Puszcza Knyszyńska. Opowieści o lesunach, zwierzętach i królewskim lesie, a także o tajemnicach w głębi lasu skrywanych. Tom II - Paweł Średziński - ebook
NOWOŚĆ

Puszcza Knyszyńska. Opowieści o lesunach, zwierzętach i królewskim lesie, a także o tajemnicach w głębi lasu skrywanych. Tom II ebook

Paweł Średziński

0,0

Opis

O KSIĄŻCE:
Czy da się wejść dwa razy do tej samej Puszczy? A czemu by nie? Jakiś czas temu zaprosiliśmy Was wraz z Pawłem Średzińskim do Puszczy Knyszyńskiej, oddając w Wasze ręce tom pierwszy puszczańskich opowieści, a teraz zapraszamy ponownie, oddając Wam tom drugi… Wierzymy, że spotka się on z takim samym ciepłym przyjęciem, jak tom pierwszy, o Puszczy bowiem, a zwłaszcza Knyszyńskiej, pisania nigdy dość! Ubiegając Wasze pytanie, od razu odpowiadamy: tak, obie te puszczańskie książki można czytać osobno, opowieści się nie powtarzają, tom drugi jest uzupełnieniem tomu pierwszego, a tom pierwszy drugiego… Od którego zaczniecie Waszą przygodę z Puszczą? Wybór należy do Was… Zapraszamy serdecznie do Puszczy!

My, miłośnicy i miłośniczki przyrody, mamy swoje lasy. Nie, nie chodzi mi o to, że mamy je na własność. Po prostu każdy i każda z nas ma swój szczególny, ukochany las, który kształtował naszą wrażliwość na naturę, i w którym doświadczyliśmy jednych z najpiękniejszych chwil naszego życia. Dla mnie to Puszcza Bukowa, dla kogoś innego będzie to Puszcza Białowieska, zaś Paweł ma swoją Puszczę Knyszyńską. Nie każdy miłośnik lasów potrafi o nich pisać, ale, na nasze szczęście, Pawłowi udaje się to znakomicie. Z zapartym tchem czytałem pierwszy tom opowieści o Puszczy Knyszyńskiej, z radością zagłębiłem się w lekturę kolejnego. I Wam radzę to samo!
ROBERT JURSZO, dziennikarz, autor książki Spotkania z nagą małpą

Nie ma takiej drugiej Puszczy. Tak mocno złączonej z człowiekiem, gdzie splot ludzi z naturą jest wciąż bardzo silny. Puszcza Knyszyńska… Moja wychowawczyni, nauczycielka, przyjaciółka. To w niej jest mi jak u Pana Boga. To w jej lasach wracam do sił.
Puszcza Knyszyńska, chociaż wielokrotnie raniona przez człowieka, wciąż trwa. Przetrwałaby bez ludzi, ale człowiek bez niej nie przetrwa. Zapraszam Cię do Puszczy Knyszyńskiej, jedynej takiej Puszczy w Polsce, niesłusznie pozostającej w cieniu swoich sióstr – Puszczy Białowieskiej i Puszczy
Augustowskiej. Dlaczego niesłusznie? Przekonaj się sam, wejdź do niej… Ja zawsze do niej wracam, napisałem o niej już drugą książkę, a marzy mi się trylogia… Może napiszę, kto wie… PAWEŁ ŚREDZIŃSKI

Czy na skraju Puszczy żyje się jak u Pana Boga?
Czy w Krynkach rosła kiedyś Puszcza?
Kto w Puszczy pędzi ducha puszczy, a kto zwykły bimber?
Ile kumaków żyje w Puszczy, a ile traszek, i kto to wszystko liczy?
Kto przytula ptaki w puszczańskim Przytulisku?
Kto zbiera zioła w Puszczy, kto liczy grzyby i którędy chodzi?
I co odkryli w Puszczy poszukiwacze zaginionej Puszczy?
Na te i wiele innych pytań znaleźć można odpowiedź w tej niezwykłej książce.

O AUTORZE: 
Paweł Średziński. ur. 1978, doktor nauk humanistycznych, historyk, publicysta, dziennikarz, miłośnik przyrody. Autor książek Puszcza Knyszyńska. Opowieści o lesunach, zwierzętach i królewskim lesie, a także o tajemnicach w głębi lasu skrywanych, Syria. Przewodnik po kraju, którego nie ma, Rzeki. Opowieści z Mezopotamii, krainy między Biebrzą i Narwią leżącej… oraz (wspólnie z Piotrem Dombrowskim) Łoś. Opowieści o gapiszonach z krainy Biebrzy. Przez kilkanaście lat pracował w organizacjach zajmujących się ochroną przyrody. Publikuje m.in. w OKO.press i „Więzi”. Pisze o przyrodzie, ludziach, pograniczu, Bliskim Wschodzie i Afryce. Jeden z bohaterów książki Marcina Dorocińskiego Na ratunek. Rozmowy o zwierzętach, naturze i przyszłości naszej planety. Laureat Stołka Roku „Gazety Wyborczej”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 362

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Chodź ze mną do puszczy

Mia­łem jechać na zachód, na robotę do lasu, ale coś mi strze­liło w ostat­niej chwili, żeby jechać do sto­licy. Już mam wcho­dzić do pociągu, który zaraz ma odjazd, ale w jesz­cze bar­dziej ostat­niej chwili odstrze­liło mnie z powro­tem, żeby jed­nak jechać do lasu tak, jak zamie­rza­łem od pew­nego czasu, a nie do sto­licy, gdzie zresztą aku­rat nie ma jej, do któ­rej jedy­nie mógł­bym spie­szyć.

Edward Sta­chura, Sie­kie­re­zada

Pozor­nie nie ma dla leśnych ludzi ni miej­sca, ni życia. Przy­sto­so­wali się do warun­ków i już teraz niczym się jakoby od reszty ludzi nie róż­nią.

Maria Rodzie­wi­czówna,Lato leśnych ludzi

Czy Pusz­cza Kny­szyń­ska zasłu­guje na jesz­cze jeden zbiór opo­wie­ści? Moim zda­niem tak. I to nie tylko jeden. Pisa­nie o tym lesie za każ­dym razem oka­zuje się dla mnie spo­rym wyzwa­niem. Nie wystar­czy poko­chać tego miej­sca – a nie ukry­wam, że w moim przy­padku jest to miłość wyjąt­kowa, bo w pusz­czy dora­sta­łem i w niej prze­ży­wa­łem moje pierw­sze wiel­kie przy­gody. Pisząc o tym lesie, trzeba się uzbroić w iście bene­dyk­tyń­ską cier­pli­wość, gdyż wie­dza o nim jest czę­sto roz­pro­szona, może być nie­ak­tu­alna, ukryta głę­boko pod ściółką, skąd może kie­dyś wyko­pią ją arche­olo­go­wie. Tutej­szy świat przy­rody rów­nież czeka na odkryw­ców, bo swo­ich bada­czy nie mają kny­szyń­skie wilki, rysie i małe ssaki.

Po napi­sa­niu pierw­szego zbioru opo­wie­ści z mojej uko­cha­nej pusz­czy nie mia­łem dość. Ape­tyt się wzmógł, więc szu­ka­łem dalej. Wyni­kiem tych poszu­ki­wań jest książka, którą zaczy­nasz wła­śnie czy­tać. W 2022 roku przy­stą­pi­łem do zbie­ra­nia kolej­nych histo­rii. Nie wie­dzia­łem wtedy, czy pojawi się szansa na wyda­nie dru­giego tomu. W trak­cie tych poszu­ki­wań na dłuż­szą chwilę zatrzy­mały mnie rzeki, któ­rym poświę­ci­łem odrębną książkę. Jed­no­cze­śnie wciąż jeź­dzi­łem, spo­ty­ka­łem się z róż­nymi oso­bami i szu­ka­łem boha­te­rek oraz boha­te­rów, któ­rych losy splo­tły się z Pusz­czą Kny­szyń­ską.

Dziś oddaję w Twoje ręce ten zbiór opo­wie­ści. Sta­ra­łem się zacho­wać w nim ducha poprzed­niego tomu, ale znaj­dziesz tu także innego ducha pusz­czy. Tak – tego z pro­cen­tami, zamy­ka­nego w butelce bez ety­kiety i ban­de­roli, spo­ży­wa­nego przez ama­to­rów moc­nych trun­ków. Nie ukry­wam, że ule­głem pre­sji czy­tel­ni­ków i pyta­niom, dla­czego w książce zabra­kło roz­działu o leśnym samo­go­nie. W końcu to jedna z miej­sco­wych tra­dy­cji, ale nie tak stara, jak mogłoby się wyda­wać, co wyja­śnią nam eks­perci zaj­mu­jący się bim­brow­nic­twem.

Jej Deli­kat­ność Sarna.

Podob­nie jak poprzed­nio zapra­szam w miej­sca nie­oczy­wi­ste, które nie należą do naj­bar­dziej roz­re­kla­mo­wa­nych w ofi­cjal­nych infor­ma­to­rach. Dla­tego odwie­dzimy dawne pusz­cze Kryń­ską i Mola­wicką, wydzie­lone z wiel­kiej pusz­czy pogra­ni­cza, gdzie dziś znaj­dują się Krynki i Sokółka. Dotrzemy do histo­rycz­nej Pusz­czy Kny­szyń­skiej. Odkry­jemy też losy uczest­nika powsta­nia stycz­nio­wego – inne niż te, któ­rych mogli­by­śmy ocze­ki­wać na kar­tach pod­ręcz­ni­ków.

W moich opo­wie­ściach o pusz­czy sta­ram się oddać głos róż­nym ludziom. Sia­dam, pytam i wsłu­chuję się w to, co mają do powie­dze­nia. Bez tych osób nie byłoby kolej­nego tomu. Nie byłoby też pra­wie 30 godzin nagra­nych roz­mów, które sta­ra­łem się wier­nie odtwo­rzyć, a potem uło­żyć w całość.

Wyjąt­ko­wość Pusz­czy Kny­szyń­skiej polega na sil­nym splo­cie ludzi z przy­rodą. Te związki są wciąż żywe, nawet jeśli nie zda­jemy sobie z nich sprawy. Mój rodzinny Bia­ły­stok to jeden z naj­więk­szych bene­fi­cjen­tów pusz­czań­skiego sąsiedz­twa. Chciał­bym wzmoc­nić i utrwa­lić tę rela­cję, gdyż nie­wiele jest w Pol­sce dużych miast, które u swo­jego progu mają taką cie­kawą pusz­czę.

W roku, w któ­rym uka­zuje się ta książka, swoją pre­mierę będzie miał rów­nież kolejny film Jacka Brom­skiego z cyklu „U Pana Boga”. Tym razem będzie to U Pana Boga w Kró­lo­wym Moście. Dla­tego w tym tomie nie mogło zabrak­nąć Krzysz­tofa Dziermy, aktora i kom­po­zy­tora muzyki teatral­nej oraz odtwórcy roli księ­dza Anto­niego, bez któ­rego ta fil­mowa seria, szcze­gól­nie jej pierw­sza część, nie odnio­słaby tak spek­ta­ku­lar­nego suk­cesu. Dzierma od lat jest zwią­zany z pusz­czań­ską osadą Pod­ja­łówka, o czym zgo­dził się opo­wie­dzieć. Z kolei Seba­stian Łupiń­ski prze­każe nam wiele waż­nych fak­tów o pła­zach i gadach żyją­cych w Parku Kra­jo­bra­zo­wym Pusz­czy Kny­szyń­skiej. Dowiemy się, dla­czego ten obszar jest tak ważny dla tra­szek i kuma­ków. Mój roz­mówca wyja­śni także sprawę feral­nej drogi, na któ­rej giną płazy, bo inwe­stor nie prze­ana­li­zo­wał jej wpływu na miej­scową przy­rodę. Poznamy rów­nież ludzi zaj­mu­ją­cych się pta­kami. Odwie­dzimy jedyny w tym rejo­nie ośro­dek reha­bi­li­ta­cji pta­ków pro­wa­dzony przez Nad­le­śnic­two Krynki. W książce poja­wią się też badaczka roślin, znawca grzy­bów oraz zie­larka z Ziel­skiej Kolo­nii.

Każda z osób, o któ­rych prze­czy­ta­cie, podzie­liła się ze mną swoją wyjąt­kową per­spek­tywą i przed­sta­wiła swoje poglądy na las, pusz­czę oraz świat przy­rody. Spo­tka­cie w tym tomie ludzi z pasją, miesz­kań­ców pusz­czań­skich osad, leśni­ków i przy­rod­ni­ków. Poja­wią się też osoby, które pró­bują zacho­wać histo­rię swo­ich małych ojczyzn, i takie, które nawo­łują do wzmoc­nie­nia ochrony lasów Pusz­czy Kny­szyń­skiej. Sta­ra­łem się, by w tym tomie wybrzmiały różne głosy – cho­ciaż wiem, że powinno ich być znacz­nie wię­cej.

Nie­stety, o czę­ści osób piszę już w cza­sie prze­szłym. To dość bole­sna prawda o pusz­czy. Wraz ze śmier­cią kolej­nych poko­leń lesu­nów i zapol­ni­ków – ludzi miesz­ka­ją­cych w lesie lub w jego sąsiedz­twie – zani­kają pamięć i ustny prze­kaz. Tra­cimy bez­pow­rot­nie te naj­cen­niej­sze archiwa.

Gdy­bym mógł cof­nąć czas, chciał­bym się spo­tkać z Roma­nem Pru­skim, który zgro­ma­dził potężny zbiór mate­ria­łów poświę­co­nych pusz­czy. Przez lata nagry­wał, wygrze­by­wał ze sta­rych domów ślady prze­szło­ści, wyszu­ki­wał setki róż­nych doku­men­tów. Nie­stety, jego spu­ści­zna zagi­nęła, a pamięć o nim nie jest pie­lę­gno­wana. Nie mogę odża­ło­wać, że prze­cho­wy­wane przez niego nagra­nia i zapi­ski nie tra­fiły do muzeum lub archi­wum. Nikt nie wie, co się z nimi stało. A może ktoś wie? Może to będzie kolejny trop? W tym tomie pró­buję przy­wró­cić pamięć o tym leśniku, pasjo­na­cie histo­rii i odkrywcy kopalni krze­mie­nia w Pusz­czy Kny­szyń­skiej.

Już teraz wspo­mnę o pew­nym wyjąt­ko­wym odkry­ciu, a wię­cej prze­czy­ta­cie o nim w jed­nym z roz­dzia­łów. Otóż w trak­cie pisa­nia tej książki zda­rzyło się coś, co spra­wiło, że spoj­rza­łem na moje upa­mięt­nia­nie pusz­czy w zupeł­nie inny spo­sób. Leszek Posto­ło­wicz, histo­ryk ze Smo­lanki, który bada prze­szłość Sokólsz­czy­zny, na początku naszego spo­tka­nia poświę­co­nego dzie­jom tej pusz­czań­skiej wsi poło­żył na stole kopię sta­rego doku­mentu. Była to pocho­dząca z 1639 roku ordy­na­cja, czyli spis puszcz poło­żo­nych w Wiel­kim Księ­stwie Litew­skim. Leszek zapy­tał mnie, czy wiem, dla­czego piszę o Pusz­czy Kny­szyń­skiej, a ja bez więk­szego namy­słu odpo­wie­dzia­łem, że to las mojego dzie­ciń­stwa. Wtedy stwier­dził, że jego zda­niem ist­nieje inna przy­czyna. Wska­zał pal­cem nastę­pu­jący frag­ment tej ordy­na­cji:

ORDI­NA­TIJA puszcz i k. m. W. X. L. w lesnic­twach niżey opi­sa­nych w uni­wer­sale y w instruc­tii i. k. m. ich msciom pp. comis­sa­rzom daney liqu­ido­wa­nych, którą ordi­na­tią i. m. Pan Piotr Dołmat Isay­kow­ski – łow­czy W. X. L., wie­lebny igo-mść x-dz Jan Pac – kano­nik Wileń­ski, secre­tarz igo k. m. y iego-mść Pan Krzysz­toph Bia­ło­zor – mar­sza­łek Upit­ski, w r. 1636, in Novem­bri zaczeli y, po apro­ba­tii od i. k. m., odpra­wu­jąc ią w roku 1637 y w leciech prze­szłych con­ti­nu­owali; który rejestr tey ordi­na­tii przeze mnie Pawła Śre­dziń­skiego – pisa­rza i. k. msci skar­bo­wego W. X. L., przy ich mosciach, panach komi­sa­rzach będą­cego, porząd­nie zgo­to­wany y napi­sany.

„To dla­tego piszesz o pusz­czy” – oznaj­mił Leszek Posto­ło­wicz. Od tego czasu nie będę temu zaprze­czał. Może jeden ze Śre­dziń­skich – czy Srze­dziń­skich, bo róż­nie zapi­sy­wano to nazwi­sko – do tego o imie­niu Paweł, był moim odle­głym przod­kiem albo kuzy­nem przod­ków? Nie ulega wąt­pli­wo­ści, że spi­sał ordy­na­cję dla dużej czę­ści obec­nej Pusz­czy Kny­szyń­skiej znaj­du­ją­cej się po stro­nie wiel­kok­sią­żę­cej, po rzeki Brzo­zówkę i Czarną, wyzna­cza­jące przez kilka wie­ków gra­nicę państw. Dziś to ja pró­buję opi­sać ten las leżący po obu stro­nach daw­nej linii roz­gra­ni­cza­ją­cej Koronę i Wiel­kie Księ­stwo. Czy osoba pisząca o Pusz­czy Kny­szyń­skiej, która dowia­duje się, że wcze­śniej ist­niał inny Paweł Śre­dziń­ski, który pisał o tym lesie, potrze­buje więk­szej moty­wa­cji? Abso­lut­nie nie!

A teraz chodź ze mną do pusz­czy. Razem odkry­jemy kolejne tajem­nice ukryte w jej ostę­pach.

Pusz­cza zachwyca o każ­dej porze roku.

Księga pierwsza. Wysmał

KSIĘGA PIERW­SZA

Wysmał

Wysmał – miej­sce w pusz­czy, gdzie wypa­lano węgiel drzewny oraz wyra­biano dzie­gieć i ter­pen­tynę.

U Pana Boga w Podjałówce

Jesz­cze tak nie było, ja w każ­dym razie nie sły­sza­łem, żeby jakiś stary, wspo­mi­na­jąc dawne czasy, powie­dział, że gor­sze były te dawne czasy. Zawsze lep­sze były. Lep­sze, bo młode. Mło­do­ścią bucha­jące.

Edward Sta­chura, Sie­kie­re­zada

Pusz­cza Kny­szyń­ska jest pusz­czą fil­mową, cho­ciaż wciąż wiele osób nie zdaje sobie z tego sprawy. Weźmy wybitne dzieło pol­skiego kina – Ludzie z pociągu. Film w reży­se­rii Kazi­mie­rza Kutza powsta­wał na nie­ist­nie­ją­cej już sta­cji Kuriany, poło­żo­nej przy torach wio­dą­cych do Woł­ko­wy­ska. Potem przy­szła pora na sta­cję w Kny­szy­nie. To na niej powstało kilka ujęć bar­dzo dobrego, cho­ciaż zapo­mnia­nego filmu Boł­dyn w reży­se­rii Ewy i Cze­sława Petel­skich. Wresz­cie mamy Sie­kie­re­zadę. Wbrew prze­świad­cze­niu wielu osób ekra­ni­za­cja powie­ści Edwarda Sta­chury nie została zre­ali­zo­wana w Biesz­cza­dach, ale wła­śnie w Pusz­czy Kny­szyń­skiej. To w tym fil­mie zoba­czymy mię­dzy innymi sceny, w któ­rych widać pusz­czań­ską wąsko­to­rówkę. Ale to nie te obrazy wypro­mo­wały pusz­czę. Musie­li­śmy jesz­cze długo cze­kać na film, który roz­sła­wił ją w całym kraju.

U Krzysz­tofa Dziermy jest jak u Pana Boga.
Pod­ja­łówka stała się ulu­bio­nym domem Krzysz­tofa Dziermy.

Nie ma chyba w Pol­sce osoby, która przy­naj­mniej raz w życiu nie sły­sza­łaby o fil­mach Jacka Brom­skiego. Ów reży­ser stwo­rzył kome­diową serię „U Pana Boga”. To dzięki Brom­skiemu oraz wybo­rowi Pusz­czy Kny­szyń­skiej i jej oko­lic na fil­mowe ple­nery Bia­ło­stoc­czy­zna zyskała na popu­lar­no­ści, cho­ciaż efekt ten był raczej dzie­łem przy­padku niż zamie­rzoną akcją pro­mo­cyjną regionu. Cała Pol­ska śle­dziła przed­sta­wione w kolej­nych fil­mach losy boha­te­rów z Kró­lo­wego Mostu: komen­danta gra­nego przez Andrzeja Beję-Zabor­skiego i księ­dza pro­bosz­cza, w któ­rego postać wcie­lił się Krzysz­tof Dzierma.

Pierw­szą część pery­pe­tii miesz­kań­ców Kró­lo­wego Mostu wspo­mi­nam naj­le­piej. Nie tylko dla­tego że była czymś zupeł­nie nowym w pol­skim kinie. Nie dla­tego że była zabawna, a akcja toczyła się wartko. Zro­biła na mnie wra­że­nie przede wszyst­kim z racji swego kro­ni­kar­skiego cha­rak­teru. Utrwa­liła bowiem mój matecz­nik takim, jakim go zapa­mię­ta­łem z cza­sów mło­do­ści. Była słynna tar­go­wica przy ulicy Kawa­le­ryj­skiej, gdzie kupo­wało się dżinsy i wszystko, czego poszu­ki­wał nabywca nie­dy­spo­nu­jący dużym budże­tem. Gale­rie han­dlowe i wiel­kie sklepy jesz­cze do nas nie dotarły, a czego nie zała­twiło się w osie­dlo­wym warzyw­niaku lub spo­żyw­czym, można było zna­leźć na naj­roz­le­glej­szym bia­ło­stoc­kim baza­rze. Podobno był on naj­więk­szym w Pol­sce ośrod­kiem han­dlu deta­licz­nego, który wyprze­dzał nawet war­szaw­ski Sta­dion Dzie­się­cio­le­cia. W fil­mach Brom­skiego poja­wiły się też bli­skie mi kra­jo­brazy rzecz­nych dolin, łąk i lasów, które sta­no­wiły dosko­nałe tło fil­mo­wej akcji. Z roku na rok te obrazy budzą we mnie więk­szą nostal­gię. W pierw­szej czę­ści „U Pana Boga” było śmiesz­nie, swoj­sko i siel­sko – film uka­zał bia­ło­stoc­kie lata dzie­więć­dzie­siąte w pigułce. Mówiąc po naszemu: „dla mnie się podo­bało”.

W kolej­nych odsło­nach świat kre­owany przez Brom­skiego sta­wał się coraz bar­dziej odre­al­niony. Nie przysta­wał już do miej­sco­wej rze­czy­wi­sto­ści, cho­ciaż wciąż kusił pej­za­żami, dobrymi dia­lo­gami i wyjąt­ko­wym kli­ma­tem. Pew­nie z tego powodu widzo­wie pozo­stali wierni serii, nawet jeśli wycho­dzili z kino­wej sali z poczu­ciem, że kolejna część nie jest już tak soczy­sta. Ci, któ­rzy nie zdo­łali zoba­czyć fil­mów w kinie, obej­rzeli „U Pana Boga” w tele­wi­zji, gdyż poza peł­no­me­tra­żo­wymi czę­ściami cyklu powstał także serial.

W jed­nym z wywia­dów Jacek Brom­ski tak mówił o feno­me­nie kome­dii „U Pana Boga”, które wyre­ży­se­ro­wał:

Pierw­szy film krę­ci­li­śmy z duszą na ramie­niu. Przed­tem nie było takiego kina, dopiero potem poja­wiły się Ran­cza i Ple­ba­nie. Jakoś tra­fił do widzów. Sta­ra­li­śmy się uka­zać taki świat, do któ­rego każdy tęskni, a czło­wiek tęskni do natu­ral­nego i boskiego porządku, gdzie wszystko jest prze­wi­dy­walne, powta­rzalne i bez­pieczne. Oka­zało się, że ludzie cze­goś takiego potrze­bo­wali. Myślę, że film tra­fił do sze­ro­kiej publicz­no­ści, bo odwo­ły­wał się też do jakichś arche­ty­pów kul­tu­ro­wych, do tęsk­noty za takim utra­co­nym już miej­scem na ziemi. Poza tym akto­rzy! Oni są prze­cież fan­ta­styczni, choć nie­znani, ale stam­tąd – to było ważne1.

Cho­ciaż w Pusz­czy Kny­szyń­skiej już wcze­śniej powsta­wały filmy, o któ­rych wspo­mnia­łem, to od Brom­skiego zaczęła się fil­mowa kariera Supra­śla – współ­cze­snej pusz­czań­skiej sto­licy, gdzie póź­niej powsta­wał tele­wi­zyjny serial Blon­dynka. To cykl „U Pana Boga” roz­sła­wił to miej­sce.

W 2024 roku na ekra­nach kin pojawi się czwarta kome­dia z tej serii, także w reży­se­rii Brom­skiego. Tym razem ma być u Pana Boga, ale nie za pie­cem, w ogródku, czy za mie­dzą, tylko w Kró­lo­wym Moście. Jak zapo­wie­dział reży­ser, w naj­now­szej czę­ści Kró­lowy Most ogłosi nie­pod­le­głość w reak­cji na odkry­cie arche­olożki, która odnaj­duje w pod­zie­miach miej­sco­wego kościoła uni­wer­sał kró­lew­ski. Król nadał w nim wła­ści­cie­lowi tej oko­licy przy­wi­lej nie­za­leż­no­ści od Korony. Miesz­kańcy Kró­lo­wego Mostu potwier­dzają waż­ność doku­mentu i ogła­szają sece­sję.

Filmu nie udało mi się jesz­cze zoba­czyć, ale nie spo­dzie­wam się, by był lep­szy niż pierw­sza kome­dia z tej serii. Choć kolejne odsłony „U Pana Boga” robiły na mnie coraz gor­sze wra­że­nie, oglą­da­łem je, gdyż poja­wiał się w nich mój ulu­biony boha­ter – ksiądz pro­boszcz Antoni, któ­rego postać stwo­rzył Krzysz­tof Dzierma. Można zary­zy­ko­wać stwier­dze­nie, że gdyby nie Dzierma w roli ple­bana, „U Pana Boga” skoń­czy­łoby się na pierw­szej czę­ści, a cała Pol­ska nie zachwy­ci­łaby się Kró­lo­wym Mostem. Oczy­wi­ście swoje zro­bił też nie­za­stą­piony w roli komen­danta Andrzej Beja-Zabor­ski.

Podjałówka

Posta­no­wi­łem odwie­dzić Krzysz­tofa Dziermę, który zawo­dowo zwią­zał się z Bia­ło­stoc­kim Teatrem Lalek, ale zamiesz­kał poza mia­stem – w Pod­ja­łówce. W miej­scu, z któ­rego pocho­dził ojciec jego żony, nad nie­wielką rzeką Pod­ja­łówką, z wido­kiem na jej dolinę, urzą­dził sobie sie­dli­sko. Ma tu naprawdę jak u Pana Boga. Zresztą, jak mi opo­wie, Brom­ski go odwie­dził i nawet suge­ro­wał, żeby w tym miej­scu nagrać sceny do filmu – ale Dzierma wybił mu ten pomysł z głowy.

Kiedy wysia­dam z samo­chodu, Krzysz­tof Dzierma staje przed domem i oznaj­mia, że wła­śnie robi ogórki, więc zapra­sza do środka. Od pierw­szych słów zdaję sobie sprawę, że Dzierma w fil­mie Brom­skiego nikogo nie zagrał. Nie musiał two­rzyć postaci księ­dza na potrzeby filmu. On w tych kome­diach jest sobą, cho­ciaż w praw­dzi­wym życiu wyko­nuje zupeł­nie inną pro­fe­sję i bli­żej byłoby mu do fil­mo­wego orga­ni­sty. Na co dzień kom­po­nuje muzykę do przed­sta­wień teatral­nych. Współ­pra­co­wał z wie­loma pol­skimi sce­nami, ale na stałe zatrud­nił go Bia­ło­stocki Teatr Lalek. Krzysz­tof Dzierma nie­długo wybiera się na eme­ry­turę, ale do Pod­ja­łówki prze­niósł się znacz­nie wcze­śniej.

Aktor i kom­po­zy­tor w jed­nej oso­bie wpro­wa­dza mnie do kuchni. Na stole stoją słoje z ogór­kami. „Ogórki robię, wła­ści­wie to już te ogórki skoń­czy­łem” – mówi i już można odnieść wra­że­nie, że jest się na ple­ba­nii u księ­dza Anto­niego. Bra­kuje tylko księ­żow­skiej gospo­dyni. Naszej roz­mo­wie towa­rzy­szy tyka­nie sta­rego zegara. „Taki sam stał w moim rodzin­nym miesz­ka­niu. Pamięta jesz­cze przed­wo­jenne czasy. Regu­lar­nie wybija każdą godzinę – mówi mi Krzysz­tof Dzierma. – To zegar po matce. Zmarła i nikt go już nie nakrę­cał. Mówili mi, że gło­śno bije. Prze­szka­dzał. To zabra­łem ten zegar tutaj. W nocy się prze­bu­dzę i nie muszę palić świa­tła, bo sły­szę: raz, dwa, trzy, cztery – i już wiem, że czwarta”.

Pod­ja­łówka leży obok wsi Jałówka, a ta z kolei obok wsi Roze­dranka, w któ­rej znaj­dują się kościół i miej­scowa para­fia. W Pod­la­skiem jest kilka miej­sco­wo­ści o nazwie Jałówka. „Od kiedy miesz­kam w Pod­ja­łówce? – odpo­wiada na moje pierw­sze pyta­nie Krzysz­tof Dzierma. – Ten dom został wybu­do­wany w 2006 roku, ale pierw­sza szopa, w któ­rej zamiesz­ka­łem i którą wła­sno­ręcz­nie posta­wi­łem, to była już w osiem­dzie­sią­tym ósmym roku. Zatem powiedzmy sobie, że od tego czasu. To mija już 35 lat, jak tu jestem”.

Dzierma cały czas spo­gląda na ogórki. Domi­nuje w nim gen gospo­da­rza, który musi zadbać o odpo­wied­nie zapasy dla domu, naj­le­piej z wła­snego ogródka. Po chwili mój roz­mówca kon­ty­nu­uje opo­wieść:

Kupi­łem ten kawa­łek pola na grun­tach szó­stej kate­go­rii. To w Pod­ja­łówce ojciec żony miał pasiekę. Zaraz za tym pło­tem. No a jak była pasieka, to i psz­czoły, i ktoś przy tych psz­czo­łach musiał robić. Teść miał dwóch synów i córkę, ale nie wyka­zy­wali zain­te­re­so­wa­nia psz­cze­lar­stwem. A ja z teściem mia­łem wspólny język, tak że do tej pory żona mówi mi, że z jej ojcem ślub bra­łem, a nie z nią. I tak przy­jeż­dża­łem tutaj co roku od osiem­dzie­sią­tego czwar­tego, i prak­tycz­nie całe waka­cje z nim na tej pasiece sie­dzia­łem. A oprócz tego, że była pasieka, to były i inne zaję­cia, jak to na wsi. Któ­re­goś razu myślę sobie, a ja mia­łem takie cią­goty wiej­skie już od dziecka, żeby zamiesz­kać na wio­sce. Bo dzie­ciń­stwo w zasa­dzie spę­dzi­li­śmy z sio­strą u mojej ciotki. Ciotka miesz­kała w trój­ką­cie Augu­stów–Suwałki–Ełk, na ponie­miec­kiej kolo­nii. Domy poroz­rzu­cane, elek­try­fi­ka­cji nie było. To był począ­tek lat sześć­dzie­sią­tych, a myśmy z rodzi­cami miesz­kali wtedy we Wro­cła­wiu. Rodzice jesz­cze byli mło­dzi, szkoły musieli jakieś skoń­czyć, to stu­dia, to praca, i nie miał kto się nami zająć. A że ciotka miała trójkę dzieci w podob­nym wieku do nas, to dla niej czy ma wykar­mić troje, czy pię­cioro, to było wszystko jedno. Zima, lato, tam żeśmy sie­dzieli przez dwa lata. Stąd te wspo­mnie­nia z wcze­snych lat już we mnie zostały. I wró­ci­łem na wieś. Dziś nie chce mi się już wra­cać do mia­sta. Nie­chęt­nie tam jeż­dżę. Nie tęsk­nię.

Krzysz­tof Dzierma uro­dził się w Kętrzy­nie, cho­ciaż jego rodzice pocho­dzą z Suwalsz­czy­zny:

Matka moja wró­ciła z Sybe­rii, gdzie tra­fiła z sio­strami. I oni mło­dzi ludzie, jako że na gospo­darce nie mogli prze­trwać, bo było dużo dzieci, poje­chali za chle­bem. Ojciec wyje­chał do Kętrzyna, jakąś pracę tam miał, wyna­jął jakieś miesz­ka­nie, ścią­gnął matkę, a w mię­dzy­cza­sie ja się uro­dzi­łem. Potem z tego Kętrzyna poje­chaliśmy do Wro­cła­wia. Oka­zało się, że ojciec ma tam jesz­cze lep­szą pracę i miesz­ka­nie jesz­cze dawali, to zde­cy­do­wał się poje­chać. Jolka, moja sio­stra, uro­dziła się już we Wro­cła­wiu. Potem znów się prze­nie­śli­śmy. W 1965 roku przy­je­cha­li­śmy do Bia­łe­go­stoku. W Bia­łym­stoku miesz­ka­łem, ale nie wiem, czy jestem bia­ło­sto­cza­ni­nem, bo nie wiem, jak to się liczy. Cho­ciaż nie czuję się ani kętrzy­nia­ni­nem, ani wro­cła­wia­ni­nem. Nato­miast wszy­scy bia­ło­sto­cza­nie to wieś napły­wowa. Zresztą u nas wszy­scy napły­wowi. Nawet tu, w Pod­ja­łówce. Kie­dyś taka kuzynka stąd pokłó­ciła się ze mną. I mówi do mnie, że ja nawa­łoć, bo ja nie z tych stron. To jej odpo­wie­dzia­łem: „Tadzia, prze­cież cie­bie tutaj przy­wieźli spod Dąbrowy Bia­ło­stoc­kiej. Dwa dni koń cią­gnął furę, a ty na tej furze sie­dzia­łaś i jałówka do niej była przy­wią­zana. To ty nie nawa­łoć? A Twoja córka to co? Mieszka w Bia­łym­stoku. To ona nie nawa­łoć?”. Bo nawa­łoć ozna­cza tutaj przy­błędę. A ona mnie tutaj od nawa­łoci wyzywa. Nie wia­domo, kto jest stąd, a kto nie. A prawda jest taka, że miesz­kam tu już tyle lat, dobrze mnie znają, że jestem już tutej­szy. We wsiach wokół mam już zna­jo­mych. Oni nie trak­tują mnie tutaj jako kogoś, kto tutaj tylko przy­jeż­dża. Teraz jestem czę­ścią tego miej­sca. Bar­dziej niż Bia­łe­go­stoku.

A jak Dzierma zna­lazł swój kawa­łek ziemi?

Pomy­śla­łem sobie, że dobrze byłoby mieć swoją działkę, jakiś kawa­łek terenu. Zapy­ta­łem teścia, czy nie ma tu jakiejś ziemi do kupie­nia. A on mi mówi: a po co ci to, weź tam sobie przy dro­dze kawa­łek mojej ziemi, gdzie sadek jest, postaw szopę i siedź. Ja mówię: nie, ty jesz­cze masz dwóch synów, jak oni się zacho­wają w przy­szło­ści, to ja nie wiem, a nie chcę potem się z nikim o zie­mię kłó­cić. Szu­ka­łem dalej. Ale tu, gdzie dziś stoi mój dom, są te wszyst­kie stawy. Aż do tych mokra­deł było pole. Rósł na nim owies, a dalej było bagno. Któ­re­goś razu miej­scowy gospo­darz Ado­lek, już nie­ży­jący, na kola­nach sier­pem żął ten owies. To ja mówię mu wtedy: „Panie Ado­lek, pro­daj hetu ziemlu”. A on odpo­wiada: „A bieri dar­moj”. A ja mu mówię: „Nie, ja nie cha­czu dar­moj, ja cha­czu paku­pit”. W 1988 roku nie mogłem kupić, bo nie byłem rol­ni­kiem. Nie­rol­nik nie mógł takiej ziemi nabyć, tylko wydzier­ża­wić. I zaczęło się od dzier­żawy. Po 1989 roku zmie­niły się te prze­pisy i już można było nota­rial­nie kupić na wła­sność. I tak tutaj sie­dzę, cho­ciaż tro­chę przez przy­pa­dek.

Po chwili namy­słu Krzysz­tof Dzierma pyta: „Zro­bić ci coś do picia? Her­batkę?”, po czym szybko prze­cho­dzi na temat ogór­ków sto­ją­cych na stole:

O, wczo­raj solanki nago­to­wał. Stop­niowo i na bie­żąco trzeba robić ogó­reczki, jak rosną. Zalał je, zago­to­wał i zro­bię z nich kiszone. Póź­niej one już na te kiszone nie nada­wa­łyby się, już takie mniej­sze rosną. Wtedy robię octowe. A jak zapo­mnę, ogó­rek prze­ro­śnie, to pikle robię. Albo sałatkę, ale w tym roku nie będzie z ogór­kami wesoło. Mam kawa­łek ogródka, kawa­łek szklarni. Ja mam tu cały czas coś do roboty. Te wszyst­kie budowle, które tu są, to wszystko posta­wione moją ręką. Nie powiem, że dom sam muro­wa­łem, bo to byłoby nie­moż­liwe. Ale wykoń­cze­niówkę już ja robi­łem. Pod­łogę, na któ­rej nogi trzy­masz, wła­sno­ręcz­nie ukła­da­łem. Kafelki, łazienkę całą, wszystko sam wyko­na­łem – i nie dla­tego że pie­nię­dzy nie było czy nie chcia­łem wyda­wać, ale raz, że robię tak, jak chcę, a poza tym mia­łem czas i nie musia­łem mówić komuś, jak ma to zro­bić.

Pod­ja­łówka leży tuż obok lasu. Kiedy pytam o pusz­czę, Dzierma odpo­wiada:

Las jak las. W zasa­dzie teść miał las, zaraz za pań­stwo­wym, jak na Polanki jechać. W tym lesie robota to zawsze była. Teść czę­sto mówił: chodź, zięć, do lasu. I sie­kierkę brał, i piłę. Wiatr coś powali, trzeba posprzą­tać. Tamtą szopę jak sta­wia­łem w koń­cówce lat osiem­dzie­sią­tych, to nie było prze­cież pie­nię­dzy, bo słabo wtedy zara­bia­łem, a dobrego drewna nie można było kupić. I tamta szopka prak­tycz­nie cała z topoli jest zro­biona. A topola to był kie­dyś chwast, który się wyci­nało. Obróbka tej topoli świe­żej w traku – to poszłyby z niej wióry. Dla­tego pusz­cza­li­śmy spe­cjal­nie na dużej kraj­ze­dze, żeby co drugi ząb wyciąć. Dziś do lasu cho­dzę głów­nie po grzyby. Bar­dzo to lubię. Naj­le­piej widać po zapar­ko­wa­nych pod lasem samo­cho­dach, czy grzyby już są. Jak są samo­chody, to zna­czy, że na żółte przy­je­chali. Cho­ciaż z tymi grzy­bami róż­nie bywa. Wysy­pują się w róż­nych ter­mi­nach.

Pod­ja­łówkę trak­tuje się jako kolo­nię Jałówki. Mimo że posta­wiono dro­go­wskaz z nazwą Pod­ja­łówka, to na koper­cie należy wpi­sy­wać nazwę więk­szej miej­sco­wo­ści. Spro­wa­dziła się tutaj rodzina Łuka­sze­wi­czów – to z niej pocho­dzi żona Krzysz­tofa Dziermy:

Teść się chwa­lił, że oni szlachta, że jakiś szlach­cic przy­je­chał do Pod­ja­łówki z Mar­ko­wego Wygonu. Oże­nił się z wła­ści­cielką tutaj i potem cała rodzina, ci Łuka­sze­wi­cze, osia­dła na stałe. Na pewno Pod­ja­łówka powstała wcze­śniej niż Polanki. To sąsied­nia, młod­sza wio­ska. W Pod­ja­łówce jest tak, że ja też, jak tam­ten przo­dek Łuka­sze­wi­czów, jestem przy­jezdny. Można powie­dzieć, że ja posze­dłem w pry­maki, cho­ciaż żona uro­dziła się i miesz­kała w Bia­łym­stoku. I tam żeśmy miesz­kali. Stąd tylko teść był. Dziś to taka wio­ska-nie wio­ska. Mało kto gospo­darkę ma. Część pra­cuje w mie­ście. Część ma drugi dom na lato i week­endy.

Dzierma prze­rywa i wraca do przy­go­to­wy­wa­nia ogór­ków:

Teraz muszę te ogórki przy­kryć, żeby oddzie­lić od świa­tła dzien­nego. Po dwóch dniach do piw­nicy zniosę, jak zła­pią kisze­nie. Z ogór­kami jest tak, że ja ludziom nie wie­rzę, bo ci, co robią na sprze­daż ogórki, potra­fią je byle czym z szamba pod­le­wać, nie mówiąc już o sale­trze. I weź teraz worek ogór­ków, nawet na gieł­dzie. Zro­bisz nawet 100 sło­ików, a w zimie wycią­gasz i szam­bem pachną. Wolę już, jeśli się zda­rzy taki rok, jak jest nie­uro­dzaj, z beczki te ogórki kupo­wać, bo wiem, że mogę go spró­bo­wać, zanim kupię. Ale nie ma to jak swoje. Swoje to przede wszyst­kim wiesz, co jesz, jak to mówią. Inna sprawa, że dobrze mieć swój ogród. Gotuję zupę czy coś innego. Poszedł, wyrwał świeże, a jak ja raz na tydzień do sklepu jeż­dżę, to zwięd­nięte bym tylko miał. A tak – to świeże z wła­snej uprawy. Teraz tylko z krę­go­słu­pem u mnie jest ciężko i z tym schy­la­niem się jest kło­pot. Ale mam już na to spo­sób. Któ­re­goś razu na kola­nach zasu­wam, pielę, bo ja lubię pie­lić, radyjko mi tam gra. Myślę sobie: czemu ja muszę się do ziemi schy­lać? Czemu ta zie­mia nie przyj­dzie do mnie? Wiesz, co wymy­śli­łem? Chodź, pokażę ci w piw­nicy.

Dzierma pro­wa­dzi mnie teraz scho­dami na dół i mówi:

Pomy­śla­łem sobie, że zro­bię skrzy­nie. One będą na pod­wyż­sze­niu. Takich skrzyń będzie osiem, oczy­wi­ście każda zaim­pre­gno­wana, wyło­żona folią z dre­na­żem. Usta­wię je wzdłuż, o tak, że z obu stron będę miał doj­ście. I jeżeli to będzie na wyso­ko­ści stołu, to ja mogę pie­lić i nie klę­kać. Bo ja oprócz tego, że lubię pra­co­wać w ogro­dzie, to i lubię maj­ster­ko­wać. Tu mam taki warsz­tat, a tam za domem jesz­cze drugą sto­lar­nię. Nie zno­szę upa­łów. Jak są upały, to scho­dzę tutaj do piw­nicy i coś klecę. Tu mam chło­dek. Rano, jak nie jest jesz­cze gorąco, to idę do tam­tej szopy. Jest tam uko­śnica, piła. A tutaj kryję się w upały. I cały czas mam w piw­nicy prze­twory, tylko teraz to są jesz­cze pozo­sta­ło­ści z ubie­głego roku. Tu kwiaty bzu poro­bione. Tro­chę porzeczki. Tro­chę papryki. Tro­chę suszo­nych grzy­bów.

Wra­camy do kuchni. Zegar wybija kolejną godzinę, a Krzysz­tof Dzierma nie prze­staje mówić: „Ja ni­gdy nie pla­nuję, co mam zro­bić, bo ni­gdy nie wiem, jaka będzie pogoda, a tym, co zapo­wia­dają z tele­wi­zji, nie wie­rzę. To jest po pro­stu naj­lep­szy zawód świata. Można nakła­mać i nie ma żad­nych kon­se­kwen­cji. Ale jakby im po pre­mii dali albo wypła­cali im pen­sje od spraw­dzal­no­ści pro­gnozy pogody, o, już by wtedy ina­czej gadali”.

Wycho­dzimy z kuchni przed dom. Gospo­darz zauważa:

Tu dużo wody jest. A to dla­tego, że pły­nie Pod­ja­łówka. Ten staw był kie­dyś dobrym sta­wem. Teraz jest zapusz­czony, zaro­śnięty, bo nie ma ryb. A ryb nie ma, bo wydra zała­twiła. I już ryb nie wpusz­czam. Bo jak wpusz­czę amura czy toł­pygę, to mi wydra wyj­mie. A ta pod ochroną. Po tam­tej stro­nie rzeki, gdzie Sie­mie­niaki miesz­kali, było też mnó­stwo sta­wów, ale teraz wszystko zaro­śnięte. Sie­mie­niaki już prak­tycz­nie wszyst­kie powy­mie­rali. Daw­niej mieli hodowlę ryb. Jesz­cze miał ją dzia­dek Sie­mie­niako. Ten dzia­dek Sie­mie­niako przed II wojną świa­tową wydzier­ża­wił łąki od tak zwa­nych gospo­da­rzy sokól­skich i chciał zro­bić młyn na tej rzece. Wtedy rzeka ina­czej wyglą­dała, bo teraz to zme­lio­ro­wana. Przed­tem, jak mówią, ja tego nie pamię­tam, ona się wiła. Tam było wtedy bagni­sko, ale po dru­giej stro­nie była wielka góra pia­chu, żwi­rowa. A że Sie­mie­niako chciał tu budo­wać, to musiał coś wymy­ślić. I on ten żwir prze­wo­ził, i usy­py­wał. Ale jak ten żwir na bagno prze­wo­zić? I wiesz, co ten Sie­mie­niako wymy­ślił? Szyny uło­żył i takie jak w kopalni wago­niki na nich posta­wił. Łado­wał ten wago­nik żwi­rem, prze­py­chał, wysy­py­wał i ukła­dał następne tory, żeby szła dalej robota. Widać ogrom jego pracy po tym, jak duże wyro­bi­sko po sobie zosta­wił. Dziś po dziadku Sie­mie­niako został już tylko dom. I wyro­bi­sko.

W Pod­ja­łówce nie ma już wielu gospo­da­rzy, któ­rzy upra­wiają zie­mię. Jak tłu­ma­czy Krzysz­tof Dzierma:

Jeden tylko jest, i to pełną gębą. Jesz­cze nie­dawno ci za pło­tem mieli krowy. Z jedną krową sąsia­dów nawet się zaprzy­jaź­ni­łem – i to do tego stop­nia, że nauczy­łem ją piwo pić. Nazy­wała się Mar­cy­sia. Miała kol­czyk numer 2060. Ona pod­cho­dziła, ja jej to piwo dawa­łem. Potem się obra­ca­łem, ona mi plecy całe wymy­wała, lizała tym szorst­kim jęzo­rem. I któ­re­goś wie­czora, kiedy po doje­niu krowy wypusz­czali na pastwi­sko za moim pło­tem, przy­je­chała moja żona. A ta Mar­cy­sia zoba­czyła mnie i leci do mnie i woła: „Muuuu, muuuu”. Ja do niej mówię: „Cicho, Mar­cy­sia, nie widzisz, że żona przy­je­chała?”. A jakie mleko od tych krów było! O Jezu, jak ja bym się takiego mleka napił teraz! Nie ma już takiego mleka, nie ma już takich krów. No jesz­cze Wró­bel ma stado krów, ale co tam do niego jechać, jak on tam z rana od razu to mleko chło­dzi, żeby do mle­czarni poje­chało. A z tam­tego mleka od tych krów sąsia­dów to mia­łem i śmie­tanę, i masło, i twa­rogi, i zsia­dłe.

Ksiądz Antoni

Krzysz­tof Dzierma jest już po zdję­ciach do U Pana Boga w Kró­lo­wym Moście – czwar­tej czę­ści fil­mo­wego cyklu Jacka Brom­skiego. Pierw­sza część była za pie­cem, druga w ogródku, a trze­cia za mie­dzą. Kiedy spo­ty­kamy się w Pod­ja­łówce, stwier­dza, że nie widział jesz­cze naj­now­szej pro­duk­cji. Jest prze­ko­nany, że film będzie zupeł­nie inny niż poprzed­nie. Nie wie, czy ludziom się spodoba: „To taki mora­li­tet o demo­kra­cji, inny niż poprzed­nie czę­ści. Miesz­kańcy Kró­lo­wego Mostu chcą się sami rzą­dzić, co ma swoje poważne kon­se­kwen­cje”.

Dzierma przy­znaje:

Nie lubię na sie­bie patrzeć. Taki ama­tor jestem, co pod nosem coś mówi. Nie lubię swo­jego głosu słu­chać. Mnie to drażni, ale ludziom pierw­sza część się spodo­bała. A dla­czego poko­chali ten film? Raz, że piękne uję­cia Len­czew­skiego, baj­kowe takie: jakiś zagu­biony świat, drogi roz­jeż­dżone, krzywe płoty, kapliczki ładne, prze­strze­nie, prze­piórki w tle się odzy­wają. Dwa: ta rola księ­dza zro­biona jest w ten spo­sób, że to jest taki gospo­darz, który dba nie tylko o swój doby­tek, ale o wszyst­kich. On nie wyciąga ręki po pie­nią­dze i nie mówi: daj­cie, ale stara się raczej sam coś od sie­bie dać. To pomi­dorka, to wędlinkę, psz­czoły ma, tak jak to było kie­dyś. Teraz księża nie robią tego z pro­stej przy­czyny – bo nie mają na to czasu. Mają wiele obo­wiąz­ków. Wiem, bo róż­nych księży znam.

Zanim Jacek Brom­ski tra­fił na odtwór­ców ról księ­dza i komen­danta z Kró­lo­wego Mostu, poja­wił się sce­na­riusz Tade­usza Chmie­lew­skiego do filmu pod tytu­łem Ave Maru­sia. Miał on opo­wia­dać o przy­jeź­dzie kobiety zza wschod­niej gra­nicy, ale w ory­gi­nale akcja była osa­dzona w rejo­nie Prze­my­śla. Osta­tecz­nie Brom­ski wyko­rzy­stał ten sce­na­riusz, ale mocno go zmo­dy­fi­ko­wał i zde­cy­do­wał, że film będzie krę­cony na Bia­ło­stoc­czyź­nie.

To, że Brom­ski wybrał te oko­lice, jest łatwe do wyja­śnie­nia. Jego ówcze­sną żoną była aktorka Anna Roman­tow­ska, która pocho­dziła z Bia­łe­go­stoku. Sio­stra Roman­tow­skiej pra­co­wała w Bia­ło­stoc­kim Teatrze Lalek, który jeź­dził ze spek­ta­klami do War­szawy. W sto­łecz­nym Teatrze Małym dzia­łał teatr impre­sa­ryjny, gdzie wysta­wiano bia­ło­stocki Krótki kurs pio­senki aktor­skiej. Grali w nim Andrzej Beja-Zabor­ski i Krzysz­tof Dzierma. Ten drugi stwier­dza:

W zasa­dzie to nie gra­łem, bo ja nie umiem grać. Tylko głu­pio leża­łem w łóżku jako ska­co­wany kom­po­zy­tor. Gra­jący brata Karolka Zabor­ski nic nie mówił, a ja gada­łem przez cały spek­takl. Dopiero na koniec spek­taklu Karo­lek powie­dział jedno zda­nie. Kie­dyś zapro­sili Brom­skiego na nasze przed­sta­wie­nie. On popa­trzył na te nasze mordy, na to panop­ti­kum, i pomy­ślał sobie, że weź­mie tych akto­rów pro­win­cjo­nal­nych i zrobi z nimi film. Trzeba wie­dzieć, że w powo­dze­nie pro­duk­cji, która otrzy­mała tytuł U Pana Boga za pie­cem, nikt nie wie­rzył. Stąd może i nas chcieli wziąć, żeby ogra­ni­czyć ewen­tu­alne koszty i finan­sowe straty.

Reali­za­cja pierw­szego filmu prze­bie­gała bar­dzo szybko. Jak mówi Dzierma:

Nie­wiele było uwag reży­ser­skich. W pierw­szej czę­ści więk­szość akto­rów pocho­dziła z Bia­łe­go­stoku. Oprócz nas była Rosjanka gra­jąca Maru­się. I Brom­ski wziął jesz­cze tego Wie­czor­kow­skiego, górala, który kale­czył naszą mowę ojczy­stą. To wyglą­dało bar­dzo śmiesz­nie. Brom­ski cały czas pro­sił: „Wy mów­cie po bia­ło­stocku”. „Jak to po bia­ło­stocku, jak ja prze­cież mówię po bia­ło­stocku?”, odpo­wie­dzia­łem mu. A on: „Ty śle­dzi­kuj”. A kto tak u nas mówi?! U nas tak się nie mówi. A to, że kie­dyś śle­dzie na nas wołali, to inna sprawa. W tym pierw­szym fil­mie było jesz­cze paru obcych akto­rów ze wschodu, ale nie było za wielu akto­rów z zewnątrz.

Pierw­sza kome­dia powstała w eks­pre­so­wym tem­pie. Nie poka­zano w niej pór roku – zdję­cia zaczęły się we wrze­śniu i we wrze­śniu się skoń­czyły. Odtwórca roli księ­dza dodaje:

Tych dni zdję­cio­wych nie było aż tak dużo. Brom­ski miał do mnie pre­ten­sję, że za wolno mówię. A ja nie mia­łem jesz­cze tego doświad­cze­nia z kamerą, wie­dzia­łem tylko, jak się to robi w teatrze. Dubli nie było za wiele, bo wtedy film na taśmie krę­cili, a metr taśmy kosz­to­wał cztery dolary. Musieli oszczę­dzać tę taśmę. Jeśli robili dubel, to tylko ze wzglę­dów bez­pie­czeń­stwa. Dźwięk był pod­kła­dany w stu­dio, bo był bar­dzo źle nagrany na pla­nie i trzeba było robić post­syn­chrony.

Serca widzów zdo­byli pro­boszcz i komen­dant. W roli tego dru­giego zoba­czy­li­śmy wspo­mnia­nego już Andrzeja Beję-Zabor­skiego. Dzierma tak mówi o swoim kole­dze z planu:

Z Andrze­jem pozna­łem się dopiero w teatrze. Wiele nas połą­czyło. Ja przy­je­cha­łem do Bia­łe­go­stoku z Wro­cła­wia w latach sześć­dzie­sią­tych, a on przy­je­chał z Wał­brzy­cha. On uczył się w tech­ni­kum elek­trycz­nym i ja uczy­łem się w elek­trycz­nym. Ja byłem w tej samej jed­no­stce woj­sko­wej i on był w tej samej jed­no­stce. Cały czas jak­by­śmy razem szli. Jak zaczą­łem pra­co­wać w teatrze, to on już pra­co­wał w teatrze. Potem zaczą­łem pra­co­wać w szkole teatral­nej – i on też. I tak do dnia dzi­siej­szego nasza zna­jo­mość funk­cjo­nuje.

Dwaj bia­ło­stoccy akto­rzy stwo­rzyli nie­za­stą­piony duet, a film U Pana Boga za pie­cem został entu­zja­stycz­nie przy­jęty przez widzów. Po poka­zie na festi­walu w Gdyni kome­dię Brom­skiego okrzyk­nięto prze­bo­jem. „Co zro­bił Brom­ski z tym suk­ce­sem?” – pyta Dzierma i od razu odpo­wiada: „Zamilkł. Dopiero po dzie­się­ciu latach powstała druga część filmu, a potem dograł część trze­cią, a w 2023 roku – czwartą”.

Mój roz­mówca zauważa:

Pierw­szy film był fajny. W fil­mie nie można cały czas poka­zy­wać siel­sko­ści. Musi być i wątek miło­sny, i kry­mi­nalny. To dla­tego Brom­ski wymy­ślił tych ruskich rekie­te­rów w pierw­szej. Potem wpro­wa­dził świadka koron­nego w dru­giej. Potem ruscy starli się z tym świad­kiem koron­nym, Bocia­nem, który nawró­cił się i został już w Kró­lo­wym Moście. W każ­dym razie jesz­cze się dało te filmy oglą­dać.

W kolej­nych fil­mach cyklu przy­by­wało zna­nych akto­rów spoza Bia­łe­go­stoku. Poja­wił się Emi­lian Kamiń­ski, a w ostat­niej jak dotąd, czwar­tej czę­ści wystą­piły kolejne znane twa­rze, w tym Andrzej Sewe­ryn. O mały włos czwarta kome­dia powsta­łaby bez udziału Dziermy. Jak wyja­śnia mój roz­mówca:

Jest już zupeł­nie inna niż pierw­sza. Ksiądz – wia­domo – musiał być. Szcze­rze mówiąc, nie chcia­łem już w tej czwar­tej czę­ści wystą­pić. Była pan­de­mia, trzeba było się szcze­pić, a ja bar­dzo źle zno­szę szcze­pie­nia. Brom­ski mnie nama­wiał. Mówił, że bez pro­bosz­cza nie zrobi tego filmu. Odpo­wie­dzia­łem mu: „Zrób taką scenę, że stary pro­boszcz sie­dzi w wię­zie­niu za pedo­fi­lię – i już”. W końcu jed­nak się zgo­dzi­łem i wystą­pi­łem. Tej czwar­tej czę­ści po pro­stu nie czuję. Od początku mi ten sce­na­riusz nie pod­cho­dził. Przy­jeż­dża jakaś arche­olożka, ma robić jakąś inwen­ta­ry­za­cję, czyta kro­niki, znaj­duje akt nada­nia ziemi, rusza cała machina, jak tu zro­bić pań­stwo w pań­stwie. Taka histo­ria może i byłaby praw­dziwa, ale jakoś się w tym nie odnaj­dy­wa­łem.

Dzierma przy­znaje, że atmos­fera na pla­nie była dobra, a ekipa pomocna. Naj­wię­cej pracy wyko­nał drugi reży­ser. Nie było w tej czę­ści – podob­nie jak w trze­cim fil­mie – Rosjanki Iriny Lachiny. Podobno jej ocze­ki­wa­nia finan­sowe oka­zały się bar­dzo wyso­kie. Nie ma też Jana Wie­czor­kow­skiego, bo prze­wi­dziano dla niego epi­zo­dyczną rolę, któ­rej nie przy­jął. W nowego muzy­kanta wcie­lił się Maciej Miecz­ni­kow­ski.

Razem z Krzysz­to­fem Dziermą przed szklar­nią z jego słyn­nymi pomi­do­rami.

Na pla­nie nie bra­ko­wało przy­gód. Jak wspo­mina Krzysz­tof Dzierma:

W Usna­rzu Gór­nym, bli­sko gra­nicy, mie­li­śmy zdję­cia. Ekipa wymy­śliła, że dobrze byłoby sfo­to­gra­fo­wać ten cały mur i scenę, jak ksiądz drogą jedzie od strony muru. I wysłali mnie pra­wie do tego muru. A na 200 metrów nie wolno było do niego pod­jeż­dżać. A ponie­waż mia­łem długą drogę do prze­je­cha­nia, to musia­łem mieć kon­takt z kie­row­ni­kiem planu, któ­rego posa­dzili bli­żej w krza­kach z radiem. Miał mi dać sygnał, kiedy mam jechać. Pierw­sze uję­cie poszło bez pro­blemu, ale dru­gie skoń­czyło się ina­czej. Ruszam, a tuż za mną poja­wia się samo­chód opan­ce­rzony. Kie­row­nik wyska­kuje z krza­ków, woj­sko jemu drogę zajeż­dża, ten ręce pod­nosi do góry. Ja zdą­ży­łem już uciec. Wró­ci­łem z Brom­skim i kie­row­ni­kiem pro­duk­cji, żeby wybro­nić kie­row­nika planu. Żoł­nie­rze widzą, że ekipa fil­mowa stoi. Pod­je­chali bli­żej i spraw­dzali w samo­cho­dach, czy naprawdę nie ma uchodź­ców, cho­ciaż wszystko było zgła­szane, ale nikt nie zapy­tał, czy można wejść na pas. Potem straż gra­niczna poja­wiła się, kiedy były krę­cone kolejne uję­cia w innej wsi, w Grzy­bowsz­czyź­nie.

W tej czę­ści filmu nie zoba­czymy już słyn­nej tablicy i drogi w Kró­lo­wym Moście. To pod nią słynny patrol poli­cji zatrzy­my­wał kie­row­ców za prze­kro­cze­nie pręd­ko­ści. Cho­ciaż Kró­lowy Most ni­gdy nie był mia­stem, tylko nie­po­zorną, uro­czą osadą – dziś zdo­mi­no­waną przez zabu­dowę rekre­acyjną – to zapi­sał się już trwale w pamięci fanów cyklu „U Pana Boga”. Sam pamię­tam, kiedy na tej dro­dze nie było jesz­cze asfaltu, tylko bruk. W czwar­tej czę­ści drogę w Kró­lo­wym Moście zastą­pił most w Supra­ślu, gdzie na potrzeby filmu powstał punkt kon­troli gra­nicz­nej. To wła­śnie tam nagrano sporo scen.

Warto pod­kre­ślić, że Kró­lowy Most Brom­skiego nie przy­po­mina praw­dzi­wej wsi. Reży­ser stwo­rzył fik­cyjną miej­sco­wość z budyn­ków i ulic Supra­śla, Sokółki i Tyko­cina. Tym­cza­sem wiele osób jest wciąż prze­ko­na­nych, że cały film był reali­zo­wany w ist­nie­ją­cym na mapie Kró­lowym Moście. Sama nazwa poja­wiła się w kome­diach za sprawą Brom­skiego, któ­remu się spodo­bała, szcze­gól­nie zaś upodo­bał sobie jej fran­cu­ski prze­kład: Pont Royal. Do tego docho­dzi legenda, że mógł tam­tędy prze­cho­dzić Napo­leon. I ow­szem – do dziś ist­nieje tury­styczny szlak napo­le­oń­ski, który prze­biega przez Kró­lowy Most. Ale tego, by dotarł tam sam cesarz, nie potwier­dziły żadne prze­kazy. Jeśli poja­wili się tam Fran­cuzi, było to raczej napo­le­oń­skie woj­sko.

Pytam mojego roz­mówcę, z kim w tej czwar­tej czę­ści grało mu się naj­le­piej. Dzierma zdra­dza:

Z Andrze­jem jak zawsze dobrze mi się wystę­po­wało. A w tej czwar­tej czę­ści bar­dzo dobrze mi się też grało z nowym boha­te­rem, moim wika­rym. W tej roli wystą­pił Bar­tek Fir­let, ten młody poli­cjant z Ojca Mate­usza. Gra postać bar­dzo nega­tywną. Na początku pro­boszcz jest z niego zado­wo­lony, ale potem oka­zuje się, że to jest dono­si­ciel, i donosi na mnie do biskupa, i cały czas mam z nim kon­flikt. Bar­tek zagrał bar­dzo dobrze i lubię go nie tylko za to, jak zagrał, ale i jako czło­wieka. To jest bar­dzo sym­pa­tyczny czło­wiek. Bar­tuś, ja mówię do niego, jak to zro­bić, że muszę być na cie­bie wku­rzony jako ksiądz, a jesteś bar­dzo sym­pa­tycznym face­tem i wku­rzyć jest się ciężko. Mogę dziś powie­dzieć, że będzie z jego gry bar­dzo dobra rola.

Naj­bar­dziej Dziermę wymę­czyła jed­nak poprzed­nia, trze­cia część cyklu „U Pana Boga”:

Tempo było już inne niż w pierw­szym fil­mie. Odczu­łem to na wła­snej skó­rze. Pierw­szy dzień zdję­ciowy, a na pla­nie byłem tylko ja i ekipa. Krę­cili mnie i kapliczki. Pięć mono­lo­gów przy pię­ciu róż­nych kaplicz­kach, w róż­nych miej­scach. Usta­wia­nie, krę­ce­nie. Mało tego – ja wie­dzia­łem, że będą te sceny krę­cone, i wcze­śniej nauczy­łem się tych mono­lo­gów. Skoń­czyli to krę­ce­nie, ale mówią, że jesz­cze nie koniec, i rowe­rem kazali jeź­dzić. Cały dzień gada­nia i jesz­cze rowe­rem zasu­wać musia­łem. Przy­zwy­cza­iłem ich, że jak Dzierma przy­je­dzie, to można z niego naj­wię­cej wydu­sić. Bo będzie umiał tekst. A wiesz, na czym polega róż­nica mię­dzy ama­to­rem a pro­fe­sjo­na­li­stą? Ama­tor musi mieć tekst opa­no­wany na bla­chę. A pro­fe­sjo­na­li­sta musi wie­dzieć, gdzie kartki z tek­stem przy­cze­pić. I nauczyć się, jak z nich czy­tać.

Pytam odtwórcę roli pro­bosz­cza, czy zdą­żył polu­bić swoją postać.

Polu­bić moją postać – polu­bi­łem. Kiedy pierw­szy raz mia­łem zagrać, powie­dzia­łem Brom­skiemu, że to duża odpo­wie­dzial­ność. A on mi na to: „Tym się nie martw, będziesz robił to, co w życiu”. A on wie­dział, że mnie te psz­czółki, ogórki, pomi­dorki inte­re­sują. Ja mia­łem pro­blem z dokład­nym zapa­mię­ta­niem tego, co mówi­łem, więc uprze­dzi­łem, że będę mówił po swo­jemu, nie słowo w słowo. Osoba od skryp­tów cały czas narze­kała, że gadam nie tak, jak zapi­sane w sce­na­riu­szu. A ja, gra­jąc księ­dza, byłem sobą. Ja na co dzień tak samo mówię, tak samo się ruszam. Nie jest to jakaś spe­cjal­nie wykre­owana postać. Tylko żony i dzieci ten ksiądz nie ma. Na tyle ta postać wro­sła we mnie, że wiszą u mnie na górze kape­lusz i sutanna. Poja­wiam się w nich na róż­nych wyda­rze­niach. Zapra­szają. Za księ­dza robię i jeż­dżę. Moja stara sutanna też jesz­cze tu leży, trzeba ją będzie spa­lić. Teraz mam nową. Ta stara gruba była. Na lato się nie nada­wała. Kie­dyś poje­cha­li­śmy z żoną do zna­jo­mych pod Szczytno. Zgo­dzi­łem się, żeby w tej sutan­nie poja­wić się na miej­sco­wym pik­niku, bo zna­jomy był soł­ty­sem. Poła­zi­łem tam prze­brany, ale było tak gorąco, że z sie­bie sutannę ścią­gną­łem, i ta sutanna do pra­nia się już tylko nada­wała. Żona zacho­dzi póź­niej do pralni w Bia­łym­stoku i mówi, że mąż prosi, żeby tę sutannę wyprać. A ta z obsługi patrzy na sutannę i na żonę i mówi, że to sutanna kato­licka. A żona mówi, że tak. Nie zaprze­cza.

Krzysz­tof Dzierma jest do dziś roz­po­zna­wany na uli­cach. Jak opo­wiada:

Raz jadę do Kato­wic. Idzie kon­duk­tor. Ja czy­tam książkę, ale bilet mu podaję, a on do mnie: „A pan to nie grał w fil­mie?”. „Nie”, odpo­wie­dzia­łem. Oddał bilet i za chwilę wraca, i pyta: „A wie pan w jakim?”. „Nie wiem”, odpo­wia­dam. To on usiadł naprze­ciwko mnie, opo­wie­dział mi cały film i powie­dział, że jestem tak podobny do tego księ­dza, że muszę obej­rzeć U Pana Boga. A facet był ze Ślą­ska. Jak już skoń­czył, wstał, ale zanim wyszedł, patrzy na mnie. I pod nosem sły­szę, jak mówi do sie­bie: „To nie ten, co grał księ­dza; tam­ten był wyż­szy”. Cza­sem bywało to zaga­dy­wa­nie męczące. Jak jeź­dzi­łem pocią­gami, zasła­nia­łem się książ­kami, żeby uni­kać roz­mów. Chcesz poczy­tać, a ludzie nie rozu­mieją, że nie zawsze jestem chętny do gada­nia.

Dzierma nie ukrywa, że roz­po­zna­wal­ność przy­daje się w urzę­dach. Bywa też pomocna w kon­tak­tach z poli­cją. Kon­trole koń­czą się na roz­mo­wie o fil­mie, a cza­sami tra­fiają się funk­cjo­na­riu­sze, któ­rzy poma­gali w reali­za­cji „U Pana Boga”. „Raz, jak prze­kro­czy­łem pręd­kość, to sły­szę pyta­nie: a gdzie się pan spie­szy? Do Kró­lo­wego Mostu?”. Zda­rzało się nawet, że wycieczki fanów odwie­dzały Dziermę w Pod­ja­łówce. „Przy­jeż­dżali zoba­czyć naj­słyn­niej­szego fil­mo­wego pro­bosz­cza. Pytali też czę­sto o ten Kró­lowy Most. Gdzie on jest? Ta komenda poli­cji, ta cer­kiew i kościół. Trzeba im zawsze wytłu­ma­czyć, że to taka ilu­zja. Wszystko zostało wymy­ślone” – opo­wiada mój roz­mówca i dodaje:

Mieszka się tutaj, w Pod­ja­łówce, jak u Pana Boga. Z tym miej­scem się utoż­sa­miam. Miesz­kam tu cały rok, rów­nież zimą. Cho­ciaż mam pro­blemy ze śnie­giem, jak zasy­pie, to naj­bar­dziej lubię zimę. Nie ma roboty tyle. Czło­wiek wstaje. Jak nie ma prądu, to trzeba kom­bi­no­wać, ale mam kozę na górze, odło­żony zapas drewna i mogę nagrzać. Tu na dole mam płytę i też grzeję. Kie­dyś przez cztery dni z rzędu nie było prądu. Jak rano wsta­jesz, jest ziąb, zanim roz­pa­lisz. Na górze też to samo. Pamię­tam, jak przy­zwy­cza­iłem się do tego, że już kolejny dzień nie ma prądu. Radio mam na bate­rię. Robi się ciemno. Zapa­li­łem świece i pomy­śla­łem, że przy­naj­mniej kola­cja będzie roman­tyczna. I sły­szę w radio zapo­wiedź, że będzie kon­cert Arvo Pärta. Zro­bił się nastrój. Nie minęło 20 minut, a świa­tło zapa­lili. Ty wiesz, jaki ja byłem wku­rzony?

W dzie­ciń­stwie, kiedy Krzysz­tof Dzierma pomiesz­ki­wał u ciotki na wsi, nie było tam ani prądu, ani sklepu. „Jak przy­szła zima, nikt nie pła­kał, że świa­tła nie ma, że lodówka nie cho­dzi. Nie było niczego. Nawet toczki2” – opo­wiada mi o tych cza­sach z wyraźną nostal­gią w gło­sie. Przy­zwy­czaił się. Mówi, że nie jest jak ten mia­stowy, co na wieś się prze­pro­wa­dzi i prze­szka­dza mu tam zapach obor­nika. „Chodź, pokażę ci inne budynki” – zapra­sza mnie na obchód swo­jego gospo­dar­stwa. Naj­pierw poka­zuje mi czynną stud­nię:

Stąd biorę wodę. A tutaj jest let­nia kuch­nia. Stół przeze mnie zro­biony. Wodę tu gotuję w upały, prze­twory robię. Mam też wędzarkę. Tam, za tym pło­tem, kie­dyś tej bramy nie było. Teraz jest let­ni­sko. Ame­ry­ka­niec to ma, co pół roku w Pol­sce, pół roku na Flo­ry­dzie mieszka. W let­niej kuchni wisi jesz­cze obra­zek. Pre­zent od zna­jo­mego. Na bia­łej tabliczce zna­lazł się cytat: „A dla mnie się tu podoba, bo tu jest jak na wio­sce u Pana Boga”.

Prze­cho­dzimy dalej, a Krzysz­tof Dzierma opi­suje kolejne zabu­do­wa­nia:

To jest ta moja pierw­sza szopa, w któ­rej zamiesz­ka­łem i którą zbu­do­wa­łem sam od pod­staw, bez niczy­jej pomocy. Całą kon­struk­cję sam posta­wi­łem. Teraz jest skła­dówka. Kie­dyś były spa­nia dla dzieci, była kuch­nia. Kle­ci­łem z byle czego. Stoi do dziś. Tu jest kawa­łek dre­wutni. Tu zbie­ram wodę desz­czową, ona jest szlau­chem połą­czona. Tę wodę wyko­rzy­stuję do celów sani­tar­nych: zmy­wa­nie, pra­nie, myję się w niej. Ona idzie przez sito bez papro­chów. Czy­ściutka, fajna woda. Zapas węgla też mam na wszelki wypa­dek. I agre­gat.

W gospo­dar­stwie Dziermy znaj­duje się też stara piw­niczka, która zgod­nie z daw­nym zwy­cza­jem zastę­puje lodówkę – aktor prze­cho­wuje w niej warzywa i owoce. Każdy skra­wek pose­sji jest wyko­rzy­stany. Wszę­dzie dużo przed­mio­tów, które gospo­darz nazywa przy­da­siami, bo ni­gdy nie wia­domo, co się przyda. Krzysz­tof Dzierma pla­nuje też budowę kur­nika – ale to póź­niej. A tym­cza­sem rela­cjo­nuje:

Samo­cho­dów nie sły­chać, sąsia­dów nie mam tuż za pło­tem. Cza­sami sły­chać pociąg. Jest jesz­cze szkla­renka. W tym roku pomi­dory słabo doj­rze­wają. Zaczy­nają czer­wie­nieć, ale jesz­cze zie­lone w środku. Dziwne, niby takie są dorodne, ale góra pusta. Gdzieś jakieś meszki się poja­wiają. Czo­snek wybrany. Cebula już się kła­dzie. Tutaj wysiana czarna rzod­kiew. Tutaj tro­chę fasoli szpa­ra­go­wej zostało. Trzeba wyry­wać. A tutaj skrzy­nie posta­wię. Tak to mniej wię­cej wygląda.

Dzierma cią­gnie swoją opo­wieść, gdy idziemy do szklarni:

Teraz nowy pro­boszcz w Roze­drance jest. Nie pozna­łem jesz­cze. Przed świę­tami przy­je­chał orga­ni­sta Szcze­pan i opłatki roz­wo­ził. Mówi­łem już mu, że chęt­nie nowego księ­dza poznam. Tam­ten stary awan­so­wał, dostał więk­szą para­fię. I ma dwie gospo­dy­nie. Z tam­tym my się dobrze rozu­mie­li­śmy. Kie­dyś zacho­dzę do geesu, a Janek, patrzę, też w skle­pie i mówi do mnie: „A czemu ty do mnie w nie­dzielę do kościoła nie przy­cho­dzisz?”. A ja mu odpo­wia­dam: „A ty do mnie przy­cho­dzisz tak czę­sto? Jak jesteś, to tylko na kolędę, i jesz­cze masz wie­czo­rem mszę. Ani posie­dzieć, ani nic”. Dobry czło­wiek. Wnuczkę mi chrzcił. Tylko jed­nej rze­czy z nim nie zała­twi­łem. Miej­sca na cmen­ta­rzu. Bo już trzeba pomy­śleć o tym, żeby dzie­ciom kło­potu nie robić.

Koń­czymy nasze spo­tka­nie. Krzysz­tof Dzierma stwier­dza, że może zoba­czy czwartą część filmu. Jak zro­bią pokaz w Sokółce, to poje­dzie. Do War­szawy na pewno się już nie wybie­rze.

Aktor i kom­po­zy­tor z pew­no­ścią zosta­nie zapa­mię­tany jako ksiądz Antoni. Tu wypada zacy­to­wać słowa odgry­wa­nej przez Dziermę postaci, wypo­wie­dziane do orga­ni­sty: „My świata nie potrze­bu­jem, Witek. Już prę­dzej ten świat by nas potrze­bo­wał”.

Dobrze mu w tej Pod­ja­łówce. Nie chce się z niej ruszać w świat. Ma tu jak u Pana Boga za pie­cem.

Smolanka

Ściem­niało się coraz. Słońce było już niziutko tam za lasem, na nie­wi­docz­nym hory­zon­cie tam za lasem, daleko tam za lasem, a cie­nie tu połą­czyły się, zlały się i cały zrąb był teraz jed­nym cie­niem.

Edward Sta­chura, Sie­kie­re­zada

Sokółka znaj­duje się dziś na zapolu Pusz­czy Kny­szyń­skiej, jed­nak jej losy oraz dzieje całej ziemi sokól­skiej są ści­śle sple­cione z wiel­kim lasem. Potężny leśny masyw sta­no­wił nie­gdyś gra­nicę mię­dzy etno­sami, które zaczęły na sie­bie nacho­dzić. Osad­nicy ze wschodu i z zachodu docie­rali coraz głę­biej w leśne ostępy, kar­czu­jąc las i two­rząc pola oraz osady. Powsta­wały dwory, z któ­rych nad­zo­ro­wano kur­czące się leśne zasoby i od któ­rych nazy­wano coraz cień­sze paski pusz­czy. Z cza­sem utwo­rzono rów­nież gra­nice – nie tylko lasu, lecz także państw. Naj­trwal­sza oka­zała się ta bie­gnąca na zachód od Sokółki, wzdłuż rzek Brzo­zówki i Czar­nej, wyzna­cza­jąca tery­to­ria Korony oraz Wiel­kiego Księ­stwa. Do dziś dzieli ona Pusz­czę Kny­szyń­ską, oddzie­la­jąc histo­ryczną pusz­czę króla Zyg­munta Augu­sta w pasie od Kny­szyna po wspo­mniane rzeki, która zna­la­zła się w daw­nym woje­wódz­twie pod­la­skim, od daw­nych wiel­kok­sią­żę­cych kom­plek­sów leśnych poło­żo­nych na wschód od Brzo­zówki i Czar­nej, które nie­gdyś nale­żały do Litwy.

Leszek Posto­ło­wicz, kro­ni­karz dzie­jów Smo­lanki.
Zdję­cia z albumu Smo­lanka. Miesz­kańcy i miesz­kanki wsi.

Ludzi z lasem od wie­ków łączyły silne związki, co można wyczy­tać z nazw wsi. Jedna z nich, Smo­lanka, to rodzinna miej­sco­wość Leszka Posto­ło­wi­cza, histo­ryka i kro­ni­ka­rza dzie­jów ziemi sokól­skiej. W jego książce wyda­nej z oka­zji rocz­nicy nada­nia Sokółce praw miej­skich czy­tamy:

W XIII–XV w. oko­lice dzi­siej­szej Sokółki pokry­wała olbrzy­mia Pusz­cza Gro­dzień­ska. Kolo­ni­zo­wano ją, zakła­da­jąc osady przede wszyst­kim wzdłuż rzek wpa­da­ją­cych do Nie­mna (ośrod­kiem kolo­ni­za­cji było Grodno). Także drogi, które powsta­wały w pusz­czy dla utrzy­ma­nia komu­ni­ka­cji mię­dzy Koroną a Litwą, były ele­men­tem wyzna­cza­ją­cym nowe kie­runki i zasięg osad­nic­twa. Na prze­ło­mie XV/XVI w. wyty­czono tzw. Wielką Drogę Kró­lew­ską. Bie­gła ona do Grodna, prze­ci­nała rzeki: Łoso­śnę, Sokołdę i Czarną, dalej do Kny­szyna, Tyko­cina i Kra­kowa. W kie­runku zachod­nim osad­nic­two z Grodna posu­wało się wzdłuż tej drogi oraz wzdłuż rzeki Łoso­śny3.

Zanim jed­nak dotrzemy do Smo­lanki, zatrzy­majmy się na chwilę w Sokółce. Pierw­sza zapi­sana wzmianka o dwo­rze Sucholda, który leżał u źró­deł rzeki Sucholdy, dziś nazy­wa­nej Sokołdą, pocho­dzi z 1524 roku. Obsza­rem tym zarzą­dzała wów­czas przed­się­bior­cza żona Zyg­munta Sta­rego, Bona, która roz­po­częła porząd­ko­wa­nie monar­szych dóbr. To w jej cza­sach usta­lono wschod­nią gra­nicę pusz­czy, bie­gnącą na pół­noc od Sokółki, a jej śla­dem jest ist­nie­jący do dziś ciąg wsi poło­żo­nych od dworu w Kamien­nej, w pobliżu Bie­brzy, po Kamionkę, leżącą na połu­dnie od Sokółki. To dla­tego zwy­kło się nazy­wać te kil­ka­na­ście wsi Długą Wsią. Ich miesz­kań­cami nie byli tylko chłopi, lecz także osoby pra­cu­jące w lasach nale­żą­cych do władcy. Na zachód od tego ciągu osad­ni­czego do dziś rośnie pusz­cza, cho­ciaż jesz­cze w ostat­nich latach I Rze­czy­po­spo­li­tej wyrwano jej parę ostę­pów.

Wróćmy jed­nak do kró­lo­wej Bony. Cho­ciaż w histo­rycz­nych prze­ka­zach nie przed­sta­wiono jej zbyt łaska­wie i przy­pi­sy­wano jej odpo­wie­dzial­ność za śmierć Bar­bary Radzi­wił­łówny, dru­giej żony jej syna, nie można odmó­wić wład­czyni zarad­no­ści. Ta cecha cha­rak­teru Bony z pew­no­ścią budziła nie­chęć wielu współ­cze­snych jej męż­czyzn – funk­cjo­no­wali wszak w świe­cie, w któ­rym kobie­tom nie pozwa­lano na odgry­wa­nie naj­waż­niej­szych ról życia poli­tycz­nego i spo­łecz­nego. Z pew­no­ścią jej odważna postawa i kon­se­kwen­cja iry­to­wały wiele osób, co wpły­nęło na utrwa­le­nie nega­tyw­nego obrazu kró­lew­skiej mał­żonki w pol­skich kro­ni­kach. Tym­cza­sem Bona z dum­nego rodu Sfo­rzów odci­snęła widoczny ślad w kra­jo­bra­zie i na mapach Pusz­czy Kny­szyń­skiej oraz jej oko­lic. Kró­lew­ska rezy­den­cja w Kny­szy­nie czy wspo­mniana przeze mnie przed chwilą Długa Wieś nie powsta­łyby, gdyby nie Bona. Jestem prze­ko­nany, że cho­ciaż sama kró­lowa nie darzyła lasów i dzi­kich ostę­pów wiel­kim uczu­ciem, to należy jej się pamięć – na równi z jej synem Zyg­mun­tem Augu­stem, wiel­kim admi­ra­to­rem Pusz­czy Kny­szyń­skiej.

Przy­wią­za­nie tego ostat­niego Jagiel­lona do pusz­czy prze­ja­wiało się rów­nież pró­bami jej chro­nie­nia. Trudno było zarzą­dzać wiel­kim obsza­rem lasu daw­nego pogra­ni­cza bez pomocy całego sztabu ludzi. Ważną rolę w zarzą­dza­niu lasami króla i wiel­kiego księ­cia odgry­wał leśni­czy. Jego obo­wiązki zostały opi­sane w usta­wie leśnej wyda­nej przez Zyg­munta II Augu­sta nie gdzie indziej, a wła­śnie w Kny­szy­nie. Leśni­czy musiał objeż­dżać powie­rzony mu las, lustro­wać jego ostępy, a drewno wyda­wać wyłącz­nie na roz­kaz króla. Spraw­dzał rów­nież zasięg sia­no­żęci, opie­ko­wał się drze­wami bart­nymi i speł­niał nakaz zwięk­sza­nia liczby psz­cze­lich rodzin. Kon­tro­lo­wał dostęp do pusz­czy, gdyż dys­po­no­wał pra­wem do zamy­ka­nia dróg przez las; miał też nad­zór nad niewiel­kimi wytwór­niami dzieg­ciu, smoły i potażu. Wresz­cie musiał dbać o to, by obszar pusz­czy nie ule­gał zmniej­sze­niu. Nie było to łatwe, ponie­waż rosnący popyt na drewno i zie­mię spra­wiał, że pry­watni wła­ści­ciele dóbr poło­żo­nych przy gra­ni­cach pusz­czy kar­czo­wali las na swoje potrzeby bez sto­sow­nych pozwo­leń. W ten spo­sób pró­bo­wali posta­wić króla, któ­rego wła­dza sła­bła od XVI wieku, przed fak­tem. Sta­no­wi­sko leśni­czego było wów­czas dość atrak­cyjną posadą, a wiele osób przyj­mu­ją­cych ten tytuł zamiast chro­nić powie­rzoną im pusz­czę, jesz­cze bar­dziej uszczu­plały jej zasoby.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Anna Kem­pys, Jacek Brom­ski, Jacek Brom­ski: jak robię coś dla ludzi, to zawsze mi wycho­dzi, Film.Inte­ria.pl, 23.01.2023, https://film.inte­ria.pl/raport-gdy­nia-2023/news-jacek-brom­ski-jak-robie-cos-dla-ludzi-to-zawsze-mi-wycho­dzi,nId,6551851 (dostęp: 7.03.2024). [wróć]

2. Toczka (reg. bia­łost.) – gło­śnik radio­wę­złowy (jeżeli nie wska­zano ina­czej, wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od autora). [wróć]

3. Leszek Posto­ło­wicz, Sokółka i oko­lice. Przy­czynki do dzie­jów mia­sta i powiatu, Sokółka–Bia­ły­stok 2009, s. 7. [wróć]