Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
O KSIĄŻCE:
Czy da się wejść dwa razy do tej samej Puszczy? A czemu by nie? Jakiś czas temu zaprosiliśmy Was wraz z Pawłem Średzińskim do Puszczy Knyszyńskiej, oddając w Wasze ręce tom pierwszy puszczańskich opowieści, a teraz zapraszamy ponownie, oddając Wam tom drugi… Wierzymy, że spotka się on z takim samym ciepłym przyjęciem, jak tom pierwszy, o Puszczy bowiem, a zwłaszcza Knyszyńskiej, pisania nigdy dość! Ubiegając Wasze pytanie, od razu odpowiadamy: tak, obie te puszczańskie książki można czytać osobno, opowieści się nie powtarzają, tom drugi jest uzupełnieniem tomu pierwszego, a tom pierwszy drugiego… Od którego zaczniecie Waszą przygodę z Puszczą? Wybór należy do Was… Zapraszamy serdecznie do Puszczy!
My, miłośnicy i miłośniczki przyrody, mamy swoje lasy. Nie, nie chodzi mi o to, że mamy je na własność. Po prostu każdy i każda z nas ma swój szczególny, ukochany las, który kształtował naszą wrażliwość na naturę, i w którym doświadczyliśmy jednych z najpiękniejszych chwil naszego życia. Dla mnie to Puszcza Bukowa, dla kogoś innego będzie to Puszcza Białowieska, zaś Paweł ma swoją Puszczę Knyszyńską. Nie każdy miłośnik lasów potrafi o nich pisać, ale, na nasze szczęście, Pawłowi udaje się to znakomicie. Z zapartym tchem czytałem pierwszy tom opowieści o Puszczy Knyszyńskiej, z radością zagłębiłem się w lekturę kolejnego. I Wam radzę to samo!
ROBERT JURSZO, dziennikarz, autor książki Spotkania z nagą małpą
Nie ma takiej drugiej Puszczy. Tak mocno złączonej z człowiekiem, gdzie splot ludzi z naturą jest wciąż bardzo silny. Puszcza Knyszyńska… Moja wychowawczyni, nauczycielka, przyjaciółka. To w niej jest mi jak u Pana Boga. To w jej lasach wracam do sił.
Puszcza Knyszyńska, chociaż wielokrotnie raniona przez człowieka, wciąż trwa. Przetrwałaby bez ludzi, ale człowiek bez niej nie przetrwa. Zapraszam Cię do Puszczy Knyszyńskiej, jedynej takiej Puszczy w Polsce, niesłusznie pozostającej w cieniu swoich sióstr – Puszczy Białowieskiej i Puszczy
Augustowskiej. Dlaczego niesłusznie? Przekonaj się sam, wejdź do niej… Ja zawsze do niej wracam, napisałem o niej już drugą książkę, a marzy mi się trylogia… Może napiszę, kto wie… PAWEŁ ŚREDZIŃSKI
Czy na skraju Puszczy żyje się jak u Pana Boga?
Czy w Krynkach rosła kiedyś Puszcza?
Kto w Puszczy pędzi ducha puszczy, a kto zwykły bimber?
Ile kumaków żyje w Puszczy, a ile traszek, i kto to wszystko liczy?
Kto przytula ptaki w puszczańskim Przytulisku?
Kto zbiera zioła w Puszczy, kto liczy grzyby i którędy chodzi?
I co odkryli w Puszczy poszukiwacze zaginionej Puszczy?
Na te i wiele innych pytań znaleźć można odpowiedź w tej niezwykłej książce.
O AUTORZE:
Paweł Średziński. ur. 1978, doktor nauk humanistycznych, historyk, publicysta, dziennikarz, miłośnik przyrody. Autor książek Puszcza Knyszyńska. Opowieści o lesunach, zwierzętach i królewskim lesie, a także o tajemnicach w głębi lasu skrywanych, Syria. Przewodnik po kraju, którego nie ma, Rzeki. Opowieści z Mezopotamii, krainy między Biebrzą i Narwią leżącej… oraz (wspólnie z Piotrem Dombrowskim) Łoś. Opowieści o gapiszonach z krainy Biebrzy. Przez kilkanaście lat pracował w organizacjach zajmujących się ochroną przyrody. Publikuje m.in. w OKO.press i „Więzi”. Pisze o przyrodzie, ludziach, pograniczu, Bliskim Wschodzie i Afryce. Jeden z bohaterów książki Marcina Dorocińskiego Na ratunek. Rozmowy o zwierzętach, naturze i przyszłości naszej planety. Laureat Stołka Roku „Gazety Wyborczej”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 362
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Miałem jechać na zachód, na robotę do lasu, ale coś mi strzeliło w ostatniej chwili, żeby jechać do stolicy. Już mam wchodzić do pociągu, który zaraz ma odjazd, ale w jeszcze bardziej ostatniej chwili odstrzeliło mnie z powrotem, żeby jednak jechać do lasu tak, jak zamierzałem od pewnego czasu, a nie do stolicy, gdzie zresztą akurat nie ma jej, do której jedynie mógłbym spieszyć.
Edward Stachura, Siekierezada
Pozornie nie ma dla leśnych ludzi ni miejsca, ni życia. Przystosowali się do warunków i już teraz niczym się jakoby od reszty ludzi nie różnią.
Maria Rodziewiczówna,Lato leśnych ludzi
Czy Puszcza Knyszyńska zasługuje na jeszcze jeden zbiór opowieści? Moim zdaniem tak. I to nie tylko jeden. Pisanie o tym lesie za każdym razem okazuje się dla mnie sporym wyzwaniem. Nie wystarczy pokochać tego miejsca – a nie ukrywam, że w moim przypadku jest to miłość wyjątkowa, bo w puszczy dorastałem i w niej przeżywałem moje pierwsze wielkie przygody. Pisząc o tym lesie, trzeba się uzbroić w iście benedyktyńską cierpliwość, gdyż wiedza o nim jest często rozproszona, może być nieaktualna, ukryta głęboko pod ściółką, skąd może kiedyś wykopią ją archeologowie. Tutejszy świat przyrody również czeka na odkrywców, bo swoich badaczy nie mają knyszyńskie wilki, rysie i małe ssaki.
Po napisaniu pierwszego zbioru opowieści z mojej ukochanej puszczy nie miałem dość. Apetyt się wzmógł, więc szukałem dalej. Wynikiem tych poszukiwań jest książka, którą zaczynasz właśnie czytać. W 2022 roku przystąpiłem do zbierania kolejnych historii. Nie wiedziałem wtedy, czy pojawi się szansa na wydanie drugiego tomu. W trakcie tych poszukiwań na dłuższą chwilę zatrzymały mnie rzeki, którym poświęciłem odrębną książkę. Jednocześnie wciąż jeździłem, spotykałem się z różnymi osobami i szukałem bohaterek oraz bohaterów, których losy splotły się z Puszczą Knyszyńską.
Dziś oddaję w Twoje ręce ten zbiór opowieści. Starałem się zachować w nim ducha poprzedniego tomu, ale znajdziesz tu także innego ducha puszczy. Tak – tego z procentami, zamykanego w butelce bez etykiety i banderoli, spożywanego przez amatorów mocnych trunków. Nie ukrywam, że uległem presji czytelników i pytaniom, dlaczego w książce zabrakło rozdziału o leśnym samogonie. W końcu to jedna z miejscowych tradycji, ale nie tak stara, jak mogłoby się wydawać, co wyjaśnią nam eksperci zajmujący się bimbrownictwem.
Podobnie jak poprzednio zapraszam w miejsca nieoczywiste, które nie należą do najbardziej rozreklamowanych w oficjalnych informatorach. Dlatego odwiedzimy dawne puszcze Kryńską i Molawicką, wydzielone z wielkiej puszczy pogranicza, gdzie dziś znajdują się Krynki i Sokółka. Dotrzemy do historycznej Puszczy Knyszyńskiej. Odkryjemy też losy uczestnika powstania styczniowego – inne niż te, których moglibyśmy oczekiwać na kartach podręczników.
W moich opowieściach o puszczy staram się oddać głos różnym ludziom. Siadam, pytam i wsłuchuję się w to, co mają do powiedzenia. Bez tych osób nie byłoby kolejnego tomu. Nie byłoby też prawie 30 godzin nagranych rozmów, które starałem się wiernie odtworzyć, a potem ułożyć w całość.
Wyjątkowość Puszczy Knyszyńskiej polega na silnym splocie ludzi z przyrodą. Te związki są wciąż żywe, nawet jeśli nie zdajemy sobie z nich sprawy. Mój rodzinny Białystok to jeden z największych beneficjentów puszczańskiego sąsiedztwa. Chciałbym wzmocnić i utrwalić tę relację, gdyż niewiele jest w Polsce dużych miast, które u swojego progu mają taką ciekawą puszczę.
W roku, w którym ukazuje się ta książka, swoją premierę będzie miał również kolejny film Jacka Bromskiego z cyklu „U Pana Boga”. Tym razem będzie to U Pana Boga w Królowym Moście. Dlatego w tym tomie nie mogło zabraknąć Krzysztofa Dziermy, aktora i kompozytora muzyki teatralnej oraz odtwórcy roli księdza Antoniego, bez którego ta filmowa seria, szczególnie jej pierwsza część, nie odniosłaby tak spektakularnego sukcesu. Dzierma od lat jest związany z puszczańską osadą Podjałówka, o czym zgodził się opowiedzieć. Z kolei Sebastian Łupiński przekaże nam wiele ważnych faktów o płazach i gadach żyjących w Parku Krajobrazowym Puszczy Knyszyńskiej. Dowiemy się, dlaczego ten obszar jest tak ważny dla traszek i kumaków. Mój rozmówca wyjaśni także sprawę feralnej drogi, na której giną płazy, bo inwestor nie przeanalizował jej wpływu na miejscową przyrodę. Poznamy również ludzi zajmujących się ptakami. Odwiedzimy jedyny w tym rejonie ośrodek rehabilitacji ptaków prowadzony przez Nadleśnictwo Krynki. W książce pojawią się też badaczka roślin, znawca grzybów oraz zielarka z Zielskiej Kolonii.
Każda z osób, o których przeczytacie, podzieliła się ze mną swoją wyjątkową perspektywą i przedstawiła swoje poglądy na las, puszczę oraz świat przyrody. Spotkacie w tym tomie ludzi z pasją, mieszkańców puszczańskich osad, leśników i przyrodników. Pojawią się też osoby, które próbują zachować historię swoich małych ojczyzn, i takie, które nawołują do wzmocnienia ochrony lasów Puszczy Knyszyńskiej. Starałem się, by w tym tomie wybrzmiały różne głosy – chociaż wiem, że powinno ich być znacznie więcej.
Niestety, o części osób piszę już w czasie przeszłym. To dość bolesna prawda o puszczy. Wraz ze śmiercią kolejnych pokoleń lesunów i zapolników – ludzi mieszkających w lesie lub w jego sąsiedztwie – zanikają pamięć i ustny przekaz. Tracimy bezpowrotnie te najcenniejsze archiwa.
Gdybym mógł cofnąć czas, chciałbym się spotkać z Romanem Pruskim, który zgromadził potężny zbiór materiałów poświęconych puszczy. Przez lata nagrywał, wygrzebywał ze starych domów ślady przeszłości, wyszukiwał setki różnych dokumentów. Niestety, jego spuścizna zaginęła, a pamięć o nim nie jest pielęgnowana. Nie mogę odżałować, że przechowywane przez niego nagrania i zapiski nie trafiły do muzeum lub archiwum. Nikt nie wie, co się z nimi stało. A może ktoś wie? Może to będzie kolejny trop? W tym tomie próbuję przywrócić pamięć o tym leśniku, pasjonacie historii i odkrywcy kopalni krzemienia w Puszczy Knyszyńskiej.
Już teraz wspomnę o pewnym wyjątkowym odkryciu, a więcej przeczytacie o nim w jednym z rozdziałów. Otóż w trakcie pisania tej książki zdarzyło się coś, co sprawiło, że spojrzałem na moje upamiętnianie puszczy w zupełnie inny sposób. Leszek Postołowicz, historyk ze Smolanki, który bada przeszłość Sokólszczyzny, na początku naszego spotkania poświęconego dziejom tej puszczańskiej wsi położył na stole kopię starego dokumentu. Była to pochodząca z 1639 roku ordynacja, czyli spis puszcz położonych w Wielkim Księstwie Litewskim. Leszek zapytał mnie, czy wiem, dlaczego piszę o Puszczy Knyszyńskiej, a ja bez większego namysłu odpowiedziałem, że to las mojego dzieciństwa. Wtedy stwierdził, że jego zdaniem istnieje inna przyczyna. Wskazał palcem następujący fragment tej ordynacji:
ORDINATIJA puszcz i k. m. W. X. L. w lesnictwach niżey opisanych w uniwersale y w instructii i. k. m. ich msciom pp. comissarzom daney liquidowanych, którą ordinatią i. m. Pan Piotr Dołmat Isaykowski – łowczy W. X. L., wielebny igo-mść x-dz Jan Pac – kanonik Wileński, secretarz igo k. m. y iego-mść Pan Krzysztoph Białozor – marszałek Upitski, w r. 1636, in Novembri zaczeli y, po aprobatii od i. k. m., odprawując ią w roku 1637 y w leciech przeszłych continuowali; który rejestr tey ordinatii przeze mnie Pawła Średzińskiego – pisarza i. k. msci skarbowego W. X. L., przy ich mosciach, panach komisarzach będącego, porządnie zgotowany y napisany.
„To dlatego piszesz o puszczy” – oznajmił Leszek Postołowicz. Od tego czasu nie będę temu zaprzeczał. Może jeden ze Średzińskich – czy Srzedzińskich, bo różnie zapisywano to nazwisko – do tego o imieniu Paweł, był moim odległym przodkiem albo kuzynem przodków? Nie ulega wątpliwości, że spisał ordynację dla dużej części obecnej Puszczy Knyszyńskiej znajdującej się po stronie wielkoksiążęcej, po rzeki Brzozówkę i Czarną, wyznaczające przez kilka wieków granicę państw. Dziś to ja próbuję opisać ten las leżący po obu stronach dawnej linii rozgraniczającej Koronę i Wielkie Księstwo. Czy osoba pisząca o Puszczy Knyszyńskiej, która dowiaduje się, że wcześniej istniał inny Paweł Średziński, który pisał o tym lesie, potrzebuje większej motywacji? Absolutnie nie!
A teraz chodź ze mną do puszczy. Razem odkryjemy kolejne tajemnice ukryte w jej ostępach.
KSIĘGA PIERWSZA
Wysmał
Wysmał – miejsce w puszczy, gdzie wypalano węgiel drzewny oraz wyrabiano dziegieć i terpentynę.
Jeszcze tak nie było, ja w każdym razie nie słyszałem, żeby jakiś stary, wspominając dawne czasy, powiedział, że gorsze były te dawne czasy. Zawsze lepsze były. Lepsze, bo młode. Młodością buchające.
Edward Stachura, Siekierezada
Puszcza Knyszyńska jest puszczą filmową, chociaż wciąż wiele osób nie zdaje sobie z tego sprawy. Weźmy wybitne dzieło polskiego kina – Ludzie z pociągu. Film w reżyserii Kazimierza Kutza powstawał na nieistniejącej już stacji Kuriany, położonej przy torach wiodących do Wołkowyska. Potem przyszła pora na stację w Knyszynie. To na niej powstało kilka ujęć bardzo dobrego, chociaż zapomnianego filmu Bołdyn w reżyserii Ewy i Czesława Petelskich. Wreszcie mamy Siekierezadę. Wbrew przeświadczeniu wielu osób ekranizacja powieści Edwarda Stachury nie została zrealizowana w Bieszczadach, ale właśnie w Puszczy Knyszyńskiej. To w tym filmie zobaczymy między innymi sceny, w których widać puszczańską wąskotorówkę. Ale to nie te obrazy wypromowały puszczę. Musieliśmy jeszcze długo czekać na film, który rozsławił ją w całym kraju.
Nie ma chyba w Polsce osoby, która przynajmniej raz w życiu nie słyszałaby o filmach Jacka Bromskiego. Ów reżyser stworzył komediową serię „U Pana Boga”. To dzięki Bromskiemu oraz wyborowi Puszczy Knyszyńskiej i jej okolic na filmowe plenery Białostocczyzna zyskała na popularności, chociaż efekt ten był raczej dziełem przypadku niż zamierzoną akcją promocyjną regionu. Cała Polska śledziła przedstawione w kolejnych filmach losy bohaterów z Królowego Mostu: komendanta granego przez Andrzeja Beję-Zaborskiego i księdza proboszcza, w którego postać wcielił się Krzysztof Dzierma.
Pierwszą część perypetii mieszkańców Królowego Mostu wspominam najlepiej. Nie tylko dlatego że była czymś zupełnie nowym w polskim kinie. Nie dlatego że była zabawna, a akcja toczyła się wartko. Zrobiła na mnie wrażenie przede wszystkim z racji swego kronikarskiego charakteru. Utrwaliła bowiem mój matecznik takim, jakim go zapamiętałem z czasów młodości. Była słynna targowica przy ulicy Kawaleryjskiej, gdzie kupowało się dżinsy i wszystko, czego poszukiwał nabywca niedysponujący dużym budżetem. Galerie handlowe i wielkie sklepy jeszcze do nas nie dotarły, a czego nie załatwiło się w osiedlowym warzywniaku lub spożywczym, można było znaleźć na najrozleglejszym białostockim bazarze. Podobno był on największym w Polsce ośrodkiem handlu detalicznego, który wyprzedzał nawet warszawski Stadion Dziesięciolecia. W filmach Bromskiego pojawiły się też bliskie mi krajobrazy rzecznych dolin, łąk i lasów, które stanowiły doskonałe tło filmowej akcji. Z roku na rok te obrazy budzą we mnie większą nostalgię. W pierwszej części „U Pana Boga” było śmiesznie, swojsko i sielsko – film ukazał białostockie lata dziewięćdziesiąte w pigułce. Mówiąc po naszemu: „dla mnie się podobało”.
W kolejnych odsłonach świat kreowany przez Bromskiego stawał się coraz bardziej odrealniony. Nie przystawał już do miejscowej rzeczywistości, chociaż wciąż kusił pejzażami, dobrymi dialogami i wyjątkowym klimatem. Pewnie z tego powodu widzowie pozostali wierni serii, nawet jeśli wychodzili z kinowej sali z poczuciem, że kolejna część nie jest już tak soczysta. Ci, którzy nie zdołali zobaczyć filmów w kinie, obejrzeli „U Pana Boga” w telewizji, gdyż poza pełnometrażowymi częściami cyklu powstał także serial.
W jednym z wywiadów Jacek Bromski tak mówił o fenomenie komedii „U Pana Boga”, które wyreżyserował:
Pierwszy film kręciliśmy z duszą na ramieniu. Przedtem nie było takiego kina, dopiero potem pojawiły się Rancza i Plebanie. Jakoś trafił do widzów. Staraliśmy się ukazać taki świat, do którego każdy tęskni, a człowiek tęskni do naturalnego i boskiego porządku, gdzie wszystko jest przewidywalne, powtarzalne i bezpieczne. Okazało się, że ludzie czegoś takiego potrzebowali. Myślę, że film trafił do szerokiej publiczności, bo odwoływał się też do jakichś archetypów kulturowych, do tęsknoty za takim utraconym już miejscem na ziemi. Poza tym aktorzy! Oni są przecież fantastyczni, choć nieznani, ale stamtąd – to było ważne1.
Chociaż w Puszczy Knyszyńskiej już wcześniej powstawały filmy, o których wspomniałem, to od Bromskiego zaczęła się filmowa kariera Supraśla – współczesnej puszczańskiej stolicy, gdzie później powstawał telewizyjny serial Blondynka. To cykl „U Pana Boga” rozsławił to miejsce.
W 2024 roku na ekranach kin pojawi się czwarta komedia z tej serii, także w reżyserii Bromskiego. Tym razem ma być u Pana Boga, ale nie za piecem, w ogródku, czy za miedzą, tylko w Królowym Moście. Jak zapowiedział reżyser, w najnowszej części Królowy Most ogłosi niepodległość w reakcji na odkrycie archeolożki, która odnajduje w podziemiach miejscowego kościoła uniwersał królewski. Król nadał w nim właścicielowi tej okolicy przywilej niezależności od Korony. Mieszkańcy Królowego Mostu potwierdzają ważność dokumentu i ogłaszają secesję.
Filmu nie udało mi się jeszcze zobaczyć, ale nie spodziewam się, by był lepszy niż pierwsza komedia z tej serii. Choć kolejne odsłony „U Pana Boga” robiły na mnie coraz gorsze wrażenie, oglądałem je, gdyż pojawiał się w nich mój ulubiony bohater – ksiądz proboszcz Antoni, którego postać stworzył Krzysztof Dzierma. Można zaryzykować stwierdzenie, że gdyby nie Dzierma w roli plebana, „U Pana Boga” skończyłoby się na pierwszej części, a cała Polska nie zachwyciłaby się Królowym Mostem. Oczywiście swoje zrobił też niezastąpiony w roli komendanta Andrzej Beja-Zaborski.
Postanowiłem odwiedzić Krzysztofa Dziermę, który zawodowo związał się z Białostockim Teatrem Lalek, ale zamieszkał poza miastem – w Podjałówce. W miejscu, z którego pochodził ojciec jego żony, nad niewielką rzeką Podjałówką, z widokiem na jej dolinę, urządził sobie siedlisko. Ma tu naprawdę jak u Pana Boga. Zresztą, jak mi opowie, Bromski go odwiedził i nawet sugerował, żeby w tym miejscu nagrać sceny do filmu – ale Dzierma wybił mu ten pomysł z głowy.
Kiedy wysiadam z samochodu, Krzysztof Dzierma staje przed domem i oznajmia, że właśnie robi ogórki, więc zaprasza do środka. Od pierwszych słów zdaję sobie sprawę, że Dzierma w filmie Bromskiego nikogo nie zagrał. Nie musiał tworzyć postaci księdza na potrzeby filmu. On w tych komediach jest sobą, chociaż w prawdziwym życiu wykonuje zupełnie inną profesję i bliżej byłoby mu do filmowego organisty. Na co dzień komponuje muzykę do przedstawień teatralnych. Współpracował z wieloma polskimi scenami, ale na stałe zatrudnił go Białostocki Teatr Lalek. Krzysztof Dzierma niedługo wybiera się na emeryturę, ale do Podjałówki przeniósł się znacznie wcześniej.
Aktor i kompozytor w jednej osobie wprowadza mnie do kuchni. Na stole stoją słoje z ogórkami. „Ogórki robię, właściwie to już te ogórki skończyłem” – mówi i już można odnieść wrażenie, że jest się na plebanii u księdza Antoniego. Brakuje tylko księżowskiej gospodyni. Naszej rozmowie towarzyszy tykanie starego zegara. „Taki sam stał w moim rodzinnym mieszkaniu. Pamięta jeszcze przedwojenne czasy. Regularnie wybija każdą godzinę – mówi mi Krzysztof Dzierma. – To zegar po matce. Zmarła i nikt go już nie nakręcał. Mówili mi, że głośno bije. Przeszkadzał. To zabrałem ten zegar tutaj. W nocy się przebudzę i nie muszę palić światła, bo słyszę: raz, dwa, trzy, cztery – i już wiem, że czwarta”.
Podjałówka leży obok wsi Jałówka, a ta z kolei obok wsi Rozedranka, w której znajdują się kościół i miejscowa parafia. W Podlaskiem jest kilka miejscowości o nazwie Jałówka. „Od kiedy mieszkam w Podjałówce? – odpowiada na moje pierwsze pytanie Krzysztof Dzierma. – Ten dom został wybudowany w 2006 roku, ale pierwsza szopa, w której zamieszkałem i którą własnoręcznie postawiłem, to była już w osiemdziesiątym ósmym roku. Zatem powiedzmy sobie, że od tego czasu. To mija już 35 lat, jak tu jestem”.
Dzierma cały czas spogląda na ogórki. Dominuje w nim gen gospodarza, który musi zadbać o odpowiednie zapasy dla domu, najlepiej z własnego ogródka. Po chwili mój rozmówca kontynuuje opowieść:
Kupiłem ten kawałek pola na gruntach szóstej kategorii. To w Podjałówce ojciec żony miał pasiekę. Zaraz za tym płotem. No a jak była pasieka, to i pszczoły, i ktoś przy tych pszczołach musiał robić. Teść miał dwóch synów i córkę, ale nie wykazywali zainteresowania pszczelarstwem. A ja z teściem miałem wspólny język, tak że do tej pory żona mówi mi, że z jej ojcem ślub brałem, a nie z nią. I tak przyjeżdżałem tutaj co roku od osiemdziesiątego czwartego, i praktycznie całe wakacje z nim na tej pasiece siedziałem. A oprócz tego, że była pasieka, to były i inne zajęcia, jak to na wsi. Któregoś razu myślę sobie, a ja miałem takie ciągoty wiejskie już od dziecka, żeby zamieszkać na wiosce. Bo dzieciństwo w zasadzie spędziliśmy z siostrą u mojej ciotki. Ciotka mieszkała w trójkącie Augustów–Suwałki–Ełk, na poniemieckiej kolonii. Domy porozrzucane, elektryfikacji nie było. To był początek lat sześćdziesiątych, a myśmy z rodzicami mieszkali wtedy we Wrocławiu. Rodzice jeszcze byli młodzi, szkoły musieli jakieś skończyć, to studia, to praca, i nie miał kto się nami zająć. A że ciotka miała trójkę dzieci w podobnym wieku do nas, to dla niej czy ma wykarmić troje, czy pięcioro, to było wszystko jedno. Zima, lato, tam żeśmy siedzieli przez dwa lata. Stąd te wspomnienia z wczesnych lat już we mnie zostały. I wróciłem na wieś. Dziś nie chce mi się już wracać do miasta. Niechętnie tam jeżdżę. Nie tęsknię.
Krzysztof Dzierma urodził się w Kętrzynie, chociaż jego rodzice pochodzą z Suwalszczyzny:
Matka moja wróciła z Syberii, gdzie trafiła z siostrami. I oni młodzi ludzie, jako że na gospodarce nie mogli przetrwać, bo było dużo dzieci, pojechali za chlebem. Ojciec wyjechał do Kętrzyna, jakąś pracę tam miał, wynajął jakieś mieszkanie, ściągnął matkę, a w międzyczasie ja się urodziłem. Potem z tego Kętrzyna pojechaliśmy do Wrocławia. Okazało się, że ojciec ma tam jeszcze lepszą pracę i mieszkanie jeszcze dawali, to zdecydował się pojechać. Jolka, moja siostra, urodziła się już we Wrocławiu. Potem znów się przenieśliśmy. W 1965 roku przyjechaliśmy do Białegostoku. W Białymstoku mieszkałem, ale nie wiem, czy jestem białostoczaninem, bo nie wiem, jak to się liczy. Chociaż nie czuję się ani kętrzynianinem, ani wrocławianinem. Natomiast wszyscy białostoczanie to wieś napływowa. Zresztą u nas wszyscy napływowi. Nawet tu, w Podjałówce. Kiedyś taka kuzynka stąd pokłóciła się ze mną. I mówi do mnie, że ja nawałoć, bo ja nie z tych stron. To jej odpowiedziałem: „Tadzia, przecież ciebie tutaj przywieźli spod Dąbrowy Białostockiej. Dwa dni koń ciągnął furę, a ty na tej furze siedziałaś i jałówka do niej była przywiązana. To ty nie nawałoć? A Twoja córka to co? Mieszka w Białymstoku. To ona nie nawałoć?”. Bo nawałoć oznacza tutaj przybłędę. A ona mnie tutaj od nawałoci wyzywa. Nie wiadomo, kto jest stąd, a kto nie. A prawda jest taka, że mieszkam tu już tyle lat, dobrze mnie znają, że jestem już tutejszy. We wsiach wokół mam już znajomych. Oni nie traktują mnie tutaj jako kogoś, kto tutaj tylko przyjeżdża. Teraz jestem częścią tego miejsca. Bardziej niż Białegostoku.
A jak Dzierma znalazł swój kawałek ziemi?
Pomyślałem sobie, że dobrze byłoby mieć swoją działkę, jakiś kawałek terenu. Zapytałem teścia, czy nie ma tu jakiejś ziemi do kupienia. A on mi mówi: a po co ci to, weź tam sobie przy drodze kawałek mojej ziemi, gdzie sadek jest, postaw szopę i siedź. Ja mówię: nie, ty jeszcze masz dwóch synów, jak oni się zachowają w przyszłości, to ja nie wiem, a nie chcę potem się z nikim o ziemię kłócić. Szukałem dalej. Ale tu, gdzie dziś stoi mój dom, są te wszystkie stawy. Aż do tych mokradeł było pole. Rósł na nim owies, a dalej było bagno. Któregoś razu miejscowy gospodarz Adolek, już nieżyjący, na kolanach sierpem żął ten owies. To ja mówię mu wtedy: „Panie Adolek, prodaj hetu ziemlu”. A on odpowiada: „A bieri darmoj”. A ja mu mówię: „Nie, ja nie chaczu darmoj, ja chaczu pakupit”. W 1988 roku nie mogłem kupić, bo nie byłem rolnikiem. Nierolnik nie mógł takiej ziemi nabyć, tylko wydzierżawić. I zaczęło się od dzierżawy. Po 1989 roku zmieniły się te przepisy i już można było notarialnie kupić na własność. I tak tutaj siedzę, chociaż trochę przez przypadek.
Po chwili namysłu Krzysztof Dzierma pyta: „Zrobić ci coś do picia? Herbatkę?”, po czym szybko przechodzi na temat ogórków stojących na stole:
O, wczoraj solanki nagotował. Stopniowo i na bieżąco trzeba robić ogóreczki, jak rosną. Zalał je, zagotował i zrobię z nich kiszone. Później one już na te kiszone nie nadawałyby się, już takie mniejsze rosną. Wtedy robię octowe. A jak zapomnę, ogórek przerośnie, to pikle robię. Albo sałatkę, ale w tym roku nie będzie z ogórkami wesoło. Mam kawałek ogródka, kawałek szklarni. Ja mam tu cały czas coś do roboty. Te wszystkie budowle, które tu są, to wszystko postawione moją ręką. Nie powiem, że dom sam murowałem, bo to byłoby niemożliwe. Ale wykończeniówkę już ja robiłem. Podłogę, na której nogi trzymasz, własnoręcznie układałem. Kafelki, łazienkę całą, wszystko sam wykonałem – i nie dlatego że pieniędzy nie było czy nie chciałem wydawać, ale raz, że robię tak, jak chcę, a poza tym miałem czas i nie musiałem mówić komuś, jak ma to zrobić.
Podjałówka leży tuż obok lasu. Kiedy pytam o puszczę, Dzierma odpowiada:
Las jak las. W zasadzie teść miał las, zaraz za państwowym, jak na Polanki jechać. W tym lesie robota to zawsze była. Teść często mówił: chodź, zięć, do lasu. I siekierkę brał, i piłę. Wiatr coś powali, trzeba posprzątać. Tamtą szopę jak stawiałem w końcówce lat osiemdziesiątych, to nie było przecież pieniędzy, bo słabo wtedy zarabiałem, a dobrego drewna nie można było kupić. I tamta szopka praktycznie cała z topoli jest zrobiona. A topola to był kiedyś chwast, który się wycinało. Obróbka tej topoli świeżej w traku – to poszłyby z niej wióry. Dlatego puszczaliśmy specjalnie na dużej krajzedze, żeby co drugi ząb wyciąć. Dziś do lasu chodzę głównie po grzyby. Bardzo to lubię. Najlepiej widać po zaparkowanych pod lasem samochodach, czy grzyby już są. Jak są samochody, to znaczy, że na żółte przyjechali. Chociaż z tymi grzybami różnie bywa. Wysypują się w różnych terminach.
Podjałówkę traktuje się jako kolonię Jałówki. Mimo że postawiono drogowskaz z nazwą Podjałówka, to na kopercie należy wpisywać nazwę większej miejscowości. Sprowadziła się tutaj rodzina Łukaszewiczów – to z niej pochodzi żona Krzysztofa Dziermy:
Teść się chwalił, że oni szlachta, że jakiś szlachcic przyjechał do Podjałówki z Markowego Wygonu. Ożenił się z właścicielką tutaj i potem cała rodzina, ci Łukaszewicze, osiadła na stałe. Na pewno Podjałówka powstała wcześniej niż Polanki. To sąsiednia, młodsza wioska. W Podjałówce jest tak, że ja też, jak tamten przodek Łukaszewiczów, jestem przyjezdny. Można powiedzieć, że ja poszedłem w prymaki, chociaż żona urodziła się i mieszkała w Białymstoku. I tam żeśmy mieszkali. Stąd tylko teść był. Dziś to taka wioska-nie wioska. Mało kto gospodarkę ma. Część pracuje w mieście. Część ma drugi dom na lato i weekendy.
Dzierma przerywa i wraca do przygotowywania ogórków:
Teraz muszę te ogórki przykryć, żeby oddzielić od światła dziennego. Po dwóch dniach do piwnicy zniosę, jak złapią kiszenie. Z ogórkami jest tak, że ja ludziom nie wierzę, bo ci, co robią na sprzedaż ogórki, potrafią je byle czym z szamba podlewać, nie mówiąc już o saletrze. I weź teraz worek ogórków, nawet na giełdzie. Zrobisz nawet 100 słoików, a w zimie wyciągasz i szambem pachną. Wolę już, jeśli się zdarzy taki rok, jak jest nieurodzaj, z beczki te ogórki kupować, bo wiem, że mogę go spróbować, zanim kupię. Ale nie ma to jak swoje. Swoje to przede wszystkim wiesz, co jesz, jak to mówią. Inna sprawa, że dobrze mieć swój ogród. Gotuję zupę czy coś innego. Poszedł, wyrwał świeże, a jak ja raz na tydzień do sklepu jeżdżę, to zwiędnięte bym tylko miał. A tak – to świeże z własnej uprawy. Teraz tylko z kręgosłupem u mnie jest ciężko i z tym schylaniem się jest kłopot. Ale mam już na to sposób. Któregoś razu na kolanach zasuwam, pielę, bo ja lubię pielić, radyjko mi tam gra. Myślę sobie: czemu ja muszę się do ziemi schylać? Czemu ta ziemia nie przyjdzie do mnie? Wiesz, co wymyśliłem? Chodź, pokażę ci w piwnicy.
Dzierma prowadzi mnie teraz schodami na dół i mówi:
Pomyślałem sobie, że zrobię skrzynie. One będą na podwyższeniu. Takich skrzyń będzie osiem, oczywiście każda zaimpregnowana, wyłożona folią z drenażem. Ustawię je wzdłuż, o tak, że z obu stron będę miał dojście. I jeżeli to będzie na wysokości stołu, to ja mogę pielić i nie klękać. Bo ja oprócz tego, że lubię pracować w ogrodzie, to i lubię majsterkować. Tu mam taki warsztat, a tam za domem jeszcze drugą stolarnię. Nie znoszę upałów. Jak są upały, to schodzę tutaj do piwnicy i coś klecę. Tu mam chłodek. Rano, jak nie jest jeszcze gorąco, to idę do tamtej szopy. Jest tam ukośnica, piła. A tutaj kryję się w upały. I cały czas mam w piwnicy przetwory, tylko teraz to są jeszcze pozostałości z ubiegłego roku. Tu kwiaty bzu porobione. Trochę porzeczki. Trochę papryki. Trochę suszonych grzybów.
Wracamy do kuchni. Zegar wybija kolejną godzinę, a Krzysztof Dzierma nie przestaje mówić: „Ja nigdy nie planuję, co mam zrobić, bo nigdy nie wiem, jaka będzie pogoda, a tym, co zapowiadają z telewizji, nie wierzę. To jest po prostu najlepszy zawód świata. Można nakłamać i nie ma żadnych konsekwencji. Ale jakby im po premii dali albo wypłacali im pensje od sprawdzalności prognozy pogody, o, już by wtedy inaczej gadali”.
Wychodzimy z kuchni przed dom. Gospodarz zauważa:
Tu dużo wody jest. A to dlatego, że płynie Podjałówka. Ten staw był kiedyś dobrym stawem. Teraz jest zapuszczony, zarośnięty, bo nie ma ryb. A ryb nie ma, bo wydra załatwiła. I już ryb nie wpuszczam. Bo jak wpuszczę amura czy tołpygę, to mi wydra wyjmie. A ta pod ochroną. Po tamtej stronie rzeki, gdzie Siemieniaki mieszkali, było też mnóstwo stawów, ale teraz wszystko zarośnięte. Siemieniaki już praktycznie wszystkie powymierali. Dawniej mieli hodowlę ryb. Jeszcze miał ją dziadek Siemieniako. Ten dziadek Siemieniako przed II wojną światową wydzierżawił łąki od tak zwanych gospodarzy sokólskich i chciał zrobić młyn na tej rzece. Wtedy rzeka inaczej wyglądała, bo teraz to zmeliorowana. Przedtem, jak mówią, ja tego nie pamiętam, ona się wiła. Tam było wtedy bagnisko, ale po drugiej stronie była wielka góra piachu, żwirowa. A że Siemieniako chciał tu budować, to musiał coś wymyślić. I on ten żwir przewoził, i usypywał. Ale jak ten żwir na bagno przewozić? I wiesz, co ten Siemieniako wymyślił? Szyny ułożył i takie jak w kopalni wagoniki na nich postawił. Ładował ten wagonik żwirem, przepychał, wysypywał i układał następne tory, żeby szła dalej robota. Widać ogrom jego pracy po tym, jak duże wyrobisko po sobie zostawił. Dziś po dziadku Siemieniako został już tylko dom. I wyrobisko.
W Podjałówce nie ma już wielu gospodarzy, którzy uprawiają ziemię. Jak tłumaczy Krzysztof Dzierma:
Jeden tylko jest, i to pełną gębą. Jeszcze niedawno ci za płotem mieli krowy. Z jedną krową sąsiadów nawet się zaprzyjaźniłem – i to do tego stopnia, że nauczyłem ją piwo pić. Nazywała się Marcysia. Miała kolczyk numer 2060. Ona podchodziła, ja jej to piwo dawałem. Potem się obracałem, ona mi plecy całe wymywała, lizała tym szorstkim jęzorem. I któregoś wieczora, kiedy po dojeniu krowy wypuszczali na pastwisko za moim płotem, przyjechała moja żona. A ta Marcysia zobaczyła mnie i leci do mnie i woła: „Muuuu, muuuu”. Ja do niej mówię: „Cicho, Marcysia, nie widzisz, że żona przyjechała?”. A jakie mleko od tych krów było! O Jezu, jak ja bym się takiego mleka napił teraz! Nie ma już takiego mleka, nie ma już takich krów. No jeszcze Wróbel ma stado krów, ale co tam do niego jechać, jak on tam z rana od razu to mleko chłodzi, żeby do mleczarni pojechało. A z tamtego mleka od tych krów sąsiadów to miałem i śmietanę, i masło, i twarogi, i zsiadłe.
Krzysztof Dzierma jest już po zdjęciach do U Pana Boga w Królowym Moście – czwartej części filmowego cyklu Jacka Bromskiego. Pierwsza część była za piecem, druga w ogródku, a trzecia za miedzą. Kiedy spotykamy się w Podjałówce, stwierdza, że nie widział jeszcze najnowszej produkcji. Jest przekonany, że film będzie zupełnie inny niż poprzednie. Nie wie, czy ludziom się spodoba: „To taki moralitet o demokracji, inny niż poprzednie części. Mieszkańcy Królowego Mostu chcą się sami rządzić, co ma swoje poważne konsekwencje”.
Dzierma przyznaje:
Nie lubię na siebie patrzeć. Taki amator jestem, co pod nosem coś mówi. Nie lubię swojego głosu słuchać. Mnie to drażni, ale ludziom pierwsza część się spodobała. A dlaczego pokochali ten film? Raz, że piękne ujęcia Lenczewskiego, bajkowe takie: jakiś zagubiony świat, drogi rozjeżdżone, krzywe płoty, kapliczki ładne, przestrzenie, przepiórki w tle się odzywają. Dwa: ta rola księdza zrobiona jest w ten sposób, że to jest taki gospodarz, który dba nie tylko o swój dobytek, ale o wszystkich. On nie wyciąga ręki po pieniądze i nie mówi: dajcie, ale stara się raczej sam coś od siebie dać. To pomidorka, to wędlinkę, pszczoły ma, tak jak to było kiedyś. Teraz księża nie robią tego z prostej przyczyny – bo nie mają na to czasu. Mają wiele obowiązków. Wiem, bo różnych księży znam.
Zanim Jacek Bromski trafił na odtwórców ról księdza i komendanta z Królowego Mostu, pojawił się scenariusz Tadeusza Chmielewskiego do filmu pod tytułem Ave Marusia. Miał on opowiadać o przyjeździe kobiety zza wschodniej granicy, ale w oryginale akcja była osadzona w rejonie Przemyśla. Ostatecznie Bromski wykorzystał ten scenariusz, ale mocno go zmodyfikował i zdecydował, że film będzie kręcony na Białostocczyźnie.
To, że Bromski wybrał te okolice, jest łatwe do wyjaśnienia. Jego ówczesną żoną była aktorka Anna Romantowska, która pochodziła z Białegostoku. Siostra Romantowskiej pracowała w Białostockim Teatrze Lalek, który jeździł ze spektaklami do Warszawy. W stołecznym Teatrze Małym działał teatr impresaryjny, gdzie wystawiano białostocki Krótki kurs piosenki aktorskiej. Grali w nim Andrzej Beja-Zaborski i Krzysztof Dzierma. Ten drugi stwierdza:
W zasadzie to nie grałem, bo ja nie umiem grać. Tylko głupio leżałem w łóżku jako skacowany kompozytor. Grający brata Karolka Zaborski nic nie mówił, a ja gadałem przez cały spektakl. Dopiero na koniec spektaklu Karolek powiedział jedno zdanie. Kiedyś zaprosili Bromskiego na nasze przedstawienie. On popatrzył na te nasze mordy, na to panoptikum, i pomyślał sobie, że weźmie tych aktorów prowincjonalnych i zrobi z nimi film. Trzeba wiedzieć, że w powodzenie produkcji, która otrzymała tytuł U Pana Boga za piecem, nikt nie wierzył. Stąd może i nas chcieli wziąć, żeby ograniczyć ewentualne koszty i finansowe straty.
Realizacja pierwszego filmu przebiegała bardzo szybko. Jak mówi Dzierma:
Niewiele było uwag reżyserskich. W pierwszej części większość aktorów pochodziła z Białegostoku. Oprócz nas była Rosjanka grająca Marusię. I Bromski wziął jeszcze tego Wieczorkowskiego, górala, który kaleczył naszą mowę ojczystą. To wyglądało bardzo śmiesznie. Bromski cały czas prosił: „Wy mówcie po białostocku”. „Jak to po białostocku, jak ja przecież mówię po białostocku?”, odpowiedziałem mu. A on: „Ty śledzikuj”. A kto tak u nas mówi?! U nas tak się nie mówi. A to, że kiedyś śledzie na nas wołali, to inna sprawa. W tym pierwszym filmie było jeszcze paru obcych aktorów ze wschodu, ale nie było za wielu aktorów z zewnątrz.
Pierwsza komedia powstała w ekspresowym tempie. Nie pokazano w niej pór roku – zdjęcia zaczęły się we wrześniu i we wrześniu się skończyły. Odtwórca roli księdza dodaje:
Tych dni zdjęciowych nie było aż tak dużo. Bromski miał do mnie pretensję, że za wolno mówię. A ja nie miałem jeszcze tego doświadczenia z kamerą, wiedziałem tylko, jak się to robi w teatrze. Dubli nie było za wiele, bo wtedy film na taśmie kręcili, a metr taśmy kosztował cztery dolary. Musieli oszczędzać tę taśmę. Jeśli robili dubel, to tylko ze względów bezpieczeństwa. Dźwięk był podkładany w studio, bo był bardzo źle nagrany na planie i trzeba było robić postsynchrony.
Serca widzów zdobyli proboszcz i komendant. W roli tego drugiego zobaczyliśmy wspomnianego już Andrzeja Beję-Zaborskiego. Dzierma tak mówi o swoim koledze z planu:
Z Andrzejem poznałem się dopiero w teatrze. Wiele nas połączyło. Ja przyjechałem do Białegostoku z Wrocławia w latach sześćdziesiątych, a on przyjechał z Wałbrzycha. On uczył się w technikum elektrycznym i ja uczyłem się w elektrycznym. Ja byłem w tej samej jednostce wojskowej i on był w tej samej jednostce. Cały czas jakbyśmy razem szli. Jak zacząłem pracować w teatrze, to on już pracował w teatrze. Potem zacząłem pracować w szkole teatralnej – i on też. I tak do dnia dzisiejszego nasza znajomość funkcjonuje.
Dwaj białostoccy aktorzy stworzyli niezastąpiony duet, a film U Pana Boga za piecem został entuzjastycznie przyjęty przez widzów. Po pokazie na festiwalu w Gdyni komedię Bromskiego okrzyknięto przebojem. „Co zrobił Bromski z tym sukcesem?” – pyta Dzierma i od razu odpowiada: „Zamilkł. Dopiero po dziesięciu latach powstała druga część filmu, a potem dograł część trzecią, a w 2023 roku – czwartą”.
Mój rozmówca zauważa:
Pierwszy film był fajny. W filmie nie można cały czas pokazywać sielskości. Musi być i wątek miłosny, i kryminalny. To dlatego Bromski wymyślił tych ruskich rekieterów w pierwszej. Potem wprowadził świadka koronnego w drugiej. Potem ruscy starli się z tym świadkiem koronnym, Bocianem, który nawrócił się i został już w Królowym Moście. W każdym razie jeszcze się dało te filmy oglądać.
W kolejnych filmach cyklu przybywało znanych aktorów spoza Białegostoku. Pojawił się Emilian Kamiński, a w ostatniej jak dotąd, czwartej części wystąpiły kolejne znane twarze, w tym Andrzej Seweryn. O mały włos czwarta komedia powstałaby bez udziału Dziermy. Jak wyjaśnia mój rozmówca:
Jest już zupełnie inna niż pierwsza. Ksiądz – wiadomo – musiał być. Szczerze mówiąc, nie chciałem już w tej czwartej części wystąpić. Była pandemia, trzeba było się szczepić, a ja bardzo źle znoszę szczepienia. Bromski mnie namawiał. Mówił, że bez proboszcza nie zrobi tego filmu. Odpowiedziałem mu: „Zrób taką scenę, że stary proboszcz siedzi w więzieniu za pedofilię – i już”. W końcu jednak się zgodziłem i wystąpiłem. Tej czwartej części po prostu nie czuję. Od początku mi ten scenariusz nie podchodził. Przyjeżdża jakaś archeolożka, ma robić jakąś inwentaryzację, czyta kroniki, znajduje akt nadania ziemi, rusza cała machina, jak tu zrobić państwo w państwie. Taka historia może i byłaby prawdziwa, ale jakoś się w tym nie odnajdywałem.
Dzierma przyznaje, że atmosfera na planie była dobra, a ekipa pomocna. Najwięcej pracy wykonał drugi reżyser. Nie było w tej części – podobnie jak w trzecim filmie – Rosjanki Iriny Lachiny. Podobno jej oczekiwania finansowe okazały się bardzo wysokie. Nie ma też Jana Wieczorkowskiego, bo przewidziano dla niego epizodyczną rolę, której nie przyjął. W nowego muzykanta wcielił się Maciej Miecznikowski.
Na planie nie brakowało przygód. Jak wspomina Krzysztof Dzierma:
W Usnarzu Górnym, blisko granicy, mieliśmy zdjęcia. Ekipa wymyśliła, że dobrze byłoby sfotografować ten cały mur i scenę, jak ksiądz drogą jedzie od strony muru. I wysłali mnie prawie do tego muru. A na 200 metrów nie wolno było do niego podjeżdżać. A ponieważ miałem długą drogę do przejechania, to musiałem mieć kontakt z kierownikiem planu, którego posadzili bliżej w krzakach z radiem. Miał mi dać sygnał, kiedy mam jechać. Pierwsze ujęcie poszło bez problemu, ale drugie skończyło się inaczej. Ruszam, a tuż za mną pojawia się samochód opancerzony. Kierownik wyskakuje z krzaków, wojsko jemu drogę zajeżdża, ten ręce podnosi do góry. Ja zdążyłem już uciec. Wróciłem z Bromskim i kierownikiem produkcji, żeby wybronić kierownika planu. Żołnierze widzą, że ekipa filmowa stoi. Podjechali bliżej i sprawdzali w samochodach, czy naprawdę nie ma uchodźców, chociaż wszystko było zgłaszane, ale nikt nie zapytał, czy można wejść na pas. Potem straż graniczna pojawiła się, kiedy były kręcone kolejne ujęcia w innej wsi, w Grzybowszczyźnie.
W tej części filmu nie zobaczymy już słynnej tablicy i drogi w Królowym Moście. To pod nią słynny patrol policji zatrzymywał kierowców za przekroczenie prędkości. Chociaż Królowy Most nigdy nie był miastem, tylko niepozorną, uroczą osadą – dziś zdominowaną przez zabudowę rekreacyjną – to zapisał się już trwale w pamięci fanów cyklu „U Pana Boga”. Sam pamiętam, kiedy na tej drodze nie było jeszcze asfaltu, tylko bruk. W czwartej części drogę w Królowym Moście zastąpił most w Supraślu, gdzie na potrzeby filmu powstał punkt kontroli granicznej. To właśnie tam nagrano sporo scen.
Warto podkreślić, że Królowy Most Bromskiego nie przypomina prawdziwej wsi. Reżyser stworzył fikcyjną miejscowość z budynków i ulic Supraśla, Sokółki i Tykocina. Tymczasem wiele osób jest wciąż przekonanych, że cały film był realizowany w istniejącym na mapie Królowym Moście. Sama nazwa pojawiła się w komediach za sprawą Bromskiego, któremu się spodobała, szczególnie zaś upodobał sobie jej francuski przekład: Pont Royal. Do tego dochodzi legenda, że mógł tamtędy przechodzić Napoleon. I owszem – do dziś istnieje turystyczny szlak napoleoński, który przebiega przez Królowy Most. Ale tego, by dotarł tam sam cesarz, nie potwierdziły żadne przekazy. Jeśli pojawili się tam Francuzi, było to raczej napoleońskie wojsko.
Pytam mojego rozmówcę, z kim w tej czwartej części grało mu się najlepiej. Dzierma zdradza:
Z Andrzejem jak zawsze dobrze mi się występowało. A w tej czwartej części bardzo dobrze mi się też grało z nowym bohaterem, moim wikarym. W tej roli wystąpił Bartek Firlet, ten młody policjant z Ojca Mateusza. Gra postać bardzo negatywną. Na początku proboszcz jest z niego zadowolony, ale potem okazuje się, że to jest donosiciel, i donosi na mnie do biskupa, i cały czas mam z nim konflikt. Bartek zagrał bardzo dobrze i lubię go nie tylko za to, jak zagrał, ale i jako człowieka. To jest bardzo sympatyczny człowiek. Bartuś, ja mówię do niego, jak to zrobić, że muszę być na ciebie wkurzony jako ksiądz, a jesteś bardzo sympatycznym facetem i wkurzyć jest się ciężko. Mogę dziś powiedzieć, że będzie z jego gry bardzo dobra rola.
Najbardziej Dziermę wymęczyła jednak poprzednia, trzecia część cyklu „U Pana Boga”:
Tempo było już inne niż w pierwszym filmie. Odczułem to na własnej skórze. Pierwszy dzień zdjęciowy, a na planie byłem tylko ja i ekipa. Kręcili mnie i kapliczki. Pięć monologów przy pięciu różnych kapliczkach, w różnych miejscach. Ustawianie, kręcenie. Mało tego – ja wiedziałem, że będą te sceny kręcone, i wcześniej nauczyłem się tych monologów. Skończyli to kręcenie, ale mówią, że jeszcze nie koniec, i rowerem kazali jeździć. Cały dzień gadania i jeszcze rowerem zasuwać musiałem. Przyzwyczaiłem ich, że jak Dzierma przyjedzie, to można z niego najwięcej wydusić. Bo będzie umiał tekst. A wiesz, na czym polega różnica między amatorem a profesjonalistą? Amator musi mieć tekst opanowany na blachę. A profesjonalista musi wiedzieć, gdzie kartki z tekstem przyczepić. I nauczyć się, jak z nich czytać.
Pytam odtwórcę roli proboszcza, czy zdążył polubić swoją postać.
Polubić moją postać – polubiłem. Kiedy pierwszy raz miałem zagrać, powiedziałem Bromskiemu, że to duża odpowiedzialność. A on mi na to: „Tym się nie martw, będziesz robił to, co w życiu”. A on wiedział, że mnie te pszczółki, ogórki, pomidorki interesują. Ja miałem problem z dokładnym zapamiętaniem tego, co mówiłem, więc uprzedziłem, że będę mówił po swojemu, nie słowo w słowo. Osoba od skryptów cały czas narzekała, że gadam nie tak, jak zapisane w scenariuszu. A ja, grając księdza, byłem sobą. Ja na co dzień tak samo mówię, tak samo się ruszam. Nie jest to jakaś specjalnie wykreowana postać. Tylko żony i dzieci ten ksiądz nie ma. Na tyle ta postać wrosła we mnie, że wiszą u mnie na górze kapelusz i sutanna. Pojawiam się w nich na różnych wydarzeniach. Zapraszają. Za księdza robię i jeżdżę. Moja stara sutanna też jeszcze tu leży, trzeba ją będzie spalić. Teraz mam nową. Ta stara gruba była. Na lato się nie nadawała. Kiedyś pojechaliśmy z żoną do znajomych pod Szczytno. Zgodziłem się, żeby w tej sutannie pojawić się na miejscowym pikniku, bo znajomy był sołtysem. Połaziłem tam przebrany, ale było tak gorąco, że z siebie sutannę ściągnąłem, i ta sutanna do prania się już tylko nadawała. Żona zachodzi później do pralni w Białymstoku i mówi, że mąż prosi, żeby tę sutannę wyprać. A ta z obsługi patrzy na sutannę i na żonę i mówi, że to sutanna katolicka. A żona mówi, że tak. Nie zaprzecza.
Krzysztof Dzierma jest do dziś rozpoznawany na ulicach. Jak opowiada:
Raz jadę do Katowic. Idzie konduktor. Ja czytam książkę, ale bilet mu podaję, a on do mnie: „A pan to nie grał w filmie?”. „Nie”, odpowiedziałem. Oddał bilet i za chwilę wraca, i pyta: „A wie pan w jakim?”. „Nie wiem”, odpowiadam. To on usiadł naprzeciwko mnie, opowiedział mi cały film i powiedział, że jestem tak podobny do tego księdza, że muszę obejrzeć U Pana Boga. A facet był ze Śląska. Jak już skończył, wstał, ale zanim wyszedł, patrzy na mnie. I pod nosem słyszę, jak mówi do siebie: „To nie ten, co grał księdza; tamten był wyższy”. Czasem bywało to zagadywanie męczące. Jak jeździłem pociągami, zasłaniałem się książkami, żeby unikać rozmów. Chcesz poczytać, a ludzie nie rozumieją, że nie zawsze jestem chętny do gadania.
Dzierma nie ukrywa, że rozpoznawalność przydaje się w urzędach. Bywa też pomocna w kontaktach z policją. Kontrole kończą się na rozmowie o filmie, a czasami trafiają się funkcjonariusze, którzy pomagali w realizacji „U Pana Boga”. „Raz, jak przekroczyłem prędkość, to słyszę pytanie: a gdzie się pan spieszy? Do Królowego Mostu?”. Zdarzało się nawet, że wycieczki fanów odwiedzały Dziermę w Podjałówce. „Przyjeżdżali zobaczyć najsłynniejszego filmowego proboszcza. Pytali też często o ten Królowy Most. Gdzie on jest? Ta komenda policji, ta cerkiew i kościół. Trzeba im zawsze wytłumaczyć, że to taka iluzja. Wszystko zostało wymyślone” – opowiada mój rozmówca i dodaje:
Mieszka się tutaj, w Podjałówce, jak u Pana Boga. Z tym miejscem się utożsamiam. Mieszkam tu cały rok, również zimą. Chociaż mam problemy ze śniegiem, jak zasypie, to najbardziej lubię zimę. Nie ma roboty tyle. Człowiek wstaje. Jak nie ma prądu, to trzeba kombinować, ale mam kozę na górze, odłożony zapas drewna i mogę nagrzać. Tu na dole mam płytę i też grzeję. Kiedyś przez cztery dni z rzędu nie było prądu. Jak rano wstajesz, jest ziąb, zanim rozpalisz. Na górze też to samo. Pamiętam, jak przyzwyczaiłem się do tego, że już kolejny dzień nie ma prądu. Radio mam na baterię. Robi się ciemno. Zapaliłem świece i pomyślałem, że przynajmniej kolacja będzie romantyczna. I słyszę w radio zapowiedź, że będzie koncert Arvo Pärta. Zrobił się nastrój. Nie minęło 20 minut, a światło zapalili. Ty wiesz, jaki ja byłem wkurzony?
W dzieciństwie, kiedy Krzysztof Dzierma pomieszkiwał u ciotki na wsi, nie było tam ani prądu, ani sklepu. „Jak przyszła zima, nikt nie płakał, że światła nie ma, że lodówka nie chodzi. Nie było niczego. Nawet toczki2” – opowiada mi o tych czasach z wyraźną nostalgią w głosie. Przyzwyczaił się. Mówi, że nie jest jak ten miastowy, co na wieś się przeprowadzi i przeszkadza mu tam zapach obornika. „Chodź, pokażę ci inne budynki” – zaprasza mnie na obchód swojego gospodarstwa. Najpierw pokazuje mi czynną studnię:
Stąd biorę wodę. A tutaj jest letnia kuchnia. Stół przeze mnie zrobiony. Wodę tu gotuję w upały, przetwory robię. Mam też wędzarkę. Tam, za tym płotem, kiedyś tej bramy nie było. Teraz jest letnisko. Amerykaniec to ma, co pół roku w Polsce, pół roku na Florydzie mieszka. W letniej kuchni wisi jeszcze obrazek. Prezent od znajomego. Na białej tabliczce znalazł się cytat: „A dla mnie się tu podoba, bo tu jest jak na wiosce u Pana Boga”.
Przechodzimy dalej, a Krzysztof Dzierma opisuje kolejne zabudowania:
To jest ta moja pierwsza szopa, w której zamieszkałem i którą zbudowałem sam od podstaw, bez niczyjej pomocy. Całą konstrukcję sam postawiłem. Teraz jest składówka. Kiedyś były spania dla dzieci, była kuchnia. Kleciłem z byle czego. Stoi do dziś. Tu jest kawałek drewutni. Tu zbieram wodę deszczową, ona jest szlauchem połączona. Tę wodę wykorzystuję do celów sanitarnych: zmywanie, pranie, myję się w niej. Ona idzie przez sito bez paprochów. Czyściutka, fajna woda. Zapas węgla też mam na wszelki wypadek. I agregat.
W gospodarstwie Dziermy znajduje się też stara piwniczka, która zgodnie z dawnym zwyczajem zastępuje lodówkę – aktor przechowuje w niej warzywa i owoce. Każdy skrawek posesji jest wykorzystany. Wszędzie dużo przedmiotów, które gospodarz nazywa przydasiami, bo nigdy nie wiadomo, co się przyda. Krzysztof Dzierma planuje też budowę kurnika – ale to później. A tymczasem relacjonuje:
Samochodów nie słychać, sąsiadów nie mam tuż za płotem. Czasami słychać pociąg. Jest jeszcze szklarenka. W tym roku pomidory słabo dojrzewają. Zaczynają czerwienieć, ale jeszcze zielone w środku. Dziwne, niby takie są dorodne, ale góra pusta. Gdzieś jakieś meszki się pojawiają. Czosnek wybrany. Cebula już się kładzie. Tutaj wysiana czarna rzodkiew. Tutaj trochę fasoli szparagowej zostało. Trzeba wyrywać. A tutaj skrzynie postawię. Tak to mniej więcej wygląda.
Dzierma ciągnie swoją opowieść, gdy idziemy do szklarni:
Teraz nowy proboszcz w Rozedrance jest. Nie poznałem jeszcze. Przed świętami przyjechał organista Szczepan i opłatki rozwoził. Mówiłem już mu, że chętnie nowego księdza poznam. Tamten stary awansował, dostał większą parafię. I ma dwie gospodynie. Z tamtym my się dobrze rozumieliśmy. Kiedyś zachodzę do geesu, a Janek, patrzę, też w sklepie i mówi do mnie: „A czemu ty do mnie w niedzielę do kościoła nie przychodzisz?”. A ja mu odpowiadam: „A ty do mnie przychodzisz tak często? Jak jesteś, to tylko na kolędę, i jeszcze masz wieczorem mszę. Ani posiedzieć, ani nic”. Dobry człowiek. Wnuczkę mi chrzcił. Tylko jednej rzeczy z nim nie załatwiłem. Miejsca na cmentarzu. Bo już trzeba pomyśleć o tym, żeby dzieciom kłopotu nie robić.
Kończymy nasze spotkanie. Krzysztof Dzierma stwierdza, że może zobaczy czwartą część filmu. Jak zrobią pokaz w Sokółce, to pojedzie. Do Warszawy na pewno się już nie wybierze.
Aktor i kompozytor z pewnością zostanie zapamiętany jako ksiądz Antoni. Tu wypada zacytować słowa odgrywanej przez Dziermę postaci, wypowiedziane do organisty: „My świata nie potrzebujem, Witek. Już prędzej ten świat by nas potrzebował”.
Dobrze mu w tej Podjałówce. Nie chce się z niej ruszać w świat. Ma tu jak u Pana Boga za piecem.
Ściemniało się coraz. Słońce było już niziutko tam za lasem, na niewidocznym horyzoncie tam za lasem, daleko tam za lasem, a cienie tu połączyły się, zlały się i cały zrąb był teraz jednym cieniem.
Edward Stachura, Siekierezada
Sokółka znajduje się dziś na zapolu Puszczy Knyszyńskiej, jednak jej losy oraz dzieje całej ziemi sokólskiej są ściśle splecione z wielkim lasem. Potężny leśny masyw stanowił niegdyś granicę między etnosami, które zaczęły na siebie nachodzić. Osadnicy ze wschodu i z zachodu docierali coraz głębiej w leśne ostępy, karczując las i tworząc pola oraz osady. Powstawały dwory, z których nadzorowano kurczące się leśne zasoby i od których nazywano coraz cieńsze paski puszczy. Z czasem utworzono również granice – nie tylko lasu, lecz także państw. Najtrwalsza okazała się ta biegnąca na zachód od Sokółki, wzdłuż rzek Brzozówki i Czarnej, wyznaczająca terytoria Korony oraz Wielkiego Księstwa. Do dziś dzieli ona Puszczę Knyszyńską, oddzielając historyczną puszczę króla Zygmunta Augusta w pasie od Knyszyna po wspomniane rzeki, która znalazła się w dawnym województwie podlaskim, od dawnych wielkoksiążęcych kompleksów leśnych położonych na wschód od Brzozówki i Czarnej, które niegdyś należały do Litwy.
Ludzi z lasem od wieków łączyły silne związki, co można wyczytać z nazw wsi. Jedna z nich, Smolanka, to rodzinna miejscowość Leszka Postołowicza, historyka i kronikarza dziejów ziemi sokólskiej. W jego książce wydanej z okazji rocznicy nadania Sokółce praw miejskich czytamy:
W XIII–XV w. okolice dzisiejszej Sokółki pokrywała olbrzymia Puszcza Grodzieńska. Kolonizowano ją, zakładając osady przede wszystkim wzdłuż rzek wpadających do Niemna (ośrodkiem kolonizacji było Grodno). Także drogi, które powstawały w puszczy dla utrzymania komunikacji między Koroną a Litwą, były elementem wyznaczającym nowe kierunki i zasięg osadnictwa. Na przełomie XV/XVI w. wytyczono tzw. Wielką Drogę Królewską. Biegła ona do Grodna, przecinała rzeki: Łosośnę, Sokołdę i Czarną, dalej do Knyszyna, Tykocina i Krakowa. W kierunku zachodnim osadnictwo z Grodna posuwało się wzdłuż tej drogi oraz wzdłuż rzeki Łosośny3.
Zanim jednak dotrzemy do Smolanki, zatrzymajmy się na chwilę w Sokółce. Pierwsza zapisana wzmianka o dworze Sucholda, który leżał u źródeł rzeki Sucholdy, dziś nazywanej Sokołdą, pochodzi z 1524 roku. Obszarem tym zarządzała wówczas przedsiębiorcza żona Zygmunta Starego, Bona, która rozpoczęła porządkowanie monarszych dóbr. To w jej czasach ustalono wschodnią granicę puszczy, biegnącą na północ od Sokółki, a jej śladem jest istniejący do dziś ciąg wsi położonych od dworu w Kamiennej, w pobliżu Biebrzy, po Kamionkę, leżącą na południe od Sokółki. To dlatego zwykło się nazywać te kilkanaście wsi Długą Wsią. Ich mieszkańcami nie byli tylko chłopi, lecz także osoby pracujące w lasach należących do władcy. Na zachód od tego ciągu osadniczego do dziś rośnie puszcza, chociaż jeszcze w ostatnich latach I Rzeczypospolitej wyrwano jej parę ostępów.
Wróćmy jednak do królowej Bony. Chociaż w historycznych przekazach nie przedstawiono jej zbyt łaskawie i przypisywano jej odpowiedzialność za śmierć Barbary Radziwiłłówny, drugiej żony jej syna, nie można odmówić władczyni zaradności. Ta cecha charakteru Bony z pewnością budziła niechęć wielu współczesnych jej mężczyzn – funkcjonowali wszak w świecie, w którym kobietom nie pozwalano na odgrywanie najważniejszych ról życia politycznego i społecznego. Z pewnością jej odważna postawa i konsekwencja irytowały wiele osób, co wpłynęło na utrwalenie negatywnego obrazu królewskiej małżonki w polskich kronikach. Tymczasem Bona z dumnego rodu Sforzów odcisnęła widoczny ślad w krajobrazie i na mapach Puszczy Knyszyńskiej oraz jej okolic. Królewska rezydencja w Knyszynie czy wspomniana przeze mnie przed chwilą Długa Wieś nie powstałyby, gdyby nie Bona. Jestem przekonany, że chociaż sama królowa nie darzyła lasów i dzikich ostępów wielkim uczuciem, to należy jej się pamięć – na równi z jej synem Zygmuntem Augustem, wielkim admiratorem Puszczy Knyszyńskiej.
Przywiązanie tego ostatniego Jagiellona do puszczy przejawiało się również próbami jej chronienia. Trudno było zarządzać wielkim obszarem lasu dawnego pogranicza bez pomocy całego sztabu ludzi. Ważną rolę w zarządzaniu lasami króla i wielkiego księcia odgrywał leśniczy. Jego obowiązki zostały opisane w ustawie leśnej wydanej przez Zygmunta II Augusta nie gdzie indziej, a właśnie w Knyszynie. Leśniczy musiał objeżdżać powierzony mu las, lustrować jego ostępy, a drewno wydawać wyłącznie na rozkaz króla. Sprawdzał również zasięg sianożęci, opiekował się drzewami bartnymi i spełniał nakaz zwiększania liczby pszczelich rodzin. Kontrolował dostęp do puszczy, gdyż dysponował prawem do zamykania dróg przez las; miał też nadzór nad niewielkimi wytwórniami dziegciu, smoły i potażu. Wreszcie musiał dbać o to, by obszar puszczy nie ulegał zmniejszeniu. Nie było to łatwe, ponieważ rosnący popyt na drewno i ziemię sprawiał, że prywatni właściciele dóbr położonych przy granicach puszczy karczowali las na swoje potrzeby bez stosownych pozwoleń. W ten sposób próbowali postawić króla, którego władza słabła od XVI wieku, przed faktem. Stanowisko leśniczego było wówczas dość atrakcyjną posadą, a wiele osób przyjmujących ten tytuł zamiast chronić powierzoną im puszczę, jeszcze bardziej uszczuplały jej zasoby.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Anna Kempys, Jacek Bromski, Jacek Bromski: jak robię coś dla ludzi, to zawsze mi wychodzi, Film.Interia.pl, 23.01.2023, https://film.interia.pl/raport-gdynia-2023/news-jacek-bromski-jak-robie-cos-dla-ludzi-to-zawsze-mi-wychodzi,nId,6551851 (dostęp: 7.03.2024). [wróć]
2. Toczka (reg. białost.) – głośnik radiowęzłowy (jeżeli nie wskazano inaczej, wszystkie przypisy pochodzą od autora). [wróć]
3. Leszek Postołowicz, Sokółka i okolice. Przyczynki do dziejów miasta i powiatu, Sokółka–Białystok 2009, s. 7. [wróć]