Reflektorem w mrok - Tadeusz Żeleński (Boy) - ebook

Reflektorem w mrok ebook

Tadeusz Żeleński-Boy

0,0

Opis

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

 

Teksty publicystyczne i felietony Boya zamieszczone w niniejszym wyborze przedrukowane zostały z wydania zbiorowego Pism w wydaniu Państwowego Instytutu Wydawniczego, Warszawa 1956-1975, z tomów 3-6,15-18.

[z komentarza]

 

Książka dostępna w zasobach:

Krajowy Depozyt Biblioteczny

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 752

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładkę i strony tytułowe projektował

Krzysztof Łada

© Copyright by Państwowy Instytut Wydawniczy Warszawa 1978 r.

ISBN 83-06 00317-9

Boy – publicysta

Jeśli w poszukiwaniu definicji terminu „publicystyka” zajrzymy do najnowszego wydania Słownika Terminów Literackich, znajdziemy tam definicję następującą:

„...wypowiedzi na aktualne w danym momencie tematy polityczne, społeczne, kulturalne itp.; posługują się one środkami perswazyjnymi i zmierzają do czynnego oddziaływania na opinię publiczną.”

W jakim stosunku pozostaje to określenie zakresu terminu „publicystyka” wobec twórczości Tadeusza Boya- Żeleńskiego? Zachęca po prostu, by – nie zważając zbyt sumiennie na wszelkie przedziały gatunkowe i tematyczne – objąć tą formułą (choć brzmi to może paradoksalnie) wszystko prawie, co Boy w ciągu swej trzydziestoletniej działalności pisarskiej stworzył. Nie wyda się chyba paradoksem stwierdzenie stale obecnej kategorii aktualizacji w pisarstwie Boya, nieustanne przymierzanie przez publicystę, felietonistę i krytyka sytuacji nawet historycznych do aktualnego czy też projektowanego kształtu stosunków społecznych i obyczajowych, do projektowanego trybu myślenia ludzi wyzbytych przesądów, kierujących się drogowskazem autorytetu sprawdzonego w krytycznej próbie, nie ulegających zafałszowaniom świadomości, zawsze odwołujących się do rozumu jako instancji niezawodnej.

Także i dalsze człony definicji przylegają dość ściśle do typu pisarstwa Boya. Oddziaływanie na opinię publiczną uważał on za podstawowy obowiązek swojej twórczości. Nigdy zresztą nie zamierzał zwracać się do wąskiego kręgu odbiorców lub specjalistów: prawników, lekarzy, historyków literatury. Cenił sobie forum rozległe i wszelkimi godziwymi środkami zapewniał sobie audytorium nad podziw liczne. Kokietował je i kaptował na swoją stronę; zwracając się do anonimowego odbiorcy per „czytelniku” przywoływał go na pomoc w swoich kampaniach publicystycznych i do jego osądu i zdrowego rozsądku odwoływał się, gdy atakowano go z wielu stron. Przede wszystkim zaś cenił sobie „metody perswazyjne”, których bogaty wybór stosował w felietonach i książkach, przekładając owe metody perswazji na chwyty i formuły stylistyczne: świętego oburzenia, złośliwej kpiny, sokratycznego ujawniania absurdu rozumowania, anegdoty funkcjonalnie podporządkowanej drodze wnioskowania.

Jeśli w ten sposób spojrzeć na dorobek pisarski Boya mniej może paradoksalnym wyda się stwierdzenie, że wszystko prawie, co Boy napisał, było przede wszystkim publicystyką w najszerszym i najlepszym zarazem pojmowaniu tego terminu. W tym rozumieniu – aktualizacji, perswazyjności i zasady oddziaływania na opinię – staje się widoczna zdumiewająca konsekwencja i jednolitość dorobku pisarza. Jednolitość intelektualna – nie tematyczna. Bo przecież pisząc o sprawach tak różnych, pisze jednak Boy stale o tym samym. Jego uporczywie utrzymywana postawa rewizji i przekory jest nieodmiennie wyrazem sprzeciwu wobec wszelkiej mitologizacji, wobec przedkładania formy nad treść, wobec wszelkich ograniczeń stawianych swobodnej myśli ludzkiej przez konwenans społeczny, obyczajowy, kulturowy. Świadomość tej merytorycznej jedności działań rozmaitych – wszystkich jednak skierowanych przeciw rutynie, skostnieniu intelektualnemu i skostnieniu norm moralnych, przeciw absurdom przeżytków świadomości i absurdom życia współczesnego – miał sam Boy, gdy pisał:

„Kiedy mi wymyślano za «rozwody», siedziałem po uszy w Mickiewiczu, kiedy mi wymyślano za Mickiewicza, ja pisałem o przerywaniu ciąży; kiedy mi będą wymyślali za przerywanie ciąży, będę ślęczał nad wydawaniem listów Żmichowskiej, czy ja wiem zresztą nad czym... Skutek jest taki, że wszystkie te wyzwiska spływają mi się w jeden głos. I nie jest to bez głębszej filozofii. Bo przedmioty się zmieniają, ale istota rzeczy pozostaje jedna i wszystkie te moje rozmaite kampanie to tylko różne « odcinki » jednego i tego samego frontu.”

Pisarz tego pokroju jest prawie zawsze tworem społecznego zapotrzebowania. Dla realizacji swojej jednolitej merytorycznie, imponującej objętościowo, ciągłej wielkiej kampanii odmienia Boy płaszczyzny, środki swego oddziaływania. Dla odprawienia egzekwii nad odchodzącą w cień epoką moderny wybierze poetykę satyrycznych Słówek i ton łagodnej kpiny zabarwionej sentymentem wspomnienia w Znaszli ten kraj?, zbiorowe wmówienia kulturowe opatrzone formułą ostrzegawczą „nie ruszać! – tradycja”- odkłamie w Ludziach żywych, Brązownikach i Obrachunkach fredrowskich, najżywsze i domagające się rozstrzygnięcia problemy społeczne, prześwietli swoją publicystyką społeczną. W swojej felietonistyce teatralnej – bo tak sam określał działalność recenzencką – traktując po wielekroć spektakl jako odskocznię dla rozmaitych dywagacji o charakterze obyczajowo-kulturalnym, przemyci sporą ilość publicystyki najwyższego gatunku. Czegokolwiek się tknie, rozjaśnia i wyostrza w pełnym świetle racjonalizmu, by – parafrazując tytuł jego zbioru sprawozdań teatralnych Reflektorem w serce – bić skupionym światłem reflektora swobodnej myśli ludzkiej w mrok fałszu, wmówień i zła.

*

Na początku przedstawionego tu wyboru publicystyki znalazły się teksty tyczące się krakowskiej bohemy z przełomu wieków, Przybyszewskiego i Wyspiańskiego. Dlaczego publikacje „wspomnieniowe” Boya zakwalifikowane zostały do publicystyki? Aby nie wracać do tezy początkowej o podporządkowaniu temu terminowi wszystkiego prawie, co Boy napisał, przedstawmy motywację inną nieco, choć równie zasadną. Otóż w większości szkiców o Młodej Polsce, zarówno z Ludzi żywych jak i z Znaszli ten kraj? doszła do głosu, tak charakterystyczna dla Boya – publicysty niechęć do mistyfikacji i legend, które na trwałe weszły w skład obiegowych sądów o literaturze i ludziach ją tworzących na przełomie wieków. Tych publicystycznych zapędów w nowej „legendzie Młodej Polski” odnajdujemy wiele. Podstawą wielu efektownych konstatacji Boya było np. przekonanie, że tradycyjna antynomia między artystą młodopolskim a „filistrem”, antynomia akcentowana szczególnie silnie właśnie w epoce modernizmu jest – w świetle analizy socjologicznej – zafałszowaniem faktycznego układu, który Boyowi jawił się raczej jako związek typu symbiozy między wytwórcą dóbr kulturalnych a ich odbiorcą i nabywcą, którym był „filisterski” ogół. Najostrzejsza opozycja sformułowana przez Boya – konsekwentnego apologetę postępu – to opozycja o charakterze personalnym między „starym” i „nowym”. Stąd w formie dobrodusznej kpiny lub celnej ironii wypowiadane pretensje wobec bardzo ogólnie pojmowanego „konserwatyzmu”. Konserwatyzm ten nie jest wyraziście przypisany jakiejkolwiek określonej grupie społecznej, jest po prostu takim trybem myślenia, który wyraża przyziemność ideałów i ciasnotę intelektualną z jednej strony, z drugiej frazes patriotyczny, autorytet „bogoojczyźniany”, obskurantyzm etyczny. A więc i konserwatyzm mieszczański i arystokratyczny – w obu postaciach rażący publicystę rozziewem między słowem a postępkiem, formą a treścią w niej zawartą. W tym sensie Boyowskie „pożegnanie z moderną” jest publicystycznym wezwaniem do rzetelności racjonalizmu. Dotyczy to nie tylko płaszczyzny ataku na to, co „stare” i stawiające tamę literackiej szczerości. Równie dobrze odnosi się do tropienia w Młodej Polsce rozdźwięku między hasłami wielkiej i czystej sztuki a wymaganiami rynku odbioru, rozdźwięku między wzniosłą deklaracją apostolstwa a wstydliwie skrywanym kabotynizmem wielu sytuacji życiowych ludzi moderny.

Nie zmienia to faktu, że Boyowski ogląd Młodej Polski daleki jest od dezaprobaty, że teatralizacja życia zyskała w wielu przypadkach – choćby Przybyszewskiego – motywację usprawiedliwiającą, pozwalającą dostrzegać wartość komplikacji psychologicznych, dramatyzmu wewnętrznego rozłamu. W tym sensie teksty o Młodej Polsce, Przybyszewskim i Wyspiańskim do publicystyki należą – traktują bowiem „literaturę” jako rodzaj ujawniania „życia”, przekładają historyczną nieraz problematykę na język spraw zawsze aktualnych. Dlatego też „wspomnieniowe” relacje Boya znalazły się w tym wyborze. Chronologicznie równoczesne z wieloma jego kampaniami publicystycznymi potwierdzają jednolitość trybu myślenia, który w najsilniej polemicznym kształcie objawi się w wielkich bataliach publicystyki społecznej.

*

Publicystyka społeczna Boya objęła zasięgiem trzy zespoły zagadnień, sygnowane tytułami trzech kolejnych książek: reforma prawa małżeńskiego (Dziewice konsystorskie), regulacja przyrostu naturalnego i stosunek prawa do przerywania ciąży (Piekło kobiet) oraz supremacja kleru i ofensywa świadomości klerykalnej (Nasi okupanci).

W momencie, kiedy Boy występował w „Kurierze Porannym” z cyklem felietonów o „dziewicach konsystorskich”, sprawa reformy prawa małżeńskiego już od kilku lat była przedmiotem prac i dyskusji Komisji Kodyfikacyjnej Rzeczpospolitej Polskiej. Chodziło tu przede wszystkim o zniwelowanie różnic w przepisach prawnych na terenach byłych trzech zaborów. Dziesięć lat niepodległości nie zmieniło faktu kłopotliwego dziedzictwa zaborowego i mimo powstania jednolitego organizmu państwowego, każdy z byłych zaborów dysponował innym ustawodawstwem – rosyjskim, austriackim bądź pruskim. Toteż w Poznańskiem obowiązywało oddzielenie ślubów kościelnych od cywilnych (pierwsze miały charakter jedynie ceremoniału wyznaniowego, drugie – obowiązującą moc prawną), w byłym Królestwie Polskim ślub kościelny miał dodatkowo cywilną moc prawną, w byłej Galicji istniały tylko śluby kościelne jako akty prawne. Toteż wszędzie, poza byłym zaborem pruskim, gdzie zobowiązania prawne ustawały w drodze rozwodu cywilnego, Kościół był najważniejszą instancją decydującą o trwałości związku małżeńskiego. Słowem – dwie trzecie kraju w przypadku chęci rozwiązania małżeństwa musiało antyszambrować w konsystorzu. Kościół „rozwodów” oczywiście nie udzielał, orzekał jedynie o unieważnieniu małżeństwa na podstawie przepisów prawa kanonicznego. Konsystorz w kraju był wówczas – przez adwokatów konsystorskich – jedynym pośrednikiem między ubiegającym się o unieważnienie a Watykanem, który o unieważnieniu orzekał.

Zarysowanie tej sytuacji prawnej, jeśli nawet przydługie, wydaje się niezbędne dla określenia funkcji i rangi Kościoła w sprawach tak powszechnych i tak blisko dotyczących większości obywateli Rzeczpospolitej Polskiej, jak podstawa prawna związku małżeńskiego, możliwości i okoliczności jego rozwiązania. Konsystorz był tutaj władcą absolutnym. Tam zaś, gdzie występuje generalne uzależnienie petenta od wszechmocnego urzędu z reguły pojawia się możliwość nadużyć prawa, słono opłacanych kruczków prawnych. Działalność prawno-usługowa rychło przerodzić się może w prawno-zarobkową. Istniejąca w latach dwudziestych sytuacja dawała klerowi do ręki dwa czynniki umacniające jego supremację: władzę i pieniądze, oba wynikające z jego decydującego głosu w – jak pisał Boy – „najbardziej powszechnej i życiowej sprawie”. Boya nie interesowały zresztą dogmatyczne i religijne uwarunkowania stanowiska Kościoła wobec rozwodów, mniej obchodził go aspekt etyczny całej sprawy. Charakterystyczny dla tego pisarza praktycyzm skłaniał go raczej do widzenia problemu w kategoriach faktu, realnych możliwości wyboru przez człowieka własnego losu, i to niezależnie od możliwości finansowych. Ten ogląd praktycystyczny sytuacji ujawnia wstęp do Dziewic konsystorskich:

„Jeżeli małżonkowie nie mają pieniędzy, wówczas w ogóle są poza prawem, nie mają u nas prawa do niczego. Nie ma dla nich żadnego godziwego rozwiązania sytuacji. Jeżeli mają pieniądze na opłacenie adwokatów i kosztów, mogą, przy zmianie religii, przeprowadzić rozwody i « zarejestrować się na nowo ». Jeżeli mają dużo pieniędzy, w takim razie mogą sobie oszczędzić zmiany religii. Wówczas, przy pomocy paru fałszywych świadków i fałszywych zeznań, popartych w potrzebie krzywoprzysięstwem za cichą zgodą organizatorów tej komedyjki, mogą po kilku latach mozołów uzyskać szczęśliwe unieważnienie małżeństwa.”

Boya interesowały w Dziewicach konsystorskich wszystkie wymienione wyżej warianty sytuacji rozwodowej. Ten, który prowadził do tragedii ludzi pozostających jedynie w formalnym związku i nie mających pieniędzy na jego zerwanie, inny – prowadzący do zmiany wiary dla celów rozwodowych i wreszcie wariant mogący budzić najwięcej zastrzeżeń etycznych – unieważnienie kościelne małżeństwa. Operując bogatym materiałem dowodowym wskazywał na gorszącą atmosferę owych unieważnień: fałszywych świadków, fałszywe przysięgi, fałszywe świadectwa dziewictwa (stąd owe tytułowe „dziewice konsystorskie”), fałszywe dowody zboczeń lub impotencji, a przede wszystkim ujawniał rolę pieniądza, który umożliwiał działanie owego mechanizmu fałszu i kłamstwa. Tym zaś, co najbardziej publicystę oburzało, było kamuflowanie niezbyt moralnych operacji religianckim komunałem, dogmatyką i imponderabiliami. Miast uznać faktyczny rozkład związku małżeńskiego, pragnie Kościół odnaleźć w nim – jak pisał Boy – od początku „pozór nieważności”. I dodawał: „A jeżeli wolno jest rozwiązać i uznać nieważność najlegalniejszego w świecie małżeństwa dla lada wykrętnej formalności, tym bardziej wolno chyba to uczynić dla braku błogosławieństwa bożego.”

Oczywiście nie należy przesadzać z interpretacją ostatniej części tego zdania. Nie jest ono dowodem religijności Boya, raczej świadczy dobrze o jego umiejętnościach polemicznych, pozwalających zaatakować na płaszczyźnie określonej przez przeciwnika i obwarować się przeciw zarzutom bezbożnictwa i niemoralności. A zarzuty takie oczywiście formułowano. Atak na Kościół i religię oraz propaganda rozwodów i „wolnej miłości” – do tego miała się sprowadzać publicystyka obyczajowa Boya. Boy Kościół, jako instytucję stanowiącą oparcie dla wszelkiego rodzaju konserwatyzmu, atakował otwarcie i ten zarzut polemistów trudno odeprzeć. Faktem jest także, że funkcję Kościoła upraszczał do działalności komercyjnej, nie podejmował natomiast dużo bardziej złożonych i nie tak praktycystycznych problemów światopoglądowych. Ale miał i nazbyt wiele racji wkładając w usta swoich oponentów słowa: „Ktokolwiek chciałby ulżyć doli człowieczej na ziemi, sprzeciwia się prawu Boga, sprzeciwia się woli Bożej.”

Z etykietą wroga katolicyzmu, masona, bolszewika i nihilisty moralnego rozpoczął Boy następną kampanię – tym razem dotyczącą karalności przerywania ciąży. Jedenaście felietonów ukazało się w 1930 r. w „Kurierze Porannym” – w wydaniu książkowym ukazały się pod tytułem Piekło kobiet. Tu znów kilka koniecznych przypomnień prawno-merytorycznych. Komisja Kodyfikacyjna przewidywała w projekcie ustawy karę pięciu lat więzienia dla kobiet przerywających ciążę. Przepis ten w wersji pierwotnej nie zawierał żadnej klauzuli dopuszczającej zabieg. Nie brał więc pod uwagę takich przypadków, jak względy zdrowotne, tj. zagrożenie życia matki oraz względy społeczne – ciężkie położenie materialne, brak możliwości zapewnienia opieki dziecku po narodzeniu lub wręcz moralna nieodpowiedzialność rodziców, środowisko kryminogenne lub patologiczne. Boy atakował więc ową kategoryczność i surowość przewidywanej ustawy wskazując na konieczność jej uzupełnień umożliwiających niekaralność zabiegu w przypadkach uzasadnionych i przy zapewnieniu należytej opieki lekarskiej. Jego głos nie był odosobniony – podobnego zdania byli fachowi dyskutanci projektu. Zaletą felietonów z Piekła kobiet nie było więc jakieś szczególne myślowe nowatorstwo, ale upowszechnienie problematyki prawnej wśród rozległego Boyowskiego kręgu odbiorców, przeniesienie dyskusji niejako na płaszczyznę ogólnopolskiego nieformalnego referendum. W ciągu dwu lat 1929-1931 projekt został uzupełniony po myśli Boya i przewidywał ową postulowaną przez pisarza niekaralność przerywania ciąży w szczególnych przypadkach. To inna już sprawa, że do realizacji Boyowskich postulatów w ostateczności nie doszło.

Kodeks kamy z 1932 roku ustalił karę trzech lat aresztu dla matek przerywających ciążę i pięciu lat więzienia dla wykonawcy zabiegu. Wyłączono jedynie spod tego paragrafu względy zdrowotne, przypadki ciąży u nieletnich, chorych umysłowo, ciąży w wyniku gwałtu lub kazirodztwa. A przecież wypowiedzi Boya zmierzały ku innym rozstrzygnięciom. Nie chodziło mu jedynie o przypadki uwzględniane w prawnych dyskusjach, jego głos był protestem przeciwko „macierzyństwu nieświadomemu”, żywiołowości populacyjnej, braku odpowiedzialności i braku kontroli w sprawie tak istotnej. Niekontrolowany przyrost naturalny wywodził Boy z tych kategorii myślenia, wedle których liczebność mieszkańców zapewniająca dostateczną ilość potencjału militarnego stanowi o sile i randze narodu. Nie narodowe bogactwo, potencjał gospodarczy, stan zamożności społecznej lub wreszcie możliwości harmonijnego rozwoju ludzkich osobowości miałyby wedle polityków populacyjnych decydować o wielkości narodu – ale ilość, masa pojmowana po trosze w kategoriach hodowlanych. I przeciw temu swoistemu ahumanitaryzmowi protestował pisarz najsilniej. Wskazywał, że wielodzietność w dużej mierze przyczynia się do dalszego zbiednienia rodzin robotniczych i chłopskich, niszczy zdrowie matek, obok nędzy przynosi wzrost negatywnych zjawisk społecznych – niefrasobliwości rodzicielskiej, demoralizacji, przestępczości, alkoholizmu. Bronił rodzin najbiedniejszych ukazując, że w środowiskach zamożniejszych wielodzietność nie była i nie jest praktykowana, a przerywanie ciąży jest wśród inteligencji „faktem potocznym” i praktykuje je „niejedna pani sędzina, niejedna pani prokuratorowa”. Toteż dość patetycznie, ale trafnie konkludował: „Jak wszystkie paragrafy wspierające się na obłudzie społecznej, tak i ten godzi jedynie w biedaków. Jest nieetyczny, bo trafia przypadkowe ofiary pośród dziesiątków tysięcy bezkarnych; jest niedemokratyczny, ponieważ zapewnia przywilej bezkarności tym, którzy i tak są uprzywilejowani.”

Tak więc źródłem i punktem wyjścia dla Boyowskiej akcji przeciwko „piekłu kobiet” była dyskusja prawna nad projektem ustawy o karalności przerywania ciąży. Ale zakres problemowy tej kampanii był znacznie szerszy – obejmował całość spraw związanych z regulacją urodzin i świadomym macierzyństwem. Niekiedy optymistyczne wizje pisarza rysujące kształt przyszłości szczęśliwej, w której dzięki planowaniu rodziny znikną widma nędzy, bezrobocia, analfabetyzmu – ba, nawet wojen! – grzeszyły i naiwnością, i ekshumowaniem maltuzjanizmu, ale założenia całej kampanii były bez wątpienia szlachetne i humanitarne. Miarą zaś znaczenia i faktycznej potrzeby upowszechnienia problematyki świadomego macierzyństwa było pojawienie się szeregu inicjatyw społecznych, z których najważniejszą było otwarcie w Warszawie w roku 1931 pierwszej w Polsce Poradni Świadomego Macierzyństwa. Jej realne znaczenie było w sumie o wiele mniejsze niż propagandowe, bowiem nie zapoczątkowała ona powstania większej ilości placówek tego typu; wzbudziła natomiast nowe dyskusje wokół sprawy, aż doszło nawet do oficjalnej interpelacji w sejmie zgłoszonej przez senatora Thullie przeciw działalności Poradni.

Zamknięciem działalności publicystycznej Boya w sprawie regulacji urodzin była książeczka Jak skończyć z piekłem kobiet wydana w 1932 r. Około 1933 pisarz zrażony napaściami prasowymi i trudnościami w realizacji reformy obyczajowej zrezygnował z „dalszego ciągu” wycofując się ze współpracy z dodatkiem „Wiadomości Literackich” zatytułowanym „Życie Świadome” i działalności w Lidze Reformy Obyczajów. Nie oznacza to jednak jeszcze zaprzestania kampanii publicystycznych. Ich etapem następnym jest cykl felietonów z lat 1931-1932 ogłoszonych pod wspólnym tytułem Nasi okupanci Książka ta gromadziła doświadczenia autora Dziewic konsystorskich i Piekła kobiet, ukazywała z bliska metody i cele działania najbardziej realnego przeciwnika Boya jako reformatora obyczajowości – Kościoła katolickiego. Wracając do sprawy nowelizacji prawa małżeńskiego oraz karalności przerywania ciąży pisarz analizował tu stosunek duchowieństwa i władz kościelnych do zapowiadanych zmian. Przytaczał obszerne wyjątki z oficjalnych wystąpień Kościoła: z listu biskupów i kardynała Hlonda. Tekst pierwszy zawierał groźne sformułowania: „Zamierzone prawo jest sprzeczne z prawem bożym. Zamierzone prawo jest posiewem bolszewizmu u nas w rodzinie. Zamierzone prawo grozi ojczyźnie śmiertelną zarazą duchową i ostateczną klęską.” W liście duszpasterskim prymasa projekty zmian prawnych określone zostały jako „zuchwała próba wydania rodziny na bezeceństwo bolszewizmu” i „haniebne zakusy”. W odpowiedzi wytoczy Boy argument o „okupowaniu” kraju przez kler, anektowaniu sobie praw do ostatecznych i niepodważalnych decyzji w sprawach społecznych, zagarniania wpływów na model życia rodzinnego, obywatelskiego. Największym niebezpieczeństwem, wedle Boya, staje się rosnąca presja obyczajowa, moralna i kulturalna świadomości klerykalnej:

„Nic ich nie obchodzą cierpienia ludzi, demoralizacja, krzywda, zamęt prawny. Nigdy w tych orędziach nie zabrzmi nuta współczucia. Cierpieć, męczyć się i... płacić to jedyna rola człowieka na tym ziemskim padole.”

Nie byłby Boy człowiekiem literatury i pisarzem, gdyby nie niepokoiło go stanowisko Kościoła w sprawach kultury. W interpretacji światopoglądu kulturalnego kleru posłużył się głośną broszurą redemptorysty Mariana Pirożyńskiego pt. Co czytać?, która zawierała „pierwszą i jedyną zdrową ocenę beletrystyki polskiej i obcej” ze stanowiska kościelnego. Zaatakował tu prymitywizm moralny i estetyczny tej publikacji, nieodpowiedzialność w wartościowaniach, dewiację panerotyczną. Obficie cytując ukazywał jak odsądzeni od czci i wiary zostali pisarze wysokiej klasy za swą „niemoralność”, która przesądziła o jednoznacznie potępiających ocenach twórczości Goethego, Stendhala, Balzaca, Dickensa, Żeromskiego czy Nałkowskiej, jak natomiast łagodnie potraktowani zostali pisarze drugorzędni i trzeciorzędni, których zarzut niemoralności nie dotyczył. To, co Boya uderzało, to zdumiewające zawężenie znaczeniowe terminu „moralność” do spraw wyłącznie erotycznych. Jedynie obrazy przeżyć miłosnych budzą tu moralne zastrzeżenia, pobłażaniem jako „moralnie obojętne” (była to formuła używana w poradniku) cieszą się obrazy przestępstw, łajdactw, okrucieństwa i wszelkich wykroczeń przeciw regułom etycznym. Toteż znów konkluzja była ostrzeżeniem:

 

„...wrażenie jakie nam zostaje ze spojrzenia zapuszczonego w tę duszę – a możemy ją uważać poniekąd za reprezentatywną – jest dość szczególne. Litość i zgroza. Litość dla człowieka, który ma takie widzenie świata, takie horyzonty; dla tej naiwnej płaskości i ciemnoty; ale zarazem zgroza, kiedy się pomyśli, że to jest przekrój kasty, która z całą bezwzględnością i z takim zuchwalstwem wyciąga ręce po wszystkie władze w dzisiejszej Polsce.”

 

Jednoznaczne zaś sformułowanie funkcji owej kasty dopowiedziane zostało przez Boya w „Post scriptum” do Naszych okupantów:

 

„Dopóki w Polsce będzie można wykrzykiwać wzniośle: Bóg i religia tam, gdzie w gruncie chodzi o władzę i o pieniądze – dopóty kasta wyodrębnionych z życia dzikusów będzie regulatorem najdonioślejszych spraw społeczeństwa, z jego największą szkodą.”

 

Trzy wymienione tutaj książki: Dziewice, Piekło i Okupanci, stanowią zrąb publicystyki społecznej Boya. Ale cyklom felietonowym tematycznie zintegrowanym, publikowanym później w książkach towarzyszyły felietony okazjonalne, nie przewidziane do wydania w tych kompozycyjnych całościach, lecz tematycznie w kręgu publicystycznych kampanii pozostające.

Specyficzna przemyślność pisarza polegała na uzupełnianiu kolejnych książek – od Dziewic konsystorskich do Naszych okupantów – drobnymi wystąpieniami o charakterze glos i uzupełnień. Dodajmy, że często owe drobne wystąpienia w sposób zamierzony skandalizowały ostrzej od cyklicznych kampanii. Na marginesie najważniejszych wystąpień dotyczących nowelizacji kodeksu prawnego pojawiło się kilka felietonów, w których pisarz wyraził nieufność wobec sądów przysięgłych (obszernie motywując swoje obawy co do ich uprzedzeń i braku kompetencji) oraz gorąco występował przeciwko karze śmierci jako niezgodnej z podstawowymi normami humanitaryzmu. Z tej okazji pisał właśnie w tonie jak rzadko u niego patetycznym, że „widmo szubienicy w nowo stworzonym polskim kodeksie jest czymś obrzydliwym” i dodawał: „nie to jest najprzeraźliwsze, że kogoś wieszają, ale że jest taki, który wiesza”. Wreszcie na marginesie kampanii antyklerykalnej i Naszych okupantów pojawiły się felietony tyczące się stosunku kleru do spraw ciała (nawet w wersji tak niewinnej jak zawody i stroje sportowe), a także felietony mówiące o nauce religii w szkołach, stosunku katechetów do młodzieży dowodzącym braku najelementarniejszej znajomości pedagogiki.

Spróbujmy zdać sobie sprawę z wartości – nawet po latach czterdziestu – publicystyki społecznej Boya. Ma ona swoje głębie i swoje mielizny, swoje zalety i wady. I każdy z zarzutów przeciw Boyowi można po trosze przynajmniej odeprzeć lub wskazać na walor ukryty w słabości. Powiemy: Boy atakował sprawy gdzie indziej w Europie dawno przebrzmiałe, podejmował problemy anachroniczne społecznie, problemy nie na miarę wielkiej publicystyki XX wieku. Zgoda, ale czyż tego ograniczenia terenu nie wyznaczały mu realne warunki społeczne w odrodzonej Polsce? Te same warunki, które określały praktycyzm rozwiązań proponowanych przez Boya. Nie uprawiał on wielkiej moralistyki, nie interesowały go złożone motywacje anomalii życia społecznego – chciał po prostu usunąć rażące i sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem objawy. Padło tu określenie „zdrowy rozsądek”, ale traktujmy je jako eufemizm wobec terminu „racjonalizm”, który jest elementarną kategorią publicystyki Boya. Sam się do tego przyznawał i występując przeciwko opatrywaniu słowa „racjonalizm” przymiotnikiem „ciasny” pisał w felietonie poświęconym stuleciu śmierci Benjamina Constanta:

 

„Ale to, że racjonalizm okazał się niewystarczającym wytrychem do otwarcia sekretnych zamków wszechbytu, czyż to racja, aby w najbardziej życiowych sprawach uprawiać kult niedorzeczności?”

 

Racjonalizm Boya owocował właśnie na gruncie drobnych i praktycznych postulatów. Już w dwudziestoleciu atakowano go za ideał „życia ułatwionego” propagowanego w publicystyce, trywialność i praktycyzm etyczny. Nawet jednak, jeśli Boy pewne problemy upraszczał nad miarę, a dzisiejszy stan świata dowodzi wbrew niemu, że liberalizm prawny i dobrobyt (vide najbogatsze państwa Europy) wcale nie usuwa konfliktów społecznych, przestępczości, alkoholizmu czy narkomanii – to jednak w jego koncepcji usuwania przeszkód na drodze naprawy społecznej mieści się jądro myślowe wybitnie pozytywne. Sam pisarz powiedziałby zapewne tu z przekąsem, że cierpienia i nędza mogą doskonalić duchowo jednostki, ale łamią społecznie narody.

Sprawa następna – zagadnienie określone przez Karola Irzykowskiego jako „felietonowanie spraw społecznych”. Faktem jest, że Boy wielokrotnie w swojej publicystyce ujmował najtrudniejsze i najdrażliwsze sprawy w sposób felietonowy, pikanteryjny, „mało poważny”, nie wsparty dogłębną argumentacją lub głębszymi studiami nad tematem. Ale zarzut ten można łatwo uchylić. Decyduje bowiem w publicystyce nie tyle intelektualna głębia, ile skuteczność oddziaływania. Takie są po prostu reguły tego gatunku. Najbardziej wnikliwe studium z dziedziny prawa lub najobszerniejszy reportaż z domu podrzutków nie „załatwiał” sprawy równie skutecznie co niepoważny felieton Boya o prawie małżeńskim ilustrowany zabawnymi przykładami „dziewictwa konsystorskiego” lub takiż felieton o skutkach niekontrolowanej rozrodczości. Felieton docierał szerzej, był czytany chętnie i przez o wiele liczniejsze grono odbiorców, przekonywał skrótem myślowym, celną pointą, złośliwością i dowcipem. Toteż wedle kryterium skuteczności jego ranga była wysoka, tak jak wysoki był nakład prasy popularnej w rodzaju „Kuriera Porannego”. Na koniec wreszcie zadajmy sobie pytanie, czy problemy poruszane przez Boya zniknęły bez reszty z naszego życia społecznego? Czy z całą pewnością można już nie mówić o ciążeniu przestarzałych norm moralnych, o ociężałości etycznego myślenia, o realnych dowodach braku tolerancji dla cudzej wiary, o niedoskonałości prawa? Czy bez śladu zniknęły feudalne konwenanse o dawno zapomnianej proweniencji, czy wszędzie tolerowane są nieślubne dzieci, czy bez śladu zginęła prostytucja? Tych pytań można dodać wiele. Jeśli odpowiedź twierdząca przychodzi nam z trudnością – sięgnijmy znowu po publicystykę społeczną Boya.

*

W kręgu spraw poruszanych z całą powagą w książkach publicystycznych znalazło się wiele tekstów felietonowych Boya tyczących się obyczaju i jego współczesnych przemian. W tonie nieporównanie mniej poważnym, wykorzystując poetykę gatunku mającego być synonimem lekkości pisarskiej, pisania o sprawach serio w sposób interesujący najszersze kręgi czytelników, odnotowywał tu Boy przede wszystkim objawy przekształcania się obyczaju – konstatując z optymizmem uproszczenie procedury „bycia człowiekiem światowym”, a także uproszczenie konwenansu erotycznego poprzez racjonalizację tegoż do reguł „ekonomii miłosnej”. Spostrzeżenia w zakresie przemian obyczajowości erotycznej pozyskiwały mu czasem opinię demoralizatora, a nawet maniaka traktującego sprawy seksualne jako jedyny motor ludzkich poczynań.

Ale za tymi obserwacjami Boya kryła się z reguły refleksja socjologizująca. Z faktów emancypowania się kobiet, ich rosnącego równouprawnienia erotycznego wyciągał wnioski racjonalne (choć nieraz prowadzące do uproszczeń), postulujące zwiększenie swobody erotycznej, rozluźnienie cenzury opinii publicznej, wyjście z zaułków myślenia o erotyce kategoriami „grzechu” i „upadku”. Pokazywał więc często zakres zniewolenia człowieka na gruncie obyczaju przez wszechmocne prawa konwenansu i ścisłe określenia, co „można”, co „wypada” – dowodząc przy tej okazji, iż prawa te mają charakter umowny i przy zaniku ich fundamentu socjalno-ekonomicznego stają się pozbawionym treści anachronizmem. Toteż z satysfakcją ukazywał odchodzenie w przeszłość rytuału karnawałowego, który jeszcze przed pierwszą wojną światową musiał funkcjonować w roli erotycznego jarmarku, a w czasach mu współczesnych tracił sens w warunkach rozlicznych możliwości kontaktowania się płci, choćby na gruncie zawodowym. Dancing wypierający bale prywatne to, wedle Boya, zdemokratyzowana forma owych „targów erotycznych”, nieporównanie prostsza i pozbawiona kłopotliwej i rytualnej otoczki. Podobnie odnotowywał Boy wymieranie zasady, że kobieta winna nie orientować się w istnieniu pieniędzy, kiedy towarzyszy jej mężczyzna – płatniczy, uwiąd formy długoletniego narzeczeństwa wysterylizowanego z elementów „cielesności”, a przysparzającego klientów domom publicznym, pisał także o przedłużeniu wieku aktywności erotycznej manifestującym się w odmłodzeniu mężczyzn i kobiet skazanych w wieku trzydziestu lat przez epoki wcześniejsze na „stateczność” i „matronizm”. Spostrzegał także „zmierzch kochanka” jako instytucji nieodzownej w tradycyjnym małżeństwie zawieranym dla koneksji genealogicznych lub ze względów finansowych, z aprobatą witał odrzucenie przez współczesny obyczaj prawa „własności” wobec partnera i zastąpienia go wzajemnym zaufaniem, co pociągać miało za sobą zanik zazdrości, będącej tak wdzięcznym tematem dla „trójkątowego” schematu literackiego. Wszystkie te obserwacje Boya stanowiły elementy jego walki o „reformę seksualną”, o ustanowienie w tej dziedzinie zasad pozbawionych przesądów i uprzedzeń. Stąd przychylne powitanie nowego obyczaju zakładającego przejściowe związki erotyczne, ujawnianego choćby w rubryce ogłoszeń matrymonialnych, w małżeństwach „koleżeńskich” i „na próbę”, postulat rewizji stosunku do prostytucji i zaniechania reglamentacji (słynny felieton Stwórzcie polskie gejsze!), obrona „mniejszości seksualnych” przed dyskryminacją.

Obok problematyki obyczaju erotycznego pociągały Boya wszelkie oznaki uproszczenia i racjonalizacji konwenansu. Dlatego prezentując ciekawostki w rodzaju podręczników savoir vivre’u Sarneckiego i Rościszewskiego, wyławiał z nich co zabawniejsze anachronizmy bon tonu, interpretując kodeks honorowy Boziewicza lub obyczaj pojedynkowy atakował przestarzałe formy obyczajowe, pozostałości po szlacheckiej tradycji myślenia o honorze i pozycji społecznej, ocenianie wartości drugiego człowieka wedle przypadkowych cech w rodzaju pochodzenia społecznego lub wykształcenia. Wszędzie w tych tekstach obecne było przeświadczenie racjonalisty, że pojęcia, które przestały w świecie współczesnym żywić się realną treścią stają się pustą i zbyteczną formą, którą nowe podstawy społeczne zmuszą do samolikwidacji. W ten sposób dochodził do głosu specyficzny optymizm Boya, oczekującego od „nowego życia” rozsadzenia otamowań obyczajowych. Tę kategorię „życia” i jej wartości wprowadzi publicysta także do tekstów, które dotycząc literatury i dokonując jej rewizji czynią to wedle zasady weryfikacji literatury samym „życiem”.

*

Gdybyśmy spróbowali z tekstów Tadeusza Boya-Żeleńskiego ułożyć nowy pięcioksiąg zatytułowany O naprawie Rzeczpospolitej, ten skądinąd zabawny pomysł okazałby się finalnie nie do zrealizowania. Trudno byłoby wprawdzie kwestionować merytorycznie (bo formalnie z racji plagiatu – owszem) brzmienie tytułu całości: treścią działalności Boya jest rzeczywiście troska o naprawę Rzeczypospolitej. Ale w przywoływanym tytułem aluzji dziele Modrzewskiego są księgi o Kościele, obyczajach, szkole i prawach – nie ma księgi o literaturze. Jest wprawdzie księga o wojnie, a parę pacyfistycznych tekstów Boya dałoby się odnaleźć bez trudu. Tym jednak terenem, na którym ujawniał się najwyraziściej Boyowski rewizjonizm i uparta konsekwencja w podejmowaniu prób zmiany sposobu myślenia, była literatura. Niejednokrotnie potraktowana pretekstowo, jako specyficzne „okno na życie” i czuły barometr obyczaju, nieraz stanowiąca centrum uwagi krytyka i publicysty – zawsze jednak opisywana niestereotypowo, w sposób budzący sprzeciwy i dyskusje, w sposób świadomie prowokacyjny.

Taki wyraźnie prowokacyjny charakter miała słynna przedmowa do Dzieł Mickiewicza, której pierwodruk ukazał się w 1928 roku, wszedł później w skład tomu Ludzie żywi i zapoczątkował spór o „brązownictwo”. Boy zgłaszał tutaj pretensję o to, że postać Mickiewicza stanowi „posąg z brązu w naszym narodowym kościele”, stąd zawsze czuwano pilnie, aby na tym posągu nie było rysy, „a dotknąć go znaczyło targnąć się na samą Ojczyznę”. Boy zgłaszał więc postulat, by dokonać wreszcie rozdzielenia biografii prywatnej i dzieła, a biografię odczytać na nowo pod kątem wyświetlania miejsc zaciemnionych lub przemilczanych. Dowodził bowiem, że warunkiem wielkości Mickiewicza wcale nie jest monolityczna doskonałość, lecz ogrom wewnętrznego rozdarcia, dialektyczne napięcie osobowości, „człowiek ze swoimi wzlotami i upadkami”. Zgodnie ze swymi biograficznymi zainteresowaniami Boy twórczością Mickiewicza interesuje się w małym stopniu, nie próbuje także odmieniać ocen na jej temat. Szuka natomiast punktów zaczepienia w biografii, śledzi rysy na pomniku z brązu. Mickiewicz dla historii literatury był przecież upostaciowaniem tradycji patriotycznej w jej wydaniu szlacheckim, był także uosobieniem wiary religijnej i ładu moralnego. Tradycja – do czasów Boya – interpretowania tej postaci miała z reguły charakter moralistyczny i idealizujący poetę. Toteż próba ujrzenia Mickiewicza – człowieka w nowym świetle była nie tylko rewizją legendy osobowości, była także atakiem na typ „narodowego świętego”. Stąd musiała kwestionować wartości stanowiące o wielkości Mickiewicza w idealizującej mickiewiczologii. Boy przeciwstawił wartości moralnego monolitu element sprzeczności, rozdarcia, antynomii między „literaturą” a „życiem”, który – wedle niego – w większym stopniu o wielkości stanowi niż „nudnawa” harmonijność twórczości i biografii. W biografii Mickiewicza szuka więc miejsc wstydliwych i często przez mitografów pomijanych: okresu pobytu w Rosji mało przypominającego pokutnicze wygnanie, absenteizmu wobec powstania listopadowego, epoki związku z Towiańskim, który przyczynił się do nie zawsze budujących przemian w życiu osobistym poety i zahamował jego działalność twórczą.

Tezy sformułowane skrótowo w przedmowie do Dzieł Mickiewicza rozszerzał i dopowiadał Boy później w Brązownikach, książce, która skłóciła go z całą prawie akademicką polonistyką. Tropił w niej dalej negatywy oddziaływania towianizmu na twórców Wielkiej Emigracji, skandalizował ujawnianiem roli Xawery Deybel w życiu osobistym Mickiewicza, przy okazji niejako zdezawuował wielkość Mistrza Andrzeja, w którego nauce i sekcie dostrzegł przede wszystkim zdumiewającą porcję fałszu i zakłamania tuszującego rozziew między szczytnymi deklaracjami a trywialną codziennością.

Wartości szkiców Boya o Mickiewiczu nie mierzy się kryteriami historycznoliterackimi. W pasji „odkłamywania” narodowych świętości – jeśli nawet sprawy ducha trywializował – osiągnął Boy pewne realne sukcesy. Postać wielkiego poety, już w świadomości kulturowo-społecznej zastygła w hieratycznym geście doskonałości, znów stała się przedmiotem zainteresowania nie tylko profesjonalistów, tryb myślenia tradycyjnego na czas jakiś „wyskoczył” z kolein inercji i frazesu, nauka o literaturze została boleśnie uświadomiona na temat niebezpieczeństw skostnienia interpretacyjnego. Podobny – a nawet wyraźniejszy, bo zrealizowany z większym kunsztem interpretacyjnym – sens miała kampania Boya o Fredrę. Obrachunki fredrowskie, jedna z niewielu monograficznych książek w twórczości publicysty i krytyka, stanowią klasyczny przykład rewizjonizmu wobec literatury w imię zdrowego rozsądku i rzetelnej faktografii. Walor publicystyczny Obrachunków wyraża się w próbie generalnego ataku na częste w dwudziestoleciu międzywojennym interpretacje Fredry, podporządkowujące wartościowania literackie względom ideowym i politycznym. Boy wyjaśnia więc na wstępie znaną w historii literatury niechęć romantyków wobec twórczości Fredry, wyrażającą się m. in. w atakach Goszczyńskiego i Dembowskiego, niechęć tłumaczącą się rezerwą w stosunku do przeżytków szlachetczyzny. Pisarz ewokujący w swych komediach świat szlacheckiego obyczaju i sarmackich przywar, unikający współczesnych odniesień do gorzkiej rzeczywistości narodowej i malujący jedynie perypetie romansowe i obyczajowe pierwszej połowy XIX wieku stawał się w pewnych interpretacjach apologetą sarmatyzmu. Ten rys twórczości Fredry przesądził także – zdaniem Boya – o nieporozumieniach jego dwudziestowiecznych interpretacji. Bo – jak powiadał krytyk – „dla jednych kontusz jest symbolem podniosłym, dla drugich obrzydliwym”. Do tych drugich należał sam Boy. Stąd jego odczytania twórczości Fredry, wsparte często rzetelną, filologiczną analizą tekstu, wykazują, iż świat Fredrowski zbyt często daleki jest od pogodnej i „narodowej” wizji przeszłości, zaś nader często zaludniony przez postacie mocno odległe od wzorów cnót patriotycznych i obywatelskich, że traktowanie Fredry jako wychowawcy narodu jest grubym nieporozumieniem interpretacyjnym. To odkłamywanie legendy upozowanej na apologię szlacheckich cnót nie zmierza bynajmniej do pomniejszenia wartości artystycznej twórczości autora Zemsty – jest jedynie sprzeciwem wobec operacji modelujących spuściznę Fredry wedle wątpliwych wskazań dydaktycznych. Występując przeciw komentatorom, którzy pragnęliby widzieć w świecie Fredry wartości takie jak moralność, uczciwość, obowiązek, patriotyzm, odsłaniał Boy podszewkę brudu moralnego, chciwości, skąpstwa, interesowności, zwykłych łajdactw i moralnego indyferentyzmu w pogodnych obrazkach z życia zacnej szlachty polskiej. I w tym momencie widać najwyraźniej, na ile aktualizująco odczytywał Boy Fredrę, jak protest wobec rzekomych wartości był kontynuacją linii sprzeciwu wobec anachronizmów świadomości feudalno-szlacheckiej w wieku dwudziestym. W tym sensie ta historycznoliteracka książka Boya stanowi integralną część jego rozległej kampanii obyczajowo-publicystycznej.

Zaletą większości krytyczno lub historycznoliterackich wystąpień Boya były więc nie tyle rewelacje naukowe, ile podporządkowanie tematyki literackiej wymaganiom nowego stylu myślenia. Stąd tak zdumiewające brakiem szablonu interpretacyjnego teksty na temat podszewki finansowej sporu Horeszków i Sopliców (Robak wojskowy i cywilny czy próba wyjaśnienia samobójstwa Wertera nie tyle tragedią miłosną, ile frustracją społeczną bohatera (Czytałem „Wertera”). Interpretacje te z reguły otwierały nowe perspektywy, kazały raz jeszcze – w nowej płaszczyźnie – przyjrzeć się tekstom literackim, o których na pozór powiedziano już wszystko w sposób nie budzący wątpliwości. Równie często poruszał Boy problemy „niemoralności” w literaturze, ukazując, jak anachronicznie bywa pojmowane to pojęcie.

Wreszcie sprawa ostatnia. W niniejszym wyborze ukazującym Boya-publicystę w różnych wcieleniach zabrakło jednego z tych wcieleń: Boya-krytyka teatralnego, traktującego dzieło sceniczne jako fragment wiarygodnej obyczajowo-społecznej wiedzy o człowieku. Konfrontując obyczaj ze sceny z obyczajem w życiu, Boy rozszerzał swój zakres obserwacji. Toteż felietony o teatrze nigdy nie były tylko recenzjami. Odnajdziemy w nich pogłosy toczonych aktualnie polemik z polonistyką, zaczątki wielu kampanii publicystycznych, dywagacje na temat przemian obyczajowych. Wiadomo choćby z relacji samego Boya, że kampania o reformę prawa małżeńskiego wzięła swój początek w recenzji z wystawienia sztuki Kwadratura koła Katajewa. W rzucanych mimochodem dygresjach odnajdziemy w felietonistyce teatralnej Boya problemy „mniejszości seksualnych”, pretensje pod adresem prawodawstwa i barier prawnych stawianych przed ewolucją obyczajowości, spostrzeżenia dotyczące supremacji kleru w życiu społecznym, obserwacje „zmierzchu kochanka”, „odmłodzenia erotycznego” itp. Boy uprawia w tych recenzjach nie tylko działalność krytyczną, ale w równym stopniu publicystyczną. Odskocznią dla refleksji, przenikliwej „życiowej” analizy staje się tekst sceniczny, to on wyzwala serię przypowieści, anegdot, ale i gorzkich obserwacji, pozwalających odnaleźć raz jeszcze u Boya leczniczą porcję zdrowego rozsądku będącego fundamentem postawy „na przekór” fałszom i wmówieniom jednostkowym i społecznym. Stąd też może należałoby uzupełnić wybór jego kontynuacją, Boyem-publicystą w teatrze. Musiałaby to być jednak osobna książka: o tym, jak wygodny fotel recenzenta często stawał się twardym stołkiem społecznika, przywykłego mówić rzeczy niepopularne.

*

Przedstawiony tu wybór objął część zaledwie – choć mam nadzieję, że reprezentatywną – olbrzymiej objętościowo twórczości Boya. Człowieka, który wszystko przetwarzał w publicystykę, dla którego nie istniała rozdzielność kategorii „literatura” i „życie”, dla którego jedno i drugie pozostawało ze sobą w żywym i skomplikowanym związku „iskrzącym” od wzajemnych napięć. Jeśli przytoczone tu teksty pokażą Boya jako konieczny, niezastąpiony element w rodowodzie racjonalistycznej myśli naszych czasów – autor wyboru będzie miał poczucie spłaty i społecznego, i osobistego długu.

Andrzej Z. Makowiecki

Jak zostałem literatem

(Odczyt wygłoszony w Toruniu, Poznaniu, Sosnowcu, Będzinie, Częstochowie, Radomiu, Kielcach, Lublinie, Kaliszu, Siedlcach, Łodzi, Włocławku, Lwowie, Przemyślu, Jarosławiu, Rzeszowie, Grodnie, Białymstoku, Brześciu Litewskim, Inowrocławiu, Ciechocinku, Otwocku, Łomży, Płocku, Krynicy, Żegiestowie, Zakopanem, Szczawnicy, Piotrkowie, Modlinie, Dąbrowie Górniczej, Łucku, Zgierzu, Pabianicach, Tomaszowie, Chełmie, Wilnie, Słonimie, Kutnie, Zamościu, Katowicach etc.)

Szanowni państwo! Wszystko, co się dzieje w Warszawie, znajduje mniej lub więcej żywy odzew w całym kraju; toteż z pewnością musiały was dojść echa sprawy, którą w ostatnim czasie mocno zajmowała się stolica, mianowicie kwestią nagości, wywołaną tym, iż pewna primadonna operetki1 pokazywała się na scenie tak, jak ją Pan Bóg stworzył. Czy to było dobrze, czy źle, tego ja nie mogę sądzić: to jest sprawa poważna, którą ujął w swoje ręce rząd, może się nią zajmie sejm, senat, nie wypada tedy, abyśmy ją lekkomyślnie przesądzali. Ale nasunęło mi to pewne refleksje odnośnie do literatury. Czy mianowicie nie byłoby dobrze, czy nie byłoby zbawienne, aby pisarze nasi pokazywali się czasem publiczności tak, jak ich PanBógstworzył (oczywiście w znaczeniu moralnym, proszę być bez obawy), a nie zawsze w tym odświętnym, uroczystym, szczelnie zapiętym tużurku. Nie stałoby się to z pewnością taką atrakcją jak występy pani Niewiarowskiej w Najpiękniejszej z kobiet, ale przyczyniłoby się może do zadzierzgnięcia cieplejszych stosunków między publicznością a literaturą, co by było dla obu stron z pożytkiem.

Dlatego, kiedy mnie zaproszono do kilku miast polskich z odczytem, zastanawiałem się dosyć długo nad tematem.

Mój Boże! Rzecz zdawałaby się na pozór tak łatwa: tyle jest tematów na świecie, tak interesujących! Mimo że nie mam pretensji do uniwersalności doktora Fausta, mógłbym mówić piąte przez dziesiąte o poezji, o krytyce, o teatrze, o literaturze, o filozofii, ba, nawet o teologii jako tłumacz Pascala i o reumatyzmach jako – doktor wszech nauk lekarskich. Ale zastanawiałem się, czy to miałoby sens. Wyobraźmy sobie, że przyjeżdżam np. tutaj z odczytem na temat Molier albo Balzak, albo inna taka gruba ryba. To byłoby po trosze tak, jakby ktoś wszedł do czyjegoś mieszkania, do salonu, gdzie jest zgromadzonych kilka czy kilkanaście osób, ukłonił się, odchrząknął i tak rozpoczął:

„Wieloryb jest to zwierzę ssące, żyje w morzach północy, ma grubą skórę, płetwy, robi się z niego tran, sznurówki itd.”

Wszyscy popatrzeliby na siebie, potem na mówiącego, w końcu ktoś by bąknął pod nosem:

– No dobrze, wieloryb, ale kto pan właściwie jesteś?

I z towarzyskiego punktu widzenia miałby słuszność: literat czy nie literat, kiedy wchodzi do czyjegoś salonu, powinien się przedstawić.

Bądźmy szczerzy. O co chodzi publiczności, czego pragnie publiczność, kiedy przybywa do niej w odwiedziny taki nie znany jeszcze pan literat? Posłuchać go, zapewne, ale po trosze i obejrzeć. I to jest bardzo naturalne: książek jest na świecie pełno, i doskonałych, i wciąż fabrykuje się nowe, może aż za wiele: otóż nie ruszając się z domu, leżąc sobie wygodnie w łóżku albo na kanapie, bierze się książkę z półki i można sobie wędrować po wszystkich tematach, jakich dusza zapragnie. Książkę można wziąć i odłożyć, można się zdrzemnąć w pół rozdziału, można zapalić papierosa – słowem, wszelkie wygody. Odczyt zatem – zwłaszcza pierwszy odczyt – który byłby czytanym artykułem, rozprawką, tym różną od książki, że się jej słucha o oznaczonej godzinie, na niewygodnym krzesełku, niezupełnie, moim zdaniem, byłby zgodny z celem: a celem tym jest poznanie żywegoczłowieka. Ta godzina spędzona z żywym człowiekiem ma sprawić, aby się później z innym uczuciem brało jego książki do ręki, aby się stał bliższym, bardziej jednolitym. I pisarz, który się decyduje na taki osobisty kontakt, czuje widocznie potrzebę nie odczytania artykuliku, ale jak gdyby oddania się publiczności bardziej jakoś bezpośrednio, wprost, a nie przez bibułkę.

Zwłaszcza pisarz w moim położeniu, którego kariera literacka biegła odmiennymi drogami od tych szczęśliwych ludzi, co wcześniej odnajdą się w swoim powołaniu i których droga znaczy się regularnie – niby milowymi kamieniami – książkami, artykułami, sztukami teatralnymi. U tych ludzi „dzieła” ich mówią same za siebie.

Ja jestem w innym położeniu. Przywykłem do tego, że każdy czy każda, kto mnie pozna, mówi mi: „Zupełnie sobie pana inaczej wyobrażałam.” Prześladuje mnie największa z tragedii: dwoistość osobowości. Z jednej strony (jak o mnie piszą łaskawie w gazetach) Boy, benedyktyn pracy, niestrudzony tłumacz i komentator ośmiuset... czy osiemdziesięciu tomów, autor głębokich (ja tylko wciąż cytuję) studiów z literatury francuskiej, słowem, siwy starzec w okularach, abnegat życiowy; z drugiej strony – Boy, poeta leniwy, kapryśny i lubieżny, co całą swą duszę zamknął w jednym tomiku Słówek, które dzieci czytają w sekrecie przed rodzicami, a rodzice w sekrecie przed dziećmi. Z jednej strony prrrrofesor uniwerrrsytetu (na szczęście in partibus infidelium2), kawaler orderów krajowych i zagranicznych – z drugiej błazen deklamujący na estradzie nieprzyzwoite wierszyki. Asceta i pornograf! Wydawca Myśli Pascala i Żywotów pań swowolnych Brantôma! A w głębi, poza tym wszystkim, kryje się jeszcze Boy były lekarz, założyciel pierwszej „Kropli Mleka” etc. Słusznie może się ktoś zapytać, co to jest właściwie za figura? Otóż przedstawić w kilku słowach tę figurę będzie po trosze treścią mego odczytu, pokazać się – że tak powiem – ze wszystkich stron, skoroście, drodzy państwo, przyszli mnie obejrzeć.

Urodziłem się w mieście Warszawie, datę urodzenia niech mi będzie wolno skromnie przemilczeć. Natomiast pochwalę się, że jestem synem znakomitego muzyka i pieśniarza polskiego, Władysława Żeleńskiego, i to nie żadnym synem naturalnym, ale legalnym, to jest moje prawdziwe nazwisko, a tamto tylko pseudonim. Chowałem się w atmosferze sztuki i artyzmu, mimo to, nie bardzo wiem czemu, ukończywszy w Krakowie gimnazjum, znalazłem się na medycynie. Może to były sugestie nie tak dawnej jeszcze epoki pozytywizmu, że wszelkie studia nad człowiekiem trzeba zaczynać od początku, od krajania trupów.

Dość szybko zorientowałem się w omyłce, mimo to ukończyłem ten wydział, z pewnym wysiłkiem woli co prawda, gdyż myśl uciekała mi wciąż w inne strony. Przyznam się zresztą, że w tej rozterce ducha przeważnie grałem w karty. Niejeden z państwa zauważył, że nic tak nie nastraja do filozoficznych dumań, jak zerżnąć się w baka, ale tak na goło!...

Otóż zdarzyło się, iż niedługo po tym doktoracie medycyny wybrałem się do Paryża dla uzupełnienia studiów lekarskich. Raz i drugi zaszedłem do tamtejszych klinik, ale natychmiast uczułem, iż znalazłszy się w Paryżu, tym jedynym na świecie mieście, byłoby szaleństwem opukiwać płuca i obmacywać wątroby absolutnie takie same jak te, których pod dostatkiem zostawiłem w ojczyźnie. Cisnąłem tedy szpitale i laboratoria i zacząłem się wałęsać po Paryżu.

Atmosfera tego miasta to coś, czego nie da się z niczym porównać. Nie dlatego, że jest wielkie; są inne wielkie miasta na świecie; nie dla jego gorączkowego ruchu i łatwych rozrywek. Ale jest w tym mieście jakiś tajemniczy fluid, jakiś magnetyzm duchowy, który krąży w murach, ulicy, tłumie i powietrzu Paryża. Może to fluid wytworzony przez wieki całe historii, myśli i wdzięku życia? Działanie to jest tak mocne, tak odurzające, iż wielu wrażliwych ludzi nie wytrzymuje wręcz nerwowo tego pierwszego zetknięcia z Paryżem: chcieliby wszystko wchłonąć, poznać, przeżyć; nie mogąc wszystkiemu nadążyć popadają w prostrację. Dostałem i ja takiego ataku neurastenii paryskiej, którą pomnażały jeszcze wyrzuty sumienia, że tak zaniedbuję poważne studia, dla których przyjechałem. Zdenerwowany, prawie chory, zamknąłem się w moim hoteliku, całe dni leżałem w łóżku, bo była ostra zima, a pieca tam nie było, jak wszędzie w dzielnicy studenckiej, tylko lichy kominek, i chcąc się tak czymś ogłuszyć, ogłupić, zacząłem – czytać książki. Wpadł mi w rękę jakiś tom Balzaka, pochłonąłem kolejno kilkadziesiąt tomów tego pisarza, całą prawie Komedię ludzką. Ta lektura Balzaka, przy akompaniamencie odgłosów Paryża dolatujących z ulicy, dała mi parę tygodni spędzonych jakby w fantastycznym świecie. Wieczorem, kiedy trzeba było wyjść z domu, aby coś zjeść wreszcie, szedłem na miasto, błąkając się po ulicach, żyjąc w dalszym ciągu z bohaterami Komedii ludzkiej. W ten sposób Balzak uczył mnie rozumieć Paryż, Paryż uczył mnie poznawać Balzaka.

Jest w Paryżu jedno cudowne urządzenie, mianowicie wybrzeże Sekwany, którego parapet na przestrzeni paru kilometrów zajmują kramy z książkami. Idąc wolno, zatrzymując się przy każdym, biorąc w rękę ten i ów tom, czytając tu i ówdzie po parę kartek, można spędzić kilka rozkosznych godzin, zanim się dojdzie od jednego końca do drugiego. Więcej powiem: od samego oglądania tylu książek, od samego wdychania ich myślącej stęchlizny człowiek staje się inteligentniejszy, rozszerza swój horyzont. Wobec stanu dzisiejszych nauk metapsychicznych nie widzę żadnych przeszkód do przypuszczenia, że esencja książki może wnikać do mózgu bez czytania, za pomocą samego oglądania i zapachu. Istnieje nawet bardzo piękna teoria okultystyczna w tej mierze... jeszcze dotąd w szkołach nie przyjęta, co może zresztą i lepiej.

Te spacery stały się moim nałogiem. Tam, mając przed oczyma najcudniejszy w świecie kamienny pejzaż starego Paryża, od Notre Damę aż do Luwru, przy tych kramikach, z których dość często unosiłem jakiś tom do domu, przechodziłem na świeżym powietrzu kurs literatury francuskiej. Był to zresztą jedyny, jaki przeszedłem.

Tak z każdym dniem wchodziłem coraz bardziej pod czar tej myśli francuskiej, z którą czułem w sobie powinowactwo od dziecka, ale od której wraz z całym ówczesnym młodym pokoleniem odbiegłem dość daleko. Ale zwłaszcza jeden czynnik, najbardziej uroczy i lotny ze wszystkich, dopełnił tego zbliżenia. Była nim piosenka francuska, piosenka paryska. Zakochałem się w niej od pierwszej chwili, tłoczyłem się w każdej gromadce otaczającej ulicznego śpiewaka, zabłądziłem wreszcie tam, gdzie osobliwie uprawia się tę piosenkę, do tzw. kabaretów.

Nie lubię tej nazwy, daje ona powód do nieporozumień. O tak zwanym kabarecie paryskim pokutowały u nas najdziksze legendy. Wyobrażano sobie miejsce nocnych orgii, gdzie szampan leje się bez przerwy, a półnagie bachantki śpiewają i tańczą sprośności. Trudno o coś odleglejszego od rzeczywistości. W istocie jest to mała, najskromniej urządzona salka, gdzie przedstawienie zaczyna się po dziewiątej, a kończy regularnie, jak wszystkie widowiska w Paryżu, o trzy kwadranse na dwunastą. Szklankę piwa lub cienką kawę czarną opłacało się jako bilet wstępu. Publiczność to studenci, młódź artystyczna, ich przyjaciółki i inni miłośnicy piosenki, bo przychodzi się tam tylko dla niej. Toteż publiczność jest prawie wyłącznie miejscowa, francuska, cudzoziemiec zabłądzi tu rzadko, raczej chodzą do banalnych bulwarowych tinglów, utrzymywanych głównie dla nich, skąd wychodzą przekonani, że byli w „paryskim kabarecie”... Na estradzie ustawionej wśród publiczności zjawiają się muzycy lub poeci osobnego pokroju, śpiewający i recytujący wyłącznie własne utwory. Kobieta pojawia się na estradzie rzadko.

Pierwszego wieczoru, kiedy znajomy literat zaprowadził mnie do takiej skromnej budy w dzielnicy studenckiej, gdzie jednak można było słyszeć najlepszych piosenkarzy niedawno wówczas rozbitego, a tak głośnego w swoim czasie w całej Europie „Chat-Noiru”3, siedziałem jak oczarowany. Ta piosenka, to sentymentalna i tkliwa, to iskrząca się dowcipem, o rozkosznie ironicznym akompaniamencie, to znów gryząca i krwawa, znowuż na inny sposób objawiła mi w swoich rytmicznych skrótach wieki całe kultury i myśli, stała się dla mnie nowym łącznikiem między literaturą a życiem, odsłoniła mi nowe formy wyrażania się. To było dokończenie edukacji zaczętej przy kramikach nad Sekwaną. Ale rezultat tego wszystkiego był ten, że wałęsałem się po mieście mamrocząc fałszywie piosenki, martwiąc się, że zaniedbuję mój fach, i kłopocąc się, co ze mnie będzie.

Na razie wróciłem do kraju i do mego szpitala. Na zapytanie moich profesorów o stan francuskiej medycyny wyłgiwałem się dyplomatycznie, jak umiałem. Coraz bardziej czułem się obco, coraz mniej byłem lekarzem, a wciąż nie byłem liter a tern. Aby uciec od szpitala, który mnie przygnębiał, rzuciłem się do mikroskopu. Drukowałem w fachowych pismach rozprawy O aglutynacji streptokoków, O pojawianiu się myelocytów we krwi osesków i wiele innych pod podobnie futurystycznymi tytułami. Za te zasługi mianowano mnie pierwszym asystentem kliniki chorób dzieci. (Od tego czasu nerwowo nie znoszę dzieci.) Wreszcie dzięki tym wytrwałym pracom otrzymałem stypendium paryskie: po raz drugi znalazłem się w Paryżu i znów – to już moje fatum – dla studiów lekarskich!

Tym razem nie siliłem się nawet zachodzić do klinik, ale równocześnie czułem, iż jako stypendyście wypada mi przywieźć do kraju jakieś zdobycze naukowe. Wybrałem sobie tedy dział poniekąd intelektualny, dosyć zresztą zajmujący, zapoznałem się z żywym ówczesnym ruchem we Francji pod hasłem ochrony niemowląt. Obznajmiwszy się szybko z tym przedmiotem, żyłem sobie poza tym po swojemu. Wróciwszy do Krakowa wygłosiłem w Towarzystwie Lekarskim odczyt o instytucji „Kropla Mleka”. Jakież było moje zdziwienie, omal przerażenie, kiedy w kilka dni potem, znakomity profesor ginekologii w Krakowie oznajmił mi: „Panie kolego (tak, mówił do mnie: „Panie kolego”, to mnie strasznie głaskało po sercu...), jest ktoś, kto chciałby urzeczywistnić pańską myśl i założyć taką instytucję pod pańskim kierownictwem.”

Była to pewna hrabina, zacna osoba, która chciała mieć ze swoim hrabią dziecko, a nie miała; jako osoba nabożna uczyniła w tym celu ślub, że założy coś dobroczynnego. Ta „Kropla Mleka” nadała się jej jak ulał. Złapany niby w pułapkę, rad nierad zorganizowałem tę pożyteczną instytucję, pierwszą, zdaje mi się, w kraju, i prowadziłem ją przez trzy lata, daję słowo honoru, sumiennie. Instytucja dostała na wystawie higienicznej we Lwowie złoty medal, hrabina powiła szczęśliwie syna (dwanaście funtów żywej wagi!) i – przestała się nią interesować, ja zaś korzystając z tego oddałem skwapliwie całe to mleko w inne ręce. W ten sposób bardzo przypadkowo, jak wszystko w moim życiu, zostałem filantropem.

Byłem tedy filantropem, ale wciąż nie byłem literatem, i nie śniło mi się, że nim kiedy będę. Byłem w tej epoce bardzo nieszczęśliwy. Ale czas było zająć jakieś poważniejsze stanowisko w społeczeństwie, zostałem tedy lekarzem kolejowym: skusiło mnie to, że będę jeździł na lokomotywie.

Wśród tego wszystkiego, jak wspomniałem, zawsze żyłem w artystycznym świecie krakowskim: to było moje najbliższe towarzystwo i moja, że tak powiem, prywatna przyjemność. Lata owe był to bardzo bujny okres krakowskiego, a jeden z najbujniejszych polskiego życia artystycznego. Odrodzona Akademia Sztuk Pięknych, teatr przodujący wówczas całej Polsce, młode czasopismo literackie „Życie”, Przybyszewski, Wyspiański – to był prawdziwy polski renesans. Z bogatego tego życia w młodej generacji nagromadziło się sporo humoru – bodaj galgen-humoru4 – który zawsze żyje w każdym pokoleniu artystów, ale który, w opłakanych warunkach naszego życia narodowego, w świętoszkowatej po trochu atmosferze Krakowa, nigdy publicznie nie przychodził do głosu. Młodzi artyści schodzili się w cukierni Michalika koło bramy Floriańskiej. Był tam stały stolik malarski, gdzie kreślili swoje karykatury Sichulski, Frycz, Wojtkiewicz5 i inni sławni później lub głośni artyści. Przy tym stoliku skupiali się i literaci, i ich znajomkowie.

Do tej knajpy spadł pewnego dnia wprost z Paryża Kisielewski, młody autor głośnych sztuk Karykatury i W sieci. Już wówczas nurtował go początek choroby umysłowej, która miała go zmieść niebawem. Ale może to właśnie dało mu rozmach i sprawiło, iż rzucił myśl, która wydawała się szaleństwem: stworzenie „kabaretu artystów” w małym, cichym i świątobliwym Krakowie.

Tak powstał ów „Zielony Balonik”, którego nazwę może ten i ów pamięta, chociaż to dawno temu, a który był ojcem i dziadkiem wszystkich tych stałych i wędrownych „kabaretów”, mnożących się później bez liku po całej Polsce. Patrzałem z żywą sympatią na ten fajerwerk humoru, budzący we mnie echa wspomnień paryskich, ale tylko jako prosty widz: niebyłemliteratem! Wreszcie, porwany prądem wesołości i ośmielony amatorską, bezceremonialną atmosferą, skreśliłem jakiś drobiazg, jeden, drugi, wierszyk, piosenkę, i sam nie wiedząc kiedy, stałem się jednym z filarów tego „Zielonego Balonika”. Wszyscy się dziwili, ja dziwiłem się najbardziej, gdyż w życiu prywatnym raczej zdradzałem skłonność do melancholii. Że jednak nie śniło mi się o wydawaniu drukiem tych żartów pisanych dla zabawy jednej nocy, wciąż jeszcze niebyłemliteratem!

Ten „Zielony Balonik”, o którym może kiedy opowiem obszerniej, był dość odmienny od swoich paryskich pierwowzorów. Wynikało to z samych warunków małego miasta, w którym powstał. Nie był żadnym przedsiębiorstwem: wszystko tam było gratis, z wyjątkiem oczywiście napojów. Nie istniał rozdział pomiędzy sceną a publicznością: i owszem był między nimi bardzo ścisły łącznik w postaci wspólnie wypróżnianych butelek. Po prostu w soboty po premierze gromada wszelkich artystów i ich przyjaciół zbierała się w małej salce cukierni Michalika. Kto co miał do powiedzenia lub pokazania, wchodził na estradę. Trwało to zwykle do rana. Raz mówiony utwór już więcej nie wracał, na następną sobotę były wszystkie nowe. Tematów dostarczała głównie kroniczka życia artystycznego, była to mówiona i śpiewana satyra, czasem zarywała o politykę, o ile to, co się tam wtedy w tej Galicji robiło, można nazwać polityką. Zrazu wieczory te odbywały się co tydzień, później znacznie rzadziej, ledwie parę razy na rok. Mimo to „Zielony Balonik” przetrwał lat sześć czy siedem, a zakończeniem jego bytu była owa Szopka krakowska, która również wydała liczną progeniturę po całej Polsce.

Po jakimś czasie, przeglądając swoje szpargały, zobaczyłem, że tego jest dosyć dużo: namówiono mnie, czybym tego nie wydał. Mimo to wciąż nie byłem literatem, tak dalece brałem ten pierwszy tomik piosenek i fraszek za przygodny epizod w moim życiu lekarskim, w które tymczasem rad nierad wszedłem, że uważałem za potrzebne wziąć sobie pseudonim: nie mogłem przecież tą samą firmą sygnować recepty i kupletu! Za pseudonim posłużyło mi przezwisko dawane mi niegdyś na lekcjach angielskiego: Boy znaczy chłopiec. Nie przypuszczałem, że go będę tak długo nosił, z czego wynikł później ten paradoks, że propaganda literatury francuskiej odbywała się pod angielskim pseudonimem: to już szczyt cudzoziemszczyzny... Sagalas London à Bałabanówka...6 Krytyk któregoś z pism, hańbiąc ze zgorszeniem te moje wierszyki, pochwalił mnie bodaj za to jedno, że wziąłem sobie pseudonim, aby nie paskudzić uczciwego nazwiska.

Te noce „Zielonego Balonika” był to chyba pierwszy wybuch śmiechu, jaki wstrząsnął poważne mury Krakowa od czasu, gdy Stańczyk płatał figle królowej Bonie. Kraków zatrząsł się najpierw z oburzenia, potem z ciekawości; ale na próżno, nikt poza małą gromadką uprzywilejowanych nie mógł się dostać do osławionej jaskini. Plotkowano za to na jej temat tym piękniej. Ale ten wyskok wesołości nie płynął z atmosfery, był to raczej wybryk artystów na przekór otoczeniu, na przekór życiu, toteż z czasem piosenka zamarła.

Pióro ma tę właściwość, że gdy raz zacząć się nim bawić, nie daje już spokoju. Czułem potrzebę coś gryzmolić, poza rzadkimi wierszykami i piosenkami, które mnie nawiedzały czasem w najmniej odpowiedniej chwili, w pełni moich czynności lekarskich, gdy np. snując w głowie nową piosenkę, zacząłem mimo woli nucić w czasie badania czworga dzieci chorych na szkarlatynę. Proszę sobie wyobrazić minę stroskanej rodziny! Dwoistość mego zawodu stwarzała czasem komiczne epizody. Raz wezwano mnie na wieś pod Krakowem do pewnego obywatelskiego domu, do chorego dziecka, dziecko miało 40 czy 45 stopni gorączki, matka szalała z niepokoju. Zbadałem sumiennie dziecko i uspokoiłem ją, że to tylko zwykłe zapalenie gardła. Na to matka ochłonęła i zwracając ku mnie twarz jeszcze mokrą od łez, rzekła: „A teraz m u s i mi pan powiedzieć Stefanię! (To był taki mój wierszyk, który był wówczas w modzie.)

Czułem tedy nieokreśloną świerzbiączkę w piórze, ale nie wiedziałem, co pisać. Powieści? Komedie? Skądże, nie byłem przecież literatem. Dręczyła mnie tęsknota za Paryżem, brakowało mi owego cudnego uśmiechu Francji, jej żartobliwej, a głębokiej mądrości, jej miłosnego powiewu. Zacząłem doznawać mglistej potrzeby, aby udzielić mego entuzjazmu, a zarazem stworzyć sobie w moim gabinecie sztucznąFrancję, coś niby modne dzisiaj w medycynie „sztuczne słońce górskie”. Zacząłem tłumaczyć. Przypomniałem sobie chwile spędzone z Balzakiem i od Balzaka też zacząłem. Później przełożyłem Mizantropa Moliera, pragnąc ujrzeć na krakowskiej scenie moją wielką miłość, Molierowską Celimenę. Coraz więcej smakowałem w tej zabawie, stawała mi się nałogiem. Przestawać co dzień kilka godzin w najpoufalszym zbliżeniu z genialnym pisarzem – a nikt z nim tak blisko nie obcuje jak tłumacz – wydzierać zeń najskrytsze tajemnice języka i myśli, to przyjemność, po której wszystkie inne rozrywki wydają się mdłe. Ale zabawę tę uprawiałem bez systemu, dla przyjemności: nie byłem jeszcze literatem.

Kończyłem właśnie drukować pięć tomów Rabelais’go, kiedy wybuchła wojna. Wcielono mnie natychmiast do austriackiego wojska jako lekarza pospolitego ruszenia, dano mi wojskową czapkę na głowę, potem cały mundur. Znów znalazłem się na cztery lata w roli Molierowskiego „lekarza mimo woli”. Szczęściem, zostawiono mnie w twierdzy

K r a k ó w.

W pierwszej chwili zdawało się, że wszelkie życie cywilne zamiera, że wszystko zaleje żołdactwo i dzikość. Całe dni spędzało się w służbie lub kantynie prowadząc z lekarzami i oficerami wszelkich narodowości idiotyczne dysputy na temat wojny, kiedy się to skończy etc. Równocześnie z tym napływem dziczy wdarł się do szpitali i „stacji zbornych” inny, sympatyczniejszy element: rój ładnych i dystyngowanych pielęgniarek ochotniczek, cudnie pachnących pod swymi białymi kitlami, podnieconych atmosferą, spragnionych wrażeń, skłonnych do flirtu ze srogim Aresem. Wszystko to, wyznaję, wniosło na jakiś czas zamęt w moją duszę.

Ale niebawem chwyciły mnie z podwójną siłą dawne tęsknoty. Urzędując cały dzień po niemiecku, fabrykując niemieckie fałszywe raporty, cały czas poza służbą, a o ile się dało, i w służbie, obracałem na swoje ulubione prace. Zawsze w stoliku pod raportami krył się jakiś tomik francuski, który chowałem jak student, kiedy usłyszałem groźny głos mego komendanta Niemca. Podczas gdy Niemcy z Moskalami tłukli się pod samym Krakowem, pławiłem się z rozkoszą w mądrych gawędach Montaigne’a. Kartezjusza przekładałem w mojej dyżurnej izdebce przy dźwiękach orkiestry żegnającej pułki, które odchodziły na włoski front.

Udało mi się z trudem przekonać drukarzy, że wojna nie przeszkadza drukowaniu książek. Przez jakiś czas byłem w Krakowie jedyną „firmą”, która drukowała i wydawała książki. W najciemniejszym okresie wojny, w r. 1915, udało mi się założyć podstawy Biblioteki Boya; tom po tomie, prawie co miesiąc wydawałem, przeważnie zresztą własnym kosztem, ulubione moje przekłady. Z przedmów, jakimi je opatrywałem, urosły potem tomy Studiów z literatury francuskiej.

Dziś liczba tych przekładów przekracza 80 tomów wierszem i prozą. Słysząc tę cyfrę, istotnie może ktoś pomyśleć: „Ależ to obrzydliwe, to nie człowiek, tylko jakaś maszyna do tłumaczenia, fe!” Otóż zupełnie przeciwnie, ani jednej litery nie robiłem z jakiejś pilności, z systematyczności, przeciwnie, każdy tom jest wypływem entuzjazmu i tęsknoty.

Jeżeli w pracach moich wędrowałem przez kilkaset lat wstecz, aż het do wieku XV, to z pewnością nie z jakiejś żyłki antykwarskiej ani broń Boże profesorskiej, ale z wyczucia na wskroś życiowego. Literatura francuska to jedyna może, w której wszystko trzyma się z sobą za ręce i wiąże się na przestrzeni co najmniej czterech wieków: niepodobna jej dobrze zrozumieć, nie znając jej całej, przynajmniej w jej najtypowszych okazach.

Być może zresztą, iż w tej mojej pracy odezwał się instynkt naszych duchowych potrzeb. Duchowy nasz związek z Francją ma wiekowe tradycje: sięga w literaturze epoki Kochanowskiego i Morsztynów. Odblask literatury francuskiej przerwał u nas wiekową ciemnotę, stwarzając stanisławowski wiek oświecenia. Francji, sokom z niej czerpanym, zawdzięczamy rozkosz i dumę naszej literatury, Fredrę. Był to więc zawsze wpływ dobroczynny, zgodny z naszym naturalnym doborem.

Ale lata niewoli zrobiły swoje, odcięły nas murem od Francji, a zarazem poddały nas bezpośredniemu działaniu innych wpływów. Coraz bardziej stawała się nam obcą, coraz mniej rozumianą. Stopniowo utrwalało się lekceważenie dla wszystkiego, co francuskie, z wyjątkiem oczywiście perfum i konfekcji damskiej. Ogół nie znał Francji zupełnie, wykształceńsi znali ją powierzchownie, z modnej powieści i farsy. Podczas gdy Francja wciąż słała na cały świat promienie swej myśli, nauki, sztuki, u nas z przymiotnika „francuski” silono się czynić synonim płytkości i cynizmu. To, co jest w myśli francuskiej najczarowniejszego, jej ludzkość, jej prostotę, jej uśmiech wreszcie, obrócono przeciwko niej.

Otóż w tym uśmiechu francuskim rozkochałem się przed laty, a cała ta moja praca miała instynktownie jedną przewodnią myśl: objaśnić, wytłumaczyć ten uśmiech. Wściekało mnie, że go nie rozumieją. Albowiem wieki całe nieprzerwanej, genialnej pracy i kultury myśli kry ją się poza tym uśmiechem. Trzeba było zdeptać wszystkie ścieżki ducha, aby skrót mądrości pokoleń nauczyć się podawać w żartobliwej formie. Trzeba było mieć Kartezjusza i Pascala, i Monteskiusza, aby wydać bodaj Caillaveta i Flersa7. Rozbawiona pustota najuczeńszego człowieka swojej epoki, Rabelais’go, nie darmo jest kolebką literatury francuskiej.

Ileż zresztą odwagi, ileż heroizmu bywało w tym śmiechu! Z piosenką, z żartem na ustach przez parę wieków idzie duch francuski naprzód przed całym światem, niosąc mu światło, wolność i wdzięk życia, tak jak w ostatniej wojnie, śpiewając płochą Madelon, trwali żołnierze francuscy w bohaterskim oporze lub biegli do zwycięstwa. Ze śmiechem Rabelais naraża się na stos, aby swymi zuchwałymi żartami wywalczać tolerancję religijną; śmiechem obronił przyszłe pokolenia Molier od tego, by je świętoszek gnębił, filozof ogłupiał, a lekarz zabijał; śmiechem Pascal w Prowincjałkach oczyścił religię, śmiechem wreszcie wstrząśnięto murami Bastylii i śmiechem dano hasło do jej zburzenia. Bez tego francuskiego śmiechu źle by się działo na świecie! Prostota francuskiej mądrości, jedynej w tym od czasów starożytnej Grecji, również jakże często bywa zapoznana! Uczono nas całe lata, że mądrość to coś, co musi być niezrozumiałe, ciężkie, najeżone specjalnym żargonem naukowym; że mądrość, filozofia, nauka to coś wyłącznie dla ludzi cechu. Jakże odbija odętego mądrość francuska, która pozwala najuczeńsze dzieło czytać jak najbardziej zajmującą powieść! Bo też u kolebki tej mądrości francuskiej stoi swobodna i prosta gawęda Montaigne’a, tego jedynego filozofa, przed którym taki mózg jak Nietzsche skłaniał głowę, uznając go za swego mistrza.

Ludzkość wreszcie francuskiej literatury można by ująć w tym starożytnym godle: „Człowiekiem jestem i nic, co ludzkie, nie jest mi obce.” Tam pisarz od wieków ma odwagę być sobą: pragnie dać z siebie nie cząstkę, ale pełnię swego życia. Śmiało zapuszcza się w głąb własnej duszy, odsłania jej wnętrze bez fałszywego wstydu i bez obłudy. Stąd zarzut niemoralności, jaki spada często na tę literaturę: nic częstszego niż spotkać się u nas z taką opinią. Trochę jest w tym nieporozumień opartych na różnicach obyczajowych naszego chłodniejszego i tamtego gorętszego nieba. Ale sama kwestia sięga głębiej. Niemoralność to był wszak zarzut, z jakim najwięksi pisarze francuscy spotykali się i we własnej ojczyźnie, zanim ich dzieła, te same, które były przedmiotem oburzeń, odleżały się dostatecznie i wypromowały ich na szkolnych klasyków. Niemoralny był Molier i Racine, i Diderot, i Balzak, i Gautier, i Flaubert, i w ogóle wszyscy byli niemoralni...

Otóż nastręcza się tu maleńki wniosek. Pisarze są to wychowawcy narodu, a o wychowywaniu sądzi się podobno po rezultatach. Myśmy mieli księdza Skargę, oni księdza Rabelais’go; myśmy mieli literaturę kaznodziejską, oni niemoralną: i jakiż był rezultat? Trzebaż się wreszcie zastanowić: jeżeli naród, chowany od wieków na niemoralnej literaturze, na niemoralnym teatrze, rósł tęgi, zdrowy, genialny, przodujący wszelkim ideom, wszelkim walkom o dobro ludzkości, to może jest jakaś omyłka w tych naszych pojęciach o moralności? Tak sądzę. Ta niemoralność literatury to jest ciągła walka o prawdę moralną, o szczerość, ciągła czujność przeciw kostnieniu pojęć, przeciw fałszom, które się w nie wciskają, przeciw obłudzie wreszcie. Toteż dziełem, które rozpętało największy krzyk o niemoralność był Świętoszek Moliera. Ta niemoralność to bujność sił żywotnych, to męska odwaga nie lękająca się spojrzeć życiu w oczy, kształtująca je na modłę jutra, a nie wczoraj. W ogóle trzeba się z tym pogodzić, że jednym z integralnych zadań literatury jest obrażać poczucia moralne swoich współobywateli.

Często zresztą, jak wspomniałem, dla nas, mieszkańców innego klimatu, niemoralność francuskiej literatury to po prostu jej erotyzm, to element kobiecy, jakim jest przepojona. Jest istotnie; tak dalece, że aż to razi nas, Sarmatów, z dawna nawykłych zabawiać się szklenicą w jednej izbie, podczas gdy białogłowy radzą o swoich białogłowskich sprawach w drugiej. Ale w zamian jakimiż cennymi darami opłaciła kobieta tę swoją inwazję we francuską literaturę! Od kilku wieków kobieta jest tam towarzyszką wszystkich chwil mężczyzny, a nie rzadkich jego momentów. (To jest, chcę powiedzieć, stosunkowo rzadkich, nie chcę nikogo obrażać.) Aby nie zostać samą, czego nie znosi, uczyła się w XVI w. po grecku; w XVII w. dyskutowała o teologii, o filozofii kartezjańskiej i wysubtelniła język; w XVIII w. zgłębiała ekonomię, wtargnęła do pracowni fizyków i obserwatoriów astronomicznych. I francuski pisarz nie chciał mówić tylko do mężczyzn: chciał mieć nie tylko słuchaczy, ale i słuchaczki. Kartezjusz przez wzgląd na swoje słuchaczki zmienia w pismach swoich łacinę na francuszczyznę czyniąc tym przewrót w całej filozofii; La Rochefoucauld kreśli swoje wiekopomne Maksymy dla zabawy pani de la Fayette; Wolter swój Zarys historii obyczajów dla pani de Chàtelet, i tak dalej bez końca. Niewiele jest w XVII i XVIII w. we Francji dzieł, które by nie przeszły przez salon lub sypialnię jakiej damy. Czasami, zapewne w słabszych swoich chwilach, w tym obcowaniu duchowym, myśl zdrabnia się, schodzi do kobiety: ale częściej podnosi kobietę do siebie, nie czyniąc sama żadnych ustępstw, znajdując natomiast cudownie jasne i dostępne formuły wyrażania się. Owa prostota, jasność francuskiej literatury to w znacznej mierze owoc jej wiekowego współżycia z kobietą. Za tę niespożytą zasługę, jaką ma kobieta w k l a r o w a n i u się myśli francuskiej, a pośrednio wszechludzkiej, przebaczmy jej tedy te ażurowe majteczki, które nam – ku naszemu zgorszeniu – pokazuje czasem na scenie lub w powieści.

Oto są w krótkości rzeczy, które chciałem przypomnieć, dając polskim czytelnikom w ręce najcelniejsze dzieła dawnej literatury francuskiej. Dlatego ograniczyłem się do dawnej, że tutaj wydawała mi się moja interwencja bardziej potrzebna: dobra współczesna książka sama znajdzie czytelników, ale nie znajdzie właściwego zrozumienia, o ile nie będzie podparta bodaj tą odrobiną klasycyzmu – choć to niepopularne słowo – którą ja starałem się zaszczepić moją Biblioteką.

Mogę z przyjemnością powiedzieć, że zamiar mi się udał. Szereg pisarzy, wprzód znanych w Polsce zaledwie z nazwiska, stał się tysiącom ludzi poufałymi przyjaciółmi. Znam dziś w Polsce zastęp entuzjastów i czytelników Moliera, Montaigne’a, Rabelais’go, Balzaka itd. Wielka literatura francuska stała się czymś bliskim i znanym: może nam poniekąd zastąpić naszych klasyków, których właściwie nie mamy, bo nasza żywa literatura zaczyna się dla nas naprawdę dopiero od naszej wspaniałej poezji romantycznej.

Nie mogę przemilczeć jednego elementu, którymi dopomógł w tej propagandzie: to element zgorszenia. Nie wiem właściwie, czemu się ono tak do mnie przyczepiło. Osobiście jestem człowiekiem raczej skromnym i obyczajnym. W przekładach moich utwory płoche – o ile nie mogłem pominąć ich zupełnie chcąc dać pełny koloryt epoki – zajmują stosunkowo bardzo szczupłą pozycję: mimo to utarło się, że ten skromny podpis BOY budzi zaraz u publiczności jakieś nieskromne myśli. Nie przeciwdziałałem tej legendzie, skoro się okazała tak korzystna dla propagowania moich ideałów: owszem, przyznaję się, iż raz wyzyskałem ją nawet świadomie. Kiedy mianowicie uznałem za kardynalny punkt do zrozumienia literatury francuskiej poznanie filozoficznej książeczki Kartezjusza Rozprawa o metodzie etc., a obawiałem się, że nie znajdzie dość chętnych odbiorców, opatrzyłem to dziełko tajemniczą opaską: „Tylko dla dorosłych”, wyjaśniając lojalnie w przedmowie, że istotnie dziełko to jest tylko dla dorosłych, gdyż dla młodzieży jest o wiele za poważne. Ale skutek był piorunujący! Chłopczyki, panienki, starsi panowie, wszystko ciągnęło sznureczkiem do księgami i wychodziło unosząc swego Kartezjusza pod paltotem lub w zarękawku, po czym biegli do domu, zamykali się na dwa spusty i zatapiali się w nim, aby się przekonać, co to jest za metoda, której oni jeszcze nie znają. Dzięki temu Rozprawa o metodzie liczy dziś po polsku cztery wydania, o którym to sukcesie z pewnością się temu filozofowi nawet w grobie nie śniło!

Nie uważam zresztą tej mojej działalności za ukończoną. Przeciwnie. Niedawno przystąpiłem do planowego wydania Komedii ludzkiej Balzaka, której całość zamierzona jest na dobrych kilkadziesiąt tomów. Wiele jest jeszcze dzieł, wielu autorów, których chciałbym przyswoić naszemu piśmiennictwu. Ale w pracy tej przeszkadza mi po trosze nowy element, który się wcisnął w moje życie. Skoro się już tak ze wszystkiego spowiadam, muszę powiedzieć i o tym. Tym elementem jest teatr. Wszedł on w moją egzystencję, jak wszystko inne, przypadkiem, ale przyczepił się do mnie i nie chce mnie puścić. Uproszony raz w Krakowie przez znajomego redaktora, abym w zastępstwie recenzenta „Czasu”8 napisał sprawozdanie, poszedłem pewnego wieczora do teatru (gdzie wprzódy pojawiałem się co prawda dość rzadko), no i jak poszedłem, tak zostałem tam cztery lata! Po kilku latach tego „flirtu z Melpomeną”, uwiecznionego w kilku tomach pod takim- że tytułem, przyszła mi dość zrozumiała ochota, aby się trochę zapoznać z tym, o czym tyle pisałem, i obejrzeć trochę teatr od wewnątrz, od strony kulis. No, ale jak kulisy, to już warszawskie, prawda? Zapomniałem wspomnieć, że od ukończenia wojny rozstałem się wreszcie ostatecznie z medycyną: będąc tedy zupełnie wolny, przeniosłem się do Warszawy i byłem tam przez rok kierownikiem literackim paru teatrów. Po roku doszedłem jednak do przekonania, że ładniej i przyjemniej jest oglądać dekoracje od strony pomalowanej niż od tekturowej i widzieć ładne aktorki jak ładny obrazek na odległość niż oglądać je z bliska z pokładem szminki na dwa palce... Wróciłem tedy na wygodny fotel krytyka teatralnego w Warszawie i siedzę na nim do dziś clnia, co mi zajmuje sporo czasu i odciąga od poważniejszych zajęć.

Jak państwo widzą, życie moje wypełnione jest wciąż jedną myślą, mianowicie: własna przyjemność. Pokazałem się i przedstawiłem bezwstydnie, ze wszystkich stron. Starałem się objaśnić, że błazen i człowiek nauki, że leniwy wierszokleta i zajadły pracownik to nie są dwie osoby luzujące się na przemian i wstydzące się jedna drugiej – jedna czcigodna, a druga kompromitująca – ale że to jest zupełnie jeden i ten sam człowiek. Kluczem do wytłumaczenia tego człowieka to rozkosz, namiętność, lubieżność!!! Pocałunek może być króciutki i lekki jak ulotna piosenka, może być łakomy i długi jak sześć tomów Moliera. Ale nigdy, przez całe moje życie literackie, nie miałem godziny, która by nie była przyjemnością, w której bym dźwigał moje zajęcia jak ciężar i uroczysty obowiązek. I dlatego w konkluzji na pytanie zawarte w tytule odczytu przychodzi mi poważna wątpliwość: czyjaw ogólejestemliteratem?

Młoda Polska, Przybyszewski i Wyspiański

Cichy jubileuszI

I Pisane w r. 1923

N