów. Mela kiwnęła głową. Obydwoje zaczęli się czołgać pod pociągiem. Wiedzieli, że muszą się spieszyć, jeśli nie chcą zostać wykryci i na wypadek, gdyby Niemcy postanowili policzyć swoje ofiary przed ponownym wepchnięciem ich do wagonów. Brnęli po torach, posuwając się mozolnie do przodu. Mela przez cały czas czuła, jak zdziera sobie skórę z kolan i łokci, lecz nie miało to teraz żadnego znaczenia. Liczyło się tylko to, aby za wszelką cenę wydostać się z tego piekła.
W pewnym momencie usłyszeli, jak Niemcy każą wszystkim wsiadać z powrotem do pociągu. Świst zdołał wyczołgać się z drugiej strony i rozejrzawszy się wokół, pospiesznie przedostał się w wysoką kępę trawy. Dał Meli znak, a ta dołączyła do niego i razem zaczęli przesuwać się w stronę drzew.
Odgłosy szamotaniny i pokrzykiwania żołnierzy stawały się coraz bardziej odległe. Ciemność nocy im sprzyjała. Żaden z oprawców nie zauważył, że z tłumu zniknęły nagle dwie głowy. Wszyscy zajęci byli upychaniem przerażonych więźniów z powrotem do wagonów.
Świst pierwszy dopadł do wysokiego drzewa rosnącego w pobliżu torów. Wychylił się zza niego, upewniając się, że nikt ich nie goni. Mela w okamgnieniu znalazła się tuż obok i tak jak poprzednio ruszyli po ziemi, czołgając się dalej w głąb lasu. Kiedy byli już dostatecznie daleko, wstali i skryci pomiędzy drzewami pobiegli dalej, co jakiś czas oglądając się za siebie, czy nikt przypadkiem nie postanowił ruszyć za nimi w pogoń.
Tak się jednak nie stało. Niemcy nie zorientowali się, że z tysiąca niewinnych skazanych na zagładę dwoje młodych ludzi zdołało się wydostać ze śmiercionośnego transportu i uciec. Mela i Świst biegli w las, mając ciemność za sprzymierzeńca i zostawiając coraz dalej za sobą ten znienawidzony stukot kół pociągu.
A co się działo dalej z więźniami jadącymi do obozu, kiedy przyjaciele zdołali zbiec Niemcom sprzed nosa i ukryć się w lesie? Ich losy ostatecznie potoczyły się nieco inaczej, niż się spodziewali.
Po przybyciu do Auschwitz od razu zagoniono ich do morderczej pracy za niewielką kromkę chleba i odrobinę wody dziennie. Niemcy nie zamierzali na tym poprzestać i przy każdej możliwej okazji znęcali się nad nimi w najlepsze, czerpiąc jakąś nieludzką przyjemność z cierpienia bezbronnych Polaków.
Ale oprawcy nie przewidzieli jednej istotnej rzeczy – osadzeni byli gotowi znieść nawet najbardziej wymyślne tortury, żeby tylko dane im było zaznać tej wolności, o którą tak gorliwie walczyli. W końcu czymże jest niemieckie bestialstwo w obliczu polskiej odwagi oraz tej niespotykanej siły ducha, która na przestrzeni wieków już nieraz wzniosła się na wyżyny.
Bliskość końca wojny odczuwało się i w Auschwitz. Panował tam coraz większy chaos, nierzadko dochodziło do ucieczek, za którymi nie podejmowano już nawet pościgów. Mając przed oczami widmo przegranej wojny i zbliżających się Sowietów, Niemcy zarządzili w końcu ewakuację, lecz i tu męstwo oraz spryt Polaków nie zawiodły. Wielu z nich zdołało wytrzymać zabójczy marsz i pouciekało po drodze, a ci, którzy zdecydowali się zostać w opuszczonym obozie, szczęśliwie doczekali jego wyzwolenia.
Przez gęste korony drzew przebijała się okrągła tarcza księżyca, oświetlając swoim blaskiem niewielką, leśną ścieżynę. Wokół panowała grobowa cisza, gdzieniegdzie tylko dało się słyszeć pohukiwanie puszczyka. W powietrzu wyczuwało się coś niepokojącego, coś złego, co sprawiało, że Mela raz na jakiś czas odwracała się przez ramię, spodziewając się zobaczyć nie tyle goniących ich Niemców, ile coś o wiele groźniejszego.
W tak mrocznym otoczeniu jej wyobraźnia działała na najwyższych obrotach. Drzewa wyglądały jak strażnicy broniący wejścia do nieznanej krainy, do której zwykły śmiertelnik nie miał dostępu. Wyciągały ku intruzom swoje długie gałęzie, chcąc pochwycić każdego, kto ośmieliłby się naruszyć ich spokój. Wiatr szemrał tajemniczo nad ich głowami, jakby próbował coś im powiedzieć, przed czymś ich ostrzec.
Mela od razu przypomniała sobie fragment niedawno czytanej powieści, w którym Scarlett O’Hara uciekała z ogarniętej pożogą Atlanty przed nacierającymi Jankesami. Bohaterka „Przeminęło z wiatrem” była zdana tylko i wyłącznie na siebie, a potrafiła ze wszystkim sobie poradzić. Mela nie była sama, miała Śwista, bez którego zapewne nie wydostaliby się z transportu. Powinna zatem wziąć się w garść jak Scarlett. Tak bardzo żałowała, że jej egzemplarz zapodział się gdzieś w ruinach zburzonej podczas powstania kamienicy, a ona nawet nie zdążyła poznać zakończenia...
Mela, a właściwie Alicja Rudnicka, choć od dawna nikt się tak do niej nie zwracał – wszystko przez jej konspiracyjny pseudonim, który przyjęła na cześć swojej ukochanej babci Melanii – od dziecka najchętniej otaczała się książkami. Wychowywała się wśród nich, a czytanie było jej największą pasją. Nic nie sprawiało jej większej radości niż popołudnie spędzone przy kominku w ulubionym fotelu, gdzie pochłaniała stronę za stroną, wyobrażając sobie, że jest częścią tego wymyślonego świata, który tak wyraźnie rysował się w jej głowie. Kiedy rówieśnicy Meli spędzali czas na zabawach, ona siedziała z nosem w książkach. Koledzy lubili ją i uważali za sympatyczną, lecz jej nieśmiały charakter często odstraszał przed wspólnym spędzaniem czasu. Brak przyjaciół nigdy zbytnio jej nie przeszkadzał, dobrze się czuła we własnym towarzystwie. Miała też coś, co rekompensowało jej wszelkie inne braki – rodzinę.
To właśnie rodzice zarazili ją miłością do książek, na przestrzeni lat zgromadzili bowiem w swoim mieszkaniu na warszawskim Mokotowie pokaźnych rozmiarów bibliotekę. Można było tam znaleźć dosłownie wszystko. Półki wręcz uginały się pod ciężarem różnorakich powieści, powiastek, bajek, baśni, dramatów, wierszy czy romansów. Państwo Rudniccy byli zamożnymi ludźmi, należeli do inteligenckiego środowiska przedwojennej Warszawy. Mieszkali w eleganckiej kamienicy, za sąsiada mieli samego Stefana Starzyńskiego. W ich mieszkaniu nierzadko gościli przedstawiciele warszawskiej śmietanki towarzyskiej. Mela oraz jej młodsza siostra Joasia dorastały wśród osób wykształconych, mających znaczną fortunę oraz pozycję społeczną.
Głowa rodziny, pan Stanisław Rudnicki, był niezwykle utalentowanym i cenionym w przedwojennej Warszawie architektem. Zasłynął jako współprojektant konstrukcji wieżowca Towarzystwa Ubezpieczeniowego „Prudential” przy warszawskim placu Napoleona razem z profesorem Stefanem Bryłą, za który obaj otrzymali liczne nagrody oraz wyróżnienia. Podobnie jak starsza córka uwielbiał przesiadywać z nosem w książkach. Wyglądało to mniej więcej tak, że w fotelu przy kominku siedziała Mela, a na dużym szezlongu w swoim biurze, z którego wychodziły wszystkie jego projekty, leżał ojciec, oddając się lekturze.
Dziadek Meli został wcielony do wojska podczas I wojny światowej. Jego syn, siedemnastoletni wówczas Stanisław, również zgłosił się na ochotnika, aby towarzyszyć ojcu na froncie. Do domu wrócił tylko jeden z nich. Pan Rudnicki, mimo tak ogromnej straty, starał się wychowywać córki w duchu patriotyzmu i miłości do ojczyzny. Zawsze powtarzał jednak, że wojna to paskudna sprawa, zabrała mu bowiem ukochanego tatę.
Żonę swoją poznał właśnie na froncie, gdzie jako młoda, szesnastoletnia wówczas dziewczyna zgłosiła się do pomocy rannym i chorym w szpitalach polowych. Jadwiga Rudnicka była nauczycielką w prywatnej szkole tylko dla dziewcząt. W pracy ceniono ją za pełen profesjonalizm oraz ogromną wiedzę, którą dzieliła się nie tylko z uczennicami, ale także kolegami po fachu. Dziewczęta bały się jej, ponieważ w stosunku do krnąbrnych wychowanek potrafiła być bardzo wymagająca. Jednak każda z nich w głębi duszy wiedziała, że pod surowym obliczem ich nauczycielki kryją się duże pokłady dobroci oraz wyrozumiałości. Spod jej skrzydeł z najwyższymi wynikami wyszło wiele cenionych absolwentek szkoły.
Mela podziwiała matkę za to, że oprócz bycia wspaniałym pedagogiem umiała również zatroszczyć się o dom oraz jego mieszkańców. U Rudnickich nikt nigdy nie chodził głodny czy zaniedbany. Pani Jadwiga wpajała córkom dobre zasady i nawyki. Zawsze powtarzała, że porządny człowiek musi mieć nienagannie wypastowane buty, umyte uszy oraz wyprasowany kołnierzyk. W domu to ona grała pierwsze skrzypce. Ojciec, zazwyczaj schowany w swoim biurze, czasami wychodził z niego, aby już po chwili natknąć się na pokrzykującą i rozstawiającą wszystkich po kątach żonę, która natychmiast goniła go do obowiązków domowych.
Rodzice bardzo się kochali, dbali o siebie nawzajem i o swoje córki. Od małego uczyli je tolerancji względem innych, samodzielności i dochodzenia do upragnionych celów poprzez ciężką pracę, pielęgnując w nich zalety oraz karząc za przewinienia. Mama zawsze pragnęła zrobić z Meli i Joasi dobrze wychowane, kulturalne młode damy. Starsza córka nie sprawiała żadnego problemu, gorzej było natomiast w przypadku młodszej dziewczynki.
Joasia, nie Joanna, jak zawsze podkreślała, rzadko kiedy słuchała czyichś rad. Młodsza od Meli o cztery lata była całkowitym przeciwieństwem siostry. Od dziecka uwielbiała zabawy typowe dla chłopców, to z nimi spędzała całe dnie, ganiając po ulicach. Raz nawet wybrano ją hersztem ich bandy. Po ojcu odziedziczyła bujną wyobraźnię, a po matce upór i stanowczość. Niektórzy koledzy bali się jej, bo krzyczała na nich jak prawdziwa dorosła. Ciężko było zmusić ją do pracy oraz by zachowywała się, jak przystało na dziewczynkę z dobrego domu. Na pytanie, kim chce być, kiedy dorośnie, odpowiadała dziarsko, że zostanie żołnierzem i pojedzie na wojnę, co wywoływało zgorszenie u niejednej starszej damy.
Siostry, mimo toczonych sporów, kochały się najbardziej na świecie. Pewnego dnia, już podczas okupacji, kiedy Joasia w najlepsze bawiła się z przyjaciółmi, na dziedziniec ich kamienicy wpadł nagle rozwścieczony Niemiec w samym szlafroku i łamaną polszczyzną krzyczał, że dzieciaki zachowują się za głośno, przez co on nie może pracować. Joasia odpowiedziała na to zuchwale, że jeśli mu się nie podoba, może się w każdej chwili wynosić z ich ulicy. Rozsierdzony i poczerwieniały ze złości Niemiec złapał dziewczynkę za ramię i szarpiąc nią na wszystkie strony, wrzeszczał, że zaraz zawoła żandarmów. Całe to zdarzenie z okna mieszkania widziała Mela. W okamgnieniu zbiegła na dół. Znalazłszy się przy siostrze, starała się uspokoić mężczyznę zapewnieniami, że taka sytuacja więcej się nie powtórzy. Wtedy Niemiec zamachnął się i uderzył ją w twarz tak mocno, że dziewczyna zachwiała się i upadła na ziemię. Przez chwilę jeszcze mamrotał coś pod nosem, po czym odszedł, a przestraszona Joasia podbiegła do siostry i pomogła jej wstać. Zachowując zimną krew, Mela powiedziała tylko:
– Całe szczęście, że nie uderzył tak ciebie, bo byłabym zmuszona wydrapać mu oczy.
Kiedy tego samego dnia rodzice zastali Joasię przykładającą do obolałego policzka Meli kostki lodu, stwierdzili, że nie pozwolą, aby córkom stało się coś złego. Zaangażowani w działalność konspiracyjną sami obawiali się, że któregoś dnia do mieszkania wpadnie gestapo, by ich aresztować, a wtedy Mela i Joasia będą musiały radzić sobie same. Rodzinie już od początku okupacji doskwierała bieda. Niedługo po wkroczeniu Niemców pani Jadwiga dostała zakaz wykonywania zawodu. Jej mąż od wielu miesięcy nie otrzymał ani jednego zlecenia. I chociaż chętnie dzielili się z potrzebującymi wszystkim, co posiadali, im samym brakowało środków do życia.
Znając wybuchowy charakter młodszej córki, rodzice podjęli decyzję o wysłaniu jej na wieś do mieszkającej niedaleko Krakowa ciotki. Meli również zaproponowali wyjazd, jednak ta stanowczo odmówiła, nie chcąc opuszczać domu rodzinnego. Joasia nie miała nic do powiedzenia. Nie pomogły płacz, błagania oraz groźby o ucieczce. Piętnastoletnia dziewczynka sama z wielką walizką wsiadła do pociągu i odjechała w nieznane.
Rozstanie dla nikogo nie było łatwe. Bez Joasi w domu zapanowała niesamowita cisza. Ojciec zamykał się w swoim biurze na całe dnie, mimo iż nie miał tam nic do roboty, a mama godzinami siedziała przy robótce, nie odzywając się ani słowem. Mela, jak wówczas większość jej rówieśników, zaangażowała się w działalność konspiracyjną. Uczęszczała też na tajne komplety, gdzie zdała maturę i rozpoczęła studia.
Po paru tygodniach od wyjazdu Joasi spełniły się najgorsze obawy rodziców. Z samego rana trzej postawni mężczyźni ubrani w długie, czarne płaszcze zapukali do ich drzwi, bez słowa wyprowadzili pana Stanisława wraz z małżonką, zapakowali do samochodu i wywieźli w nieznanym kierunku. Mela została sama.
Niemcy bardzo szybko zorientowali się, że tak duże mieszkanie w kamienicy świeci pustkami, i przydzielili do jednego z pokoi niemieckiego lokatora. Pan Fuchs okazał się całkiem miłym człowiekiem, któremu żal było samotnej, młodej dziewczyny, i kiedy Mela poprosiła go, aby dowiedział się, gdzie zabrano rodziców, obiecał jej pomóc. Po paru dniach, gdy natknął się na nią w kuchni, oznajmił, że matka została wywieziona na roboty do Rzeszy, a ojciec trafił do obozu.
Mniej więcej w tym samym czasie listy, które regularnie wymieniały z Joasią, niespodziewanie przestały przychodzić. Zaniepokojona brakiem wiadomości od siostry Mela postanowiła w końcu sama do niej pojechać i sprawdzić, co się stało. Na miejscu okazało się, że Niemcy wywieźli gdzieś wszystkich mieszkańców wsi, ponieważ jeden z sąsiadów ukrywał w swoim domu żydowską rodzinę.
Wówczas cały świat Meli zawalił się jak domek z kart. W jednym momencie została zupełnie sama i chyba całkowicie by się wtedy załamała, gdyby nie jej najlepszy przyjaciel Świst.
Jacek Frączek, pseudonim Świst, pochodził z ubogiej rodziny mieszkającej na warszawskim Czerniakowie. Jego ojciec pracował w fabryce, a matka zajmowała się domem oraz wychowaniem trzech synów. Świst był najmłodszy z nich. Konspiracyjny pseudonim idealnie oddawał jego dynamiczny charakter. Rodzice zawsze mówili o nim „szybki jak błyskawica”, on jednak wraz z wybuchem wojny zmienił to na „szybki jak świst kuli”. I tak właśnie powstał „Świst”.
Był to rezolutny młodzieniec, obdarzony niesamowitą energią, zawsze uśmiechnięty i pełen dobrego humoru. Sam podczas wojny wiele przeżył. Jego ojciec z niewiadomych powodów został aresztowany przez gestapo i – po torturach – zmarł na Pawiaku. Niedługo później starszych braci Śwista Niemcy zastrzelili na jego oczach podczas jednej z akcji przeprowadzanych przez polskie podziemie. Chłopak został sam z matką, która z żalu i rozpaczy poważnie się rozchorowała. Mimo to nigdy nie stracił pogody ducha i opiekował się mamą najlepiej, jak umiał. Był od Meli starszy, więc traktował ją jak młodszą siostrę. Poznali się w konspiracji i szybko odkryli, że najlepiej czują się we własnym towarzystwie. Uwielbiali spędzać wspólnie czas, Świst zawsze potrafił rozweselić przyjaciółkę i wspierał ją we wszystkim, a ona jak nikt inny znała jego troski i zmartwienia ukryte głęboko pod szerokim uśmiechem.
Pod wpływem samodzielnego życia Mela z zamkniętej w sobie dziewczyny stała się pewną siebie, młodą kobietą. Nauczyła się prowadzić dom na własną rękę, uczęszczała na tajne komplety, pracowała i brała udział w akcjach organizowanych przez polskie podziemie. Już od dziecka była niezwykle wrażliwa, dlatego gdy po całym dniu wracała na noc do domu, wtulona w sweter mamy gorzko płakała. Wiedziała jednak, że nie jest sama – miała przy sobie najlepszego przyjaciela, który stał się dla niej prawdziwą rodziną. Działali razem w konspiracji, walczyli w powstaniu, wspólnie przeżywali śmierć kolegów...
A teraz przedzierali się przez las, pełni obaw, że natkną się w nim na kolejne niebezpieczeństwo.
– Chyba nikt za nami nie idzie. – Świst przechylił lekko głowę w bok, wytężając słuch. Ze zmęczenia ciężko mu było złapać oddech.
– Wydaje mi się, że nie, chociaż w tej ciemności nic nie widać. – Mela oparła się ręką o drzewo, by choć przez chwilę odpocząć w tej pozycji. Odkąd uciekli z transportu, nie zatrzymali się ani na moment i przez cały czas biegli przed siebie. – Co teraz zrobimy? Nie wiemy nawet, gdzie jesteśmy.
Chłopak rozejrzał się, jakby w poszukiwaniu tabliczki wskazującej kierunek do najbliższej miejscowości.
– Chyba idziemy na północ.
– Mhm, i skąd niby to wiesz? Przez te przeklęte gałęzie nie widać nieba. – Mela posłała w górę wściekłe spojrzenie.
– Z ukształtowania terenu. Przecież zawsze byłem najlepszy z topografii – wymądrzał się Świst.
– Ech, i tak nie ma to teraz najmniejszego znaczenia. Przede wszystkim powinniśmy znaleźć jakąś drogę. Jeszcze któreś z nas się potknie i skręci sobie kostkę.
– Racja. Nie ma sensu już biec, nikt nas przecież nie goni. Bądźmy po prostu cicho i chodźmy dalej. Zaraz na pewno zacznie świtać.
Ranek jednak nie nadchodził. Przez następne godziny błądzili po lesie, mając nadzieję, że nie kręcą się wciąż w kółko i w kółko. W ciemności wszystko wyglądało tak samo. Mela już od jakiegoś czasu słyszała, jak burczy jej w brzuchu. Kiedy biegli, szybkie tempo i ogromne emocje sprawiły, że przez chwilę zapomnieli o głodzie oraz zimnie, teraz jednak każde czuło już chłód jesiennej nocy.
Nie mogąc znaleźć żadnego punktu odniesienia, Świst zatrzymał się zrezygnowany.
– Ten las nie ma końca, to jakaś przeklęta puszcza – denerwował się. – Dobrze wiedzieli, którędy nas wieźć. Jeśli ktoś ucieknie, to albo tu zamarznie, albo umrze z głodu.
W końcu przeraźliwa czerń nocy zaczęła stopniowo przeradzać się w szarość, a między drzewami błysnęły pierwsze promienie wschodzącego słońca. Zapowiadał się ładny dzień, co przyjaciele odebrali jako dobry znak. Dostrzegli też przed sobą wydeptaną ścieżkę i ruszyli nią w nieznanym kierunku.
– Słyszałeś? – Mela zatrzymała się w pół kroku, wytężając słuch. – Coś jakby pianie koguta.
– Nareszcie, jesteśmy uratowani! – wykrzyknął Świst, od razu odzyskując dobry humor. – Widzisz, mówiłem, że się uda.
Przeszli kawałek dalej i pomiędzy drzewami dostrzegli niewyraźną smużkę dymu. Najciszej jak tylko mogli, zaczęli się skradać w stronę jego źródła i już po chwili ich oczom ukazała się niewielka chata.
Była ona wyraźnie zamieszkana, świadczyły o tym nie tylko wydobywający się z komina dym, ale i wiszące w oknach firanki oraz oparta o schody zużyta miotła. Na środku podwórza stała studnia, wokół której spacerowały kury – ot, skromny wiejski domek, utrzymany w stosunkowym porządku oraz czystości.
Na lewo od chatki wznosiła się stodoła. Świst mrugnął do przyjaciółki, wskazując w kierunku budynku.
– Może trzymają tam coś do jedzenia.
– Chcesz kraść? – spytała Mela z oburzeniem. – Nie wiadomo, kto tu mieszka. Czy nie lepiej to najpierw sprawdzić, a potem po prostu zapytać, czy możemy coś zjeść?
Świst przewrócił oczami.
– Niech ci będzie. – Chłopak rozsiadł się wygodnie za drzewem, skąd miał dobry widok na wejście do domu. – Ech, ta twoja przyzwoitość...
Nie musieli długo czekać. Po paru minutach na podwórzu pojawiła się starsza kobieta w chustce na głowie, trzymająca w ręku pordzewiałe wiaderko. Kury natychmiast ruszyły w jej kierunku, wyczuwając porę karmienia. Staruszka włożyła rękę do kubełka i sypnęła ziarno na ziemię, a wygłodniałe ptactwo zakręciło się wokół jej nóg.
– Chodźmy do niej – zaproponował Świst i obydwoje ostrożnie wychylili się zza krzaków. Nie wzięli jednak pod uwagę tego, jak potwornie wyglądali po wielu godzinach jazdy bydlęcymi wagonami, a później po nocy spędzonej na błąkaniu się po lesie. Mela nie pamiętała już, kiedy ostatnio się kąpała. Podczas powstania wszyscy jej koledzy mieli wszy, więc ona też je miała. Nie myślało się wtedy o kąpielach, tylko o przetrwaniu kolejnego bombardowania. Do braku higieny trzeba było po prostu przywyknąć.
Widząc dwie zbliżające się postacie z twarzami umorusanymi na czarno, z gałązkami wystającymi im z włosów oraz w podartych ubraniach, kobieta wypuściła z rąk wiaderko, które z hukiem potoczyło się po ziemi.
– Diobły, diobły po mnie przyszły! – zaczęła krzyczeć wniebogłosy. – Idźcie stąd, zostawcie mnie w spokoju! Och, za jakie grzechy, za jakie grzechy, dobry Boże? Odejdźcie, odejdźcie precz ode mnie!
Przerażone kury rozpierzchły się na wszystkie strony. Świst, z początku oniemiały ze zdumienia, szybko doszedł do siebie i skoczywszy do przodu, błyskawicznie znalazł się przy uciekającej kobiecie.
– Jakie diabły, proszę pani? Czy my wyglądamy na diabłów? – Chłopak przybrał wręcz urażony ton.
– Nie zrobimy pani krzywdy, chcemy tylko coś zjeść – próbowała uspokoić staruszkę Mela.
Kobieta przyjrzała im się z powątpiewaniem.
– Nie jesteście diobłami?
– Nie! – zaprzeczył Świst zdecydowanym ruchem głowy.
– Jesteśmy głodni, proszę pani. Czy moglibyśmy dostać coś do jedzenia i chwilę tu odpocząć? – spytała błagalnie Mela.
Staruszka schyliła się i powoli podniosła wiaderko z ziemi.
– Moje dziecko, wyglądasz jak siedem nieszczęść, a ty, synku, z tak umorusaną buzią wystraszyłeś mnie nie na żarty. Chodźmy do środka, trza was porządnie nakarmić i umyć. – Kobieta zapraszającym gestem wskazała na wejście do domu. Na jej pokrytej licznymi zmarszczkami twarzy nie pozostał już ani cień przerażenia. – Kręcą się tu takie podejrzane typy, przychodzą po ćmoku i kradną moje biedne kurki. Ostatnio buchnęli mi najładniejszego koguta, trzymałam go specjalnie na zimę, a oni mi go zabrali. Całe szczęście, że wy jesteście dobrze wychowani i nie próbowaliście kraść. – Mela rzuciła Świstowi spojrzenie typu „a nie mówiłam”. – Nie ma już takich miłych dzieci, wojna każdego potrafi zmienić. – Kobieta przystanęła na moment. – Ach, wojna... – westchnęła. – Pierwej zabrała mi chłopa, niech go Pan Bóg ma w swojej opiece, a teraz jeszcze dwóch synków.
– Bardzo nam przykro, proszę pani – wtrąciła grzecznie Mela.
– Dziecko drogie, tak to już ten świat urządzony, że na wojnie giną ci najbardziej niewinni. Ale rada z nich jestem, bo oddać życie za ojcowiznę to wielka rzecz.
Weszli do środka i gospodyni od razu ruszyła dziarsko do kuchni. Wnętrze jej domu było ładne, aczkolwiek skromnie urządzone. W dużej izbie stały kredens, ogromny, obdrapany kufer podróżny, będący zapewne meblem przekazywanym z pokolenia na pokolenie, oraz łóżko, które mogłoby śmiało pomieścić dwie lub nawet trzy osoby. Na ścianach wisiały święte obrazy pokryte grubą warstwą kurzu. Dalej przechodziło się do kuchni, gdzie na sporych rozmiarów palenisku, w wielkim garze gotowała się woda. Niemal całe pomieszczenie wypełniał okrągły, drewniany stół.
Świst zauważył na jednej z szafek wyblakłe zdjęcie. Podszedł bliżej, rozpoznając na nim staruszkę, jednak o wiele lat młodszą, w towarzystwie trzech mężczyzn. Najstarszy z nich, trzymający rękę na ramieniu kobiety, był zapewne jej mężem, dwaj pozostali zaś – synami.
Mela z kolei dostrzegła małe lusterko wiszące na ścianie. Z ciekawości w nie zerknęła, lecz to, co zobaczyła, natychmiast zniechęciło ją do dalszego patrzenia.
Wyglądała koszmarnie. Na różowych policzkach miała liczne zadrapania, a jej twarz była brudna i wychudzona. Pod dużymi, niebieskimi oczami pojawiły się fioletowe sińce. Blond włosy, niegdyś gęste i pełne blasku, teraz zgubiły gdzieś swój dawny kolor i odstawały dziko na wszystkie strony. Wszyscy zawsze podziwiali jej urodę, ponieważ Mela była bardzo ładną dziewczyną o życzliwym spojrzeniu i łagodnym uśmiechu, a już w zaplecionym warkoczu sięgającym jej aż do pasa wyglądała po prostu ślicznie. „Jak rusałka”, mówił zawsze Świst.
Podczas powstania, kiedy została ranna w głowę, długie włosy skleiły się od krwi tak mocno, że nie można było już nic z nimi zrobić. Dziewczyna podjęła zatem decyzję o ich obcięciu. Operację przeprowadziła jej koleżanka z plutonu, która jednym, szybkim ruchem nożyczek pozbawiła ją warkocza. Mela schowała go wówczas do pudełka i zakopała na jednym z warszawskich podwórek, czując się, jakby chowała w ziemi część siebie, o którą tak bardzo zawsze dbała. Świst zapewnił ją jednak, że w krótkich włosach wygląda równie pięknie, co znacznie poprawiło jej humor.
Pospiesznie odeszła od lustra. Wiedziała, że kwestie takie jak wygląd nie powinny teraz zaprzątać jej głowy. Chociaż w głębi duszy oprócz ciepłego posiłku najbardziej marzyła o tym, aby porządnie się wykąpać, uczesać i przebrać w czyste ubranie.
– Skąd wzięliście się w lesie? Ukrywaliście się przed Niemcami? Nie wyglądacie mi na Żydków, ale po takich babrokach ciężko cokolwiek poznać. – Staruszka ściągnęła brwi, na które składało się zaledwie parę włosków.
– Nie jesteśmy Żydami – oznajmił Świst i po chwili zastanawiania się nad znaczeniem słowa „babrok” dodał: – Uciekliśmy z transportu do obozu i w ciemności trochę pogubiliśmy się w lesie.
– Tu jesteście bezpieczni, tu Niemce nie przychodzą.
Kobieta, nie chcąc wdawać się w dalsze szczegóły, zdjęła gar z paleniska, nalała wody do filiżanek i wręczyła je gościom. Cudownie było móc wypić wszystko aż do dna i poczuć ulgę w zaschniętym gardle. Przyjaciele dostali również po kromce chleba z masłem. Zjedli je z największym apetytem i nieśmiało poprosili o dokładkę.
– Jak my się pani odwdzięczymy? – spytał Świst, pakując sobie do ust kolejny kawałek pieczywa.
– Och, nie musicie, synku. Teraz takie czasy, że trza sobie pomagać, a wy dyć takie chuderloki. Jedzcie, na zdrowie!
Po pochłonięciu całego bochenka chleba Mela i Świst mogli się wreszcie nieco odświeżyć i umyć w wielkiej misie, którą wskazała im staruszka. Chłopak miał za zadanie przynieść wody ze studni, a jego przyjaciółka w tym czasie pomogła w sprzątaniu po posiłku. Nic nie cieszyło jej teraz bardziej niż perspektywa porządnej, acz skromnej kąpieli. Jedyne, czego brakowało do szczęścia, to świeże ubranie, na to musiała jednak jeszcze trochę poczekać.
Świst ze wszystkich sił wyszorował sobie twarz, aż nie pozostał na niej ani cień brudu, a gospodyni pochwaliła go, nazywając „przystojnym młodzieńcem”. Chłopak był bowiem wysoki, szczupły, a jednocześnie dobrze zbudowany, miał brązowe oczy o wesołym spojrzeniu, które tworzyły idealny kontrast z jego jasnymi włosami oraz bladą cerą, a nieustannie towarzyszący mu szelmowski uśmiech potrafił sprawić, że niejednej dziewczynie serce zabiło szybciej. Świst nierzadko robił z tego użytek i oczarowywał każdą z panien swoją elokwencją oraz poczuciem humoru, na co jego przyjaciółka tylko kręciła głową.
Mela długo zmywała brud z twarzy i rąk, aż woda zrobiła się zupełnie czarna. Zauważyła, że całe jej ciało pokryte jest siniakami i strupami po zabliźnionych ranach. Dziwne, nawet nie pamiętała, kiedy zrobiła sobie niektóre z nich. Zapewne wcale tego nie czuła, bo jej skóra po jakimś czasie uodporniła się już na taki ból. Siniak? Toż to pikuś. Mogła mieć ich mnóstwo. Najważniejsze, że udało jej się uniknąć kuli oraz odłamka wybuchającej bomby.
Podczas gdy Mela doprowadzała swój wygląd do względnego porządku, Świst siedział przy stole, pogrążony w rozmowie ze starszą panią. Potem kobieta przygotowała dla nich zupę, składającą się głównie z ziemniaków, która mimo to pachniała wspaniale. Przyjaciele zjedli wszystko ze smakiem, nie pamiętając już, kiedy ostatnim razem mieli w żołądku coś ciepłego.
– Powie nam pani, gdzie dokładnie jesteśmy? – zagaił Świst po posiłku. – Jest tu może w pobliżu jakaś wieś?
– Toć tu zaraz za chałupą jest szosa, parę kilometrów i zaczynają się Włodowice.
Chłopak spojrzał pytająco na Melę, a ta wzruszyła ramionami.
– Nie patrz tak na mnie – odparła. – Zupełnie nie znam tych rejonów. Nie mam pojęcia, gdzie jesteśmy.
– Powinniśmy wrócić do Warszawy. Moja mama tam została. – Świst zasępił się i wbił wzrok w stół.
– Chcecie iść do Warszawy? – jęknęła staruszka. – Był u mnie niedawno pan Kowalczyk, przyszedł narąbać drewna do piecyka, ostatnio w nocy to już taki ziąb... Powiedział mi, że Warszawa płonie.
– Warszawa już nie płonie, proszę pani. Warszawy po prostu nie ma – powiedziała smutno Mela.
Cała trójka zamilkła. Świst spochmurniał, myśląc o matce, a Melę przeszedł zimny dreszcz, kiedy przypomniała sobie te wszystkie zrujnowane warszawskie kamienice, w których jeszcze niedawno się ukrywała. Wcale nie chciała tam wracać. Każda rzecz w stolicy wywoływała w niej przykre wspomnienia o rodzinie i przyjaciołach, którzy zginęli. Miała przed oczami ich radosne, pełne młodzieńczego blasku twarze, tak nieświadome tego, że niedługo przyjdzie im się pożegnać z ukochanym życiem.
– Do czego chcecie więc wracać? – spytała drżącym głosem staruszka.
Nikt jej nie odpowiedział.
– Musicie odpocząć – odezwała się po chwili rozkazującym tonem, spoglądając na Śwista. – Ty mi wyglądasz na szczególnie zmęczonego, synku. Lygnijcie se w stodole, tam jest dużo miejsca. Na sianie będzie wam ciepło i wygodnie.
Mela i Świst wstali od stołu, dziękując jej za pomoc. Kobieta wyglądała na zadowoloną, że chociaż tym razem ma towarzystwo.
Musi być bardzo samotna, pomyślała Mela.
Mimo iż słońce stało jeszcze wysoko na niebie, przyjaciele czuli już w kościach potworne zmęczenie. Każde z nich myślało tylko o tym, by choć na chwilę się położyć i zamknąć oczy bez niepokoju, że za chwilę zostaną brutalnie obudzeni przez serię z karabinu.
– Co dalej? – zapytał Świst, rozkładając się wygodnie na sianie w stodole, gdy już zostali sami.
Mela usiadła obok niego i oparła głowę o ścianę.
– Przecież mówiłeś, że chcesz wracać do Warszawy.
– A więc postanowione.
Spodziewając się, że to koniec rozmowy, chłopak z zadowoleniem przymknął powieki.
– Ja nie wracam.
– Co takiego? – Otworzył je gwałtownie, wlepiając w Melę intensywne spojrzenie brązowych oczu. – Co to znaczy?
– A do kogo mam wracać? Nikt tam na mnie nie czeka. Wszyscy moi bliscy nie żyją. – Mela odwróciła głowę, by ukryć napływające do oczu łzy.
– Tego nie wiesz. – Świst z powrotem się położył i splótł ręce z tyłu głowy. – Poza tym masz mnie, chyba też jesteśmy rodziną, co nie? Nie zapominaj o tym. Musimy trzymać się razem.
Mela nie miała ochoty wdawać się z nim teraz w żadne dyskusje.
– Myślisz, że jesteśmy tu bezpieczni? – zapytała, zmieniając temat.
– A co? Myślisz, że pani Gałecka poleci donieść o nas na gestapo, jak tylko zamkniemy oczy?
– Pani Gałecka? Widzę, że już zdążyliście się poznać – rzekła dziewczyna z udawanym przekąsem, splatając ręce na piersiach.
– Oczywiście. Wiem tyle, że wystarczy, by czuć się tu bezpiecznie przez jedną noc. – Świst przewrócił się na bok, układając się do snu.
– Mimo wszystko nie powinniśmy jej narażać. Nie mamy żadnych dokumentów i jeśli wpadną tu Niemcy...
– Wiem, wiem. Rano się zwijamy. Tylko najpierw się wyśpijmy.
Mela położyła się obok przyjaciela i po chwili oboje zapadli w głęboki sen, bezpieczni po raz pierwszy od długiego czasu.
Następnego dnia obudziło ich donośne pianie koguta. Mela otworzyła oczy. Musiał być wczesny poranek. Nieśmiałe promienie wschodzącego słońca wślizgiwały się do stodoły przez dziury w dachu, pod którym krążyły otumanione jesienną aurą muchy. Wszędzie pachniało sianem, a w powietrzu unosił się rześki chłód.
Mela przeciągnęła się leniwie. Pierwszy raz od paru miesięcy zdołała przespać całą noc i czuła się naprawdę wypoczęta. Warunki panujące w stodole może i nie należały do najlepszych, ale w porównaniu z tymi powstańczymi wydawały się iście luksusowe.
– Wstawaj, Świst. – Trąciła przyjaciela w ramię. Chłopak przewrócił się na drugi bok, zasłaniając oczy przed światłem dnia.
– Jeszcze chwila – mamrotał pod nosem.
– Nie powinniśmy tak długo tu być, słyszysz?
Świst nie zareagował. Po chwili znów dało się słyszeć jego miarowy oddech i delikatne chrapanie. Mela pokręciła głową z westchnieniem.
Nie chcąc czekać, aż przyjaciel raczy się obudzić, postanowiła sama wyjść ze stodoły i rozejrzeć się nieco po okolicy. Przedarłszy się przez snopy siana oraz porozrzucane po ziemi kawałki drewna na opał, wydostała się na zewnątrz.
Las dopiero budził się do życia. Poranne powietrze było tu o wiele bardziej ożywcze niż w stodole, pachniało rosą, która pokrywała roślinność delikatną powłoczką. Słabe słońce przebijało się pomiędzy koronami drzew, a jesień, która na dobre już zagościła w przyrodzie, nadawała liściom złote oraz czerwone barwy. Chata pani Gałeckiej wyglądała niezwykle uroczo na tle tej leśnej scenerii. Wszystko tu było tak spokojne, tak ciche, jak gdyby dookoła nie toczyła się wojna.
Mela przypomniała sobie, jak jeszcze przed okupacją razem z siostrą spędzały wakacje na wsi u ciotki pod Krakowem. To właśnie tam parę lat później rodzice wysłali Joasię, myśląc, że w ten sposób uratują jej życie. Obie siostry uwielbiały dom ciotki, a zwłaszcza ogromne podwórko, do którego prowadziła urokliwa alejka lipowa. Za płotem, jak okiem sięgnąć, roztaczał się widok na położone w dolinie rozległe pola uprawne. Mela mogła godzinami przebywać na zewnątrz, chodzić na długie spacery po okolicy i obserwować pracujących na roli chłopów, nocami zaś wymykała się po kryjomu do pobliskiego sadu, gdzie słuchała śpiewu ptaków ukrytych pomiędzy gałęziami drzew. W upalne dni najczęściej brała ze sobą książkę, siadała w cieniu wielkiego dębu za domem i z największą przyjemnością oddawała się lekturze. Joasia z kolei, której brak stałych towarzyszy zabaw z warszawskiego podwórka już po paru dniach zaczynał wyraźnie doskwierać, odważnie wdrapywała się na same czubki drzew, niszcząc sobie przy tym sukienkę, i dokuczała siostrze, rzucając w nią pestkami wiśni. Dziewczynka zawsze uważana była za tę „nieokrzesaną młodą pannicę, z którą powinno się wreszcie zrobić porządek” oraz która „powinna brać przykład z dobrze ułożonej starszej siostry”. Mela bardzo za nią tęskniła.
Przy wejściu do domu zauważyła krzątającą się już panią Gałecką, w chustce na głowie, która zamaszystymi ruchami zamiatała kurz wokół obejścia.
– Dzień dobry, złotko – zaświergotała radośnie na widok Meli. – Jak się spało? Od razu widać, żeś wyspana. Cera jakby inna i oczy mniej podkrążone. – Staruszka przerwała porządki i uważnie przyglądała się dziewczynie, mrużąc przy tym oczy.
– O tak, dawno nie czułam się lepiej.
Kobieta wyraźnie się ucieszyła.
– Wygodnie wam było? Nie zmarzliście? Teraz noce są już bardzo zimne. To będzie sroga zima, czuję to w kościach. – Wzdrygnęła się z niepokojem. – A kaj to się podziewa nasz karlus?
Mela uznała, że staruszce musi chodzić o Śwista, więc wskazała na stodołę.
– Jeszcze śpi? A to urwis! Myślałam, że pomoże przy śniadaniu.
– Śniadanie? – Meli zaświeciły się oczy. W jednym momencie znów poczuła ukłucie głodu w brzuchu.
Pani Gałecka zaprowadziła ją do kuchni, gdzie stał już nakryty do posiłku stół. Żyjąca na co dzień z dala od ludzi, kobieta pierwszy raz od dawna miała towarzystwo. Na tę okazję wyciągnęła ze starego kredensu swój najlepszy komplet naczyń, nieużywany, odkąd zginął jej mąż i została sama w chacie oddalonej od wsi, a piękne zastawy i pamiątki po dawnym życiu utknęły gdzieś na dnie regału. Na ręcznie haftowanym obrusie leżały trzy talerze zdobione kolorowymi ornamentami, a w dzbanku parzyła się już kawa. Gospodyni, jak za dotknięciem magicznej różdżki, wyczarowała kolejny bochenek chleba, jajka i nawet kawałek wędliny. Mela miała ochotę natychmiast zasiąść do stołu i zacząć jeść, jednak dobre maniery zwyciężyły.
Poczekam na Śwista, pomyślała.
Chłopak pojawił się niedługo po niej. Wkroczył do kuchni, ziewając szeroko, a resztki siana wystawały mu spośród poplątanych w kołtuny włosów. Przyjaciółka zaśmiała się na jego widok.
– Wyglądasz jak strach na wróble.
– Ale za to wyspany strach na wróble. – Mrugnął do niej, po czym zerknął na zastawiony stół. – Pani Gałecka mogłaby wykarmić cały batalion. Jaka szkoda, że nie mieliśmy takiej gospodyni podczas powstania. Już dawno nie widziałem tak ogromnej ilości jedzenia. – Zadowolony zajął miejsce obok Meli. – Skąd pani to wszystko ma? Z tego, co wiem, ludzie na wsi głodują, a u pani pełna spiżarnia.
– Mieszkańcy wioski myślą, że jak jestem sama, to na pewno nie mam co jeść i przynoszą mi a to pecynek, a to kartofle, a to mleko. Mam już tego tak dużo, że starczy mi chyba na całą zimę. Proszę, jedzcie, jedzcie – zachęciła ich staruszka.
Nie musiała dwa razy powtarzać. Przyjaciele jedli, aż im się uszy trzęsły, a pani Gałecka przyglądała się temu z zadowoleniem – jak babcia, która przygotowała śniadanie dla swoich wnucząt. I kiedy już wszystkie półmiski zostały opróżnione, a kawa wypita, Świst wstał i uściskał starszą panią, która roześmiała się serdecznie. Chłopak miał naturalny talent do zjednywania sobie ludzi. Niejednego potrafił przekonać do siebie wyjątkowym sprytem i zdroworozsądkowym podejściem do życia, przez co koledzy z powstania zawsze powtarzali, że pójdą za nim choćby w ogień. Świst miał wielu przyjaciół, jednak najważniejsza była dla niego Mela, co dziwiło wszystkich, gdyż ci dwoje stanowili zupełne przeciwieństwa. Ona zamknięta w sobie, on otwarty i towarzyski. Chłopak tylko w jej obecności wyrażał swoje prawdziwe uczucia, tylko jej mówił, jak ciężko mu zajmować się chorą mamą i jak bardzo tęskni za ojcem oraz braćmi. Tylko przed nią mógł pozwolić sobie na odrobinę słabości. Mela była jedyną osobą, która kiedykolwiek widziała, jak płacze. Takich emocji nie zdradzał nawet przy własnej matce.
Tym razem zaskarbił sobie serce pani Gałeckiej, która podtykała mu pod nos kolejne kawałki wędliny, twierdząc, że jest stanowczo za chudy.
Po obfitym śniadaniu, od którego z przejedzenia rozbolały ich brzuchy, przyjaciele niemal zapomnieli o całym otaczającym ich świecie. Jednak ten świat bardzo szybko się o nich upomniał, poranną beztroskę przerwał bowiem warkot nadjeżdżającego motocykla.
Mela i Świst zastygli na swoich miejscach.
– Ktoś jedzie? Tutaj? – zdziwił się Świst, nadstawiając uszu.
– Och, rzeczywiście, zupełnie wyleciało mi z głowy... – odparła pani Gałecka z konsternacją. – Który mamy dzisiaj dzień? Czwartek? To pewnie ten Niemiec.
– Niemiec?! – krzyknęli przyjaciele jednocześnie.
– Tak. Przyjeżdża tu od czasu do czasu i kupuje ode mnie jajka. Nie jest groźny, ale może lepiej, żeby was nie zobaczył.
Nie zastanawiając się długo, Świst zerwał się od stołu, złapał Melę za rękę i wyciągnął ją na dwór. Obydwoje rzucili się w kierunku drzew i padli na ziemię, kryjąc się za wysoką trawą.
Turkot zbliżającego się pojazdu był coraz donośniejszy. Po chwili na drodze pojawił się duży motocykl prowadzony przez tęgiego niemieckiego żołnierza w zbyt opiętym mundurze, który wyraźnie go uciskał, przez co mężczyzna cały czas poprawiał się niespokojnie. Otoczony tumanami kurzu zajechał na podwórze i zatrzymał się tuż przed domem. Dopiero wtedy przyjaciele dostrzegli drugiego pasażera.
Z kosza zaczął gramolić się niewielki mężczyzna o ostrych rysach twarzy oraz groźnym spojrzeniu. Otrzepał swój nienagannie wyprasowany mundur z kurzu i rozejrzawszy się z wyraźnym niesmakiem po okolicy, wykrzywił wąskie usta w grymas.
Pani Gałecka wychyliła się niepewnie zza drzwi. Dostrzegłszy ją, mężczyzna natychmiast ruszył w jej kierunku.
– Guten Morgen – rzucił lodowatym tonem.
– Tak, tak. Zaraz przygotuję dla pana wiaderko. – Kobieta odwróciła się i wraz z gościem zniknęli w ciemnej sieni.
– Nie jest groźny... – szepnął ironicznie Świst. – Widok takich obdartusów jak my na pewno nie wydałby mu się podejrzany. Wcale nie byłby ciekawy, skąd się tu wzięliśmy i dlaczego nie mamy przy sobie żadnych dokumentów. Wcaaale... – Chłopak przewrócił wymownie oczami.
– O cholera! – Mela zakryła sobie usta dłonią. – Talerze!
Dopiero teraz przypomniała sobie, jak okropny bałagan zostawili w kuchni. Jeżeli Niemiec tam wejdzie, na pewno zorientuje się, że na stole, przy którym zaledwie chwilę temu jedli śniadanie, są o dwa talerze za dużo, co ewidentnie wskazuje na to, że siedziały przy nim nie jedna, ale aż trzy osoby. Wtedy z pewnością nie omieszka sprawdzić, gdzie podziali się goście starszej pani.
– Zwijamy się. – Świst zaczął powoli podnosić się z ziemi.
– Czekaj. A co będzie z panią Gałecką? Przecież nie możemy jej tak zostawić.
Chłopak zawahał się na moment, lecz zaraz na powrót zajął miejsce koło przyjaciółki.
– Jak nas znajdzie, to już po nas – syknął przez zaciśnięte zęby.
Wizyta Niemca nie trwała długo. Mężczyzna szybko opuścił dom, trzymając w jednej ręce wiaderko pełne kurzych jaj, a drugą nakładając sobie furażerkę na głowę. Jednak w wyrazie jego twarzy coś się zmieniło. Początkowe zniesmaczenie ustąpiło bowiem miejsca pełnej czujności oraz skupieniu. Zimne, małe oczka dokładnie świdrowały okolicę. Zmierzał powolnym krokiem z powrotem do pojazdu, bacznie lustrując las dookoła domu. Przyjaciele mieli wrażenie, że zaraz usłyszy, jak głośno biją teraz ich serca.
Widząc nadchodzącego pasażera, kierowca uruchomił silnik. Na podwórzu rozległ się przerażający ryk odpalanego motocykla. Jednak Niemiec długo nie wsiadał do kosza. Rozglądając się na boki, w pewnym momencie pochylił się w kierunku swojego towarzysza i coś do niego powiedział, a tamten w odpowiedzi kiwnął nieznacznie głową. Dopiero wtedy mężczyzna niespiesznie zajął miejsce, po czym obaj odjechali, zostawiając za sobą ogromną kurzawę, która przesłoniła niemal całą drogę.
– Wiedzą o nas! – przeraził się Świst. – Widziałaś jego gębę? Szukał nas! Musimy jak najszybciej stąd uciekać!
Wystraszeni nie na żarty przyjaciele wyskoczyli z krzaków i czym prędzej pobiegli do chaty.
Pani Gałecka siedziała w kuchni przy stole, dysząc ciężko i trzymając się za serce. O dziwo, talerze zniknęły. Najwidoczniej kobieta zdążyła prędko je uprzątnąć. Mela odetchnęła z ulgą.
– Jak on się rozglądał... Na wszystkie strony. – Staruszka z trudem łapała oddech. – Chyba coś podejrzewał. Te Niemce to mają nosa. Zawsze wszystko wywęszą.
– Mówiła pani, że szwaby tu nie przyjeżdżają – powiedział Świst z nieukrywaną pretensją w głosie.
– Zapomniałam o nim, synku. Mam już prawie dziewięćdziesiąt lat.
– Teraz to i tak nieważne. Musimy jak najszybciej się stąd zwijać. Zdecydowanie za długo już tu jesteśmy.
– Jeśli ten Niemiec się czegoś domyślił, może w każdej chwili tu wrócić. Może być pani w ogromnym niebezpieczeństwie. Powinna pani pójść z nami – rzekła łagodnie Mela, siadając naprzeciwko kobiety.
– Nie, moje dziecko. Nigdzie się nie wybieram. – Gospodyni stanowczo pokręciła głową. – Jedną wojnę już przeżyłam, teraz też jakoś sobie poradzę.
Przyjaciele z niepokojem popatrzeli po sobie.
– Jest pani pewna? – spytał Świst.
– Oczywiście, że tak. Co też oni mogą zrobić takiej starej babie jak ja. – Staruszka machnęła ręką.
Ani Mela, ani Świst nie wyglądali na przekonanych. Żadne z nich nie potrafiło wyobrazić sobie pani Gałeckiej usiłującej samodzielnie stawiać opór zgrai niemieckich żołnierzy.
– Jak pani uważa. Mela, pakuj manatki i zaraz ruszamy – zarządził Świst.
– Poczekajcie, dam wam coś na drogę. – Kobieta ożywiła się i pospieszyła do kuchni. Przez chwilę wyciągała z szafek różne rzeczy, cmokając przy tym głośno i mrucząc coś pod nosem. Po paru minutach wręczyła im starannie zawiązany, niewielki tobołek. – Macie, będziecie mieli co jeść. I uważajcie na siebie, noce potrafią być już takie zimne. Będę się za was modlić, moje dzieci. Obyście znaleźli drogę do domu.
Mela wyściskała staruszkę, a Świst ucałował ją w pomarszczone dłonie. Pani Gałecka zrobiła jeszcze na czole każdego z nich znak krzyża.
– Niech was Pan Bóg ma w swojej opiece.
Przyjaciele wyszli z domu, rozejrzawszy się uprzednio, czy aby na horyzoncie nie widać nadjeżdżających Niemców, jednak droga prowadząca do chaty była pusta. Trzymając się nieco na uboczu, ruszyli w kierunku, w którym niedawno odjechał motocykl. Mela długo odwracała się za siebie, aż w końcu dom pani Gałeckiej oraz stojąca na progu kobieta całkowicie zniknęli jej z oczu.
Odezwała się dopiero po chwili, kiedy dotarli do rozwidlenia dróg na skraju lasu.
– Czekaj, Świst, dokąd my w ogóle idziemy?
– Bo ja wiem? Przed siebie. Nie mamy zbyt wielu możliwości. – Przyjaciel wzruszył ramionami z rezygnacją.
– Mówiłeś, że chcesz odnaleźć mamę. Trzeba się dowiedzieć, gdzie jesteśmy i w którą stronę do Warszawy.
Chłopak zatrzymał się. Zaciskając mocno usta, przez moment wpatrywał się usilnie w jeden punkt gdzieś na horyzoncie, jakby coś tam zobaczył.
– Moja mama nie żyje – odezwał się nagle pozbawionym emocji głosem.
– Co ty wygadujesz? – Mela wytrzeszczyła na niego oczy.
– Nie mogła przeżyć powstania. Była chora, a Niemcy rozstrzeliwali wszystkich chorych, sama widziałaś w szpitalu. Poza tym nie wiem, czy byłaby w stanie wyjść z miasta o własnych siłach.
– Jeszcze wczoraj mówiłeś, że chcesz jej szukać.
– Ale wszystko sobie przemyślałem i uznałem, że masz rację. Nie mamy po co wracać do Warszawy. – Przyjaciel uśmiechnął się krzywo. – Spokojnie, pogodziłem się już z tym. Naprawdę.
Mela była w szoku. Nigdy nie przypuszczała, że to właśnie Świst straci nadzieję.
– Dlaczego mówisz takie rzeczy?
– Bo tak właśnie było.
– A widziałeś, jak ginie?
Chłopak nic nie odpowiedział. Prawym butem kopnął niewielki kamyk, który potoczył się przed nim i wpadł do przydrożnego rowu.
– Czy widziałeś? – naciskała dalej Mela.
– Wolę uznać już teraz, że zginęła, niż mieć tę chorą nadzieję, że jeszcze kiedyś ją zobaczę! – wybuchnął Świst.
– Więc dlaczego przez cały czas każesz mi wierzyć, że moja rodzina żyje, chociaż nie widziałam ich już od paru lat?
Świst wlepił w przyjaciółkę zbolałe spojrzenie. Po chwili ciężko wypuścił powietrze z płuc.
– Przepraszam – wymamrotał. – Sam już nie wiem, co mam myśleć. Zawaliłem na całej linii, zostawiając ją samą w tych gruzach. Jeśli zginęła, to przeze mnie.
– Nie wolno ci tak mówić. Zawsze trzeba mieć nadzieję. – Mela położyła mu dłoń na ramieniu. – Wiem, że to trudne, ale się nauczysz.
– Mhm. – Chłopak łypnął na nią spode łba. – Chodźmy już lepiej, nie powinniśmy tak długo tu stać. Dojdźmy do tych całych Włodowic, tam zobaczymy, co dalej.
Niewielkie bure chmury zwiastujące zmianę pogody kłębiły się na niebie. Mimo to październikowe słońce przez cały czas grzało im przyjemnie w plecy. Zaraz za ścianą lasu natrafili na pierwsze domostwo – niewielką chatę, otoczoną podziurawionym płotem i z oknami zabitymi deskami. Wyglądała na opuszczoną, jednak nie chcieli się o tym przekonywać i ominęli ją szerokim łukiem. Domów było coraz więcej, co znacznie zwiększało ryzyko, że w końcu ktoś ich zauważy. Starali się nie trzymać głównej drogi, w razie gdyby przejeżdżał tędy niemiecki patrol.
Po jakimś czasie na horyzoncie ukazały się wspominane przez panią Gałecką Włodowice z górującą nad innymi budynkami wieżą wiejskiego kościoła.
– Spójrz tam! – Mela wskazała na przydrożną tabliczkę, na której widniał napis: „Jędrzejów – 70 km”.
– Hmm, nie jestem dobry z geografii, nic mi to nie mówi. – Świst zmarszczył czoło.
– Z tego, co pamiętam, w Jędrzejowie znajduje się jakiś klasztor.
– A więc chodźmy tam. Może braciszkowie zgodzą się przyjąć pod swój dach dwoje uciekinierów z obozu.
Ruszyli żwawo we wskazanym kierunku, lecz po paru godzinach marszu byli już potwornie zmęczeni. Postanowili odpocząć nieco na poboczu drogi, skryci pomiędzy drzewami i jak się po chwili okazało, wybrali na to idealny moment.
Nagle zupełnie znikąd pojawiła się ciężarówka pełna uzbrojonych po zęby Niemców. Na szczęście żaden z żołnierzy ich nie zauważył i pojazd odjechał, ale od tego czasu przyjaciele nie ośmielili się więcej wyjść na jezdnię. Szli dalej lasem, co jakiś czas robiąc sobie przerwy i podjadając prowiant, który podarowała im pani Gałecka.
Bardzo szybko nadszedł wieczór, a kiedy słońce zaszło, zrobiło się naprawdę zimno. Na nocleg obrali sobie stodołę przy jednym z gospodarstw i tym razem, już bez wiedzy domowników, zakradli się potajemnie do środka. Ukryci za ogromną belą siana zjedli jeszcze po kawałku chleba, po czym zapadli w głęboki sen, z którego na szczęście nikt ich nie wyrwał aż do samego rana.
Mela jak zwykle obudziła się pierwsza, kiedy słońce nie zdążyło jeszcze wzejść na niebo. Szturchnęła Śwista w ramię. Tym razem chłopak nie oponował i od razu się podniósł. Po cichu wyszli ze stodoły.
– Zobacz. – Świst wskazał na środek podwórza. – Studnia.
– Chodź szybko, bo ktoś nas zobaczy.
– A nie chce ci się pić? Skorzystajmy z okazji i weźmy sobie trochę wody.
Mela nie chciała już upominać przyjaciela, że nie wolno kraść, bo sama była potwornie spragniona. Obydwoje zakradli się w kierunku studni, napili i czym prędzej prysnęli z powrotem do lasu. Tego dnia mieli nadzieję dotrzeć do Jędrzejowa. Liczyli na to, że być może uda im się tam przynajmniej na jakiś czas znaleźć dach nad głową.
Kiedy następnym razem przystanęli na odpoczynek, słońce stało już wysoko na niebie. Ukryli się pomiędzy drzewami, gdzie zjedli resztki chleba. Posiłek był niewielki, obydwoje czuli już zatem przejmujący głód. Od domu pani Gałeckiej pokonali wiele kilometrów, zmęczenie dawało więc o sobie znać, bolały ich nogi i znów tak bardzo chciało im się pić.
W tym momencie gdzieś w oddali usłyszeli stukot końskich kopyt. Świst wychylił się zza drzewa i dostrzegł zmierzającego w ich stronę mężczyznę siedzącego na starej furmance zaprzęgniętej w dwa zmęczone życiem wierzchowce.
– Lepiej chodźmy trochę dalej, żeby nas nie zauważył – mruknął chłopak, pospiesznie zbierając rzeczy.
– Zaczekaj. Przecież to starszy człowiek. Nie wygląda wcale groźnie. Może mógłby nas podwieźć chociaż kawałek? – Czując, że nie da rady już dalej iść, Mela posłała przyjacielowi błagalne spojrzenie.
– Hmm, sam nie wiem.
– Och, daj spokój. Przecież widzę, że ty też jesteś zmęczony.
– W porządku. Ale ja pójdę zapytać. Ty zostań tu.
Świst odważnie wyszedł na drogę. Mężczyzna, zdumiony niecodziennym widokiem młodzieńca w podartym ubraniu, umorusanej od kurzu i piachu twarzy oraz z bałaganem na głowie, prędko pociągnął za lejce, by wstrzymać konie.
Był już w podeszłym wieku. Pokrytą zmarszczkami twarz zdobił siwy wąs, a spod opadających na czoło rudawych włosów wyglądały oczy o wesołym spojrzeniu.
– Dokąd to, chłopcze? – zawołał. – Z taką buzią lepiej się tu nie kręcić. Od razu widać, żeś uciekł od Niemców.
– Można się z panem zabrać do Jędrzejowa? – rzucił rezolutnie Świst.
– Do Jędrzejowa? – Mężczyzna zdjął połatany kaszkiet i podrapał się po głowie. – Hmm, i tak jadę do Kielc, więc w sumie to po drodze. Wskakuj. Niedługo powinniśmy być na miejscu.
– Z tym że nie jestem sam. – Chłopak szybkim ruchem przywołał do siebie Melę, która wyłoniła się zza drzew.
– To wszyscy, czy ktoś jeszcze zaraz wyskoczy z tych krzaków?
– Wszyscy.
– Chyba starczy wam miejsca. – Nieznajomy wskazał na tył wozu, a zadowoleni przyjaciele prędko wdrapali się na furmankę.
Mężczyzna popędził konie.
– To jak, uciekliście Niemcom czy nie? – zapytał, kiedy jechali już po wyboistej drodze. Mela i Świst z lękiem spojrzeli po sobie. – Spokojnie, ja szkopom nie donoszę. Mam swój honor – dodał uroczyście, widząc ich zakłopotane miny.
– Tak jakby... – zaczął z wahaniem Świst. – Z transportu do obozu.
– To mieliście dużo szczęścia. Czego szukacie w Jędrzejowie?
– Chcemy się gdzieś zatrzymać, znaleźć jakieś miejsce do spania i coś do jedzenia – odpowiedziała Mela.
– Coś do jedzenia? Trzeba było od razu tak mówić. – Mężczyzna sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej niewielkie zawiniątko. – Żona przygotowała mi to na drogę, ale mogę się z wami podzielić.
Paczuszka okazała się dwoma pachnącymi kawałkami chleba, które przyjaciele pochłonęli ze smakiem.
– Skąd jesteście? – dopytywał dalej nieznajomy.
– Z Warszawy – odparł Świst, przełykając ostatni kęs.
– Aaa, z Warszawy... Podobno wybuchło tam jakieś powstanie. My tutaj na wsi to nic nie wiemy.
Chłopak pokrótce opowiedział, jak wyglądała sytuacja w stolicy przez ostatnie miesiące. Mężczyzna słuchał z zapartym tchem.
– Kto by pomyślał... – rzekł wyraźnie poruszony. – Niech ta wojna się wreszcie skończy, a te przeklęte szkopy wynoszą się z naszego kraju. Tfu! – Splunął siarczyście na ziemię.
Godziny płynęły powoli jedna za drugą, a czas zdawał się zwolnić swój normalny bieg. Jechali w całkowitej ciszy, każdy pogrążony we własnych myślach. Wokół nie było żywej duszy. Z obu stron mijali bordowe lasy, przez które przenikało jesienne słońce ogrzewające ich złaknione ciepła twarze. Pogoda była piękna, lecz okolica jeszcze piękniejsza. Nad ich głowami przeleciał jakiś spóźniony klucz dzikich ptaków, które dopiero rozpoczynały swoją wędrówkę do odległych krain.
Mela spojrzała na wyjątkowo milczącego Śwista. Już jakiś czas temu zauważyła, że przyjaciel duma nad czymś intensywnie.
– O czym tak rozmyślasz? – zapytała.
– Zastanawiam się, co się stało z panią Gałecką. Mam nadzieję, że szwaby nie wróciły do niej i nie zrobiły jej krzywdy.
– Wydaje mi się, że ta dziarska staruszka potrafiłaby wykurzyć ze swojego podwórka niejednego Niemca – powiedziała Mela nieco zbyt entuzjastycznym tonem, jak gdyby próbowała siebie samą o tym zapewnić.
– Może i masz rację – mruknął Świst, ściągając brwi. – Wiesz, Meluś, coś sobie przypomniałem. Kiedyś pod Kielcami miałem rodzinę. Bardzo dawno się z nimi nie widziałem, ale być może dalej tam mieszkają. Wiele lat temu byłem u nich na wakacjach, chociaż niewiele z tego pamiętam. Tylko tyle, że jechaliśmy z rodzicami pociągiem właśnie do Kielc, skąd wujek nas odbierał. Hmm, to była moja pierwsza podróż pociągiem. – Chłopak uśmiechnął się pod nosem. – A gdybyśmy tak spróbowali jakoś do nich dotrzeć? – W jego oczach pojawiła się dawno niewidziana iskierka energii. – Ta miejscowość... To były chyba Chęciny... Tak, na pewno Chęciny.
– Będę jechał przez Chęciny – wtrącił mężczyzna, przysłuchując się rozmowie. – Mogę was tam wysadzić.
– Ale jak my ich znajdziemy? Przecież nie mamy żadnego adresu – zmartwiła się Mela. – Pamiętasz, gdzie dokładnie mieszkali?
– Nie. – Świst pokręcił głową. – Ale może po prostu popytajmy ludzi. Z tego, co pamiętam, to była mała miejscowość, a mój wujek był tam leśniczym. Na pewno znajdzie się ktoś, kto go zna.
– To dość ryzykowne.
– Wiem, ale masz lepszy pomysł?
– To jak? Jedziemy do Chęcin? – dopytywał się mężczyzna.
– Ech... – westchnęła ciężko Mela. – Jedziemy, jedziemy...
Kiedy dotarli na miejsce, powoli zapadał zmierzch i znowu zrobiło się zimno. Pogoda wyraźnie się psuła. Znad horyzontu ciągnęły ciemne chmury, a z południa wzmagał się coraz silniejszy wiatr.
– Muszę zdążyć, zanim zacznie padać. – Mężczyzna zerknął na niebo. – Żona będzie mi zawracać głowę, że nie dotarłem do domu na czas. Tu was zostawiam. Dalej musicie radzić sobie sami.
– Naprawdę nie wiem, jak panu dziękować – zaczęła Mela.
– E tam, to ja powinienem dziękować wam. Walczyliście za naszą stolicę, ryzykowaliście dla niej swoje młode życie. Grzechem byłoby wam nie pomóc. – Skinął im na pożegnanie, po czym odjechał w dalszą drogę. Przyjaciele zostali sami.
Tu, gdzie się znajdowali, stało zaledwie parę domów. Nie wyglądało to na miasto, bardziej na wieś. Wokół nie było żywej duszy, wszyscy pochowali się przed nadchodzącym deszczem. Jedyną osobą w pobliżu był stojący na poboczu chłopiec, który dłubał coś w przewróconym do góry kołami jednośladzie.
– Serwus. Fajny rower – zagaił Świst, podchodząc bliżej. – Szukamy kogoś, możesz nam pomóc?
Dzieciak obejrzał się zaniepokojony, że obcy czegoś od niego chcą.
– Ja tam nic nie wiem – rzucił na odczepnego, a Meli przeszło przez myśl, że musiał się nauczyć tej odpowiedzi od kogoś dorosłego.
– To tylko jedna mała rzecz – nalegał Świst. – Wiesz może, gdzie mieszkają Jabłońscy? Mają dwóch synów. Jeden z nich musi być mniej więcej w twoim wieku.
Chłopiec przerwał pracę. Po jego minie można było wywnioskować, że wie, o kim mowa.
– Chodzi panu o Romka Jabłońskiego?
– Właśnie tak! – wykrzyknął uradowany Świst.
– Powiem panu, jeśli pomoże mi pan naprawić rower. – Dzieciak uśmiechnął się cwaniacko.
Mela nie mogła dłużej się powstrzymać i parsknęła śmiechem.
– W porządku, niech będzie... – Poirytowany Świst głośno wypuścił powietrze nosem, pochylił się nad pojazdem i raz-dwa zabrał się do pracy.
Usterka okazała się dość niewielka i szybko się z nią uporał. Jednym ruchem postawił rower we właściwej pozycji.
– No, gotowe, możesz śmigać, tylko nie rozbij sobie głowy. – Pogroził chłopcu palcem. – Czy teraz wreszcie powiesz nam, gdzie mieszka Romek?
– Jasne. Romek to mój kolega. Czasami przychodzę do niego albo on do mnie i gramy w kapsle. Jego dom stoi tam, na końcu tej drogi. – Dzieciak wskazał na brukowaną uliczkę ukrytą pomiędzy drzewami.
Ogromne, złowrogie chmury były tuż nad ich głowami. Mela i Świst szli szybko, wdrapując się na wzgórze z nowym zapasem sił. Zrobiło się zupełnie ciemno, a oni wciąż nie widzieli swojego celu, dookoła był jedynie las. Mela zadrżała na myśl, że miałaby spędzić w tym miejscu noc. Minęli kolejny zakręt i wciąż nic. Domu wujostwa nigdzie nie było widać.
– Wygląda na to, że ten chłopak nas okłamał. Tutaj nic nie ma – powiedziała rozżalonym głosem dziewczyna, zrozpaczona, że jednak przyjdzie im szukać schronienia przed deszczem w gęstwinie drzew.
– Jeśli to żart, znajdę go i osobiście złoję mu skórę – denerwował się Świst.
Przeszli jeszcze kawałek, wspinając się po drodze wybrukowanej kocimi łbami, która po chwili przeszła w nieutwardzoną ścieżkę.
Nagle przyjaciel krzyknął głośno, mącąc panującą wokół ciszę, a Mela aż podskoczyła.
– Jest, jest!
Ich oczom ukazał się otoczony płotem i porośnięty gdzieniegdzie bluszczem, stojący samotnie na wzgórzu piętrowy, ceglany dom.
Październikowe słońce znikało powoli za linią drzew, zostawiając za sobą delikatną poświatę. Ciemne chmury zwiastujące noc nadchodziły złowrogo z południa, a wzmagający się wiatr sprawiał, że drzewa kołysały się niespokojnie. Zalegające na ziemi liście, unoszone raz za razem przez pędy powietrza, wirowały dookoła jak w szalonym tańcu.
Wojtek rozejrzał się.
– Będzie padać – powiedział sam do siebie.
Krążył właśnie po gospodarstwie, robiąc swój cowieczorny obchód wokół domu. Zamykał drzwi do stodoły, chował ostatnie narzędzia, doglądał zwierząt przed snem, a że teren był dość duży, zajmowało mu to sporo czasu. Tym razem, przeczuwając nadciągającą niechybnie ulewę, postanowił odpuścić sobie spacer na drugi koniec pola, aby sprawdzić, czy kruki znów nie wydziobały ziaren. Odkąd zabrakło ojca, to on stał się głową rodziny i jako najstarszy syn musiał zadbać o rodzinną ziemię.
Czuł się odpowiedzialny za młodszego brata, który był jeszcze zbyt mały, aby samodzielnie pracować, i nie do końca rozumiał, co się dzieje na świecie, oraz za matkę rozpaczającą po stracie ukochanego męża. Z całych sił pragnął zapewnić rodzinie godny byt, aby żaden z domowników nie musiał głodować podczas nadchodzącej zimy.
Z rozrzewnieniem wspominał czasy, gdy jeszcze przed wojną rodzinna leśniczówka oraz całe gospodarstwo tętniły życiem. Ojciec codziennie rano brał strzelbę i wychodził do lasu, mama z kolei przygotowywała pyszne śniadanie, którego aromat potrafiłby wywabić z łóżka największego śpiocha. Wokół obejścia spacerowały kury, na polu pasły się krowy, a na wybiegu dla koni dostrzec można było aż osiem rosłych rumaków, których hodowla stanowiła największą pasję ojca. Ziemniaki nie były jedynym, co wyrastało na ich polach, przy corocznych siewach i zbiorach pomagała cała rodzina, a roboty było tak dużo, że musieli zatrudniać jeszcze dwóch parobków.
Wszystko się zmieniło, gdy wybuchła wojna. Ojciec od nowych władz niemieckich otrzymał polecenie kontynuowania pracy, jednakże z miesiąca na miesiąc żyło im się coraz trudniej. Musieli sprzedać połowę ziemi, a okupanci zabrali im znaczną część inwentarza, zostawiając jedynie dwie kozy oraz trzy konie do pracy w polu. Kartki na żywność stanowiły nic nieznaczące świstki papieru wobec konieczności wykarmienia czteroosobowej rodziny. Z tego też względu mama założyła swój własny ogródek, w którym posiała marchew, seler i pietruszkę, a bliskość lasu dawała im niezliczoną ilość jagód, grzybów oraz ziół. Mimo niezwykłej przedsiębiorczości rodziców i ciężkiej pracy od świtu do nocy gospodarstwo prosperowało coraz gorzej, a teraz, gdy zabrakło ojca, wyglądało bardziej jak ruina, która wymagała dwa razy więcej pracy, a dawała dwa razy mniej zysków.
Wojtek przyjrzał się porośniętemu chwastami kawałkowi pola, gdzie zaledwie parę miesięcy temu grywali z młodszym bratem w piłkę. Z tym miejscem wiązały się również przykre wspomnienia. To właśnie tam, w wysokiej trawie rosnącej nieopodal, musieli chować się przed Niemcami, którzy przyjeżdżali i bez słowa grabili ich zbiory, a jakakolwiek próba sprzeciwu skończyłaby się dla wszystkich tragicznie. Tak właśnie okupanci potraktowali najbliższych sąsiadów Jabłońskich – ich majątek podpalili, a całą rodzinę wymordowali, nie oszczędzając nawet małych dzieci. Wojtek do dnia dzisiejszego miał przed oczami rozciągające się na nocnym niebie łuny ognia, który szalał wówczas tak blisko ich domu.
Spojrzał na starą leśniczówkę należącą do jego rodziny od przeszło dwudziestu lat. Ojciec zawsze marzył o życiu z dala od ludzkich domostw, a że od małego kochał las i wszystko, co się z nim wiązało, postanowił połączyć z nim swój los. Mając dość wojennej zawieruchy, kiedy tylko wrócił z frontu, wziął świeżo poślubioną małżonkę i przeniósł się do podchęcińskiej leśniczówki, gdzie objął posadę leśniczego. To tu wychowywał się Wojtek, tu przyszła na świat jego siostra, która po paru dniach zachorowała na zapalenie płuc i zmarła, mając zaledwie tydzień, tu sześć lat temu urodził się Romek, śpiący teraz spokojnie w swoim łóżku.
Wojtek od dziecka lubił towarzyszyć ojcu w wyprawach do lasu, a także w prowadzeniu całego gospodarstwa. Wokół domu zawsze było coś do roboty. A to trzeba było naprawić jakiś zepsuty sprzęt, a to zadbać o inwentarz, a to pojechać na targ... Praca nigdy nie była dla niego przykrym obowiązkiem, wręcz przeciwnie – stanowiła źródło satysfakcji, a w ostatnich latach miłą odskocznię od wojennej rzeczywistości.
Mimo iż kochał rodzinną leśniczówkę całym sercem, odkąd został sam, czuł, jakby utrzymanie tego miejsca stało się dla niego największą udręką i ciężarem, który spadł na jego młode barki. Miał zaledwie dwadzieścia trzy lata, przed wojną pragnął studiować, nauczyciele chwalili go, mówili, że jest niezwykle uzdolniony, a tego nie wolno mu zmarnować. Los chciał jednak inaczej i kiedy wybuchła wojna, nie było już czasu na studiowanie. Po śmierci ojca przyjął na siebie rolę jedynego żywiciela rodziny, co definitywnie przekreśliło wszystkie jego młodzieńcze plany i marzenia. Był przekonany, że gdyby nie on, mama i brat nie byliby w stanie samodzielnie się utrzymać i najprawdopodobniej straciliby dach nad głową, dlatego z tak wielkim zaangażowaniem dbał o dom i w pocie czoła wykonywał przy nim wszelkie prace. Samodzielnie zbierał ziemniaki na polu – na parobka nie było ich zwyczajnie stać – pielęgnował ogródek, zajmował się inwentarzem, a na koniec jeździł do miasta, gdzie przez długie godziny próbował sprzedać towary i zarobić parę groszy na życie.
To właśnie poczucie obowiązku nie pozwoliło mu się załamać po śmierci ukochanego taty, którego Niemcy zastrzelili na jego oczach – tylko dlatego, że ośmielił się stanąć w obronie bitej i kopanej w brzuch kobiety w ciąży. Dobrze pamiętał twarz niemieckiego oficera, który pociągnął za spust, by odebrać ojcu życie. Wojtek poprzysiągł sobie wówczas, że kiedyś znajdzie okazję i zrobi z nim dokładnie to samo.
Światło w pokoju Romka zgasło, mama musiała skończyć usypiać chłopca. Sześciolatek nie rozumiał, gdzie jest tata i dlaczego tak długo nie wraca do domu, a po niedawnym nalocie Niemców na dom bał się spać sam i domagał się, aby ktoś przy nim siedział, dopóki nie zaśnie. Najbardziej cieszyło go, kiedy przychodził do niego starszy brat, ten jednak w ostatnim czasie zupełnie zamknął się w sobie i najchętniej przebywał sam, zajęty pracą lub też włóczeniem się po lesie. Czasami zdarzało mu się zniknąć gdzieś na całą noc, a wtedy matka zamartwiała się o niego i do świtu siedziała w kuchni, czekając, aż syn wróci do domu. Pewnego razu przyuważyła go, jak po powrocie wczesnym rankiem owija sobie bandażem zakrwawioną dłoń. Tłumaczył wtedy, że skaleczył się podczas pracy. Wojtek nikomu nie chciał zdradzić, dokąd wybiera się podczas swoich nocnych wypadów. Miał swój własny sekret, który skrywał skrzętnie przed całym światem.
Okrągła tarcza księżyca przebijała się pomiędzy deszczowymi chmurami wiszącymi nisko nad lasem. Zrobiło się zimno, a ponieważ Wojtek sprawdził już wszystko, postanowił wejść do domu i położyć się spać.
Wtem od strony lasu usłyszał jakiś odgłos przypominający szmer przesuwanych po ziemi liści. Ktoś szedł w kierunku domu. Chłopak wytężył wzrok. W ciemności zdołał dostrzec dwie niewyraźne sylwetki zmierzające powoli w jego stronę. Nic nie wskazywało na to, że byli to Niemcy. Obcy poruszali się dość niepewnie, jakby się skradali. Zaciekawiony, postanowił zaczekać, aż podejdą dostatecznie blisko, by mógł zobaczyć, z kim ma do czynienia.
Im bliżej byli domu, tym więcej Mela nabierała wątpliwości.
– A co, jeśli twoja rodzina już tu nie mieszka? – Głos jej drżał. Bała się, że w najgorszym wypadku zastaną w środku jakiegoś Niemca lub też folksdojcza, który zaraz będzie chciał wzywać gestapo.
– To przeprosimy za najście i grzecznie stąd odejdziemy. – Świst starał się zachować spokój, choć jego mina zdradzała, że również jest zdenerwowany.
– Wtedy będziemy musieli spać w lesie, a zaraz zacznie padać.