Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kolejny, już trzeci tom niezwykłych przygód londyńskiego prawnika, Matthew Shardlake’a, oraz jego asystenta, Jacka Baraka pióra C. J. Sansoma, autora wydanych w Polsce książek „Komisarz” i „Alchemik”.
Anglia, rok 1541. Po wykryciu kolejnego spisku, Henryk VIII wyrusza na północ kraju, by ugruntować tam swoją władzę. Władcy towarzyszy Matthew Shardlake, któremu arcybiskup Cranmer zlecił ważną misję. Jeden z ocalałych przywódców rebelii, sir Edward Broderick, zna najgłębsze sekrety spiskowców. Jego wiedza jest bezcenna i Shadlake musi dopilnować, by mężczyzna trafił do Tower w jednym kawałku... Jednak sprawy szybko zaczynają się komplikować. Po przybyciu do Yorku, Shardlake zostaje zamieszany w tajemnicze morderstwo – komuś najwyraźniej bardzo zależy na tym, by pozbyć się niewygodnego wysłannika. Niedługo później sir Broderick podejmuje nieudaną próbę samobójczą... Shardlake i Barak muszą się spieszyć, jeśli chcą dowieźć byłego przywódcę rebelii do Tower – życiu ich wszystkich grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Jaką tajemnicę skrywa więzień i komu najbardziej zależy, by nigdy nie ujrzała światła dziennego?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 736
Tytuł oryginału:
SOVEREIGN
Copyright © C.J. Sansom 2006
All rights reserved
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2017
Polish translation copyright © Zbigniew Kościuk 2012
Redakcja: Jacek Ring
Ilustracja na okładce: @ Ashmolean Museum/Heritage Images
Opracowanie graficzne okładki: PLUS 2 Witold Kuśmierczyk
ISBN 978-83-8361-326-0
Wydawca
Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.
Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa
wydawnictwoalbatros.com
Facebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Konwersja do formatów epub i mobi
na zlecenie Woblink
woblink.com
Jan Żaborowski
Pod drzewami panowała ciemność, przez półnagie konary przenikały jedynie słabe promienie księżyca. Ziemię zaścielała gruba warstwa liści, która powodowała, że końskie kopyta wydawały ledwie słyszalny dźwięk, trudno więc było stwierdzić, czy nie zboczyliśmy z drogi. Podłej drogi, jak ją określił Barak, nie przestając narzekać na barbarzyńską krainę, do której go przywiodłem. Nie odpowiedziałem na jego skargi, byłem bowiem wielce utrudzony, a mój chory grzbiet i nogi w ciężkich butach do jazdy były sztywne niczym deska. Martwiła mnie też osobliwa misja, która nas czekała. Wypuściwszy na chwilę lejce, namacałem spoczywającą w kieszeni pieczęć arcybiskupa. Ująłem ją w palce niczym talizman, wspominając obietnicę Cranmera: „Niebezpieczeństwo minęło, nic wam nie grozi”.
Pozostawiłem też za sobą inne zmartwienia, sześć dni wcześniej pochowałem ojca w Lichfield. Razem z Barakiem od pięciu dni z mozołem podążaliśmy na północ lichymi drogami zniszczonymi podczas deszczowego lata roku tysiąc pięćset czterdziestego pierwszego. Znaleźliśmy się w dzikiej krainie z wioskami o starych, długich chałupach przypominających norę, krytych strzechami i darniną, w których ludzie mieszkali wespół z bydłem. Tego popołudnia we Flaxby zboczyliśmy z traktu Great North. Barak chciał zanocować w gospodzie, lecz nalegałem, abyśmy kontynuowali podróż, nawet gdyby miało nam to zająć całą noc. Przypomniałem mu, że jesteśmy spóźnieni, jako że jutro dwunasty września, i że powinniśmy znaleźć się na miejscu kilka dni przed przybyciem króla.
Niebawem trakt zamienił się w bagniste bajoro, gdy więc zapadła noc, skręciliśmy na suchszą drogę wiodącą na północ przez zalesione obszary, jałowe pola i pożółkłe rżyska, na których świnie ryły w poszukiwaniu pokarmu.
Zalesione tereny przeszły w knieję i od kilku godzin jechaliśmy w gęstwinie. W ciemności zboczyliśmy z głównego szlaku, którego w ciemności sam diabeł nie zdołałby wypatrzyć. Wokół panowała całkowita cisza przerywana jedynie szelestem liści i trzaskiem zarośli, przez które uciekał dzik lub żbik. Konie obładowane torbami z odzieżą i innymi niezbędnymi sprzętami były wyczerpane podobnie jak my. Czułem, że Genesis jest zmęczony, a Sukey, zwykle pełna energii klacz Baraka, bez sprzeciwu dostosowała się do tempa mojego wierzchowca.
– Zabłądziliśmy – mruknął Barak.
– W gospodzie powiedzieli, żebyśmy podążali na południe głównym traktem przez las. Tak czy owak, wkrótce nadejdzie świt – odrzekłem. – Wówczas zorientujemy się, gdzie jesteśmy.
– Mam wrażenie, że dotarliśmy do Szkocji – odburknął znużonym głosem Barak. – Nie byłbym zaskoczony, gdyby porwano nas dla okupu. – Nie odpowiedziałem zmęczony jego narzekaniem, toteż jechaliśmy dalej w milczeniu.
Powróciłem myślami do pogrzebu ojca, który odbył się tydzień temu. Ponownie ujrzałem małą garstkę ludzi zgromadzonych wokół grobu i trumnę opuszczaną do dołu. Kuzynka Bess znalazła ojca martwego w łożu, kiedy przyniosła mu jadło.
– Nie wiedziałem, że jest tak poważnie chory – rzekłem jej, gdy wracaliśmy do domu po uroczystości. – Zaopiekowałbym się nim.
Pokręciła głową ze znużeniem.
– Byłeś daleko, w Londynie. Nie widzieliśmy cię od ponad roku. – Spojrzała na mnie z wyrzutem.
– Miałem trudności, Bess. Mimo to przyjechałbym.
Westchnęła.
– Załamał się, gdy stary William Poer odszedł zeszłej jesieni. Przez ostatnie lata trudzili się, by gospodarstwo przyniosło zysk. Kiedy William odszedł, twój ojciec się poddał. – Przerwała na chwilę. – Rzekłam mu, że powinien się z tobą skontaktować, lecz tego nie uczynił. Bóg wystawił nas na ciężkie próby. W ubiegłym roku susza, w tym ciągłe deszcze. Chyba wstydził się tego, iż popadł w trudności. Później zabrała go gorączka.
Skinąłem głową. Byłem zaszokowany, gdy dowiedziałem się, że gospodarstwo, na którym się wychowałem i które obecnie stało się moją własnością, jest poważnie zadłużone. Ojciec dobiegał siedemdziesiątki, a jego sługa William był niewiele młodszy od niego. Nie mieli dość siły, aby zajmować się ziemią jak należy, a ostatnie zbiory były mizerne. Aby móc dalej prowadzić gospodarstwo, ojciec musiał obciążyć hipotekę, biorąc pożyczkę u dużego posiadacza ziemskiego z Lichfield. Dowiedziałem się o tym zaraz po śmierci ojca, gdy ów człowiek powiadomił mnie o długu, dając do zrozumienia, iż wątpi, czy wartość gospodarstwa w całości pokryje należność. Podobnie jak wielu ówczesnych właścicieli ziemskich zabiegał o powiększenie pastwisk dla owiec, a udzielanie pożyczek na wysoki procent leciwym gospodarzom było jedną z metod realizacji tego celu.
– Pan Henry to pijawka – odrzekłem z goryczą.
– Co masz zamiar uczynić? Dopuścisz do ogłoszenia niewypłacalności?
– Nie – zaprzeczyłem. – Nie zhańbię imienia ojca. Spłacę dług. Bóg wie, że jestem mu to winien.
– Słusznie.
Wstrzymałem konia, słysząc za plecami pełne sprzeciwu rżenie. Barak ściągnął wodze Sukey, zmuszając ją, by stanęła. Zatrzymałem konia i odwróciłem się w siodle. Zarys postaci Baraka wśród drzew stał się nieco wyraźniejszy. Nadchodził świt.
– Spójrz tam! – powiedział, wskazując przed siebie.
W kierunku, który pokazywał, drzewa się przerzedzały. W oddali dostrzegłem czerwone światełko nisko na niebie.
– To lampa, której kazali nam wypatrywać – oznajmiłem triumfalnie. – Zapalają ją na wieży kościoła, aby wskazywała drogę podróżnym. Jesteśmy w lesie Galtres, tak jak mówiłem!
Wyjechaliśmy spomiędzy drzew. Kiedy niebo poczęło się rozjaśniać, od strony rzeki powiał zimny wiatr. Owinęliśmy się szczelniej pelerynami i ruszyliśmy w dół, w kierunku Yorku.
Główny trakt wiodący do miasta był pełen jucznych koni i fur obładowanych wszelkiego rodzaju żywnością. Sunęły nim też ogromne wozy drwali z niebezpiecznie chybocącymi kłodami drewna. W oddali majaczyły mury Yorku poczerniałe od dymu minionych wieków. Nad nimi górowały wieże niezliczonych kościołów, a nad tym wszystkim wznosiły się dumnie bliźniacze wieże Minsteru.
– Taki tu tłok, jak na Cheapside w dzień targu – zauważyłem.
– Wiozą te dobra dla okazałej królewskiej świty.
Jechaliśmy powoli w ciżbie tak gęstej, iż rzadko udawało się nam poruszać w tempie szybszym od kroku pieszego. Spojrzałem z ukosa na mojego towarzysza. Upłynął ponad rok od czasu, gdy zatrudniłem Jacka Baraka w swojej kancelarii po ścięciu jego dawnego pana. Ten niegdysiejszy londyński ulicznik trafił na służbę do Thomasa Cromwella, wykonując dlań podejrzaną robotę. Chociaż był inteligentny, a także potrafił czytać i pisać, wszystko wskazywało na to, że nie jest właściwym kandydatem. Mimo to nie żałowałem podjętej decyzji. Barak bez trudu przystosował się do nowej pracy i wytrwale studiował prawo. Nikt lepiej od niego nie potrafił skłonić świadka do trzymania się sedna sprawy w pisemnym oświadczeniu lub rozwikłać zagmatwanej historii, a jego cyniczny, niezależny pogląd na nasz system prawny stanowił odpowiednią przeciwwagę dla mojego entuzjazmu. Po ostatniej przygodzie z ogniem greckim zaprzyjaźniliśmy się, prosiłem też, by zwracał się do mnie po imieniu.
W ostatnich miesiącach często jednak sprawiał wrażenie przygnębionego, czasem też zapominał o należnym sobie miejscu, przybierając prostacką i szyderczą pozę typową dla okresu, w którym go poznałem. Lękałem się, że praca w kancelarii zaczęła go nużyć, dlatego miałem nadzieję, iż wyprawa do Yorku poprawi mu nastrój. Niestety, jak na londyńczyka przystało, był uprzedzony do północy i jej mieszkańców, co powodowało, że przez całą drogę skarżył się i narzekał.
Wzdłuż traktu zaczęły pojawiać się domy, a później po prawej wyrósł stary, wysoki mur zwieńczony blankami, nad którym zamajaczyła ogromna wieża. Mur patrolowali wartownicy w stalowych hełmach i białych bluzach z czerwonym krzyżem, znakiem królewskich łuczników. Zamiast łuków i strzał mieli miecze i budzące trwogę piki. Niektórzy nawet długie rusznice. Zza muru dobiegał przeraźliwy huk i odgłosy kucia.
– To pewnie dawne opactwo Świętej Marii, w którym się zatrzymamy – rzekłem. – Wygląda na to, że praca idzie pełną parą. Chcą przygotować wszystko na przyjazd króla.
– Zajdziemy tam, aby zostawić bagaże?
– Nie, pierwej spotkamy się z Wrenne’em, a następnie pojedziemy do zamku.
– Aby pomówić z więźniem? – zapytał cicho Barak.
– Tak.
Barak podniósł głowę, spoglądając na mury.
– Opactwo Świętej Marii jest dobrze strzeżone.
– Król nie jest pewny, czy zostanie dobrze przyjęty po tym, co tu się wydarzyło.
Chociaż wyrzekłem te słowa przyciszonym głosem, człowiek prowadzący przed nami jucznego konia obładowanego ziarnem odwrócił się, rzucając nam ostre spojrzenie. Kiedy Barak uniósł brwi, odwrócił wzrok. Ciekawym, czy był jednym z informatorów Rady Północy. Pewnie mieli teraz w Yorku huk roboty.
– Może powinieneś przywdziać swoją prawniczą szatę – zasugerował Barak, wskazując głową przed siebie. Wozy i handlarze wchodzili na teren opactwa przez dużą furtę w murach. Tuż za nią mur zbiegał się pod kątem prostym z murami miasta. W pobliżu stała wartownia z herbem Yorku – pięcioma białymi lwami na czerwonym polu. Zauważyłem tam więcej straży – wartowników w stalowych hełmach z napierśnikami i pikami. Za murem na tle szarego nieba wznosiły się ogromne wieże Minsteru.
– Zbytnio jestem zmęczony, aby wyciągać ją z torby. – Poklepałem się po kieszeni kurtki. – Mam pełnomocnictwa od szambelana. – Wiozłem też pieczęć Cranmera, lecz mogłem ją pokazać tylko jednej osobie. Spojrzałem przed siebie i przeszedł mnie dreszcz, chociaż ostrzeżono mnie przed tym widokiem. Na wysokich tyczkach tkwiły cztery odrąbane głowy. Spalone i poczerniałe od słońca, częściowo rozdziobane przez wrony. Wiedziałem, że wiosną aresztowano i stracono w Yorku dwunastu spiskowców, a ich głowy i poćwiartowane ciała ku przestrodze zatknięto na palach we wszystkich bramach miasta.
Przystanęliśmy na końcu małej kolejki, a konie zwiesiły łby ze znużenia. Wartownicy zatrzymali licho odzianego człowieka, wypytując go ostro o powód przyjazdu do miasta.
– Mogliby się pośpieszyć – szepnął Barak. – Umieram z głodu.
– Wiem. Daj spokój, jesteśmy następni.
Jeden ze strażników chwycił wodze Genesis, a drugi zapytał, jaki interes sprowadza mnie do Yorku. Przemawiał z południowym akcentem, a jego twarz była surowa i poznaczona zmarszczkami. Pokazałem mu glejt.
– Królewski prawnik? – zapytał.
– Tak. To mój asystent. Przybyliśmy, aby pomóc w rozpatrywaniu petycji adresowanych do Jego Królewskiej Wysokości.
– Miejscowi potrzebują twardej ręki – odparł wartownik, a następnie zwinął list i dał znak, abyśmy ruszali. Przejeżdżając pod barbakanem, wzdrygnąłem się na widok wielkiego kawałka mięsa przybitego do bramy, wokół którego unosiła się chmara much.
– Poćwiartowane ciała buntowników – zauważył Barak z grymasem na twarzy.
– Tak.
Pokiwałem głową na myśl o nieodgadnionych kolejach losu. Gdyby nie spisek wykryty ostatniej wiosny, nie byłoby mnie tu, a król nie wyruszyłby w podróż na północ, największy i najbardziej okazały objazd w dziejach Anglii. We wnętrzu barbakanu rozległ się stukot końskich kopyt, a chwilę później wjechaliśmy do miasta.
Tuż za bramą biegła wąska uliczka, przy której stały trzypiętrowe domy z wystającymi na zewnątrz dachami. Przed nimi ciągnął się rząd straganów. Kupcy przycupnęli na klocach drewna, gromko zachwalając swój towar. Uderzył mnie ubogi wygląd Yorku. Niektóre z domostw wymagały pilnej naprawy. W miejscu, gdzie odpadł tynk, widniały poczerniałe belki. Uliczki niewiele się różniły od błotnistego traktu. Gęsta ciżba powodowała, że posuwaliśmy się z trudem, wiedziałem jednak, iż Wrenne, podobnie jak wszyscy czołowi prawnicy, mieszka w zaułku Minster Close, który łatwo odnaleźć, albowiem gmach Minsteru górował nad miastem.
– Jestem głodny – oznajmił Barak. – Zjedzmy śniadanie.
Przed nami ukazała się kolejna wysoka zapora. Pomyślałem, że York to miasto murów. W oddali majaczył zarys Minsteru, przed nami zaś rozciągał się duży plac wypełniony straganami osłoniętymi jaskrawymi markizami łopoczącymi w powiewach chłodnego, wilgotnego wietrzyku. Gospodynie w ciężkich spódnicach wykłócały się ze straganiarzami, rzemieślnicy w jasnych barwach swego cechu pogardliwie spoglądali na wyłożone towary, a obdarta dziatwa i psy myszkowali w poszukiwaniu resztek. Strażnik w liberii z herbem miasta stał nieopodal, obserwując tłuszczę.
Grupka wysokich, jasnowłosych mężczyzn z psami wiodła na skraj targowiska stadko osobliwych owiec o czarnych łbach. Spojrzałem z zaciekawieniem na ogorzałe twarze mężczyzn i ciężkie wełniane kurtki. Musieli to być legendarni mieszkańcy północnych hrabstw stanowiący trzon rebelii, która wybuchła tutaj pięć lat temu. Minąłem również duchownych w czarnych habitach i kapelanów w brązowych kapturach na głowie, jak wchodzili i wychodzili przez furtę prowadzącą do Minsteru.
Barak podjechał do straganu z jadłem, pochylił się i z końskiego grzbietu zapytał, ile kosztują dwa pierogi z baraniną. Kupiec spojrzał pytająco, nie rozumiejąc jego londyńskiego akcentu.
– Przybyliście z południa? – burknął.
– Tak, zgłodnieliśmy. Ile chcecie… za dwa… pierogi? – Barak mówił głośno i powoli, jakby rozmawiał z idiotą.
Straganiarz rzucił mu gniewne spojrzenie.
– Moja to wina, że gdaczecie jak kaczka? – zapytał.
– A wy cedzicie słowa, jakby kto przesuwał nożem po patelni.
Dwaj rośli mężowie z północnych dolin, którzy przechodzili między straganami, przystanęli i spojrzeli w naszą stronę.
– Czy ten pies z południa cię niepokoi? – zapytał kupca jeden z nich. Drugi ujął wielkim stwardniałym łapskiem wodze Sukey.
– Puszczaj, chamie – rzekł groźnie Barak.
Ze zdumieniem dostrzegłem wściekłość malującą się na twarzy tamtego.
– Chojrak z południa. Myśli, że skoro do miasta przyjedzie tłusty Henryk, może nas znieważać do woli.
– Pocałuj mnie w dupę – odparł Barak, uważnie obserwując tamtego.
Gdy nieznajomy sięgnął po miecz, dłoń Baraka też powędrowała w kierunku pochwy.
– Wybaczcie, panie – rzekłem spokojnie, choć serce waliło mi gwałtownie. – Mój człowiek nie chciał wyrządzić krzywdy kupczykowi… jechaliśmy całą noc…
Tamten spojrzał na mnie z odrazą.
– Pan garbus? Przyjechałeś, aby pozbawić nas reszty pieniędzy? – Począł wyciągać miecz, lecz zamarł, czując na piersi ostrze piki. Podbiegło do nas dwóch strażników miejskich, wyczuwając nadciągające kłopoty.
– Ręce precz od mieczy! – krzyknął jeden, mierząc piką w serce tamtego. Drugi skierował pikę w stronę Baraka. Wokół nas zebrał się tłum ciekawskich.
– O co poszło? – spytał gniewnie strażnik
– Ten z południa obraził straganiarza! – zawołał ktoś z ciżby.
Strażnik skinął głową. Był korpulentnym mężczyzną w średnim wieku o przenikliwych oczach.
– Ci z południa są pozbawieni ogłady – zauważył głośno. – Powinieneś był się tego spodziewać, straganiarzu. – W tłumie rozległy się śmiechy, któryś z gapiów zaklaskał.
– Chcieliśmy jedynie kupić dwa pierogi – rzekł Barak.
Strażnik skinął głową handlarzowi.
– Podaj mu dwa.
Straganiarz wręczył Barakowi dwa baranie pierogi.
– Ile?
Handlarz uniósł wzrok ku niebu.
– Jedną sześciopensówkę.
– Za dwa pierogi? – spytał z niedowierzaniem Barak.
– Zapłać mu – prychnął strażnik. Widząc, że Barak się waha, wcisnąłem mu pośpiesznie dwie monety. Straganiarz sprawdził je ostentacyjnie zębami, a następnie wsunął do sakwy. Strażnik nachylił się ku mnie i szepnął:
– A teraz zmiatajcie stąd, panie. I rzeknijcie swojemu człowiekowi, aby baczył, jak się zachowuje. Chyba nie chcecie wywoływać burd przed wizytą króla? – Uniósł brwi, obserwując, jak odjeżdżamy w stronę furty Minsteru. Zsiedliśmy sztywno przy ławie opartej o mur, przywiązaliśmy konie i usiedliśmy.
– Ależ mnie bolą nogi – rzekł Barak.
– Mnie też. – Miałem wrażenie, że nie należą do mnie, a plecy dokuczały mi okrutnie.
Barak ugryzł pieróg.
– Dobry – powiedział z lekka zaskoczony.
– Musisz baczyć na słowa – rzekłem cicho. – Wiesz, że nas tu nie lubią.
– Odwzajemniam to uczucie. Głupcy. – Rzucił gniewne spojrzenie w kierunku straganiarza.
– Posłuchaj – kontynuowałem przyciszonym głosem. – Starają się zachować spokój. Jeśli będziesz traktował ludzi tak jak owego straganiarza, nie tylko skończymy z mieczem w brzuchu, lecz zakłócimy królewską podróż. Naprawdę tego pragniesz?
Nie odpowiedział, lecz zmarszczył brwi, wpatrując się w swoje stopy.
– Co się z tobą dzieje? – zapytałem. – Od kilku tygodni jesteś dziwnie rozdrażniony. Kiedyś potrafiłeś utrzymać język na wodzy. Miesiąc temu narobiłeś mi kłopotów, podczas rozprawy nazywając sędziego Jacksona starą gąsienicą o czerwonych oczach.
Spojrzał na mnie z tym swoim szelmowskim uśmiechem.
– Wiesz, że to prawda.
Nie zdołałem stłumić śmiechu.
– O co chodzi, Jack?
Wzruszył ramionami.
– O nic. Nie podoba mi się tutaj, nie lubię przebywać wśród tępych prostaków. – Spojrzał mi prosto w oczy. – Przepraszam za kłopot. Będę się lepiej pilnował.
Wiedząc, że trudno mu wykrztusić słowo „przepraszam”, skinąłem potakująco głową. Mimo to byłem pewny, że jego nastrój nie był wywołany jedynie niechęcią do północy. Spojrzałem w zamyśleniu na swój pieróg. Barak przypatrywał się targowisku badawczym wzrokiem.
– Interesy kiepsko idą – zauważył.
– Handel od wielu lat utyka. Likwidacja klasztorów jedynie pogorszyła sytuację. W tej części kraju było wiele majątków zakonnych. Jeszcze trzy lub cztery lata temu wielu kupujących nosiłoby duchowne lub zakonne szaty.
– Teraz to już przeszłość. – Barak dokończył pierożek i otarł usta dłonią.
Wstałem na sztywnych nogach.
– Poszukajmy Wrenne’a i odbierzmy nasze rozkazy.
– Sądzisz, że ujrzymy króla, gdy przybędzie do miasta? – zapytał Barak. – Z bliska?
– To możliwe.
Wydął policzki. Z radością stwierdziłem, że nie tylko ja czułem się onieśmielony tą perspektywą.
– W jego orszaku będzie dawny wróg, którego lepiej unikać – dodałem.
Odwrócił się gwałtownie.
– Kto?
– Sir Richard Rich. Przybędzie wraz z królem i członkami Tajnej Rady Królewskiej. Cranmer mi o tym powiedział. Jak rzekłem, bacz, co czynisz. Nie ściągaj na nas uwagi. Jeśli to możliwe, powinniśmy trzymać się z boku.
Odwiązaliśmy konie i podprowadziliśmy je pod bramę, gdzie kolejny wartownik skierował pikę w naszą pierś. Ponownie wyciągnąłem list z pełnomocnictwem i zostaliśmy wpuszczeni do środka. Przed nami stanął ogromny gmach Minsteru.
– Jest olbrzymi. – Barak westchnął.
Znaleźliśmy się na szerokim kamiennym dziedzińcu, wokół którego stały domy o zaokrąglonych rogach, ocienione przez bryłę Minsteru.
– To największy gmach na północy kraju. Wielkością nie ustępuje katedrze Świętego Pawła. – Spojrzałem na ogromne wrota pod misternie zdobionym łukiem, w pobliżu rozmawiali ludzie prowadzący interesy. Poniżej, na stopniach schodów, przysiedli żebracy z miseczkami na jałmużnę. Czułem pokusę, aby zajrzeć do środka, lecz odwróciłem się, jako że powinniśmy byli zameldować się u Wrenne’a wczorajszego dnia. Przypomniałem sobie otrzymane wskazówki i zwróciłem kroki ku domowi z królewskim herbem nad drzwiami. – Tam – rzekłem. Powiedliśmy konie przez podwórzec, uważając, aby nie poślizgnąć się na liściach, które opadły z drzew rosnących wokół zaułka.
– Wiesz, jakim człowiekiem jest ów Wrenne? – spytał Barak.
– Wiem jedynie, że to znany obrońca z Yorku, który często pracował dla Korony. Sądzę, że to mąż posunięty w latach.
– Miejmy nadzieję, że nie trafimy na drżącego staruszka niezdolnego do żadnej pracy.
– Zapewne to człek kompetentny, skoro rozpatruje petycje kierowane do króla. Musi się też cieszyć zaufaniem naszego władcy.
Wprowadziliśmy konie w uliczkę, przy której stały ciasno stłoczone stare domy. Kazano mi szukać narożnej kamienicy po prawej. Okazała się wysoka i bardzo stara. Zapukałem do drzwi. Po chwili usłyszałem dźwięk kroków i ujrzałem starszą niewiastę. Miała okrągłą, pomarszczoną twarz okoloną siwymi włosami. Spojrzała na mnie badawczym wzrokiem.
– Słucham?
– Czy pan Wrenne jest u siebie?
– Przybywacie z Londynu?
Uniosłem lekko brwi, słysząc taki brak szacunku.
– Tak, nazywam się Matthew Shardlake, a to mój asystent, pan Barak.
– Spodziewaliśmy się panów wczoraj. Pan się o was niepokoił.
– Zabłądziliśmy w kniei Galtres.
– Nie wy jedni.
Wskazałem głową konie.
– Jesteśmy utrudzeni. My i nasze konie.
– Potwornie utrudzeni – dodał wymownie Barak.
– Wejdźcie do środka. Zawołam stajennego. Odprowadzi konie i je oporządzi.
– Dziękujemy.
– Pan wyszedł w interesach, wróci niebawem. Jesteście głodni, jak mniemam.
– Dziękujemy jejmości – odparłem, choć zjedzony pierożek sprawił, że mój głód osłabł.
Starsza niewiasta odwróciła się i wolnym krokiem wprowadziła nas do centralnego holu urządzonego w dawnym stylu, z umieszczonym pośrodku paleniskiem. Na nim spoczywały świeże polana, a dym wznosił się leniwie do otworu kominowego wśród poczerniałych krokwi. Na kredensie leżały ładne srebrne sztućce, lecz zasłona za stojącym na podeście stołem sprawiała wrażenie zakurzonej. Sokół wędrowny o wspaniałym szarym upierzeniu siedział na żerdzi obok ognia. Zwrócił ku nam olbrzymie oczy drapieżcy, gdym przypatrywał się stertom książek rozrzuconym po całej izbie, na krzesłach, na drewnianej skrzyni i przy ścianach, w stosach gotowych runąć w każdej chwili. Z wyjątkiem biblioteki nigdy nie widziałem tylu ksiąg w jednym miejscu.
– Widzę, że chlebodawca jejmości jest miłośnikiem książek – zauważyłem.
– Tak – odparła staruszka. – Przyniosę zupę – rzekła na odchodnym.
– Nie zawadziłaby odrobina piwa! – zawołał za nią Barak, sadowiąc się na ławie przykrytej owczą skórą i poduszkami. Podniosłem duże stare tomiszcze oprawione w cielęcą skórę, otworzyłem i uniosłem brwi ze zdumienia.
– Na Boga, toż to jeden ze starych woluminów ręcznie zdobionych przez mnichów. – Odwróciłem kilka stronic. Była to pięknie kaligrafowana i iluminowana Historia ecclesiastica gentis Anglorum Bedy Czcigodnego.
– Wszystkie owe księgi powinny były trafić do ognia – zauważył Barak. – Mistrz Wrenne nie jest wystarczająco ostrożny.
– Słusznie prawisz. Nie jest też zwolennikiem reform. – Odłożyłem księgę na miejsce, kaszląc z powodu obłoku kurzu, który wzbił się w górę. – Dobry Jezu, owa gosposia nie garnie się do roboty.
– Odniosłem wrażenie, że wolałaby ją złożyć na moje barki. Jeśli jest równie stara jak Wrenne, może być kimś więcej niż gosposią. Nie miej przesadnego mniemania o jego guście. – Barak usadowił się na poduszkach i zamknął powieki. Ja umościłem się w fotelu, próbując jak najwygodniej ułożyć zesztywniałe nogi. Oczy poczęły mi się zamykać, gdy staruszka wróciła, niosąc tacę z dwiema miskami zupy i dwoma dzbankami piwa. Zaczęliśmy jeść nazbyt ochoczo, lecz zupa okazała się pozbawiona smaku i przypraw, choć sycąca. Później Barak ponownie zamknął powieki. Zastanawiałem się, czy nie dać mu kuksańca, albowiem rzeczą nieobyczajną jest drzemanie w izbie gospodarza, wiedziałem jednak, że jest zmęczony. W domu panowała cisza – słychać było jedynie hałas dolatujący przez okna i cichy trzask ognia. Zamknąłem oczy podobnie jak Barak. Przesunąłem dłonią po kieszeni, w której spoczywała pieczęć arcybiskupa Cranmera, cofając się myślami kilka tygodni, kiedy wszystko się zaczęło.
Ostatni rok był dla mnie wyjątkowo trudny. Po upadku Cromwella uważano za niebezpieczne utrzymywanie kontaktów z jego dawnymi współpracownikami, dlatego straciłem sporo klientów. Pogwałciłem też niepisaną regułę, reprezentując rajców Londynu w sporze z innym prawnikiem należącym do korporacji prawniczej Lincoln’s Inn. Stephen Bealknap mógł być jednym z największych łotrów, których Bóg raczył umieścić na tym padole, lecz mimo to naruszyłem zasadę solidarności zawodowej, występując przeciw niemu. Niektórzy koledzy, którzy wcześniej podsyłali mi klientów, teraz poczęli mnie unikać. Sytuacji nie ułatwiał fakt, że Bealknap miał za sobą jednego z najmożniejszych patronów w kraju – sir Richarda Richa, przewodniczącego sądu do spraw majątku likwidowanych klasztorów. Na początku września otrzymałem wiadomość o śmierci ojca. Później, pewnego ranka, gdy byłem jeszcze pogrążony w szoku i bólu, zastałem w kancelarii zatroskanego Baraka.
– Muszę z wami mówić, panie – oznajmił, spoglądając na mojego sekretarza, Skellya, który kopiował teksty z okularami na nosie połyskującymi w promieniach słońca wpadających przez okno. Wskazał głową mój gabinet. – Gdy wyjechaliście, przybył do was posłaniec – zaczął, skoro tylko drzwi się za nami zamknęły. – Z pałacu Lambeth. Arcybiskup Cranmer chce się z wami widzieć dziś wieczorem o ósmej.
Ciężko opadłem na krzesło.
– Miałem nadzieję, że wizyty możnych w końcu ustaną. – Spojrzałem badawczo na Baraka, jako że misja, której podjęliśmy się rok temu dla Cromwella, przysporzyła nam kilku wpływowych wrogów. – Sądzisz, iż może nas to narazić na niebezpieczeństwo? Doszły cię jakieś plotki? – Wiedziałem, że Barak w dalszym ciągu utrzymuje kontakty z ludźmi służącymi na królewskim dworze.
Pokręcił przecząco głową.
– Nie miałem żadnych wieści od czasu, gdy dano mi znać, że jesteśmy bezpieczni.
Odetchnąłem głęboko.
– W takim razie sprawdzę, o co chodzi.
Tego dnia z trudem koncentrowałem się na pracy. Wyszedłem wcześnie, aby wrócić do domu na obiad. Gdym zmierzał w stronę bramy, ujrzałem wysoką, chudą postać w eleganckiej jedwabnej szacie, z jasnymi puklami włosów wystającymi spod czapki. Stephen Bealknap. Najbardziej szemrany i chciwy prawnik, jakiego znałem.
– Witam, kolego Bealknap – rzekłem grzecznie, zgodnie z obyczajem obowiązującym w korporacji.
– Witam, kolego Shardlake. Słyszałem, że nie wyznaczono daty naszej rozprawy przed Sądem Kanclerskim. Są niezwykle powolni. – Pokręcił głową, choć wiedziałem, że jest rad z opóźnienia. Przedmiotem sporu były budynki małego opactwa nieopodal Cripplegate, które Bealknap nabył. Przekształcił je w nędzną kamienicę czynszową, nie zadbawszy należycie o odprowadzenie nieczystości, co wielce uprzykrzyło życie lokatorom sąsiednich domów. Spór szedł o to, czy przysługuje mu należne klasztorom wyjęcie spod władzy rady miasta. Popierał go Richard Rich, przewodniczący sądu do spraw majątku likwidowanych klasztorów, gdyby bowiem Bealknap przegrał sprawę, wartość rynkowa owych nieruchomości uległaby znacznemu obniżeniu.
– Kancelaria Sześciu Urzędów nie potrafi wytłumaczyć opóźnienia – powiedziałem Bealknapowi. Kilkakrotnie wysyłałem do nich Baraka, który potrafił być nieznośny, aby im palnął kazanie. Bez rezultatu. – Może twój przyjaciel Richard Rich zna przyczynę. – Natychmiast pożałowałem wypowiedzianych słów, albowiem sugerowałam, że sędzia sądu królewskiego jest przekupny. Uchybienie to dowodziło, jak silnego napięcia doświadczam.
Bealknap pokręcił głową.
– Przykry z was człek, kolego, skoro sugerujecie takie rzeczy. Cóż rzekłby na to skarbnik naszej korporacji?
Zagryzłem wargi.
– Wybaczcie, cofam, com rzekł.
Bealknap uśmiechnął się szeroko, odsłaniając paskudne żółte zęby.
– Przebaczam wam, kolego. Kiedy perspektywy rozstrzygnięcia nie są zachęcające, zgryzota powoduje, że człowiek się czasem zapomni. – Skłonił się i poszedł dalej. Popatrzyłem za nim, żałując, iż nie wymierzyłem tęgiego kopniaka w jego kościsty zadek.
Po obiedzie przywdziałem prawniczą togę, przeprawiłem się łodzią na drugi brzeg i ruszyłem do pałacu Lambeth. W Londynie przez całe lato panował spokój, gdyż król i jego dwór przenieśli się na północ Anglii. Wiosną rozeszły się plotki, że w Yorkshire udaremniono rebelię, król zaś zdecydował się odbyć wielką podróż, aby wzbudzić respekt i podziw mieszkańców północy. Powiadano, że Henryk i jego doradcy byli wielce zatrwożeni ostatnimi wypadkami. Mieli ku temu powody. Pięć lat wcześniej cała północna Anglia zbuntowała się przeciw zmianom religijnym. Zorganizowano wówczas Pielgrzymkę Łaski, armię buntowników liczącą trzydzieści tysięcy zbrojnych. Król doprowadził do rozejścia się wojska, składając fałszywe obietnice, a następnie powołał własną armię, by pokonać rozproszonych. Mimo to wszyscy lękali się, że północ powstanie ponownie.
Przez cały czerwiec dostawcy królewscy krążyli po Londynie, ogałacając z żywności i innych produktów wszystkie kramy i magazyny, mówiono bowiem, że na północ wyruszą trzy tysiące ludzi. Mieszkańcom małego miasta trudno było pojąć tak wielką liczbę. Kiedy wyruszono w końcu czerwca, kolumna ciągnących traktem wozów miała długość ponad mili. Przez całe deszczowe lato w Londynie panowała dziwna cisza.
Kiedy łódkarz płynął obok wieży Lollardów, mijając północny kraniec pałacu Lambeth, w słabnących promieniach słońca ujrzałem światło odbijające się od okna arcybiskupiego więzienia na szczycie wieży, w którym przetrzymywano heretyków. Niektórzy nazywali je oczyma Cranmera spoglądającymi na Londyn. Po chwili przybiliśmy do stopni Wielkich Schodów. Strażnik wpuścił mnie do środka i poprowadził przez dziedziniec do Wielkiej Sali, gdzie mnie pozostawił.
Stałem tak przez chwilę, podziwiając wspaniałe belki stropu. Później zjawił się, bezszelestnie stąpając, urzędnik odziany w czarną szatę.
– Arcybiskup was oczekuje – rzekł cicho, a następnie powiódł mnie labiryntem mrocznych korytarzy, stawiając cicho stopy na sitowiu, którym wyłożono posadzkę.
W końcu dotarliśmy do małego gabinetu o niskim sklepieniu. Thomas Cranmer siedział za biurkiem, czytając dokumenty w świetle świec płonących na kinkiecie. W kominku żywo buchał ogień. Złożyłem głęboki pokłon przed wielkim arcybiskupem, który obalił władzę papieża, zaślubił króla z Anną Boleyn i był przyjacielem oraz współpracownikiem Thomasa Cromwella we wszystkich jego reformatorskich działaniach. Po upadku Cromwella wielu sądziło, że Cranmera czeka katowski pień, ten zdołał jednak przeżyć mimo wstrzymania reform. Henryk powierzał jego pieczy Londyn, gdy wyjeżdżał z miasta. Powiadano, że ufa mu jak nikomu innemu.
Głębokim, cichym głosem polecił, abym usiadł. Wcześniej oglądałem go jedynie z oddali, gdy wygłaszał kazania. Dziś miał na sobie biały habit z futrzaną stułą, zdjął jednak czapkę, odsłaniając gęstwę czarnych, siwiejących włosów. Zauważyłem bladość na jego szerokiej, owalnej twarzy oraz linię zmarszczek wokół pełnych warg. Przede wszystkim wszakże moją uwagę przykuły jego oczy – duże i ciemnoniebieskie. Gdy mi się przypatrywał, dostrzegłem w nich niepokój, wewnętrzny konflikt i furię.
– Jesteś pan Matthew Shardlake? – spytał, uśmiechając się przyjaźnie, abym poczuł się swobodnie.
– Tak, panie.
Usiadłem na twardym krześle naprzeciw niego. Na piersi arcybiskupa lśnił duży srebrny pektorał.
– Co słychać w Lincoln’s Inn?
Zawahałem się.
– Bywało lepiej.
– Nadeszły ciężkie czasy dla tych, którzy współpracowali z lordem Cromwellem.
– Tak, panie – odparłem ostrożnie.
– Chciałbym, aby wreszcie zdjęli jego głowę z Mostu Londyńskiego. Widzę ją za każdym razem, gdy przejeżdżam tamtędy… a właściwie to, co pozostawiły z niej mewy.
– Przykry to widok.
– Jak pewnie wiecie, odwiedziłem go w Tower. Wyspowiadałem. Opowiedział mi o ostatniej misji, którą wam zlecił.
Wytrzeszczyłem oczy, czując zimny dreszcz mimo żaru idącego od ognia. Zatem Cranmer wiedział o wszystkim.
– Opowiedziałem królowi o poszukiwaniu czarnego ognia… kilka miesięcy temu. – Wstrzymałem oddech, lecz Cranmer uśmiechnął się, wznosząc ozdobioną pierścieniami dłoń. – Poczekałem, aż gniew króla na Cromwella, związany ze sprawą małżeństwa z Anną Kliwijską, osłabnie i zacznie mu brakować jego rady. Ludzie odpowiedzialni za to, co się stało, stąpają po kruchym lodzie. Chociaż zaprzeczają, że brali w tym udział, tają prawdę i łżą.
Przez moją głowę przemknęła niepokojąca myśl.
– Czy król wie o moim udziale, panie?
Potrząsnął uspokajająco głową.
– Lord Cromwell prosił, abym nie wspominał o was królowi. Wiedział, że służyliście mu jak najlepiej i że wolicie, aby o was nie wspominać.
Zatem u kresu swojego życia wspomniał mnie życzliwie. Srogi, wielki człowiek stojący w obliczu strasznej śmierci. Poczułem łzy w kącikach oczu.
– Mimo surowych metod, które stosował, miał wiele znakomitych przymiotów, panie Shardlake. Powiedziałem królowi, że śledztwo prowadzili ludzie lorda Cromwella. Jego Wysokość nie wypytywał o szczegóły, choć był rozgniewany na tych, którzy go oszukali. Niedawno oznajmił księciu Norfolk, iż żałuje, że nie może mieć u swojego boku lorda Cromwella. Powiedział, że podstępem skłonił go do stracenia najwierniejszego sługi. Bo i tak było. – Cranmer spojrzał na mnie poważnym wzrokiem. – Lord Cromwell rzekł mi, iż jesteście człowiekiem niezwykłej dyskrecji, potrafiącym utrzymać w sekrecie największe tajemnice.
– To jedno z wymagań mojego fachu.
Arcybiskup się uśmiechnął.
– W siedlisku plotki, jakim są korporacje prawnicze? Nie, hrabia rzekł, że wasza dyskrecja jest wyjątkowa.
Zrozumiałem nagle, że uwięziony w Tower Cromwell powiedział Cranmerowi o ludziach, którzy mogą być mu użyteczni.
– Z przykrością dowiedziałem się o śmierci waszego ojca – ciągnął dalej arcybiskup.
Zrobiłem wielkie oczy. Skąd, u licha, o tym wiedział? Zauważył to i uśmiechnął się ponuro.
– Zapytałem skarbnika waszej korporacji, czy jesteście w Londynie. Opowiedział mi o wszystkim. Chciałem z wami pomówić. Niech Bóg da wieczne odpoczywanie duszy waszego ojca.
– Amen, panie.
– Mieszkał w Lichfield, czy tak?
– Tak. Muszę tam pojechać na dwa dni na pogrzeb.
– Król bawi obecnie na dalekiej północy. W Hatfield. Z powodu lipcowych deszczów wielka podróż napotyka poważne przeszkody. Kurierzy przybywają spóźnieni, a królewskie życzenia są często trudne do spełnienia. – Pokiwał głową, a jego twarz przybrała zmęczony wyraz. Powiadano, że Cranmer nie był zręcznym politykiem.
– Kiepskie mamy lato – zauważyłem. – Równie wilgotne, jak poprzednie było suche.
– Bogu dzięki, że w ostatnim czasie pogoda uległa poprawie. Królowa źle się czuła.
– Ludzie powiadają, że spodziewa się dziecka.
Arcybiskup zmarszczył brwi.
– Plotki – uciął. Przerwał na chwilę, próbując zebrać myśli, a następnie podjął przerwany wątek. – Jak pewnie wiecie, w królewskim orszaku jest kilku prawników. To największa podróż królewska w dziejach Anglii, a obecność prawników jest niezbędna, by rozstrzygać zatargi na dworze oraz spory z okolicznymi dostawcami. – Wziął głęboki oddech. – Król przyobiecał też mieszkańcom północy wymierzenie sprawiedliwości. W każdym mieście wzywa obywateli do zgłaszania skarg przeciw miejscowym urzędnikom, trzeba więc prawników, aby je zbadać. Oddzielić głupie i błahe, podjąć działania rozjemcze tam, gdzie to możliwe, i przesłać resztę spraw Radzie Północy. Jeden z królewskich prawników zmarł niedawno. Nieszczęśnik nabawił się zapalenia płuc. Biuro szambelana przesłało list z prośbą o oddelegowanie kogoś w jego miejsce, aby dołączył do królewskiego orszaku w Yorku, będzie tam bowiem wiele spraw do rozpatrzenia. Wówczas przypomniałem sobie o was.
– Panie… – Spodziewałem się czego innego. Arcybiskup chciał mi wyświadczyć przysługę.
– W Lichfield będziesz waść w pół drogi. Tym lepiej. Za miesiąc powrócisz razem z królem, zyskawszy pięćdziesiąt funtów za swoją pracę. Możesz zabrać tylko jednego człowieka. Lepiej asystenta niż osobistego służącego.
Była to zaiste hojna propozycja, nawet jak na wysokie apanaże płacone w służbie dla króla. Mimo to zawahałem się, nie miałem bowiem ochoty zbliżać się ponownie do królewskiego dworu. Wziąłem głęboki oddech.
– Panie, słyszałem, że królowi towarzyszy sir Richard Rich.
– Tak. Wiem, że Rich stał się twym wrogiem z powodu śledztwa dotyczącego czarnego ognia.
– Prowadzę sprawę, która go interesuje. Z całych sił będzie próbował mi przeszkodzić.
Arcybiskup pokręcił głową.
– Nie będziesz się musiał kontaktować z Richem ani żadnym z królewskich doradców. Rich jest tam w roli przewodniczącego sądu do spraw majątku likwidowanych klasztorów. Doradza też królowi w sprawie rozdziału ziem, które odebrano w Yorkshire uczestnikom rebelii. Król i jego doradcy nie zajmują się petycjami. Wszystkie sprawy załatwiają prawnicy.
Zawahałem się. Przyjęcie propozycji arcybiskupa rozwiązałoby moje kłopoty finansowe, umożliwiło spełnienie obowiązku wobec zmarłego ojca. Co więcej, poruszyła mnie myśl o udziale w wielkim widowisku. Mogła być to podróż mojego życia, mogła mi też pomóc zapomnieć o zmartwieniach.
Arcybiskup pochylił głowę.
– Zdecydujcie, panie Shardlake. Mam mało czasu.
– Pojadę, panie – odrzekłem. – Dziękuję.
Cranmer skinął głową.
– Dobrze. – Po tych słowach pochylił się do przodu i z ciężkich rękawów szaty wysunął na biurko kilka dokumentów. – Mam też dla was małą misję o poufnym charakterze – powiedział. – Chciałbym, abyście zrobili coś dla mnie w Yorku.
Wstrzymałem oddech. Dałem się wciągnąć w pułapkę. Okazało się, że wcale nie był takim złym dyplomatą.
Arcybiskup pokręcił głową, widząc moją reakcję.
– Nie frasujcie się. Sprawa nie jest niebezpieczna, a misja wydaje się godna. Wymaga jedynie pewnego taktu i ponad wszystko… – Spojrzał na mnie bacznie – …dyskrecji.
Zacisnąłem wargi. Cranmer zetknął czubki palców dłoni i spojrzał mi prosto w oczy.
– Wiesz waść, jaki jest cel podróży króla na północ? – zapytał.
– Okazanie władzy królewskiej w zbuntowanych częściach kraju, umocnienie władzy.
– Powiadają, że Bóg stworzył północ na ostatku – rzekł Cranmer z nieoczekiwanym gniewem. – Zamieszkują je dzikie ludy nadal uwikłane w papieską herezję.
Skinąłem głową, lecz nic nie odpowiedziałem, czekając, aby ujawnił, o co chodzi.
– Lord Cromwell ustanowił na północy silne rządy po buncie, który wybuchł pięć lat temu. Nowa Rada Północy opłaca licznych szpiegów i dobrze czyni, albowiem spisek, który wykryto ostatniej wiosny, okazał się poważny. – Wpatrywał się we mnie płonącym wzrokiem. – Poprzednim razem domagali się jedynie, aby król odsunął doradców sprzyjających reformom.
Podobnych do ciebie, pomyślałem. Wiedziałem, że chętnie spaliliby Cranmera na stosie.
– Tym razem ogłosili go tyranem, chcieli obalić. Zamierzali zawrzeć sojusz ze Szkotami, chociaż mieszkańcy północy zawsze ich nienawidzili, uważając za gorszych barbarzyńców od siebie. Gdyby ich plany nie wyszły na jaw, Bóg jeden wie, co by się stało.
Zaczerpnąłem powietrza. Arcybiskup zdradzał mi tajemnice, o których wolałem nie wiedzieć. Sekrety, które mogły mnie z nim związać.
– Nie udało się pojmać wszystkich spiskowców. Wielu schroniło się w górach. Nie wiemy, co knują. W Yorku przebywa jeden z nich, niedawno pojmany. Moją go przewieźć łodzią do Londynu. To sir Edward Broderick. – Cranmer zacisnął wargi i na chwilę na jego twarzy pojawił się lęk. – Nadal nie znamy całego planu spiskowców. Znała go jedynie nieliczna garstka, przypuszczamy, że do wtajemniczonych należał Broderick. Król wysłał swoich ludzi do Yorku, lecz ci nic nie wskórali. Broderick jest uparty jak diabeł. Mają go przetransportować z Yorku do Hull w zamkniętym wozie, kiedy dotrze tam królewski dwór, a następnie odesłać łodzią do Londynu pod strażą najbardziej lojalnych i zaufanych ludzi. Król chce być w Londynie, gdy Broderick będzie przesłuchiwany. Można to bezpieczne uczynić jedynie w Tower. Tylko tam możemy mieć pełne zaufanie do przesłuchujących i pewność, że zdołają wydobyć zeń prawdę.
Wiedziałem, co to oznacza. Tortury. Wziąłem głęboki oddech.
– Na czym ma polegać moja misja, panie?
Jego odpowiedź wprawiła mnie w zdumienie.
– Masz dopilnować, aby cały i zdrowy dotarł do Londynu.
– Czyż nie będzie się znajdował pod opieką króla?
– Książę Suffolk odpowiada za przebieg królewskiej wizyty. On to wybrał strażnika pilnującego Brodericka, człowieka, do którego ma zaufanie. Nawet on nie wie jednak, o co podejrzewamy jego więźnia. Odpowiada za bezpieczeństwo Brodericka, który przebywa w więzieniu na zamku w Yorku. Nazywa się Fulke Radwinter.
– Nigdy o nim nie słyszałem, panie.
– Mianowano go pośpiesznie, co trochę mnie… niepokoi. – Arcybiskup wydął wargi, a następnie położył na biurku mosiężną pieczęć. – Radwinter ma doświadczenie w pilnowaniu i przesłuchiwaniu… heretyków. To człowiek wielkiej wiary, można mu ufać, pilnie będzie strzegł Brodericka. – Wziął głęboki oddech. – Czasem bywa jednak zbyt surowy. Jeden z jego więźniów… zmarł. – Arcybiskup gniewnie zmarszczył brwi. – Chcę mieć na miejscu człowieka, który dopilnuje, aby Broderick dotarł bezpieczne do Tower.
– Rozumiem.
– Napisałem już do księcia Suffolk i uzyskałem jego zgodę. Myślę, że zrozumiał, o co mi idzie. – Podniósł pieczęć i położył ją przede mną. Duży owalny romb z imieniem i urzędem Cranmera wypisanym na brzegu po łacinie i umieszczoną centralnie sceną biczowania Chrystusa. – Chcę, abyś wziął to na dowód władzy, jaką ci przyznaję. Będziesz odpowiadał za bezpieczeństwo Brodericka w Yorku oraz podczas podróży do Londynu. Nie będziesz mógł z nim rozmawiać, chyba że w grę będzie wchodzić jego bezpieczeństwo. Dopilnujesz, aby nie spotkało go nic złego. Radwinter wie, że kogoś przyślę, i uszanuje moją decyzję. – Arcybiskup ponownie uśmiechnął się ponuro. – To mój człowiek. Strzeże więźniów podlegających mej jurysdykcji w wieży Lollardów.
– Rozumiem – rzekłem obojętnie.
– Jeśli więzień zostanie zbyt mocno skrępowany, poluzuj więzy, dbając wszak, aby pozostały solidne. Jeśli będzie głodny, daj mu jeść. Jeśli zachoruje, dopilnuj, aby otrzymał pomoc medyczną. – Cranmer się uśmiechnął. – Czyż nie jest to misja miłosierdzia?
Odetchnąłem głęboko.
– Panie – rzekłem – zdecydowałem się ruszyć do Yorku, aby pomóc w rozpatrywaniu skarg kierowanych do króla. Poprzednie misje państwowe, których się podjąłem, wiele mnie kosztowały. Teraz wolałbym, jak rzekł lord Cromwell, pozostać prywatnym człowiekiem. Widziałem ludzi umierających potworną śmiercią…
– Dopilnuj zatem, aby ten dotarł do mnie bezpiecznie – powiedział cicho Cranmer. – W dobrym stanie. Tego jedynie pragnę, sądzę też, że jesteś odpowiednim człowiekiem do wykonania tego zadania. Kiedyś sam byłem osobą prywatną, kolego Shardlake. Nauczałem w Cambridge. Aż pewnego dnia król wezwał mnie do siebie w sprawie przeprowadzenia rozwodu. Czasami Bóg powołuje nas do niewdzięcznej misji. Wówczas… – jego spojrzenie ponownie stwardniało – …musimy znaleźć w sobie dość odwagi, by ją wykonać.
Spojrzałem na niego. Jeśli odmówię, nie będę mógł uczestniczyć w królewskiej podróży, przypuszczalnie też nie zdołam spłacić długów hipotecznych. Wiedząc o tym, że mam wrogów na dworze, nie chciałem zniechęcać do siebie arcybiskupa. Byłem w pułapce. Westchnąłem głęboko.
– Przyjmuję to zadanie, panie.
Uśmiechnął się.
– Jutro prześlę ci glejt zaświadczający, że jesteś doradcą biorącym udział w królewskiej podróży. – Podniósł pieczęć i wcisnął mi ją do ręki. Była ciężka. – To moje upoważnienie, które przekażesz Radwinterowi. Żadnych papierów.
– Mogę wtajemniczyć w sprawę mojego asystenta? Baraka?
Cranmer skinął głową.
– Tak. Wiem, że lord Cromwell mu ufał, chociaż rzekł, iż żaden z was nie ma zapału dla reform. – Nagle rzucił mi badawcze spojrzenie. – Kiedyś miałeś ten zapał.
– Wówczas byłem terminatorem.
Arcybiskup skinął głową.
– Wiem. Należysz do tych, którzy działali na początku, przynosząc Anglii prawdziwą religię. – Spojrzał na mnie czujnym wzrokiem. – Religię głoszącą, że prawowitym zwierzchnikiem Kościoła Anglii nie jest biskup Rzymu, lecz król umieszczony przez Boga ponad ludem, by mu przewodził. Kiedy sumienie króla jest poruszone, przemawia przez niego sam Bóg.
– Tak, panie – rzekłem, chociaż nigdy w to nie wierzyłem.
– Spiskowcy, o których wspomniałem, to niebezpieczni, źli ludzie. Trzeba podjąć przeciwko nim surowe kroki. Nie lubię ich stosować, lecz sami nas do tego zmusili. W inny sposób nie obronimy dotychczasowych osiągnięć. Dla stworzenia w Anglii chrześcijańskiej wspólnoty trzeba będzie uczynić znacznie więcej.
– Zaiste, panie.
Uśmiechnął się, biorąc moje słowa za znak zgody.
– Idź zatem, panie Shardlake. Niech Bóg kieruje twoimi krokami. – Powstał, dając znak, że rozmowa jest skończona. Skłoniłem się, wychodząc z komnaty. Na odchodnym pomyślałem, że moja misja nie będzie misją miłosierdzia. Miałem dopilnować, aby więzień dotarł bezpiecznie do Tower, gdzie będą nań czekać tortury. Cóż takiego uczynił ów Broderick, że w oczach Cranmera dostrzegłem tak wielki strach?
Z zadumy wyrwały mnie głosy dobiegające spoza komnaty. Szturchnąłem stopą Baraka i podnieśliśmy się pośpiesznie, krzywiąc z bólu, jako że nasze nogi nadal były zesztywniałe od jazdy. Drzwi się otwarły i do izby wkroczył mężczyzna w wytartej todze. Mistrz Wrenne był korpulentnym, bardzo wysokim mężczyzną, przerastającym Baraka o głowę. Jego kwadratową twarz znaczyły głębokie zmarszczki. Z ulgą stwierdziłem, iż mimo podeszłego wieku szedł pewnie i trzymał się prosto, a niebieskie oczy skrzące się pod posiwiałymi rudozłocistymi włosami spoglądały na mnie badawczo.
– Witaj, panie Shardlake – rzekł wyraźnie, z wyczuwalnym miejscowym akcentem. – A raczej kolego Shardlake, bracie prawniku. Jestem Giles Wrenne. Rad jestem was widzieć. Lękałem się, że spotkało was co złego po drodze.
Zauważyłem, że gdy mi się przypatrywał, nie zatrzymał wzroku na garbatym grzbiecie, jak to czyni większość ludzi. To człek wrażliwy, pomyślałem.
– Zgubiliśmy drogę. Pozwólcie, że przedstawię wam mojego asystenta. Jack Barak.
Barak skłonił się, a następnie uścisnął wyciągniętą dłoń Wrenne’a.
– Dobry Boże, silny uścisk jak na prawnika – rzekł staruszek, klepiąc go po ramieniu. – Rad jestem to widzieć. Nasza młodzież za mało ćwiczy. Większość urzędników ma ziemistą cerę. – Wrenne spojrzał na puste talerze. – Widzę, że poczciwa Madge was nakarmiła. Znakomicie. – Przysunął się do ognia. Sokół obrócił się ku niemu, pobrzękując małym dzwoneczkiem przywiązanym do nogi i pozwalając podrapać się w szyję. – Witaj, moja stara Octavio. Nie jest ci zimno? – Odwrócił się ku nam z uśmiechem. – Przez wiele zim polowaliśmy razem w okolicach Yorku, lecz teraz jesteśmy na to za starzy. Proszę, spocznijcie panowie. Żałuję, że nie możecie się u mnie zatrzymać podczas pobytu w mieście. – Usadowił się na krześle, patrząc z żalem na zakurzone meble i księgi. – Obawiam się, że po śmierci mojej nieszczęsnej małżonki trzy lata temu zaniedbałem dom. Samotny ze mnie mężczyzna. Zatrzymałem jedynie Madge i stajennego. Madge się zestarzała, nie zdoła ugościć naszej trójki. Była służką mojej małżonki.
Tyle warte okazały się domysły Baraka na temat Madge, pomyślałem.
– Dziękuję, przygotowano nam miejsce w opactwie Świętej Marii.
– Rozumiem. – Wrenne uśmiechnął się i zatarł ręce. – Będzie tu co oglądać, gdy zjawi się król ze swoim orszakiem. Wiem, że chcielibyście odpocząć. Proponuję, abyście przyszli jutro o dziesiątej rano. Przejrzymy wspólnie petycje skierowane go Jego Wysokości.
– Znakomicie. Widzę, że robota w opactwie idzie pełną parą – dodałem.
Staruszek skinął głową.
– Powiadają, że wzniesiono kilka wspaniałych gmachów i że Lucas Hourenbout nadzoruje prace budowlane.
– Hourenbout? Nadworny artysta króla z Holandii?
Wrenne skinął głową z uśmiechem.
– Mówią, że to największy artysta w kraju, po Holbeinie.
– To prawda. Nie miałem pojęcia, że tu jest.
– Mam wrażenie, że przygotowują to miejsce na wielką uroczystość. Nie widziałem go. Do opactwa wpuszcza się jedynie tych, którzy mają tam jakąś sprawę. Niektórzy powiadają, że królowa jest brzemienna, że zostanie tam koronowana. Kto wie… – Przerwał na chwilę. – Słyszeliście jakieś wieści?
– Te same plotki. – Przypomniałem sobie, jak rozdrażniony był Cranmer, gdy mu je powtórzyłem.
– Cóż, mieszkańcy Yorku dowiedzą się o tym dopiero wówczas, gdy ludzie króla uznają to za stosowne.
Spojrzałem na niego przenikliwie, wyczuwając nutkę rozgoryczenia pod warstwą pozorów.
– Może królowa Katarzyna zostanie koronowana – rzekłem. – W końcu przetrwała ponad rok. – Wypowiedziałem tę uwagę celowo, pragnąc dać do zrozumienia, że nie należę do twardogłowych na dworze, którzy wspominają o królu jedynie w oficjalnym tonie.
Wrenne uśmiechnął się i skinął głową, dając znak, że odebrał przesłanie.
– Cóż, czeka nas wiele roboty z petycjami. Jestem rad z waszej pomocy. Trzeba będzie oddzielić błahe sprawy od tych ważnych, na przykład skargę pewnego człowieka spierającego się z Radą Północy o cal ziemi. – Zaśmiał się. – Pewnie nie są wam obce takie nonsensy, kolego.
– Zaiste. Specjalizuję się w nieruchomościach.
– Pożałujesz pan, żeś to powiedział! – Mrugnął do Baraka. – Przekażę wam wszystkie sprawy dotyczące nieruchomości. Sam zajmę się długami i zatargami z pomniejszymi urzędnikami.
– Czy będziemy mieli do czynienia jedynie z takimi sprawami? – zapytałem.
– W większości. – Uniósł brwi. – Ludność ma odczuć, iż król troszczy się o swoich poddanych z północy. Tak mi powiedziano. Błahe sprawy mają zostać rozstrzygnięte przez prawników działających z upoważniania króla, poważniejsze zaś przekazane do rozsądzenia Radzie Królewskiej.
– Jak ma wyglądać arbitraż?
– Będziemy rozstrzygać na nieformalnych posiedzeniach, działając na mocy powierzonej nam władzy. Ja będę przewodniczył, ty zaś i przedstawiciel Rady Północy będziecie zasiadać wraz ze mną. Masz doświadczenie w arbitrażu?
– Tak. Zatem król nie będzie osobiście zaangażowany w rozstrzyganie pomniejszych spraw?
– W żaden sposób. – Przerwał na chwilę. – Mimo to będziemy mogli się z nim spotkać.
Barak i ja opadliśmy na krzesła.
– Jakim sposobem, panie?
Wrenne przechylił głowę.
– Podczas drogi z Lincoln, w miastach i innych miejscach po drodze, gdzie król będzie odbierał hołd miejscowej szlachty i rajców miejskich, tych, którzy pięć lat temu błagali go na kolanach o litość. Król chce związać ich na nowo przysięgą wierności. Co interesujące, wydano polecenie, aby zbyt wielu nie gromadziło się naraz w jednym miejscu. Widać nadal się ich boją. Henrykowi towarzyszy tysiąc zbrojnych, a królewską artylerię wysłano łodziami do Hull.
– Były jakieś niepokoje?
Wrenne pokręcił głową.
– Nie, choć zmuszono nas do najbardziej upokarzającej formy poddania. Pokorne błagania zanoszone w Yorku mają być prawdziwym widowiskiem. Radni Yorku spotkają się z królem i królową w piątek, poza bramami miasta, ubrani w pokutne szaty, ślubując posłuszeństwo i przepraszając za to, iż w roku tysiąc pięćset trzydziestym szóstym pozwolili buntownikom obrać York na swoją stolicę. Obywatele nie będą mogli uczestniczyć w owej ceremonii, nie jest bowiem właściwe, aby pospólstwo oglądało upokorzenie swoich rajców… – Wrenne uniósł brwi. – Mogliby też zapałać gniewem do króla. Rajcowie mają przekazać Ich Wysokościom wielkie kielichy pełne monet. Wśród mieszkańców przeprowadzono zbiórkę… – Uśmiechnął się ironicznie. – Aby się przypochlebić. – Wziął głęboki oddech. – W uroczystości mają też uczestniczyć królewscy prawnicy, aby oficjalnie przekazać Henrykowi petycje.
– Znajdziemy się zatem w samym środku wydarzeń. – Mimo zapewnień Cranmera, pomyślałem.
– Może tak się stać. Tankerd, miejski kronikarz, jest w nie lada kłopocie z powodu mowy, którą ma wygłosić. Urzędnicy miejscy nieustannie konsultują się z księciem Suffolk, aby wszystko zostało wykonane zgodnie z życzeniem króla. – Uśmiechnął się. – Wyznaję, że z niecierpliwością czekam na przyjazd Henryka. Jutro wyruszy z Hull, jak sądzę. Jego dwór przebywał w Pontefract znacznie dłużej, niż planowano. Później król udał się do Hull, aby w końcu wyruszyć do Yorku. Następnie ponownie wróci do Hull. Pragnie zreorganizować jego umocnienia. – Pomyślałem, że właśnie tam wsadzimy naszego więźnia na okręt.
– Kiedy to się stanie? – zapytałem.
– Na początku przyszłego tygodnia, jak sądzę. Król zabawi tu jedynie kilka dni. – Wrenne rzucił nam baczne spojrzenie. – Może widzieliście już króla, skoro przybywacie z Londynu?
– Ujrzałem go podczas procesji po koronacji Anny Boleyn. Jedynie z oddali. – Westchnąłem. – Skoro mamy uczestniczyć w owej ceremonii, dobrze, że zapakowałem najlepszą szatę i nową czapkę.
Wrenne skinął głową.
– Racja. – Podniósł się z fotela z powolnością zdradzającą podeszły wiek. – Musicie być znużeni długą podróżą, panowie. Powinniście odszukać swoją kwaterę i solidnie odpocząć.
– Prawda to, wielceśmy zdrożeni.
– Nawiasem mówiąc, usłyszycie tu wiele dziwnych słów. Najważniejsze to pamiętać, że „brama” oznacza ulicę, a ją samą zwą tutaj „rogatką”.
Barak podrapał się w głowę.
– Rozumiem.
Wrenne się uśmiechnął.
– Każę naszykować wasze konie.
Pożegnawszy się ze staruszkiem, wyruszyliśmy w kierunku bramy wiodącej do zaułka Minster Close.
– Mistrz Wrenne wygląda na żwawego starszego jegomościa – rzekłem do Baraka.
– Racja. Dobrze się prezentuje jak na prawnika. – Spojrzał na mnie. – Dokąd teraz?
Wziąłem głęboki oddech.
– Nie możemy dłużej zwlekać, musimy się udać do więzienia.
ZAINTERESOWANI TYM, CO BĘDZIE DALEJ?
Pełna wersja książki do kupienia m.in. w księgarniach:
KSIĘGARNIE ŚWIAT KSIĄŻKI
EMPIK
Oraz w księgarniach internetowych:
swiatksiazki.pl
empik.com
bonito.pl
taniaksiazka.pl
Zamów z dostawą do domu lub do paczkomatu – wybierz taką opcję, jaka jest dla Ciebie najwygodniejsza!
Większość naszych książek dostępna jest również w formie e-booków. Znajdziecie je na najpopularniejszych platformach sprzedaży:
Virtualo
Publio
Nexto
Oraz w księgarniach internetowych.
Posłuchajcie również naszych audiobooków, zawsze czytanych przez najlepszych polskich lektorów.
Szukajcie ich na portalu Audioteka lub pozostałych, wyżej wymienionych platformach.
Zapraszamy do księgarń i na stronę wydawnictwoalbatros.com, gdzie prezentujemy wszystkie wydane tytuły i zapowiedzi.
Jeśli chcecie być na bieżąco z naszymi nowościami, śledźcie nas też na Facebooku i na Instagramie.