Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ta książka jest jak świder, którym paleobotanik wwierca się w torf, by spojrzeć w przyrodniczą przeszłość. Z zakonserwowanych szczątków organizmów czyta potem o krajobrazowych przemianach oraz rekonstruuje dawną faunę i florę. Tak samo Średziński wwierca się w błoto polskiej Mezopotamii - krainy między Biebrzą a Narwią - a następnie opowiada o tym, co zobaczył. Odwołuje się przy tym do najlepszych tradycji krajoznawczej gawędy. Niby książka o rzekach, a jednak o czymś więcej.
Adam Robiński, dziennikarz, autor reporterskich książek, m.in. Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów
Jeżeli tak bardzo kochamy wolność, to dlaczego nie potrafimy dać jej rzekom? To jest książka o naszym lęku przed dzikością, o tym jak na przestrzeni kilkudziesięciu lat - zamiast słuchać naszych przodków i współistnieć z rzekami - postanowiliśmy je regulować, betonować, dopuszczając do katastrofy przyrodniczej.
Autor od kołyski lepiej czuł się na bagnach, torfowiskach, wśród olsów, puszczańskiej zwierzyny i ptactwa niż przy biurku, dzięki temu jego opowieść o Narwi, Biebrzy i ich dopływach jest wypełniona wiedzą, miłością i troską.
Rzeki w tej książce to nie tylko element krajobrazu przyrodniczego, lecz także pretekst do snucia opowieści o historii i kulturze, którą przez wieki nad ich brzegami tworzył człowiek. Autor, jak rzeka, łączy ludzi z różnych środowisk (hydrologów, historyków sztuki, rolników, leśników, hodowców krów) i - meandrując wraz z nimi od opowieści do opowieści - tworzy piękną historię rzek mniej znanych. Nie uratujemy rzek od katastrofy, jeśli ich nie poznamy i nie zrozumiemy, po co właściwie płyną. Książki takie jak ta nie tylko pomagają nam zrozumieć, ale czuć i widzieć więcej.
Agata Passent, dziennikarka i felietonistka
Najnowsza książka Pawła jest nie tylko przyrodniczą opowieścią o rzekach, ale również historią ludzi, którzy je badają i którzy z nimi żyją. To gawęda o wielkiej miłości do rzek, która bierze się z głębokiego zrozumienia ich znaczenia dla naszego życia, ale też afirmacji ich wewnętrznej wartości, która jest niezależna od naszych potrzeb. Ostatecznie książka Pawła przekonuje, że ten, kto przyrodę kocha i podziwia, ten ostatecznie musi zaangażować się w jej ochronę.
Robert Jurszo, dziennikarz
O AUTORZE:
Paweł Średziński. ur. 1978, doktor nauk humanistycznych, historyk, publicysta, dziennikarz, miłośnik przyrody. Autor książek Puszcza Knyszyńska. Opowieści o lesunach, zwierzętach i królewskim lesie, a także o tajemnicach w głębi lasu skrywanych, Syria. Przewodnik po kraju, którego nie ma oraz (wspólnie z Piotrem Dombrowskim) Łoś. Opowieści o gapiszonach z krainy Biebrzy. Przez kilkanaście lat pracował w organizacjach zajmujących się ochroną przyrody. Publikuje m.in. w OKO.press i "Więzi". Pisze o przyrodzie, ludziach, pograniczu, Bliskim Wschodzie i Afryce. Jeden z bohaterów książki Marcina Dorocińskiego Na ratunek. Rozmowy o zwierzętach, naturze i przyszłości naszej planety. Laureat Stołka Roku "Gazety Wyborczej".
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 405
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Rzeki dzieciństwa
„Takie już bowiem mam dziwactwo, że zamiast szukać dalekich cudów przyrody, zamiast gonić za zgiełkiem po targowicach świata, doznaję największych rozkoszy, gdy wpatruję się w dno cichych strumieni i rzek, gdy przykładam ucho do starych mogił, których szeptu mrocznych dziejów nikt nie słucha”.
Zygmunt Gloger, Dolinami rzek
„Witajcie w dolinie. Między Biebrzą i Narwią. W Mezopotamii. Woda oznacza tu życie”.
Edward Redliński, Woda
Rzeko dzieciństwa. O Tobie chcę pisać. Pamiętam. Ty płynęłaś, a ja nad Twoim brzegiem odpoczywałem, łowiłem ryby na wędkę z leszczynowego kija, a potem zanurzałem się w Twojej wodzie, chłodząc moje młode, a potem coraz starsze ciało. Nie broniłem się przed Twoim mulistym dnem i nieprzejrzystą wodą. Czasami byłaś czystą strugą z miłym w dotyku piaszczystym dnem. Innym razem leniwym rozlewiskiem, przez które brodziłem w poszukiwaniu znaków nadchodzącej wiosny, nie zdejmując butów i mocząc się po pas.
Nigdy nie potrafiłem dobrze wędkować. Do dziś nie umiem dobrze pływać. Ale zawsze myślę o Tobie, zanurzając się we wspomnieniach, bo płynęłaś, odkąd mogę cokolwiek pamiętać. Miałaś trzy imiona. Turośnianka, Narew, Dodatek. To nurkowanie w czasie przeszłym jest jak kąpiel w Twojej wodzie. Budziłaś wyobraźnię. Za palmy służyły mi olsze, które latem ocieniały Twoje meandry, a Ty wciąż mogłaś płynąć, chociaż Twoją dolinę zaczęli zmieniać ludzie. Budziłaś wrażliwość. To dlatego przestałem wędkować. Nie mogłem już zabijać ryb, które złowiłem. Wyzwalałaś uważność. Z Tobą uczyłem się czytania obecności bobrów, rozpoznawania czajek na łąkach i żab moczarowych w szacie godowej.
Miałem trzy rzeki dzieciństwa. Pierwszą była Turośnianka, nad którą zabierali mnie rodzice, a ja wędrowałem urzeczony jej meandrującymi brzegami. To tam po raz pierwszy zobaczyłem bobrowe żeremie, chwytałem chruściki za ich starannie sklecone z różnych materiałów osłony i łowiłem moje pierwsze ryby. Byłem kolejnym pokoleniem, które przyjeżdżało nad Turośniankę. W jej wodach pływał mój pradziadek. Zanim się urodziłem, miejscowe kobiety robiły w niej pranie, a mój ojciec pod okiem dziadka spędzał nad jej brzegiem wolny czas.
Pamiętam wiosenne i letnie burze i stary drewniany budynek, w którym upychano skoszone siano. Ukrywaliśmy się pod jego gościnnym dachem, żeby przeczekać nawałnicę. Nigdy nie zapomnę zapachu po deszczu: nasyconego wilgocią powietrza, wymieszanego z aromatem siana.
Pamiętam, jak nad brzegami Turośnianki co rok obserwowałem zajęcze zaloty – po kilkanaście szaraków rywalizowało wtedy o samice. Takich scen, powszechnych w latach 80. i na początku 90., już nie uświadczę. Zające zaczęły znikać z krajobrazu, a wypuszczanie szaraków z hodowli w trosce o to, żeby nie zabrakło ich w „łowisku”, nijak się ma do ich ochrony.
W Turośniance łowiłem kiełbie i ukleje. Rzadziej płotki, tylko raz zdarzył się okoń. Wędkowanie było wtedy ciekawym zajęciem, a złowione ryby zjadaliśmy. Nie zdawaliśmy sobie jeszcze sprawy z tego, że wyławiając rybę, już ją okaleczamy, ale nieświadomie kontestowaliśmy popularną dziś ideę złap i wypuść. Okres, kiedy ryb było w tej rzece naprawdę dużo, wtedy już dawno minął. Dziadek mojego ojca opowiadał mu, jak chodził nad rzekę i łapał znacznie większe ryby, i to nie na wędkę, tylko gołymi rękami; jeszcze dawniej chwytano je czymś na kształt ościenia.
Turośnianka nie przypomina dziś tej dawnej rzeki. Utworzono na niej zalew, który zmienił dolinę, ale jej nie pomógł. A jednak wciąż, kiedy myślę o Turośniance, odzywa się nostalgia za minionym czasem. Zresztą rzeka najlepiej wpisuje się w opowieść o przemijaniu. Mawia się, że czas jest jak rzeka. Zmierzamy z jej biegiem ku ujściu i finałowi naszego spływu w życiowym kajaku.
Niedawno odwiedziłem brzegi Turośnianki. Można nazwać tę wizytę spotkaniem po wielu latach. Nie ma już nad nią drewnianej szopy, w której ukrywaliśmy się przed burzą. Szukałem jej śladów, ale tylko pojedyncze kamienie przywracały pamięć. Wciąż są olsze. Są też bobry. Rzeko dzieciństwa, nawet nie wiesz, ile radości sprawiły mi ślady ich obecności. Ludzie nie lubią tych gryzoni. Mówią, że „wycinają” drzewa. A co robi człowiek? Czy nie wycina drzew? Mówią, że bobry przegradzają rzeki. A co robi człowiek? Wydaje miliony na budowę nowych zapór i zbiorników, regulacje, utrzymanie. Bobry nie niszczą rzeki. To człowiek potrafi jej zadać trudno gojące się rany.
Turośnianka wciąż płynie ku Narwi i wpada do niej w pobliżu Baciut, dziczejąc na ostatnim odcinku dzięki rozległej narwiańskiej dolinie. Narew na obu swoich brzegach, na odcinku od Łap do Bokin, była drugą rzeką mojego dzieciństwa. Wysiadało się z pociągu na niepozornym przystanku Bojary, aby iść dalej przez podmokłe olsy, a potem na wynurzające się z mokradeł wysepki. Wędrowałem po tych miejscach, zanim powstał Narwiański Park Narodowy. Pamiętam, jak dostałem do rąk pierwszą mapę poprzednika tego parku – Narwiańskiego Parku Krajobrazowego. Mam ją do dziś, mocno posklejaną. To cenna pamiątka, z którą nie chcę się rozstawać.
W nadnarwiańskich olsach wsłuchiwałem się w głosy żurawi. Zawsze budziły we mnie przyjemne uczucie ekscytacji. Dreszcz przechodził przez całe moje ciało. Potem docierałem bliżej rozwidlających się koryt dzikiego odcinka Narwi. Wśród kęp turzyc wsłuchiwałem się w nadchodzącą wiosnę i wypatrywałem tokujących kszyków. Czasami zapadałem się w rozlewiska po pas. Pomimo niskich temperatur nigdy nie zachorowałem od mojego mokrego łazikowania.
Po drugiej stronie Narwi najciekawszy był dla mnie fragment między Łupianką Starą a Bokinami. W Bokinach roztaczał się piękny widok na dolinę. Nie psuły tego widoku kominy w Łapach. Zapierało mi dech w piersiach, szczególnie wiosną, kiedy Narew wylewała. Miałem wrażenie, że znalazłem się nad jedną z najdzikszych rzek, nazywaną przecież nie bez powodu polską Amazonką. Bagno Rozgnój i rycyki, których w moim dzieciństwie było tam tak dużo. Dziś nie ma ich aż tylu. W łanach niewykoszonych trzcin grzmiały bąki, ich głosy przypominały dmuchanie w szklaną butelkę. Był nawet czas, kiedy moi rodzice myśleli o zakupie starej stodoły pod Bokinami, położonej tuż nad rozlewiskami Narwi. Marzenie o zamieszkaniu w dolinie rzeki pozostało niespełnione. Ktoś inny osiedlił się w tym miejscu.
Kiedy lokalni rolnicy zaorali sąsiadujące z rzeką pola pod Bokinami, znajdowałem ślady historii. W czasie II wojny światowej Narew stanowiła trudną do sforsowania barierę. Po „niemieckiej” stronie frontu znalazłem pistolet, łuski, fragmenty pocisków i oporządzenia. Nie było jeszcze mody na poszukiwanie militariów z wykrywaczem metalu. Wszystko leżało na powierzchni. Żadnej z tych rzeczy nie zabrałem do domu. Zostały tam, gdzie je znalazłem.
Mój ojciec mawiał, że za Narwią, w Bokinach, jest już Mazowsze. Stwierdzał to na podstawie innej pogody. Jego zdaniem, kiedy tam padało, to w Białymstoku mogło świecić słońce. Bywało też odwrotnie. Takich dylematów nie było nad trzecią rzeką dzieciństwa, a może lepiej: strugą. Trudno mi ją nazwać. Już wtedy była rowem melioracyjnym, który zbierał wodę z łąk. Nazywali to miejsce Dodatkiem.
„Na Dodatek” chodziło się często na spacer, kiedy odwiedzaliśmy rodzinę babci Stasi mieszkającą w kolonii pod Zwierkami. Stawaliśmy na przepuście, którym przejeżdżały furmanki i ciągniki, i wypatrywaliśmy ryb. Woda była w tym rowie bardzo czysta. Oczywiście naszej uwadze nie mogły uciec cierniki. Chwytaliśmy je w zrobione domowym sposobem podbieraki i pakowaliśmy do słoika. Po pewnym czasie ryby wracały do rowu.
W tym rowie można też było znaleźć piskorze. Dziś figurują już w Polskiej czerwonej księdze zwierząt, zostały objęte ochroną. Wtedy, w latach 80. ubiegłego już wieku, „na Dodatku” było ich bardzo dużo. Wyciągaliśmy je z mulistego dna, przy okazji chłodząc się w wodzie, która sięgała nam do kolan. Niestety nie zdążyłem zapytać babci, jak było z Dodatkiem przed wojną. Czy było w nim więcej ryb? I czy był strugą, a może tylko śladem po rozległej dolinie pobliskiej rzeki Rudni?
Ponad 30 lat temu żyłem zwrócony twarzą do rzeki. Dzieciństwo spędzałem nad jej brzegami. Każda ekspedycja nad rzekę była czymś, na co niecierpliwie czekałem. Nie przeszkadzał muł, zarośnięte brzegi i końskie muchy. To przywiązanie do rzecznych dolin nie opuszczało mnie w młodości. Nie opuszcza i dziś. A jednak szybko zapominamy o rzekach. Nie myślimy o nich wcale.
Pamiętamy o rzekach najczęściej w momencie katastrofy. Kiedy Odra została zatruta i na jej brzegach ginęły ryby, media nagłośniły klęskę, a politycy z urzędnikami oskarżali siebie nawzajem o zaniedbania, szukając winnych. Potem znowu zapada cisza. Inne rzeki są w jeszcze gorszej sytuacji, bo nie są tak ważne jak Odra czy Wisła. O tych małych i trochę większych nikt nie będzie pamiętał. Nawet jeśli ucierpią, oburzą się tylko wędkarze i paru lokalnych przyrodników, ale sprawa szybko ucichnie. Część tych małych rzek zniknęła na oczach moich dziadków i rodziców z powodu ujarzmiania rzecznych dolin.
Zniszczyliśmy rzeki i ich doliny. Bezlitośnie regulując, prowadząc prace utrzymaniowe, meliorując i zabudowując ich doliny. Możemy to odwrócić, oddać naturze, by dokonała częściowej naprawy za nas – ale nadal jesteśmy odwróceni plecami do rzek. A to często od nich i od ich dolin zaczęła się historia naszego miasta, naszej wsi, naszej osady. To dzięki nim nasi przodkowie mogli znaleźć drogę i miejsce do życia. Rzeki nas żywiły, tworzyły naturalne granice, broniły w czasie wojen, pisały naszą historię. Zapomnieliśmy o nich. Przestaliśmy się ich uczyć. Nasza wiedza na temat rzek jest mała. Jeszcze rzadziej dostrzegamy związki, jakie łączyły naszych przodków z wodą. Zachowujemy się, jakby woda pochodziła dziś z kranów – nie dostrzegamy jej źródła. Mój rodzinny Białystok zawdzięcza większość wody rzece Supraśl. Wciąż niewiele osób zdaje sobie z tego sprawę.
Zabieram Was w podróż, która zawiodła mnie nad niejedną rzekę. Nie będą to Turośnianka i Dodatek. Nie będzie to Narew między Bokinami a Łapami. Nie będą to rzeki dzieciństwa. Będą to miejsca, których, jak pisał Gloger, „szeptu mrocznych dziejów nikt nie słucha”. Ruszymy razem dolinami często zapomnianych, pomijanych na kartach wielkiej historii rzek, które przez lata wyrysowały mapę nieznanego pogranicza. Między Wizną a Nowym Dworem. Między Biebrzą a Brzozówką, Kamienną i Kumiałką. To w tym rejonie krzyżowały się i stykały etnosy, religie, wyznania, gościńce i granice.
Na początku chciałem napisać książkę tylko o Biebrzy i popłynąć śladami Glogera. Zdałem sobie jednak sprawę, że na temat tej rzeki powstało już wiele opracowań. Wciąż jednak brakuje opisu jej dopływów i innych rzek w sąsiedztwie, które podobnie jak Biebrza pełniły kiedyś funkcję granic między Jaćwieżą, Litwą, Mazowszem i Rusią. Jaskranka, Nereśl, Czarna i odcinek Narwi od ujścia Supraśli do ujścia Biebrzy mają do opowiedzenia więcej, niż wynika z dostępnych publikacji. Dawne podziały wciąż można odczytać w terenie, w nazwach, ale także w tym, jak mówi się o sąsiadach mieszkających za rzeką.
Rzeka stała się punktem wyjścia. Z jej brzegów odchodzę na skraj doliny, szukam źródeł, śladów rzek już nieistniejących. Tam, gdzie rozsiadły się wsie i miasteczka. Gdzie powstały kiedyś cmentarze, dwory i twierdze. Gdzie kulik wielki zakłada swoje gniazda, a Mirosław Nieciecki wypuszcza krowy na bagna, tak jak to robili jego ojciec, dziadek i pradziadek. Wielu historii już nie usłyszymy, bo umierają najstarsi mieszkańcy pogranicza, którzy dzięki ustnej tradycji znali dawny świat. Wiele opowieści nie zostało spisanych. Niektóre udało się nagrać i może w ten sposób zostaną uratowane.
Rzeka od wieków wyznaczała granice. Ułatwiała ich wytyczanie. Wyręczała ludzi w budowaniu barier. Była wystarczającą przeszkodą. Dzieliła trwale, sprawiając, że ci zza rzeki byli już obcy, inni. Definiowała tożsamość ludzi. Powinniśmy na nowo odkryć rzeki i rolę, jaką odegrały i wciąż odgrywają w naszym życiu. Mam nadzieję, że opowieści, które przeczytacie na następnych stronach, pomogą w tym odkrywaniu. Zapraszam, tak jak kiedyś Zygmunt Gloger, „do zakątków kraju mniej ogółowi naszemu znanych”. Do polskiej Mezopotamii – krainy położonej między Biebrzą a Narwią.
Opowieść 1
Na początku było błoto
„Co? Osuszone? Jak to osuszone, pytamy się, jakże bagno może być osuszone? Bagno?”.
Edward Redliński, Konopielka
Na początku mojego odkrywania rzecznych dolin było błoto. Wszystko przez nie się stało, a bez niego nic się nie stało, co się stało. W błocie była woda, a ja mogłem w niej brodzić i się nim zachwycać. Bez tego ubłocenia się trudno mi sobie wyobrazić dolinę rzeki. Chociaż nie zdążyłem już zobaczyć tych bagien, które widzieli moi przodkowie, to zachowane skrawki mokradeł stały się początkiem mojej wielkiej przygody.
Dziś stan polskiego błota jest marny. Torfowiska – przesuszone, zmeliorowane i wydrenowane z wody – zanikają. W wielu miejscach wyrosły na nich łąki. W skali Polski zaledwie 15 procent torfowisk jeszcze retencjonuje wodę i jest w stanie zbliżonym do naturalnego. Pozostałe już utraciliśmy. Torfowiskom nie pomaga globalne ocieplenie. Objawem kumulacji negatywnych zmian są kretowiska w rzecznych dolinach. Wyglądają efektownie – szczególnie te przy Starej Narwi pod Górą, gdzie powstają chyba największe miasta krecich kopców, jakie dotąd widziałem – ale nie są niczym dobrym dla bagna. Świadczą tylko i aż o tym, że poziom wód gruntowych spadł gwałtownie, i to w miejscu, gdzie jeszcze kilkadziesiąt lat temu rozlewały się mokradła. Dziś mogą się tam osiedlić żyjące pod ziemią krety. Nie oznacza to niczego dobrego dla torfowiska. Zwiastuje to jego koniec.
Jeśli napiszę, że bagna i błoto pociągały mnie od najmłodszych lat, nie będzie w tym stwierdzeniu cienia przesady. Od kiedy usłyszałem o wielkich błotach – świecie, który ze względu na swoją niedostępność rozbudzał wyobraźnię w ostatniej dekadzie PRL-u, czyli w okresie mojego dorastania – najbliższe bagna nad Narwią stały się podróżniczym marzeniem małego chłopca wychowującego się w wieżowcu z wielkiej płyty. Ciekawiły mnie, kazały pytać dorosłych, jak takie miejsca wyglądają. Dorośli pokazywali mi je z suchego lądu w czasie niedzielnych spacerów.
Wraz z rozwojem moich czytelniczych umiejętności pojawiła się chęć podejmowania dalszych wypraw. Przekonywałem rodziców, by pozwalali mi na samodzielne wędrówki. Zacząłem odkrywać bagna. Nie było to poznawanie wsparte ekspercką wiedzą. Była w tym poznawaniu fascynacja dzikością, niedostępnością. Wyobraźnia podszeptywała, że przede mną, w to trudno dostępne miejsce, nie dotarł żaden człowiek. Możliwe, że nie byłem tam pierwszy, ale wolałem wierzyć w moc odkrycia nowego miejsca, które opisywałem na kartce. Stworzyłem w swojej pamięci mapę, na której nie brakowało „Małej Luizjany” – to tam, gdzie na kępach rosły olsze; „Małego Borneo” – gdzie rośliny w okresie wegetacyjnym tworzyły nieprzebyty gąszcz; czy też „Małego Archipelagu”, gdzie miałem swoje ulubione grądziki.
Już wczesną wiosną wyruszałem do zabagnionych skrawków dolin, w których wciąż stała woda, a nogi wciągało błoto. Wciągało i nie wypuszczało. Było zimno. Czasami po mroźnej nocy na wodzie tworzył się cienki lód, a woderów nie nosiłem, bo ich nie miałem. Uznawałem, że lepiej się zmoczyć, bo przecież i tak wyschnę.
Nie było jeszcze Narwiańskiego Parku Narodowego, a ja już ubłociłem się na moich ulubionych odcinkach po prawej stronie rzeki, między Surażem a Uhowem, i po obu jej stronach od Uhowa po Baciuty. Z czasem zaczął mi towarzyszyć pies. Wysiadaliśmy z pekaesu lub pociągu i dalej szliśmy już pieszo. Pies korzystający z czterech łap nie dawał się aż tak głęboko wciągać. Ja zapadałem się czasem po pas. Bywało i tak, że w błocie zostawały buty. Pokonywaliśmy mokradła, mijając kolejne strefy zabagnionych fragmentów doliny. Najpierw ols – przełażenie między kępami, na których rosły olsze. Potem turzycowiska, łany trzcin, grądziki, wyniesione ponad wodę i błoto, na których można było odpocząć i trochę wyschnąć.
Mijał czas, a bagno tak wciągało, że nie mogłem zaplanować dokładnej godziny powrotu. Nieraz musiałem długo czekać na kolejny pociąg lub autobus. Kierowcy pekaesów lustrowali mnie wzrokiem, widząc moje mokre spodnie, jednak nigdy nie odmówili zabrania ubłoconego pasażera.
Biebrza pojawiła się znacznie później. Moim pierwszym ulubionym biebrzańskim miejscem stało się Czerwone Bagno. Już sama nazwa rozpalała wyobraźnię młodego człowieka. Najczęściej błociłem się w niepozornych rzekach Puszczy Knyszyńskiej. Były blisko, na wyciągnięcie ręki, i tam jeździłem bez porównania częściej niż nad Biebrzę. Do dziś te tereny są mi bliższe niż biebrzańskie moczary. Odwiedzałem też małe bagno w drodze na kolonię pod Zwierkami, skąd pochodziła moja babcia. W widocznym obniżeniu terenu od końca zimy po początku lata zalegała woda. Wielka błotnista kałuża – ślad dawnych bagien. W jej sąsiedztwie gniazdowała para żurawi.
Biorąc pod uwagę to, co napisałem powyżej, mogę zaryzykować tezę, że błoto interesowało mnie znacznie bardziej niż sama rzeka. Było najciekawszym elementem rzecznej doliny. Nie zostałem fanem kajakarstwa, ale zawsze lubiłem potykać się o kępy turzyc, dać się wciągać błotu i przeżyć przygodę. Ta miłość do błota trwa do dziś. Dlatego pierwszą opowieść w tej książce poświęcam bagnom.
W XXI wieku łatwo sobie wyobrazić wiele dolin nizinnych rzek bez mokradeł. Rozwój technologiczny, który nastąpił w ciągu ostatnich 300 lat, umożliwił ludziom coraz większą ekspansję. Odebraliśmy dolinom całe połacie bagien. Odzwyczailiśmy się od krajobrazu, w którym nie było tak łatwo dotrzeć do rzecznego koryta. Zapomnieliśmy o tym, że przejście na drugą stronę rzeki w wielu miejscach blokowały bagna. Przy wysokim stanie wody, nawet w miejscach brodów, przeprawy stawały się trudne – jeśli nie niemożliwe.
Przyznaję z wielkim żalem, że nie zdążyłem zobaczyć bagien z czasów dzieciństwa moich dziadków i rodziców. Urodziłem się już po okresie intensywnych melioracji i regulacji, chociaż przekształcanie dolin rzek trwa do dziś. To, jak wyglądały kiedyś, mogłem podziwiać tylko na czarno-białych fotografiach i w filmach. Osoby, które jeszcze pamiętały, opowiadały, jak po ostatniej wojnie rzeki wciąż wylewały, tworząc rozlewiska, a w doliny wchodziło się na sianokosy dopiero przy niższym stanie wody. Czytałem o tych mokradłach w książkach Edwarda Redlińskiego, który mistrzowsko sportretował czas przemian na polskiej wsi.
Jeszcze w ubiegłym wieku ludzie chcieli pozbyć się bagien, robiąc z nich „użytek”. Coś w tym podejściu zaczyna się jednak zmieniać. To, co dzieje się teraz z terenami wodno-błotnymi, coraz częściej spotyka się z reakcjami ludzi nauki i organizacji chroniących mokradła, które tam, gdzie się tylko da, chcą zatrzymać oraz spiętrzyć wodę, by ocalić bagna. W ten sposób odwracają niekorzystny dla torfowisk trend. Jest to przysłowiowa kropla w morzu zniszczonych bagien, ale ta kropla drąży skałę – i może zmienić sposób postrzegania terenów podmokłych. Jednym z niezmordowanych obrońców bagien jest Wiktor Kotowski, profesor Uniwersytetu Warszawskiego, który nie tylko zajmuje się pracą naukową i prowadzi zajęcia ze studentami, lecz także działa w Centrum Ochrony Mokradeł, nazywanym też dość całuśnym skrótem CMok.
Wiktor jest synem biologów. Już jako kilkulatek jeździł z rodzicami na bagna. Towarzyszył mamie, która przygotowywała doktorat dotyczący stref przejściowych zbiorowisk roślinnych i, jak mnie przekonuje, już wtedy torfowiska szczególnie mu się podobały. Kiedy miał 12 lat, wraz z ojcem, fitosocjologiem z Instytutu Badawczego Leśnictwa, zaczął przyjeżdżać w dolinę Biebrzy, gdzie rodzic kartował zbiorowiska roślinne rezerwatu Grzędy. Wiktor spędzał więc wakacje na bagnie. Był wtedy zapalonym wędkarzem i jak wspomina, biegał na ryby nad Jegrznię i Kanał Woźnawiejski, nie wiedząc jeszcze, że Basen Środkowy Biebrzy został mocno przekształcony przez ludzi. Mokradła pochłonęły go później.
Potem były studia i pierwsze wyjazdy na biebrzańskie bagna. „Jeździliśmy do wsi Gugny, a stamtąd ruszaliśmy na wędrówki, obserwując łosie i bobry – wspomina Wiktor. – Spłynęliśmy też Biebrzą od Lipska do Wizny. Ale wtedy bagna nie miały szans wygrać z główną pasją, jaką były góry. Wspinaczka, kurs taternicki i plany badań magisterskich w Karkonoszach. Zmieniła to dopiero Holandia”.
Na czwartym roku Wiktor w ramach wymiany studenckiej wyjechał na Uniwersytet w Groningen. Tam trafił na grupę zajmującą się odtwarzaniem torfowisk, w której przygotowywał swoją pracę magisterską. Spotkani w Niderlandach badacze chcieli pojechać nad Biebrzę, a Wiktor pomagał im organizować kolejne wizyty. Był przewodnikiem, nauczycielem, a w końcu napisał też pracę doktorską, która dotyczyła Biebrzy – dokładnie konkurencji o światło w zbiorowiskach roślinnych związanych z bagnami. Wiktor chciał wykazać, w jakim stopniu zasięg występowania mechowisk i gatunków z nimi związanych zależy od konkurencji międzygatunkowej.
Od tego czasu jest nierozerwalnie związany z bagnami. Po drodze trafił jeszcze na mazowieckie Bagno Całowanie. To od wycieczki na tamto torfowisko zaczęła się historia Centrum Ochrony Mokradeł. W 2002 roku powstała organizacja, która najpierw działała jako Stowarzyszenie Chrońmy Mokradła, a później przerodziła się w Centrum Ochrony Mokradeł, w skrócie i nawiązaniu do nazwy Całowanie – CMok.
CMok wziął pod swoją opiekę kilkanaście hektarów Całowania, gdzie zespół Wiktora testował różne metody odtwarzania i czynnej ochrony torfowisk. Bagno położone na południe od Warszawy stało się poligonem badawczym. Powstała też specjalna ścieżka edukacyjna. Kolejnym miejscem, gdzie Wiktor wraz z innymi członkami CMoku stanął w obronie torfowisk, była dolina Rospudy. Droga ekspresowa miała przeciąć unikalne torfowisko niskie położone nad rzeką, na którego terenie nie znajdował się ani jeden rów odwadniający. Zaproszeni przez Wiktora nad Rospudę specjaliści z Holandii i Niemiec orzekli, że w Europie Środkowej i Zachodniej nie ma lepiej zachowanego dużego torfowiska przepływowego – takiego, w którym można stwierdzić ciągły przepływ wody przez pokład mszystego torfu. I jeszcze z takim zagęszczeniem rzadkich i ginących gatunków roślin!
Ostatnio CMok kupił kilka hektarów ziemi nad Rospudą i zamierza przejmować kolejne mokradła, aby zabezpieczyć je przed degradacją i intensywnym zagospodarowaniem. Stowarzyszenie działa też na rzecz ponownego uwodnienia osuszonych torfowisk – dzięki niemu można zatrzymać emisję CO2 wywołaną rozkładem torfu i przywrócić wodę do krajobrazu. Oprócz tego Wiktor co roku organizuje Dni Mokradeł, które odbywają się w Światowy Dzień Terenów Wodno-Błotnych – 2 lutego.
Wiktora miałam okazję poznać już wcześniej. Kilka lat temu realizowałem z nim nagranie poświęcone torfowiskom na wspomnianym Bagnie Całowanie. Wiktor jest niezrównanym ekspertem i popularyzatorem wiedzy, który potrafi zafascynować mokradłami nawet mniejszych entuzjastów błota. Kiedy zadzwoniłem do niego z pytaniem, czy zgodziłby się porozmawiać tym razem o bagnach nad Biebrzą, zaproponował wspólne wyjście w teren i udział w wykładzie, który miał poprowadzić na bagnach Ławki i Wizna.
Naszym pierwszym przystankiem są Ławki. Wiele osób, jadąc słynną Carską Drogą w stronę Osowca, mija to bagno. Stanowi ono serce Basenu Dolnego Biebrzy. Nie odnajdziemy tam spektakularnych widoków. Jeśli ktoś nie pała miłością do bagien, krajobraz może mu się wydać wręcz monotonny, a do tego rosnące na poboczach krzaki i drzewa przysłaniają widok. To jednak miejsce wyjątkowe. W dolinach nizinnych rzek nie wszystko jest w stanie od razu zachwycić. Dopiero w miarę poznawania pozornie nieciekawych zakamarków ta okolica zaczyna nas wciągać. Oczywiście nie wszystkich, a w miesiącach, kiedy dolinę Biebrzy przejmują gryzące owady, amatorów tego mało przyjaznego krajobrazu znajdzie się jeszcze mniej.
„Jesteśmy na środku największego torfowiska w tej części Europy – zaczyna Wiktor. – W Europie Zachodniej nie ma już torfowiska niskiego o tej wielkości”. Jak wyjaśnia po chwili, Ławki zasysają wodę spływającą ze skraju sąsiedniej wysoczyzny, która przesączając się przez torf, uformowała ten wyjątkowy obszar. Ale nawet tutaj to zasysanie zostało zaburzone przez ludzi.
Po czym poznać prawdziwe bagno? Pierwszym warunkiem jest woda. Stojąc na bagnie takim jak Ławki, jesteśmy w miejscu wysyconym wodą. Wiktor często powtarza, że na porządnym mokradle przez cały rok woda stoi na całej powierzchni, nad nią lub tuż pod nią. W skali całego świata na tych kilku procentach lądu, gdzie są skumulowane bagna, znajduje się tyle samo wody, co we wszystkich pozostałych glebach świata.
„Wiele osób wciąż się zastanawia, czy potrzebujemy takich miejsc – zauważa Wiktor. – Tymczasem rola bagien w świecie przyrody jest nieoceniona. To przede wszystkim regulacja obiegu wody i węgla, ale też tworzenie ważnych siedlisk dla wielu gatunków, których nie spotkamy nigdzie indziej”.
Fenomen bagien tkwi też w innym aspekcie. Rośliny, które rosną na bagnie, odkładają swoje szczątki w glebie. To właśnie z nich powstaje torf, który zawiera ogromne ilości wody. Nie ma drugiej gleby, która byłaby równie chłonna. Torfowiska są ważne nie tylko dla ochrony zasobów wody. Istotna jest także ich rola w ochronie klimatu i bioróżnorodności.
Kiedy stajemy na bagnie, pod nami znajdują się pokłady torfu grubości kilku metrów. Są one wynikiem odkładania się tkanek roślin przez kilka, a nawet kilkanaście tysięcy lat. Tworzenie pokładów torfowych jest dość powolnym zjawiskiem, gdyż przyrastają one zaledwie o milimetr rocznie.
Chcąc obejrzeć profil torfowiska, można sięgnąć po narzędzie o dość prostej konstrukcji – świder do torfu, z którym Wiktor przemierza bagna. Świder jest zaopatrzony w specjalny próbnik, który umożliwia wyciąganie kolejnych warstw podłoża na powierzchnię. Wwiercając go po raz pierwszy na głębokość pół metra, otrzymujemy próbkę torfu, który odkładał się przez ostatnie kilkaset lat. Pierwsze 10 centymetrów, które widzimy, to najmniej rozłożone szczątki roślinne zakumulowane przez ostatnie lata. W miarę schodzenia w głąb torf staje się coraz bardziej zagęszczony, przypomina brązową gąbkę. Jak wyjaśnia Wiktor:
Możemy zejść dalej i na metrze docieramy do szczątków roślin, które rosły tutaj jakieś tysiąc lat temu. I moglibyśmy tak schodzić w głąb do poziomu z czasów, kiedy wody spływające z lodowca odsłoniły ten teren i zaczęły się procesy torfotwórcze. A te procesy zaczęły się, bo przy skraju pradoliny, z wysoczyzny, wypływały bardzo obficie wody gruntowe, tworząc warunki bagienne. Torf, który zaczął narastać, tamował spływ tych wód i akumulował je w swojej masie, tworząc warunki wzrostu dla roślin bagiennych.
Po chwili Wiktor dodaje:
Bagno jest niesamowitym ekosystemem, w którym rośliny same sobie stwarzają siedlisko. One rosną w szczątkach swych przodków, które zbierały się tu od tysięcy lat. To pokazuje, jaki potencjał dla akumulacji węgla i wody mają te miejsca. Ta woda jest spiętrzona dzięki temu, że na torfowiskach znajduje się najbardziej chłonna gleba. Dzięki swojej porowatości torf potrafi podciągać kapilarnie wodę i przechowywać ją nawet w suchych okresach, kiedy gdzie indziej woda znika z krajobrazu. Tam, gdzie przetrwały torfowiska, wciąż jest woda. Teraz wyobraźmy sobie, jak takie miejsce działa, jeśli gdzie indziej brakuje wody, na polach panuje susza, woda gruntowa znajduje się głęboko, rzeki wysychają i jest niska zawartość wody w atmosferze. Jeżeli mamy w krajobrazie mokradła, lokalny klimat jest wilgotniejszy i chłodniejszy nawet w tym bezdeszczowym okresie. Bagno działa z jednej strony jak chłodziarka, a z drugiej strony w wyniku parowania woda może wrócić z atmosfery w postaci lokalnie powstającego opadu konwekcyjnego.
Wiktor podkreśla też, że w naszym klimacie około 30–40 procent wody w postaci deszczu pochodzi z lokalnego obiegu. Ale żeby ten obieg istniał, potrzebujemy mokradeł, które dostarczą wodę.
Kiedy w 1993 roku powstawał Biebrzański Park Narodowy, za jedno z zagrożeń uznano zarastanie torfowisk przez krzewy i drzewa. Pojawiające się na bagnie brzozy i wierzby były skutkiem zaprzestania koszenia torfowisk, które użytkowano jako łąki przez ostatnie 300 lat. Miejscowa ludność pozyskiwała z nich paszę i ściółkę dla zwierząt. Kiedy w latach 80. gospodarze przestali kosić łąki, miejscowy krajobraz zaczął się zmieniać. Jak jednak podkreśla Wiktor, nie jest tak, że torfowisko powstało dzięki działalności człowieka – ono wytworzyło się tysiące lat wcześniej, nim w tych stronach pojawili się ludzie. To oni zaczęli zmieniać jego krajobraz, kopiąc pierwsze rowy odwadniające teren, aby zyskać nowe miejsca na łąki. W ten sposób rozpoczęły się niekorzystne zmiany. Można powiedzieć, że torfowisko zaczęło znikać w rezultacie działalności ludzi. Mniejsze uwodnienie sprzyjało ekspansji tych gatunków roślin, które nie poradziłyby sobie na mokradłach. Gdyby nie doszło do takiego zaburzenia, nie byłoby potrzebne nawet koszenie. Łąka, nawet bagienna, jest ekosystemem półnaturalnym, sztucznie podtrzymywanym przez człowieka.
W średniowieczu w dolinie Biebrzy dominowały bagna. Linia rzeki była osią niespokojnego pogranicza, które w tamtym okresie nie stanowiło terenu przyjaznego dla osadników. Mokradła sprzyjały celom obronnym, a państwa i etnosy, które spotykały się na tym obszarze, korzystały z tej naturalnej przeszkody. Od ujścia Biebrzy po jej źródła rozciągała się naturalna strefa buforowa, wzmocniona przez rozległe obszary ówczesnych puszcz rosnących po obu stronach rzeki. Dopiero ustabilizowanie się sytuacji politycznej w XV i XVI wieku sprawiło, że dolinami rzek zaczęli podróżować osadnicy korzystający z wodnych arterii i karczujący okoliczne lasy. Historycy szacują, że w XIV wieku wody i bagna pokrywały nawet jedną czwartą obszaru województwa podlaskiego w jego granicach z 1566 roku. Warto jednocześnie podkreślić, że rzeki bagienne, które dziś wydają się biec wąskim pasem doliny, mogły płynąć wielokorytowo, w dużej części przez bagna.
Ostatnie dwa wieki były decydujące dla rzek i bagien wypełniających ich doliny. Osuszono torfowiska, co sprawiło, że mokradła zaczęły znikać. Ich miejsce zagospodarowali ludzie. Dopóki wypasali na nich zwierzęta i kosili łąki, te obszary nie zarastały, jednak nie pełniły już swojej dawnej funkcji. Obniżył się poziom wód gruntowych, to zaś spowodowało zagęszczenie się i częściowy rozkład torfu. Takie podłoże było żyźniejsze i mniej chłonne, co z kolei sprzyjało zarastaniu przez drzewa i krzewy, kiedy rolnictwo zaczęło się wycofywać z tych terenów – czyli w latach 70. i 80. XX wieku. Skutki zmian szybko zaczęły odczuwać gatunki roślin i zwierząt związanych z tymi obszarami.
Wśród nich znalazła się wodniczka, niepozorny mały ptak, którego spotkamy w dolinie Biebrzy. Duża część jej zagrożonej populacji występuje właśnie tutaj. Wraz z pojawianiem się unijnych dopłat za koszenie przyjazne wybranym gatunkom w dolinę rzeki wjechały ratraki, które wcześniej służyły do ubijania śniegu na narciarskich trasach. Nad Biebrzą zmodyfikowano ich konstrukcję, która teraz pozwala na koszenie trudno dostępnych obszarów. W imię ratowania wodniczki zdecydowano się wprowadzić na bagna duże maszyny i technologię. Oczywiście wszystkie zabiegi są zdeterminowane przez kryterium opłacalności. Za koszenie można dostać pieniądze, ale to rozwiązanie tymczasowe.
Pytam Wiktora o jego opinię w tej kwestii. W odpowiedzi słyszę:
Co będzie, kiedy się skończą pieniądze na ten rodzaj wsparcia? Bagna i bele siana z koszenia bagien w pewnym sensie kłócą się ze sobą. Bo gdzie jest ta dzikość? Jeśli się okazuje, że mamy w określonym miejscu kluczową dla ochrony gatunku populację ptaka, w tym przypadku wodniczki, to wykaszamy bagna i przeciwdziałamy sukcesji naturalnej. Chcemy chronić naturalne procesy, ale kosząc, działamy im na przekór. Jeśli spojrzymy na torfowisko z perspektywy tysięcy lat, to zauważymy różne okresy w jego krajobrazie. Od terenów otwartych po bagienne lasy i zarośla. Unijne dopłaty miały oryginalnie kompensować wpływ rolnictwa na przyrodę. Chodziło o zmniejszenie intensywnego użytkowania rolniczego, pieniądze miały służyć ekstensyfikacji rolnictwa. W Polsce stało się inaczej: dopłaty rolnośrodowiskowe wykorzystano, by na obszary, gdzie nie opłacało się już gospodarować, ponownie weszli ludzie koszący dla ochrony przyrody. Ale ratraki, które wjeżdżają na bagno, nie pozostają bez wpływu na roślinność tego terenu. Wciskają kępy w podłoże, co ma wpływ na rzadkie gatunki roślin występujące na szczycie tych kęp, na przykład na storczykowate czy rzadkie gatunki mchów. Te same gatunki są również bardzo wrażliwe na konkurencję innych roślin, które zarastają przekształcone przez ludzi torfowiska. Jeśli chcemy chronić wodniczkę, mogą ucierpieć inne gatunki. Miejsca, gdzie wkracza ciężki sprzęt, powinny mieć czas na regenerację.
Zdaniem Wiktora w pierwszej kolejności powinniśmy zasypać rowy melioracyjne i zatrzymać odpływ wody, nie zaś koncentrować się na wykaszaniu. Przywracając wodę, tworzymy warunki do odtwarzania bagien. Za kilkadziesiąt, może kilkaset lat bagna się zregenerują – a do tego czasu należy stosować ochronę czynną, taką jak wykaszanie. Wiktor jest jednak zwolennikiem metod mniej inwazyjnych niż ratraki. Jego zdaniem ciężki sprzęt nie musi wjeżdżać wszędzie. Oprócz zatrzymywania wody na bagnie, wystarczyłoby wycinać pojawiające się drzewa, angażując w to jednorazowo kilkadziesiąt osób. Problem w tym, że nie ma na to dotacji. Dotacje można dostać na koszenie.
Podczas naszej rozmowy Wiktor stara się objaśnić zmiany wywołane przez wykaszanie torfowisk użytkowanych wcześniej jako łąki. Na koszonym torfowisku można spotkać kilkadziesiąt gatunków ptaków, a gatunków roślin na poletku badawczym o powierzchni 25 metrów kwadratowych może być od 30 do 40. Jeśli zostawimy taki obszar bez koszenia, to po 15–20 latach będzie go zamieszkiwać 10 gatunków ptaków i porastać około 20 gatunków roślin. Nie oznacza to jednak, że zaprzestanie koszenia skończy się dramatycznie – o ile uda się przywrócić wodę. W dłuższej perspektywie, jeśli poczekalibyśmy 100 albo 200 lat, na bagnie znów będzie kilkadziesiąt gatunków ptaków i roślin. Tym, o czym powinniśmy przede wszystkim pamiętać, jest zasada, że w ochronie ekosystemów nie chodzi o liczbę gatunków, tylko o zachowanie tych najbardziej typowych i najrzadszych. Koncentrowanie się na liczbach to bardzo naiwne podejście do ochrony przyrody.
Czym innym byłoby torfowisko, którego nie przekształcił człowiek. Biebrzańskie torfowiska przez tysiąclecia były terenami otwartymi, co zawdzięczały wysokiemu poziomowi wody. To widać w kolejnych warstwach torfu, które rejestrują wszelkie zmiany dokonujące się przez tysiące lat. Teraz każda zmiana polityczna, każda zmiana przepisów i strumienia dotacji może spowodować zmianę ekosystemu.
Razem z Wiktorem kierujemy się do olsu położonego już poza granicami parku narodowego. Jest grudzień, ale pomimo zimowej aury co chwilę łamie się pod nami dość cienki lód. Suchą stopą nie przejdziemy między przypominającymi małe wysepki kępami uformowanymi u podstawy drzew. Zdaniem Wiktora w olsie jest się wciąż na bagnie. W dziejach wielu torfowisk drzewa się pojawiały, po czym obumierały, ustępując miejsca terenom otwartym. Jak wyjaśnia mój przewodnik:
Stoimy teraz w olsie bagiennym, dość młodym, który ma około 30 lat. To jeden z dzikszych ekosystemów bagiennych. Olsy często pojawiają się w wyniku regeneracji torfowisk zaburzonych i niegdyś lekko odwodnionych. Zanim do tego dojdzie, następuje etap zarośli wierzbowych, który trwa około 20 lat. Dopiero potem wyrasta w takim miejscu ols, swoiste połączenie lasu i bagna. Szacuje się, że około 30 procent torfowisk na świecie jest zalesionych. Torfowiska nie muszą być otwarte, a bagienne lasy mamy również na tak cennych przyrodniczo obszarach jak Borneo.
Olsza jest wyjątkowym drzewem, bo radzi sobie na torfowisku, które dla wielu innych gatunków drzew nie stanowi dogodnego siedliska. Drzewa podczas wzrostu potrzebują partnera, którym są grzyby mikoryzowe, a te nie radzą sobie dobrze w bagiennej glebie. W wypadku olszy, która ma do dyspozycji niewielkie kępy lądu, ilość grzybowych partnerów też jest ograniczona, ale drzewo dodatkowo wchodzi w symbiozę z bakteriami, które wiążą azot. Dzięki temu w trudnych bagiennych warunkach radzi sobie lepiej od innych gatunków.
Jak zauważa Wiktor, ols jest jednym z typów bagien stosunkowo szybko pochłaniających dwutlenek węgla. Skalę wyłapywania CO2 przez las na torfowisku szacuje się na około półtorej tony na hektar w skali roku. W dłuższej perspektywie olsy odgrywają też ważną rolę w schładzaniu klimatu. Emitują jednak dość dużo metanu, co powoduje, że w krótkim, kilkudziesięcioletnim oknie czasowym ich wpływ na klimat jest neutralny.
Wiktor sięga po wspomniany świder i wwierca się na pół metra w głąb ziemi, po czym wyjmuje narzędzie wraz z próbką. „Ten torf jest mocno rozłożony – tłumaczy. – Przez to, że w torf wrastają korzenie, mamy przemieszaną materię organiczną z różnych okresów”. Wiercąc dalej, Wiktor dociera do dna i pierwszych etapów zabagnienia.
Wiercenie w torfie to forma podróży w czasie. Im głębiej wchodzi świder – a dzięki specjalnym przedłużkom może sięgnąć nawet kilku metrów – tym dalej w przeszłość się przenosimy. Torf jest kopalnią wiedzy. Dzięki niemu specjaliści są w stanie zgromadzić mnóstwo informacji o przeszłości miejsca, w którym jesteśmy.
Opuszczamy ols i kierujemy się w stronę otwartej części Bagna Ławki, która mieści się poza Biebrzańskim Parkiem Narodowym, w jego otulinie. Wiktor znów sięga po świder, który początkowo nie chce się zagłębić w torfowisku. Wspólnie wbijamy go w ziemię. Docieramy do czasów, kiedy po tej stronie rzeki mogli się pojawiać Jaćwingowie podejmujący wyprawy łupieskie na Mazowsze i Ruś. Ale Wiktor wierci jeszcze głębiej. Znów wyciąga świder i razem przyglądamy się wyjętemu torfowi. Żółte korzenie trzcin oznaczają, że rosły one w wilgotniejszym okresie w dziejach Ławek.
Po tym, jak wygląda torf, ekspert potrafi ocenić warunki wilgotnościowe i klimatyczne. Widać to po warstwach odpowiadających poszczególnym fazom przyrastania torfu. Po trzcinach mamy mchy i turzyce. Wreszcie trafiamy na całe kawałki olszy, które rosły tutaj kilka tysięcy lat temu. „Duża część Ławek jeszcze tysiąc lat temu mogła być olsem” – zaznacza Wiktor. Na świdrze znajduje się typowy torfowy przekładaniec. Jego układ zależy od warunków klimatycznych i poziomu wód.
Wiktor ocenia wiek torfowiska w miejscu, w którym stoimy, na maksymalnie 6 tysięcy lat.
Bagna kryją w sobie rozwiązanie wielu zagadek. Dowiadujemy się z nich, jak zmieniała się roślinność. Przeglądając warstwy torfu milimetr po milimetrze, możemy odtworzyć sekwencję wydarzeń i poznać gatunki, które rosły tutaj w przeszłości. Dzięki zachowanym w torfie nasionom możemy je zidentyfikować. Równie ciekawa jest analiza pyłków, która pozwala nam odtworzyć krajobraz terenów sąsiadujących z bagnami. Torf rejestruje obecność pyłków naniesionych przez wiatr. Dzięki niemu palinolodzy, czyli badacze specjalizujący się w czytaniu pyłków, mogą ustalić, co rosło na danym terenie tysiące lat temu: czy były to lasy, czy w okolicy dominowały inne zbiorowiska roślinne. Mogą nawet stwierdzić, czy w danym rejonie istniały pola uprawne.
„To jest nasiono bobrka trójlistkowego” – wskazuje Wiktor, który rozdrabnia w dłoniach wyjęty torf. Torf dobrze konserwuje nie tylko nasiona. Znane są przypadki, kiedy z torfowisk wykopano ludzkie ciała. Jednym z najsłynniejszych jest Człowiek z Tollund. W 1950 roku odkryto go dwa metry pod powierzchnią torfu na Półwyspie Jutlandzkim. Kiedy przyglądamy się jego twarzy, uwagę zwracają doskonale zachowane rysy twarzy. Pozycja embrionalna, w której został odnaleziony, może wskazywać, że złożono go w ofierze. Mogło to wynikać z faktu, że bagna uznawano za miejsca święte, uosabiające potęgę przyrody, dające schronienie, ale również owiane tajemnicą.
Gdy dowiercamy się do warstwy piasku, dotykamy dna Prabiebrzy. Kiedy woda przestała spływać z topniejącego lodowca, odsłoniła tereny otwarte, które porosła tundra. Z czasem woda, która wypływała z wysoczyzny, zaczęła być zatrzymywana przez torfowisko. Torf stawiał wodzie większy opór niż piasek. W ten sposób, korzystając ze spiętrzającej się wody oraz chłodniejszego niż dziś klimatu, narastały kolejne warstwy torfu.
W Polsce dominują obszary pozbawione torfu. Jak tłumaczy Wiktor:
Zanim powstanie torfowisko, często potrzebujemy tysięcy lat. Tu, gdzie wierciliśmy, najpierw były zarośla tundrowe na piasku, później las i drzewa, których fragmenty zakonserwowane w torfie widzieliśmy w odwiercie. Proces ten nazywamy paludyfikacją lądu, czyli jego zabagnieniem. Istnieje też drugi sposób powstawania torfowisk, który obserwujemy tam, gdzie powstały jeziora. W odróżnieniu od zabagnienia, polega na zalądowieniu jeziora w rezultacie zarastania zbiornika. Dla powstawania torfowisk liczy się bilans wodny. Jeśli więcej jest wody opadowej niż odparowującej z krajobrazu, to torfowiska mogą powstawać nawet na stokach i szczytach gór, jak ma to miejsce w Irlandii. Jeśli wody więcej paruje, niż spadnie jej na ziemię, kluczowe staje się zasilanie wodą podziemną, która gwarantuje większą stabilność torfowiska.
Czy znajdziemy takie bagna, w które można się zapaść? – pytam Wiktora.
Owszem, jak chodzę ze studentami, zdarza się, że ktoś sobie naleje wody do kaloszy, jednak nikt się jeszcze nie utopił. O wiele większą przeszkodą są zarośnięte rowy melioracyjne, których nie widać i w które można nagle wpaść, oraz torfianki, które powstały w miejscach wydobywania torfu. Na torfowisku, na którym teraz stoimy, możemy poczuć jego sprężystość. Jest jak gąbka, po której chodzimy – nie można w niej utonąć.
Z Ławek jedziemy na drugie rozległe torfowisko – Bagno Wizna, obszar położony poniżej ujścia Biebrzy do Narwi, ale znajdujący się w pradolinie tej pierwszej. To przykład, jak można zniszczyć mokradła, i to w bardzo krótkim czasie. Jak podkreśla Wiktor, w pradolinie Biebrzy mamy tak naprawdę cztery baseny. Górny, który znajduje się pod granicą białoruską; środkowy, który ciągnie się do Osowca; dolny z Bagnem Ławki i czwarty – Wizna, położony dziś nad Narwią.
Bagno Wizna zostało zmeliorowane w latach 70. Głównym celem jego osuszenia było uruchomienie produkcji rolnej na dużą skalę. W tamtym czasie melioracja zebrała fatalne żniwo. Powstał tu ogromny PGR łąkarski, w którym hodowano bydło.
Osuszenie torfowiska było proste. Woda wypływająca spod wysoczyzny nabudowała masyw torfowy, a gdy torfowisko przecięto rowami zgodnie z kierunkiem spływu wody, to zaczęło ono szybko znikać. Potem rowy trzeba było regularnie pogłębiać i oczyszczać. Wiktor potwierdza moje spostrzeżenia:
Łatwo jest zniszczyć torfowisko. W tym rowie woda płynie poniżej powierzchni torfowiska. To z kolei sprawia, że torf zaczyna się rozkładać, powstaje mursz, a z osuszonego torfowiska zaczyna się uwalniać węgiel. Roczna emisja dwutlenku węgla z jednego hektara łąk na osuszonym torfowisku osiąga około 30 ton. Jeśli na takie wysuszone bagno wejdziemy z uprawą kukurydzy, emisja CO2 sięgnie nawet 50 ton na rok z hektara.
Tu, na Bagnie Wizna, nikt jeszcze nie wpadł na pomysł takiej uprawy, ale w dolinach rzek zasilających Biebrzę i Narew można już dziś zaobserwować pola kukurydzy. To kolejne zagrożenie dla torfowisk.
Tymczasem użytki zielone, które służą hodowli zwierząt, nie muszą się mieścić na torfie. Zdaniem Wiktora moglibyśmy zrezygnować z tych kilku procent gruntów wykorzystywanych rolniczo, które zostały odebrane bagnom. W perspektywie krótkoterminowej ekonomii osuszanie torfowisk przyniosło korzyści ludziom, a wyrządziło szkody przyrodzie. Kilkadziesiąt lat temu nikt nie zdawał sobie jednak sprawy z negatywnego wpływu tego przedsięwzięcia na klimat. Intensywne wykorzystanie Wizny wciąż trwa. Dziś, kiedy zwracamy coraz większą uwagę na szkodliwy wpływ dwutlenku węgla, zaczynamy dostrzegać, że jego emisja na takim obszarze jest niezwykle wysoka, nie wspominając o innych kosztach środowiskowych.
Skoro doszło do przekształcenia Bagna Wizna, czy mamy jeszcze co chronić? I czy można znaleźć jakieś kompromisowe rozwiązania? Dla torfowiska i jego funkcji ekologicznych najlepsze byłoby ponowne podniesienie poziomu wody, aby znalazła się ona chociaż 10 centymetrów pod poziomem gruntu. Na najbardziej przekształconych częściach można uprawiać pałkę wodną, którą po skoszeniu należałoby wykorzystać jako cenną biomasę. Na lepiej zachowanych fragmentach dałoby się odtworzyć turzycowe szuwary – bo, jak mówi Wiktor, zniszczone kiedyś mechowiska już nie mają szans na odrodzenie. Jego zdaniem w miejscach takich jak Wizna potrzebny jest kompromis. Rolnicy gospodarujący na zmeliorowanych łąkach nie mogą z dnia na dzień zmienić miejsca upraw, ale mogą obniżyć intensywność produkcji, godząc się na podwyższenie wilgotności w zamian za rekompensaty, które pozwolą im na zakup utraconego siana. „Każde podwyższenie poziomów wody to spowolnienie degradacji torfu – zaznacza Wiktor. – Poza tym ten teren można zestrefować. Nie wszędzie prowadzi się intensywne rolnictwo. Tam, skąd rolnicy się wycofali, powinniśmy spiętrzyć wodę w rowach”. Tymczasem użytkownicy tego obszaru wciąż wywierają presję dalszego osuszania, pogłębiania rowów i wykorzystywania dawnych mokradeł.
W 2020 roku Fundacja Dzika Polska i Towarzystwo Przyrodnicze Dubelt wykryły intensywne prace melioracyjne prowadzone na Bagnie Wizna. Doszło do pogłębienia i udrożnienia ponad 30 rowów odwadniających, co wywołało nagły odpływ wody. Prace były kontynuowane, co skłoniło przyrodników do podjęcia działań. Okazało się, że odwadnianie zostało oznaczone w planie zadań ochronnych obowiązującym na obszarze Natura 2000 jako zagrożenie dla chronionych ptaków, a przewidzianym działaniem zaradczym miało być odtworzenie systemu zastawek. Tymczasem gospodarujący na tym terenie ludzie zamiast zatrzymywać wodę, robili wszystko, by doprowadzić do dalszego odwadniania torfowiska.
Dzięki interwencji przyrodników i zgłoszeniu szkody, Regionalna Dyrekcja Ochrony Środowiska w Białymstoku podjęła pierwszą w historii Polski decyzję zakazującą konserwacji rowów i odwadniania na cztery lata. Pomimo protestów rolników podtrzymała ją Generalna Dyrekcja Ochrony Środowiska. „Niestety – mówi Wiktor – w 2022 roku znów doszło do pogłębiania rowów. I znów sprawa została zgłoszona, również przy udziale CMok. Doszło do spotkania w Podlaskiej Izbie Rolniczej, w sprawę zaangażował się resort rolnictwa, ale to, czy uda się wypracować kompromis, pozostaje otwartą kwestią”.
Póki co stoimy nad jednym z rowów, z którego dość wartko spływa woda. Nic nie wskazuje na to, by ktoś miał zatrzymać jej ucieczkę. Wiktor przekonuje jednak, że kompromis jest możliwy, choć oznaczałby zmianę dotychczasowego użytkowania tego obszaru. Jeśli udałoby się pogodzić w tym miejscu interesy różnych grup, byłby to dobry przykład dla innych podobnych obszarów.
Wiktor zwraca moją uwagę także na kwestię różnorodności gatunków:
Owszem, może to miejsce dla niektórych wygląda ładnie. Jest zielona trwa, wygląda fajnie, ale na tak przekształconym obszarze jest już trzykrotnie mniej gatunków niż na Ławkach, skąd przyjechaliśmy. I nie liczba jest najważniejsza, lecz jakość. Tutaj mamy pospolite gatunki traw, ponieważ w profilu glebowym pojawił się tlen, a torf stracił swoje właściwości. Jest suchy, nie tak bardzo nasiąknięty wodą. Już od pół wieku trwa tu proces zanikania torfowiska i jego osiadania.
Tuż obok nas stoją tabliczki z napisem „rezerwat przyrody”. Okazuje się, że kiedy doszło do melioracji, uznano, że trzeba wykroić niewielką część przekształcanego Bagna Wizna, na którym występowały wtedy botaniczne rzadkości – wśród nich gnidosz królewski i miodokwiat krzyżowy z Polskiej czerwonej księgi roślin. Niestety, osuszanie torfowiska ma wpływ na cały obszar, a naiwnością byłoby twierdzenie, że wyspa wśród zmeliorowanych mokradeł utrzyma status ostoi cennych gatunków. W rezultacie po gnidoszu i miodokwiecie nie ma już śladu, a w rezerwacie królują dziś pokrzywy.
Wiktor prowadzi nas w stronę rezerwatu. Od razu możemy zauważyć, jaki wpływ na drzewa miało osuszenie torfowiska. Ich korzenie są widoczne, co oznacza, że grunt zanika wraz z rozkładem torfu – a tempo tego rozkładu przyspieszyły same drzewa. To zresztą widać na pierwszy rzut oka: po jednej stronie mamy łąkę, na której nie doszło do zarastania, a po drugiej stronie rezerwat, gdzie pojawiły się drzewa. Obszar rezerwatu jest położony wyraźnie niżej.
Opuszczamy Bagno Wizna i przenosimy do baru U Dany, z którego rozciąga się widok na Narew tuż poniżej ujścia Biebrzy. Dawniej Wiktor kończył w tym miejscu swoje biebrzańskie spływy.
Wracamy do tematu doliny tej rzeki. Pytam Wiktora o to, jak ocenia jej stan i co należy zrobić, żeby to miejsce uratować.
Torfowiska biebrzańskie trwały przez tysiące lat bez koszenia. Wynikało to z ich nasycenia wodą i chociaż pojawiały się na nich drzewa i krzewy, to było ich stosunkowo mało. Problem zarastania torfowisk jest rezultatem przekształcenia tych obszarów przez człowieka. Powinniśmy zdać sobie sprawę, że około połowa torfowisk doliny Biebrzy jest osuszona. Dotyczy to zarówno terenu parku narodowego, jak i przylegających do niego obszarów. Dlaczego od czasu powstania parku nadal utrzymuje się na jego obszarze duże połacie tych osuszonych terenów? Uważam to za skandal. Dziś dawne bagna są jednym z największych źródeł emisji gazów cieplarnianych w województwie podlaskim. Trzeba było już dawno temu zasypać rowy w tych miejscach, gdzie doszło do odwodnienia torfowisk. Robić wszystko, żeby zatrzymać ucieczkę wody. Takie działania są szczególnie istotne dla Basenu Środkowego. Owszem, ktoś się zaraz powoła na to, że trzeba chronić łąki trzęślicowe, ale nie musimy ich utrzymywać na degradujących się torfowiskach. Tam trzeba odtwarzać mokradła. Istniejące jazy i zastawki powinny być zamknięte trwale, a nie tylko okresowo, aby woda mogła się zatrzymywać i rozpocząć proces ponownego zabagnienia tych terenów.
Nierozwiązanym problemem pozostaje to, że z parkiem narodowym sąsiadują duże zmeliorowane torfowiska, które drenują również obszar BPN. „Zamiast szukać kompromisów, które oznaczają ciągły drenaż, państwo powinno wykupić te tereny i powiększyć park” – słyszę od mojego rozmówcy.
Zdaniem Wiktora sytuacja w Basenie Dolnym Biebrzy też nie jest dobra. Ze względu na wzrost temperatur i nieregularne opady na torfowiskach tego obszaru też zaczyna brakować wody. Trzeba, jak już parokrotnie wspominał Wiktor, zatrzymywać wodę wszędzie, gdzie się da. Niestety rowy melioracyjne przypominają blizny pozostawione przez działalność ludzi i dopóki ich nie zlikwidujemy, nie pomożemy bagnom. Dobrym przykładem takiej blizny jest Kosódka – gdy popatrzymy na mapę, wydaje się, że to rzeka. Ale Kosódka nią nie jest. Została wykopana przez ludzi i zabiera wodę z torfowisk. Wiktor z przekonaniem stwierdza:
Naszymi sprzymierzeńcami w ochronie mokradeł są bobry. Naprawiają to, co zepsuli ludzie. Robią to za darmo i nie muszą wnioskować o pozwolenia do stosownych urzędów, przechodzić całej biurokratycznej procedury. Nie wymagają dowozu materiałów budowlanych, nakładów inwestycyjnych i grantów. Powinniśmy ten gatunek chronić. Jest pożyteczny i odtwarza naturalną retencję, odpowiada za podniesienie poziomu wód gruntowych, do którego obniżenia doprowadzili ludzie. Nazwałbym bobra inżynierem ekosystemowym, który sprawia, że człowiek staje się zbędny w zarządzaniu przyrodą. Moim zdaniem ważne jest pozbawianie przyrody wpływu człowieka. Im mniejszy ten wpływ, tym większa dzikość i naturalność, które są wartościami samymi w sobie. Powinniśmy stale zmniejszać poziom naszej ingerencji. Dlatego lepsza jest jednorazowa ochrona czynna, na przykład zatkanie rowu i zatrzymanie wody, niż taka jej forma, która zakłada ustawiczne działania. Musimy zdawać sobie sprawę, że większość siedlisk znajdujących się na obszarach Natura 2000 to siedliska półnaturalne, związane z ekstensywnym krajobrazem przekształcanym przez człowieka od czasów średniowiecza. Powinniśmy wykonać zwrot i oddać przyrodzie część tych siedlisk, a w wypadku obszarów wodno-błotnych zmniejszyć naszą bezpośrednią ingerencję, ograniczyć ją do jednorazowych działań, które stworzą warunki do odtworzenia naturalności w danym siedlisku.
Po chwili Wiktor dodaje:
Jednocześnie należy zwrócić uwagę na rzeki. Zostały uregulowane, wepchnięte w liniową strukturę, a ich koryta uległy kilkukrotnemu skróceniu. O te rzeki, które zasilają Biebrzę, trzeba zadbać już teraz. Rzeka, która wcześniej meandrowała wśród torfowisk, odprowadzając wodę dostarczaną przez środowisko, po regulacji jest jak kanał. Woda, która na ogromnym torfowisku stagnowała przez cały rok, teraz jest szybko odprowadzana do większych rzek przecinającymi je prostymi ciekami. My tracimy wodę, degradujemy żyjącą rzekę. Wzmagają ten efekt rowy, którymi niszczy się torfowiska. Tymczasem mokradła są jak nerki w dolinie rzeki – miejsca, gdzie woda może pozbyć się tego, co zaszkodziłoby rzece. Może w torfowisku oddać azotany, fosforany i inne substancje. Od kiedy w rzecznych dolinach zabrakło torfowisk, pogarsza się stan rzek.
Na koniec naszej rozmowy Wiktor zauważa:
Niestety, ludzie wciąż panicznie boją się wody w krajobrazie i wciąż nie chcą bagien. Warto sobie zadać pytanie: co nam jest teraz, w dobie kryzysu klimatycznego, bardziej potrzebne? Zdrowe torfowiska schładzające klimat i retencjonujące wodę czy ich odwodnione połacie? Czy dawne obszary bagienne powinny być suchymi łąkami? Czy stać nas na uratę i marnotrawienie wody?
Opowieść 2
„Rzeki nima, prawie nima”
„O Kirelejson, była rzeka, nima rzeki! Słucham i nie wierze: że zalewy wyschli wierze, że mała rzeczka, że Mazurowe koryto, że chlapa za wierzbo też jakoś uwierze, ale że duża rzeka zgineła?”.
Edward Redliński, Konopielka
Nie ma już tej rzeki, którą widział Edward Redliński i z której uczynił jedną z bohaterek swoich powieści. Nie ma już rzek z czarno-białych fotografii Wiktora Wołkowa. Rzeki znikały na ich oczach. Obaj zatrzymali w słowach i obrazach pejzaże rzecznych dolin, których już nie zobaczę. Nie zobaczymy też dzikiej Narwi, tej pod Tykocinem i Morusami, kiedyś królestwa ptaków, którym zachwycał się Włodzimierz Puchalski. Przez kilkanaście lat dokumentował jej życie, zrealizował nawet film z tokowiska batalionów, które odbywało się jeszcze w latach 70. XX wieku w bezpośrednim sąsiedztwie Tykocina.
Puchalskiemu, pomimo jego rozpoznawalności, nie udało się zatrzymać procesu niszczenia rzecznej doliny, chociaż bardzo chciał ocalić ten „najpiękniejszy zakątek polskiego egzotyzmu”, jak miał w zwyczaju nazywać to miejsce. Potem już tu nie wrócił. Wyjeżdżając z Morusów, powiedział: „Nie chcę tu wracać, nie chcę niszczyć swoich pięknych wspomnień”1. Te piękne wspomnienia obejrzymy na stronach pożółkłych albumów i w filmach Puchalskiego. Zabagniona dolina rzeki stała się wielkim użytkiem rolnym.
Jeszcze inaczej wyglądały rzeki opisane przez Zygmunta Glogera, który pozostawił po sobie opis podróży z biegiem Biebrzy. W jego książce Dolinami rzek czytamy: „Wśród niziny, stanowiącej rozległą równinę łąk, wije się kręto wstęga czystej, na kilkadziesiąt kroków szerokiej i na kilka łokci głębokiej rzeki, z dnem w niektórych miejscach piaszczystem, a nigdzie kamienistem. Nie spotykamy tu wśród łąk ani pagórków, ani lasów, ani wiosek lub pojedynczych siedzib ludzkich”2.
A dziś? Jaka powinna być dzika nizinna rzeka? Powinna być wolna. Nie może przypominać rowu. Nie może płynąć prostym kanałem. Powinna się wić jak wstążka. Zmieniać swój bieg. Powinna meandrować, tworzyć zakola, przepływać przez bagna. Na jej brzegach nie powinno wycinać się drzew i krzewów, które dają cień – a jeśli wpadną do rzeki, niech w niej zostaną. Każdego roku zdrowa i dzika rzeka rozlewa, nawadniając dolinę, tworząc miejsca tarliskowe dla ryb.
Ilekroć chodziłem nad rzekę i spotykałem najstarszych mieszkańców, którzy pamiętali czasy sprzed melioracji, nasze rozmowy zaczynały się od tego: „Panie, ta rzeka taaaka szeroka była. A ryby! Panie, chodziło się po rozlewiskach i rękami brało na wiosnę to, co wpłynęło do nich. Na wędkę się łowiło taaakie szczupaki. Wszystko w tej rzece było. Nawet raki”. Problem w tym, że takich żyjących świadków jest coraz mniej. Odchodzą, a wraz z nimi znika żywa pamięć. W ich głosach zawsze wybrzmiewa nostalgia. Może nie wynika z troski o rzekę? Może to oznaka starości, rozrachunku z życiem i woli powrotu do dawnych czasów? Wielu z tych, którzy z takim rozrzewnieniem wspominają dawną rzekę, to krótkoterminowi beneficjenci jej regulacji i zmeliorowanych bagien. Może dostrzegają, że to, co stało się z ich Nurką, Brzozówką czy Jaskranką, nie było dobre, ale nie chcą się do tego przyznać?
Żal za utraconą rzeką wybrzmiewa coraz ciszej. Ci, którzy już nie pamiętają tamtej wielkiej wody, tamtych dużych ryb, niekoniecznie interesują się rzeką. Nie zawsze się o nią troszczą. Na szczęście w różnych miejscach w Polsce miłośniczki i miłośnicy rzek zaczynają działać. Tworzą stowarzyszenia. Jednym z nich jest Podkarpackie Towarzystwo Przyrodników Wolne Rzeki. Nazwa przedstawia cel, do którego dąży grupa przyrodników zrzeszonych w tej organizacji: „Nazwa Wolne Rzeki składa się z dwóch słów. Pierwsze – wolność, odnosi się zarówno do spontanicznych procesów przyrodniczych kształtujących ekosystemy, jak i do prawa dzikiej przyrody do istnienia. Drugie, rzeki, wskazuje na główny obiekt naszego zainteresowania”3.
Mało optymistycznie brzmi diagnoza stanu polskich rzek postawiona przez Wolne Rzeki:
Stan większości rzek jest fatalny. Są one podzielone barierami, zanieczyszczone, uregulowane, a do tego na bieżąco pozbawiane naturalnych form korytowych, rumoszu drzewnego i wszelkich przejawów renaturyzacji. Pretekstem do niszczenia rzek od lat jest ochrona przeciwpowodziowa. Najczęściej wykonywane regulacje, w ramach tzw. prac utrzymaniowych na rzekach, mają jednak z ochroną przeciwpowodziową mało wspólnego. Podobnie jest z działaniami dotyczącymi suszy. Nawet nazwa największego projektu: „Plan przeciwdziałania skutkom suszy” wskazuje na to, że jego założenia nie mają zapobiegać przyczynom, a pozorować leczenie skutków. W ciągu ostatnich 300 lat w Europie osuszono 90% bagien. Z krajobrazu zniknęły torfowiska, oczka wodne, starorzecza i szerokie doliny zalewowe. Zwykle osuszanie to podyktowane było chęcią zdobycia terenu dla rolnictwa lub osadnictwa. Wiele osuszonych mokradeł nie było jednak nigdy użytkowanych lub straciło użytkowe funkcje krótko po osuszeniu. Niestety, straciły one także możliwość regeneracji, sekwestracji dwutlenku węgla, nastąpiła ich ciężka do odwrócenia degradacja. Długość sieci rowów melioracyjnych w Polsce jest ponad dwukrotnie większa niż długość rzek!4
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. M. Markiewicz, Duchy gniewnej rzeki, „Dzikie Życie” 1999 nr 4(58), https://dzikiezycie.pl/archiwum/1999/kwiecien-1999/duchy-gniewnej-rzeki, dostęp: 25.05.2023. [wróć]
2. Z. Gloger, Dolinami rzek. Opisy podróży wzdłuż Niemna, Wisły, Bugu i Biebrzy, Warszawa 1903. [wróć]
3. Podkarpackie Towarzystwo Przyrodników Wolne Rzeki, www.wolnerzeki.pl, dostęp: 25.05.2023. [wróć]
4.Ibidem.[wróć]