Marysieńka Sobieska - Tadeusz Żeleński-Boy - ebook + audiobook

Marysieńka Sobieska ebook i audiobook

Tadeusz Żeleński-Boy

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Sobieski i Marysieńka to z pewnością jedno z najosobliwszych w świecie zdarzeń miłosnych, ucieleśniona bajka. Jedna miłość wypełniająca całe życie człowieka, rzucająca to życie bez wahania pod nogi kobiety, prowadząca go poprzez małostki do wielkości, zwycięsko opierająca się przeszkodom, rozłące, znosząca grzech i naganę opinii, czasem kaprysy i niewdzięczność, wzbijająca bohatera wyżej niego samego i wiodąca tę niedobraną na pozór, a w istocie świetnie dobraną parę aż na tron – czyż to nie jest historia z bajki?

W każdej sprawie istnieje historia i legenda. Legenda opowiada nam o Sobieskim, który ujrzał, pokochał i poprzysiągł sobie, że nigdy inna kobieta nie będzie jego żoną.

Kim naprawdę była kobieta, która tak bez reszty podbiła króla Jana Sobieskiego, pogromcę Turków?

Przykuła do siebie wspaniałego człowieka, najlepszego w kraju; urzekła go tak, że mogła go zostawiać samego na rok i dłużej bez obawy przelotnej nawet rywalki; igrała z nim bez miary, panowała nad nim na wszelkie sposoby, zachowała dlań przez lat trzydzieści urok fizyczny i duchowy, dzieliła wszystkie jego myśli, plany i zamiary, posadziła go na tronie i usiadła mu tam na kolanach, i to wszystko będąc prawie bez ustanku w ciąży, rodząc kilkanaścioro dzieci żywych i umarłych – czy to nie jest swego rodzaju wielkość? Niech odpowiedzą kobiety. A w dodatku zawracała (obłudnie) hetmanowi głowę w czasie klęski pod Mątwami, że ją zdradza, a królowi w czasie odsieczy Wiednia, że rzadko pisze! Podczas gdy korpulentny zwycięzca, który już po krześle na koń wsiadał, pisał, nie otarłszy nawet potu z czoła, wprost z pola bitwy pod Wiedniem, na bębnie, sążniste epistoły, nigdy nie zapominając „ucałować milion razy wszystkich śliczności i wdzięczności najukochańszego ciałeczka”.

Tadeusz Żeleński-Boy opisał jej losy od momentu gdy, jako mała dziewczynka, zjawiła się w Polsce, poprzez małżeństwo z Zamoyskim, przyjaźń, miłość i małżeństwo z Sobieskim, lata u boku hetmana, następnie wspólne królowanie, aż po samotne wdowie lata, które spędziła w Rzymie, by spocząć w końcu u boku swego męża znowu w Polsce.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 437

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 59 min

Lektor: Ryszard Nadrowski
Oceny
4,4 (24 oceny)
15
6
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Co­py­ri­ght © 2012, wy­daw­nic­two MG

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych – rów­nież czę­ścio­we – tyl­ko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­cie­la praw

ISBN: 978-83-7779-073-1

Pro­jekt okład­ki: Elż­bie­ta Choj­na

Skład: Ja­cek An­to­niuk

Ilu­stra­cje: ar­chi­wum Bi­blio­te­ki Na­ro­do­wej

Opra­co­wa­nie: wy­daw­nic­two MG

www.wy­daw­nic­twomg.pl

kon­takt@wy­daw­nic­twomg.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

IZAMIAST PRZEDMOWY

Kie­dy sza­now­na fir­ma księ­gar­ska1 po­dej­mu­jąc cykl bio­gra­fii hi­sto­rycz­nych za­pro­po­no­wa­ła mi na­pi­sa­nie Ma­ry­sień­ki (So­bie­skiej), myśl ta wy­da­ła mi się ku­szą­ca. Cóż za bo­gac­two ma­te­ria­łu! Mi­łość So­bie­skie­go do pięk­nej Fran­cuz­ki – ja­każ to cie­ka­wa po­wieść psy­cho­lo­gicz­na, pod­szy­ta ro­man­sem ry­cer­skim, in­try­gą po­li­tycz­ną w wiel­kim sty­lu. Co za kon­tra­sty: kró­lew­ski płaszcz z gro­no­sta­jów rzu­co­ny na zmię­to­szo­ne łóż­ko w Pie­la­sko­wi­cach czy w Ja­wo­ro­wie; Piast oże­nio­ny z Ce­li­me­ną2; pierw­sza wiel­ka ofen­sy­wa wpły­wów fran­cu­skich na Pol­skę, no i od­siecz au­striac­kie­go Wied­nia, jako fi­nał tej dwu­dzie­sto­let­niej pro­pa­gan­dy, sku­tecz­nej jak wszyst­kie pro­pa­gan­dy… splot za­gad­nień jak­że bo­ga­tych, pa­sjo­nu­ją­cych, skom­pli­ko­wa­nych. I ten uro­czy ba­rok, w ja­kim się kształ­tu­je ów he­ro­icz­ny po­emat! Już, już ob­ja­wił mi się wą­sal So­bie­ski jako py­za­ty ba­ro­ko­wy anio­łek, to dmą­cy w sur­mę zwy­cię­stwa, to stu­la­ją­cy bu­zię do po­ca­łun­ku!

Ale rów­no­cze­śnie ob­le­gły mnie wa­ha­nia. Znów być wy­my­śla­nym, i głu­pio wy­my­śla­nym! Tak bar­dzo nie­przy­ja­zne jest u nas na­sta­wie­nie ogó­łu do ko­goś, kto szu­ka ludz­kiej praw­dy pod ofi­cjal­nym ba­na­łem! Tak mi się już prze­ja­dło czy­tać bzdu­ry o po­mniej­sza­niu wiel­ko­ści i o „ży­ciu uła­twio­nym”! A je­że­li kie­dy, to tu­taj gro­zi nie­bez­pie­czeń­stwo, bo czyż Ma­ry­sień­ka nie wy­da­je się wcie­lo­ną ma­ło­ścią So­bie­skie­go, per­so­ni­fi­ka­cją mniej chlub­nych stron jego hi­sto­rii; czyż go ta Fran­cu­zecz­ka wciąż nie ścią­ga z po­mni­ka za połę kon­tu­sza na zie­mię? Ale gdy­by się w tym roz­pa­trzyć, oka­że się, iż wiel­kość z ma­ło­ścią spo­jo­ne są tu tak ści­śle, że od­gro­dzić ich nie­po­dob­na, tak jak nie zdo­ła­li roz­dzie­lić So­bie­skie­go z Ma­ry­sień­ką ci, co chcie­li nie do­pu­ścić jej do ko­ro­na­cji. Za­tem, co Bóg złą­czył, czło­wiek niech nie roz­łą­cza.

Ani czło­wiek, ani na­uka. A na­uka bywa tu w kło­po­cie. Prof. Ko­nop­czyń­ski stwier­dza w En­cy­klo­pe­dii Aka­de­mii Umie­jęt­no­ści3, że cza­sy So­bie­skie­go są szcze­gól­nie przez na­szą hi­sto­rię za­nie­dba­ne. „Hi­sto­ry­cy – pi­sze – wo­le­li nie ty­kać tej epo­ki, jak­by bo­jąc się roz­wiać hi­sto­rię o wiel­kim czło­wie­ku przez dro­bia­zgo­wy wgląd w jego po­stęp­ki.”

W isto­cie, jest to bo­ha­ter szcze­gól­nie kło­po­tli­wy. Wciąż go trze­ba tłu­ma­czyć, wciąż roz­grze­szać, znaj­do­wać dla nie­go oko­licz­no­ści ła­go­dzą­ce. Wciąż się jak gdy­by cho­wa… Ale to może dla­te­go, że go się bie­rze zbyt gór­nie. Wów­czas So­bie­ski nu­dzi się i zmy­ka. A sko­ro go po­wie­sić na ścia­nie mię­dzy Chro­brym a Ko­ściusz­ką, co chwi­la wy­ła­zi z ra­mek, aby za­ła­twić ja­kąś ludz­ką po­trze­bę. Ła­twiej by­ło­by go może zro­zu­mieć, gdy­by się po­go­dzić z tym, że to, co się uwa­ża za jego sła­bość czy ska­zę, było naj­istot­niej­szym mo­to­rem jego ży­cia.

Sam So­bie­ski daje nam wska­zów­kę w tej mie­rze. Weź­my do rąk jego nie­osza­co­wa­ne li­sty do Ma­ry­sień­ki i zaj­rzyj­my pod r. 1667. Je­ste­śmy we Lwo­wie w mie­sią­cu wrze­śniu, w do­bie ro­dzą­cej się wiel­ko­ści het­ma­na, w naj­wspa­nial­szym może mo­men­cie jego ży­cia, tuż przed śmier­tel­ny­mi dnia­mi, gdy So­bie­ski za­mknie się ry­zy­kow­nym ma­new­rem w Pod­haj­cach, aby ścią­gnąć na sie­bie prze­wa­ża­ją­ce siły nie­przy­ja­cie­la i po­bić go na gło­wę. Ma wszyst­kie­go 7000 woj­ska, a cią­gnie na nie­go – tak do­no­si do Pa­ry­ża Ma­ry­sień­ce – 100 000 Ta­ta­rów i 50 000 Ko­za­ków. I rów­no­cze­śnie opi­su­je jej przy­go­dę, jaka mu się w tej chwi­li zda­rzy­ła z jej po­wo­du. Nie było od niej li­stów, a gruch­nę­ła tu wia­do­mość, że Ma­ry­sień­ka jest cho­ra. Co się z nim sta­ło pod wpły­wem tej wia­do­mo­ści i co się z nim dzia­ło przez dwa ty­go­dnie, to „wszyst­ko mia­sto i cała Pol­ska po­wie, bo nie masz tego dzie­cię­cia, któ­re by się nad nim nie uża­li­ło”. Sam za­cho­ro­wał z żalu i nie­pew­no­ści, tak że bli­ski był śmier­ci. To­wa­rzy­sze bro­ni nie od­stę­po­wa­li go ani na chwi­lę; na­cie­ra­li go gor­czy­cą, wciąż mu ser­decz­ną wód­kę u nosa trzy­ma­li. Nie było ko­ścio­ła, szpi­ta­la, wię­zie­nia, gdzie by się przez te dwa ty­go­dnie nie mo­dlo­no – za zdro­wie Ma­ry­sień­ki. On sam ko­ścio­ły ślu­bo­wał za­fun­do­wać, ślu­bo­wał po­ścić o chle­bie i wo­dzie w obo­zie. A pa­trząc na jego bo­leść spo­wied­nik jego ksiądz Sol­ski, pła­kał tyl­ko – nad sobą i po­wta­rzał: „Cze­mu ja tak Boga ko­chać nie mogę!” Aż wresz­cie przy­szła wia­do­mość, że Ma­ry­sień­ka zdro­wa, i – wszyst­ko jak ręką od­jął. Wstał i był zdrów. „Owo – koń­czy So­bie­ski – jest to taka i tak dziw­na hi­sto­ria, o któ­rej wie­ki pi­sać będą mo­gły.”

Za­uważ­my: jest to bo­daj­że pierw­sza oko­licz­ność, że So­bie­ski uczuł się po­sta­cią hi­sto­rycz­ną; uczuł, że wie­ki będą mo­gły pi­sać o jego przy­go­dzie. I może miał ra­cję. Bi­tew było w świe­cie bez liku, więk­szych i mniej­szych, ale taki list jak ów ze Lwo­wa 10 sep­tem­bra roku 1667 był i bę­dzie tyl­ko je­den. Czy­ta­łem gdzieś afo­ryzm, któ­ry mnie za­fra­po­wał: mia­no­wi­cie, że gdzie się biją dwie stro­ny, tam jed­na bywa za­zwy­czaj po­bi­ta, z cze­go nie­ko­niecz­nie wy­ni­ka, aby wódz prze­ciw­nej stro­ny był ge­niu­szem. I So­bie­ski ma za­pew­ne świa­do­mość, że ta­kich po­ty­czek jak te, któ­re do­tąd sta­czał, były w hi­sto­rii ty­sią­ce; ale ma za­ra­zem prze­czu­cie, że taką przy­go­dę mi­ło­sną jak jego nie­ła­two zna­la­zło­by się w dzie­jach i że „wie­ki o niej będą mo­gły pi­sać”. Jak o tej Kle­opa­trze, któ­ra była jego ulu­bio­nym ro­man­sem.

Mo­gły­by – ale nie pi­szą, przy­najm­niej u nas. Na­wet nie bar­dzo czy­ta­ją. Wspo­mnia­łem li­sty So­bie­skie­go. Roz­kosz­na książ­ka. Ale jak wy­da­ne! Przed osiem­dzie­się­ciu bli­sko laty, w ogrom­nym, nie­czy­tel­nym to­mi­sku – dziś rzad­kość an­ty­kwar­ska – ska­stro­wa­ne przez wy­daw­cę4. A li­sty Ma­ry­sień­ki? Jesz­cze go­rzej; tych nie­wie­le, któ­re wy­da­no dru­kiem, zgu­bio­no w ogrom­nym to­mie ar­chi­wal­nych ma­te­ria­łów hi­sto­rycz­nych5. O tyle słusz­nie, że kto wie, czy owe li­sty to nie jest dziś naj­waż­niej­szy ma­te­riał hi­sto­rycz­ny do So­bie­skie­go. W każ­dym ra­zie czu­je się tu czło­wiek na znacz­nie pew­niej­szym grun­cie niż gdzie in­dziej. Bo coś mi się wi­dzi, że gdy cho­dzi o nasz wiek XVII, okrut­nie się za­czy­na zie­mia chwiać pod no­ga­mi pani Hi­sto­rii. Zwłasz­cza wszyst­ko, co jest zwią­za­ne z hi­sto­rią mi­li­tar­ną ów­cze­snej Pol­ski. Nie­daw­na dys­ku­sja6, z ta­kim ta­len­tem i bra­wu­rą prze­pro­wa­dzo­na przez Ol­gier­da Gór­kę, na te­mat wo­jen ko­zac­kich jest tego przy­kła­dem. Przede wszyst­kim wczo­raj­sza woj­na, któ­ra sto­su­nek do wo­jen w ogó­le i do ich stro­ny tech­nicz­nej uczy­ni­ła czymś o wie­le kon­kret­niej­szym – i kry­tycz­niej­szym – niż to było moż­li­we u książ­ko­wych uczo­nych, pa­trzą­cych na spra­wy wo­jen­ne ocza­mi za­ka­mie­nia­łych cy­wi­lów. Ta­kie po­ję­cia, jak moż­li­wo­ści mo­bi­li­za­cyj­ne i trans­por­to­we, apro­wi­za­cja, mapa szta­bu ge­ne­ral­ne­go, wąt­pli­wa war­tość do­ku­men­tar­na ko­mu­ni­ka­tów wo­jen­nych, wszyst­ko to z na­ocz­nej rze­czy­wi­sto­ści za­czę­to prze­no­sić wstecz i ży­wy­mi do­świad­cze­nia­mi oświe­tlać daw­ne dzie­je. Ten i ów z hi­sto­ry­ków sam nie­daw­no do­wo­dził puł­kiem czy ba­ta­lio­nem na polu bi­twy; z ko­niecz­no­ści ma inne oko na te spra­wy. Za­czę­to pod­da­wać kry­ty­ce tra­dy­cyj­ne cy­fry „na­wa­ły wro­ga”, któ­ra sta­le prze­kra­cza­ła ja­ko­by dwu­dzie­sto­krot­nie i wię­cej garst­kę na­szych ry­ce­rzy. Co wię­cej, raz wszedł­szy na dro­gę scep­ty­cy­zmu za­czął cie­ka­wy hi­sto­ryk za­glą­dać do ar­chi­wów „po­hań­ca” i zna­lazł w nich, że tam zno­wuż bo­ha­ter­ska garst­ka Tur­ków i Ta­ta­rów raz po raz opie­ra się prze­moż­nej na­wa­le Po­la­ków. Taki był obu­stron­ny fa­son; a czę­sto cho­dzi­ło o jed­ną i tę samą bi­twę. I ła­two może się zda­rzyć, że jaki spec od hi­sto­rii mi­li­tar­nej – nie ubli­ża­jąc w ni­czym oso­bi­stej dziel­no­ści So­bie­skie­go – uj­mie jed­no zero z cy­fry owych 150 000 pod­ha­jec­kich nie­przy­ja­ciół; ale naj­sroż­szy bo­daj re­wi­zjo­ni­sta prze­czy­taw­szy jego li­sty do Ma­ry­sień­ki nie uj­mie nic z jego mi­ło­ści, tak jak nie uj­mie nic z owych ty­sią­ca czer­wo­nych zło­tych, któ­re na in­ten­cję ozdro­wie­nia Ma­ry­sień­ki pan het­man po­lny obie­cał „dać na do­bre uczyn­ki, tj. na mu­ro­wa­nie oo.bo­ni­fra­tel­lów”, i z dru­gie­go ty­sią­ca czer­wo­nych zło­tych „na do­koń­cze­nie mu­rów pa­nien kar­me­li­ta­nek na­szych bo­sych”, ani z tych dzie­wię­ciu ko­ścio­łów, w któ­rych mia­ło się od­pra­wiać po dzie­więć mszy przez dzie­więć nie­dziel.

Rzecz pro­sta, iż po­zy­cje te – i inne tym po­dob­ne – choć tak wzru­sza­ją­ce, nie uspra­wie­dli­wia­ły­by na­sze­go za­in­te­re­so­wa­nia ową tak na­mięt­nie ko­cha­ną ko­bie­tą. Ale mała jej rącz­ka z przy­le­gło­ścia­mi sta­je się nie­sły­cha­nie in­te­re­su­ją­ca przez trans­mi­sje dzie­jo­we, któ­re roz­sze­rzy­ły jej te­ren ope­ra­cyj­ny. Wi­dzi­my tę rącz­kę dzia­ła­ją­cą z nie­za­wod­ną pre­cy­zją w trud­nym mo­men­cie ro­ko­szu Lu­bo­mir­skie­go i wiel­kiej gry Ma­rii Lu­dwi­ki, i w obu elek­cjach, i w po­li­ty­ce za­gra­nicz­nej kró­la Jana, i w szan­sach wy­pra­wy wie­deń­skiej. Ró­żo­wy ję­zy­czek Ma­ry­sień­ki jest raz po raz w wa­ha­niach dzie­jo­wych ję­zycz­kiem u wagi. Na­tra­fia­my wciąż na jej bu­zię wer­tu­jąc do­ku­men­ty ar­chi­wal­ne fran­cu­skie­go mi­ni­ster­stwa spraw za­gra­nicz­nych7 (wy­da­ne przez na­szą Aka­de­mię Umie­jęt­no­ści), ko­re­spon­den­cję am­ba­sa­do­ra Fran­cji ze swo­im mi­ni­strem, ba, z sa­mym Lu­dwi­kiem XIV. Wszę­dzie Ma­ry­sień­ka, jej am­bi­cje, jej kom­bi­na­cje, jej fo­chy, jej pre­ten­sje.

Wy­daw­ca li­stów So­bie­skie­go do Ma­rii Ka­zi­mie­ry, Hel­cel, po­wia­da, że nasz bo­ha­ter tra­ci na po­zna­niu go z tych li­stów. Ja bym są­dził prze­ciw­nie. Bo te fak­ty, któ­re świad­czą prze­ciw nie­mu, ukryć by się nie dały; wia­do­me są i ską­di­nąd; ale do­pie­ro te li­sty, w któ­rych zwie­rza uko­cha­nej ko­bie­cie swo­je naj­po­uf­niej­sze my­śli, dają każ­de­mu fak­to­wi wła­ści­we oświe­tle­nie, a zwłasz­cza wła­ści­wy styl. Ten styl, za­czerp­nię­ty czę­ścią z ser­ca, a czę­ścią z fran­cu­skich ro­man­sów, któ­re nasz Po­lak nie tyl­ko czy­tał w obo­zie, ale wcie­lił je w czyn ze wspa­nia­łym roz­ma­chem, ta gra w Ce­la­do­na i Astreę, w Syl­wan­dra i Dia­nę8 nie jest – jak czę­sto mó­wio­no – śmiesz­nost­ką czy sła­bost­ką bo­ha­te­ra; wręcz prze­ciw­nie, ten styl jest samą isto­tą jego od­czu­wa­nia, jest dlań – w pew­nym zwłasz­cza mo­men­cie ży­cia – rze­czy­wi­sto­ścią prze­sła­nia­ją­cą mu wszyst­kie inne. I tyl­ko w tym sty­lu da się po­go­dzić sprzecz­no­ści jego cha­rak­te­ru, a ra­czej po­stęp­ków. Kie­dy pod datą 4 paź­dzier­ni­ka 1667 r. z obo­zu w Pod­haj­cach czy­ta­my pa­mięt­ny uni­wer­sał, w któ­rym przy­rze­ka – i nie ma w tych jego sło­wach żad­nej prze­sa­dy – „ca­łość do­bra po­spo­li­te­go wła­snym za­sło­nić tru­pem, da­jąc się in vic­ti­mam9 mi­łey Oy­czyź­nie”, a wie­my ską­di­nąd, że przez cały ten czas on, wiel­ki mar­sza­łek ko­ron­ny i het­man po­lny, pro­wa­dził tar­gi z Wer­sa­lem, aby po na­rzu­co­nej kra­jo­wi elek­cji Fran­cu­za prze­han­dlo­wać swo­je god­no­ści za ty­tuł mar­szał­ka Fran­cji z do­dat­kiem fran­cu­skie­go księ­stwa i mi­łej go­to­wi­zny i na za­wsze wy­nieść się z Pol­ski, wy­da­je się to jed­nym po­twor­ne, dru­gim nie­zro­zu­mia­łe; inni wresz­cie wolą udać, że tego nie wi­dzą. Ale kie­dy już po zwy­cię­stwie pod­ha­jec­kim czy­ta­my w jego li­ście do Ma­ry­sień­ki, że „Rzecz­po­spo­li­ta ma być za co ob­li­go­wa­na Syl­wan­dro­wi”10, i kie­dy, oma­wia­jąc z żoną ro­ko­wa­nia wer­sal­skie, sta­le na­zy­wa Wer­sal, we­dle umow­ne­go klu­cza, pa­la­is en­chan­té (za­cza­ro­wa­ny pa­łac) – za­czy­na­my wcho­dzić w jego spo­sób od­czu­wa­nia. Za­kon ry­cer­ski, któ­re­go So­bie­ski jest ozdo­bą, z tra­dy­cji swo­ich za­wsze był po tro­sze mię­dzy­na­ro­do­wy: al­boż nie było wę­drow­nych ry­ce­rzy, u któ­rych nie o to cho­dzi­ło, gdzie i za kogo wal­czy­li, ale czy wal­czy­li dziel­nie? On, Syl­wan­der, od­dał usłu­gi Rze­czy­po­spo­li­tej, a te­raz chce ode­brać, wraz z Ma­ry­sień­ką, na­gro­dę – w „za­cza­ro­wa­nym pa­ła­cu”. Ani­by się za­wa­hał: oj­czy­zna jego jest tam, gdzie jest ona. Czyż nie mówi mu tego jego ser­ce i czyż nie tak jest w ro­man­sach? Nie mierz­my pa­trio­ty­zmu zwy­cięz­cy pod­ha­jec­kie­go dzi­siej­szy­mi po­ję­cia­mi, a oszczę­dzi­my so­bie przy jego hi­sto­rii wie­lu draż­li­wych mo­men­tów. To nie jest bo­ha­ter z Sien­kie­wi­cza; a je­że­li ktoś po­wie­dział, że psy­chi­kę So­bie­skie­go od­ma­lo­wał Sien­kie­wicz w Kmi­ci­cu, moż­na by się na to zgo­dzić chy­ba z tą po­praw­ką, że jego Oleń­ką-re­ga­list­ką była – Ma­ry­sień­ka, co czy­ni cha­rak­te­ry­sty­kę na­sze­go re­ga­li­sty nie­skoń­cze­nie bar­dziej po­wi­kła­ną… Zwłasz­cza w cza­sie pa­no­wa­nia Mi­cha­ła Ko­ry­bu­ta.

Po­sta­cie na­szych wiel­kich bo­ha­te­rów ro­dzą w nas roz­ma­ite uczu­cia. Tak np. Żół­kiew­ski bu­dzi w nas cześć, Ba­to­ry gro­zę; So­bie­ski – z pew­no­ścią nie mniej­szy od tam­tych – bu­dzi mi­mo­wol­ny uśmiech. Nie tyl­ko przez swą sar­mac­ką po­stać Fre­drow­skie­go Cze­śni­ka (nie ufaj­my zbyt­nio tym po­zo­rom!), nie tyl­ko przez ten pan­to­fe­lek, któ­ry go tak sku­tecz­nie przy­ci­snął; ale przez to, że lwia – w każ­dym sen­sie – część jego hi­sto­rii jest po tro­sze ko­me­dią w naj­więk­szym sty­lu. So­bie­ski to jest uro­czy „bo­ha­ter mimo woli”; czło­wiek, któ­ry wciąż chce się spa­sku­dzić i nie może lub nie po­tra­fi; któ­ry raz po raz chce iść dro­gą naj­ła­twiej­szą, a idzie naj­bar­dziej nie­bez­piecz­ną i stro­mą; któ­ry chciał­by być ren­tie­rem i żon­ko­siem i wciąż jest ry­ce­rzem, stra­ceń­cem, nie­stru­dzo­nym straż­ni­kiem gra­nic, pu­kle­rzem oj­czy­zny. Bo zważ­my, że od r. 1662 aż po r. 1673 bez prze­rwy to­czą się naj­pierw pry­wat­ne kon­szach­ty, póź­niej, ze wzro­stem jego zna­cze­nia, pół­ofi­cjal­ne ro­ko­wa­nia, ma­ją­ce umoż­li­wić Ja­no­wi So­bie­skie­mu cał­ko­wi­te wy­nie­sie­nie się z Pol­ski i na­tu­ra­li­za­cję we Fran­cji. I naj­czę­ściej nie ja­kieś we­wnętrz­ne sprze­ci­wy mo­ral­ne czy pa­trio­tycz­ne uda­rem­nia­ją mu ten za­miar, ale po pro­stu pię­trzą­ce się z ko­me­dio­wą prze­ko­rą kom­pli­ka­cje i prze­szko­dy. A pod­czas tego – Pod­haj­ce, Bra­cław, Kal­nik, Cho­cim… Aż wresz­cie po Cho­ci­miu los przy­gwoź­dził na­sze­go Ce­la­do­na ko­ro­ną do miej­sca i po­ło­żył ko­niec jego tę­sk­no­tom za pa­la­is en­chan­té. Bied­na Astrea11 też mu­sia­ła po­go­dzić się z lo­sem, choć nie rę­czę, czy­by i wów­czas nie od­da­ła tego pol­skie­go tro­nu za „ta­bu­ret” w Wer­sa­lu i ty­tuł diu­ka dla papy d’Arqu­ien.

Bo i na tro­nie Ma­ry­sień­ka po­zo­sta­ła mała… Ale czy po­wta­rza­jąc ten po­wszech­ny wy­rok nie po­peł­nia­my błę­du optycz­ne­go? Wiel­kość ko­bie­ty inne ma kry­te­ria. Przy­kuć do sie­bie wspa­nia­łe­go czło­wie­ka, naj­lep­sze­go w kra­ju; urzec go tak, że może go zo­sta­wiać sa­me­go na rok i dłu­żej bez oba­wy prze­lot­nej na­wet ry­wal­ki; igrać z nim bez mia­ry, pa­no­wać nad nim na wszel­kie spo­so­by, za­cho­wać dlań przez lat trzy­dzie­ści urok fi­zycz­ny i du­cho­wy, dzie­lić wszyst­kie jego my­śli, pla­ny i za­mia­ry, pod­sa­dzić go na tron i usiąść mu tam na ko­la­nach, i to wszyst­ko bę­dąc pra­wie bez ustan­ku w cią­ży, ro­dząc kil­ka­na­ścio­ro dzie­ci ży­wych i umar­łych – czy to nie jest swe­go ro­dza­ju wiel­kość, niech od­po­wie­dzą ko­bie­ty. I za­wra­cać (ob­łud­nie) het­ma­no­wi gło­wę w cza­sie klę­ski pod Mą­twa­mi, że ją zdra­dza, a kró­lo­wi w cza­sie od­sie­czy Wied­nia, że rzad­ko pi­sze! Pod­czas gdy kor­pu­lent­ny zwy­cięz­ca, któ­ry już po krze­śle na koń wsia­dał, pi­sał, nie otarł­szy na­wet potu z czo­ła, wprost z pola bi­twy pod Wied­niem, na bęb­nie, sąż­ni­ste epi­sto­ły, nig­dy nie za­po­mi­na­jąc „uca­ło­wać mi­lion razy wszyst­kich ślicz­no­ści i wdzięcz­no­ści naj­uko­chań­sze­go cia­łecz­ka”.

Tak więc mo­gło­by się oka­zać na­wet i to, że wiel­kość Ma­ry­sień­ki nie lęka się na swój spo­sób ry­wa­li­za­cji z wiel­ko­ścią jej mał­żon­ka i może mniej się oba­wia ofen­sy­wy no­wo­cze­snych hi­sto­ry­ków… Bo kto wie, ile w naj­bliż­szym cza­sie Ol­gierd Gór­ka, zbli­ża­ją­cy się po­wo­li, ale nie­ubła­ga­nie do So­bie­skie­go, obe­tnie z po­tę­gi tu­rec­kiej pod Wied­niem, któ­rą sam So­bie­ski sza­cu­je na 300 000 luda, a inni uczest­ni­cy wal­ki ob­li­cza­ją na 300 000 na­mio­tów, li­cząc po trzy lub czte­ry twa­rze na na­miot. I wszyst­ko to w puch roz­bi­ła w parę go­dzin jed­na szar­ża ka­wa­le­rii!

Ale nie oba­wiaj­my się o wiel­kość So­bie­skie­go: do­syć jej zo­sta­nie. Ani ja nie go­tu­ję na nią żad­ne­go za­ma­chu. Nig­dy nie jest moją in­ten­cją po­mniej­szać praw­dzi­wą wiel­kość; cza­sem tyl­ko czu­ję po­trze­bę wska­zać, że me­cha­nizm jej i jej dro­gi są nie­co inne, niż się zdaw­ko­wo przyj­mu­je. I że nic jej tak sku­tecz­nie nie uni­ce­stwia niż pie­ty­stycz­ny kon­wen­cjo­na­lizm.

Tu sama obec­ność Ma­rii Ka­zi­mie­ry wy­star­czy, aby uchro­nić od ta­kie­go nie­bez­pie­czeń­stwa! Bo prze­cież nie o So­bie­skim mam pi­sać, ale o niej; i nie roz­dział hi­sto­rii pol­skiej mam tu kre­ślić, ale po pro­stu hi­sto­rię jej sa­mej. A je­że­li, speł­nia­jąc we­dle moż­li­wo­ści swo­ich to za­da­nie, siłą rze­czy będę mu­siał po­trą­cić o czy­ny So­bie­skie­go i przy­po­mnieć ka­wał dzie­jów Pol­ski, bę­dzie to ra­czej pod­szew­ka tych czy­nów i dzie­jów, skro­jo­na ze spód­nicz­ki owej ko­bie­ty, bar­dzo po­spo­li­tej i nie­po­spo­li­tej za­ra­zem, za­błą­ka­nej na na­szą zie­mię cu­dzo­ziem­ki, któ­rą bo­ha­ter nasz spo­lsz­czył na wie­ki, chrzcząc ją per­wer­syj­nym imie­niem Ma­ry­sień­ki.

*

Tak, nie oba­wiaj­my się o So­bie­skie­go. Nie ma nic do stra­ce­nia. Bo mimo cen­nych pu­bli­ka­cji w tym za­kre­sie, gdy­by się spy­tać, co prze­cięt­ny Po­lak wie o So­bie­skim, oka­za­ło­by się moż­li­we, iż wie tyle, że miał pięk­ne wąsy i że bił Tur­ków. Ale dziś wąsy go­li­my, do Tur­ków nie mamy żad­nej nie­na­wi­ści – i oto kult So­bie­skie­go za­wisł po tro­sze w po­wie­trzu. To są nie­bez­pie­czeń­stwa wią­za­nia czy­jejś chwa­ły z rze­cza­mi prze­mi­ja­ją­cy­mi.

Na­to­miast ten sam prze­cięt­ny Po­lak był­by może bar­dzo zdzi­wio­ny, gdy­bym mu się zwie­rzył, że Jan So­bie­ski, od cza­su jak się z nim za­po­zna­łem bli­żej, jest dla mnie jed­nym z naj­cie­kaw­szych pi­sa­rzy XVII wie­ku, mimo że jego na­zwi­ska nie znaj­dzie się w żad­nym pod­ręcz­ni­ku li­te­ra­tu­ry. Co pi­sał? Wła­śnie owe li­sty do uko­cha­nej ko­bie­ty, do wła­snej żony. Dla na­szej hi­sto­rii li­te­ra­tu­ry wi­docz­nie to za mało; ale pani de Sévi­gné12 rów­nież pi­sa­ła tyl­ko li­sty do cór­ki, a od daw­na li­czy się bez­spor­nie do kla­sy­ków fran­cu­skich.

Nie ma nic cie­kaw­sze­go dla ba­dań sty­li­stycz­nych niż po­rów­na­nie li­stów, ja­kie So­bie­ski pi­sy­wał do in­nych, a li­stów do niej, do Ma­ry­sień­ki. Za­zwy­czaj w li­stach styl jego nosi zna­mio­na epo­ki: cięż­ki, z ła­ciń­ska za­wi­ja­ny, od­święt­ny i ma­ka­ro­nicz­ny. Do niej – jak­by inny czło­wiek pi­sał: myśl wy­ra­ża się swo­bod­nie, bez­po­śred­nio, z wzru­sza­ją­cą szcze­ro­ścią, znaj­du­jąc wy­raz dla sub­tel­no­ści bar­dzo na tle ów­cze­snej sar­mac­kiej Pol­ski eg­zo­tycz­nych.

Eg­zo­tycz­ną jest i cała ta przy­go­da. So­bie­ski i Ma­ry­sień­ka to z pew­no­ścią jed­no z naj­oso­bliw­szych w świe­cie zda­rzeń mi­ło­snych, ucie­le­śnio­na baj­ka. Jed­na mi­łość wy­peł­nia­ją­ca całe ży­cie czło­wie­ka, rzu­ca­ją­ca to ży­cie bez wa­ha­nia pod nogi ko­bie­ty, pro­wa­dzą­ca go po­przez ma­łost­ki do wiel­ko­ści, zwy­cię­sko opie­ra­ją­ca się prze­szko­dom, roz­łą­ce, zno­szą­ca grzech i na­ga­nę opi­nii, cza­sem ka­pry­sy i nie­wdzięcz­ność, wzbi­ja­ją­ca bo­ha­te­ra wy­żej nie­go sa­me­go i wio­dą­ca tę nie­do­bra­ną na po­zór, a w isto­cie świet­nie do­bra­ną parę aż na tron – czyż to nie jest hi­sto­ria z baj­ki?

Nie­wąt­pli­wie wdzię­ku i zna­cze­nia do­da­je tej przy­go­dzie jej tło oby­cza­jo­wo-po­li­tycz­ne. Ro­mans So­bie­skie­go z Ma­ry­sień­ką to szczy­to­wy punkt owej pierw­szej in­wa­zji wpły­wów fran­cu­skich do Pol­ski. We współ­ży­ciu tej pary obo­je za­cho­wa­li cał­ko­wi­cie swo­je od­ręb­no­ści na­ro­do­we. Ta ra­so­wa Fran­cuz­ka mia­ła czte­ry lata, kie­dy przy­by­ła do Pol­ski, ale Fran­cuz­ką zo­sta­ła do koń­ca; on, mimo iż doj­rze­wał w kli­ma­cie fran­cu­skiej lek­tu­ry, fran­cu­skiej po­li­ty­ki i mi­ło­ści, zo­sta­je za­wsze ty­pem naj­czyst­sze­go Po­lo­nu­sa, na­wet ze­wnętrz­nie; nig­dy nie zrzu­ci de­lii i kon­tu­sza ani nie zmie­ni sza­bli na szpa­dę. Od­bi­ja się to i w cha­rak­te­rze ich li­stów. Ona pi­sze po fran­cu­sku, mie­sza­jąc za­baw­nie pol­skie sło­wa, gdy chce być do­sad­niej­sza; on pi­sze po pol­sku, z lek­ka bar­wiąc fran­cusz­czy­zną, tak jak pi­sząc do in­nych ro­bił to ła­ci­ną.

Cały dłu­go­let­ni ro­mans utrwa­lo­ny jest w tych li­stach. Naj­pierw flirt pana cho­rą­że­go ko­ron­ne­go So­bie­skie­go z mło­dziut­ką wo­je­wo­dzi­ną Za­moy­ską; bo gdy on wo­jo­wał, ją wy­da­no tym­cza­sem za tego ma­gna­ta, jed­ne­go z naj­bo­gat­szych lu­dzi w Pol­sce; po­tem za­lot­na uf­ność, z jaką mło­da pani, za­nie­dby­wa­na przez swe­go męża, opo­ja, gar­nie się do tego świet­ne­go ry­ce­rza i ka­wa­le­ra, jesz­cze wów­czas tro­chę la­taw­ca i ba­ła­mu­ta. Po­tem mie­sza­ją się w to spra­wy po­li­tycz­ne, dwor­skie, wpro­wa­dza­ją­ce do ich „kon­fi­tur” – tak na­zy­wa­li li­sty – spe­cjal­ny klucz ma­ją­cy za­pew­nić dys­kre­cję, w ra­zie gdy­by list do­stał się w nie­po­wo­ła­ne ręce. Po­tem mło­da pani wy­jeż­dża do Pa­ry­ża, do­kąd chce ścią­gnąć swe­go „Ce­la­do­na”,  jak zno­wuż So­bie­ski sam się na­zy­wał za­po­ży­cza­jąc imie­nia od bo­ha­te­ra sen­ty­men­tal­nej Astrei. Po­tem – dra­ma­tycz­ny epi­zod ro­ko­szu Lu­bo­mir­skie­go, w któ­rym kró­lo­wa Ma­ria Lu­dwi­ka ręką owdo­wia­łej w porę Ma­ry­sień­ki ku­pu­je udział So­bie­skie­go, dłu­go wzdra­ga­ją­ce­go się przy­jąć bu­ła­wę het­mań­ską w przeded­niu woj­ny do­mo­wej.

I od chwi­li mał­żeń­stwa za­czy­na się roz­kwit So­bie­skie­go jako pi­sa­rza, sko­ro mó­wi­my tu o nim zwłasz­cza w tym cha­rak­te­rze. Przed­tem jako czu­ły Ce­la­don, ska­za­ny na mo­no­ton­ne za­klę­cia i mi­ło­sne pe­ry­fra­zy, czuł się niby w ob­cym, przy­cia­snym stro­ju; obec­nie może pi­sać otwar­cie i szcze­rze wszyst­ko i o wszyst­kim; z cu­dow­ną pro­sto­tą mie­sza w swo­ich li­stach róż­ne tony. Wspo­min­ki mio­do­wych mie­się­cy prze­pla­ta­ją się go­ni­twą za ro­ko­sza­mi; wza­jem­ne sce­ny i wy­rzu­ty ko­chan­ków znaj­dą się w tym sa­mym li­ście, co opis nie­szczę­snej klę­ski pod Mą­twa­mi. I znów roz­łą­ka; mło­da pani je­dzie do Pa­ry­ża ku roz­pa­czy męża, któ­ry wy­ła­du­je swo­ją fu­rię mi­ło­sną w czy­nach wo­jen­nych, tym ra­zem prze­ciw praw­dzi­we­mu wro­go­wi. Po­przez te la­men­ty mi­ło­sne sła­ne z obo­zu do Fran­cji czu­je­my ura­sta­ją­ce­go bo­ha­te­ra. I nie naj­mniej­sze­go sma­ku do­da­je tym li­stom mi­ło­snym to, że prze­waż­nie da­to­wa­ne są z miejsc jak­że hi­sto­rycz­nych: Pod­haj­ce, Ka­mie­niec, Lwów, Cho­cim… Jest ja­kiś uro­czy kon­trast mię­dzy pro­sto­tą i zwię­zło­ścią, z jaką So­bie­ski do­no­si o swo­ich zwy­cię­stwach, nie­bez­pie­czeń­stwach i tru­dach, a roz­cią­gło­ścią jego mi­ło­snych roz­trzą­sań i ża­lów…

Bo coś się zmie­ni­ło w ro­man­sie: o ile So­bie­ski dłu­go nie chciał ab­dy­ko­wać z roli ko­chan­ka i przejść do spo­koj­niej­szej mi­ło­ści mał­żeń­skiej, o tyle ona, Ma­ry­sień­ka, nie do­trzy­mu­je mu kro­ku w tej eg­zal­ta­cji mi­ło­snej. I oto nie­skoń­czo­ny te­mat wspo­min­ków i ża­lów, któ­re na­su­wa­ją So­bie­skie­mu ileż wzru­sza­ją­cych kart w jego li­stach. Prze­jeż­dża przez miej­sca, w któ­rych spły­wa­ło ich pierw­sze po­ży­cie, do­ryw­cze, chwy­ta­ją­ce dzień – albo le­piej jesz­cze noc – mie­dzy ja­kąś bi­twą a mar­szem. Te­raz nie ma przy nim uko­cha­nej, wszyst­kie jej czu­łe „Ja­sień­ku ko­cha­ny” i „ser­ca mego pa­nie” tyl­ko żal w nim bu­dzą i tę­sk­ność. „Jaka tu róż­ność od onych cza­sów – pi­sze – i jaka od­mia­na! Pierw­sza owa szczę­śli­wa pod Czer­skiem sto­do­ła, gdzie le­d­wie nie ko­na­no, na dni tyl­ko kil­ka roz­jeż­dża­jąc się z swo­im Syl­wan­drem. Nuż żół­kiew­ska sto­do­ła, nuż owa w Chmie­lu, w któ­rej ja­kie pro­te­sta­cje i ja­kie la­men­ty, że i dnia wy­trwać nie mo­żo­no, gdzie mo­men­ty zda­ły się wie­ka­mi, gdzie się na­pa­trzeć, gdzie się na­ga­dać nie mo­żo­no, gdzie w drze­wie jed­nym da­le­ko od wszyst­kich lu­dzi za­mknąć się ży­czo­no i ty­siąc ty­się­cy ta­kich rze­czy, któ­re te­raz po­dob­no i na myśl już nie przy­cho­dzą. Wspo­mnij tyl­ko na osta­tek – przy­po­mi­na Ma­ry­sień­ce – że i śpią­ce­go nie mo­żo­no się na­pa­trzyć Syl­wan­dra i kie­dy on spał, a Bu­kiet („Bu­kiet” to je­den z jej tkli­wych pseu­do­ni­mów) roz­bie­rał się, to albo na ta­kim siadł miej­scu, z któ­re­go nań pa­trzeć mógł, albo so­bie za­sło­nę od­sło­nić roz­ka­zał…”

Ale mimo iż tę­sk­no­ta ser­ca i zmy­słów jest na­tchnie­niem tych li­stów i daje skrzy­dła ich ję­zy­ko­wi, nie sądź­my, aby to były mo­no­ton­ne li­ta­nie mi­ło­sne. So­bie­ski pi­sze w nich żo­nie o wszyst­kim: o po­li­ty­ce, któ­rej oglą­da­my tu naj­se­kret­niej­sze ku­li­sy, czę­sto ja­skra­wy two­rzą­ce kon­trast z bo­ha­ter­ską fa­sa­dą; o ży­ciu obo­zo­wym, w któ­rym tak oto na przy­kład od­bi­ja­ją się kło­po­ty het­ma­na w woj­sku pol­skim:

„Za­je­chaw­szy tu do obo­zu – pi­sze het­man po­lny – sie­dzę jak na szyn­ku i naj­mniej przez pół roku, je­śli tak dłu­go żyć przyj­dzie, sie­dzieć będę. Po­dzieć się gdzie nie masz. Wszy­scy ku­pa­mi usta­wicz­nie cho­dzą, że jeść nie masz co, że le­nun­gów13 trze­ba, że ar­ma­ta wy­niść nie może bez pie­nię­dzy, na któ­rą już z wła­snych mo­ich 5000 wy­li­czy­łem. Te 1000 czer­wo­nych zło­tych dziś za­sta­wić po­sła­łem na le­nun­gi, a to dla­te­go, że co go­dzi­na nie­przy­ja­cie­la wy­glą­dać po­trze­ba. A szlach­ta tego ani w my­śli mieć nie chcą; owszem, mó­wią: że my się Ta­ta­rów nie bo­imy, tyl­ko Kon­de­usza; a w ostat­ku niech tu nas i po­pa­lą, a my wo­lim tu od­stra­dać wszyst­kie­go, a iść prze­ciw tam­te­mu…”

Tak oto w tych li­stach od­bi­ja się naj­au­ten­tycz­niej­sze ów­cze­sne ży­cie pol­skie, wi­dzia­ne ocza­mi czło­wie­ka, któ­ry z ra­cji swo­ich wy­so­kich szarż wszyst­ko znał, we wszyst­ko był wmie­sza­ny, na dwo­rze i w obo­zie, w woj­nę i po­li­ty­kę, i o wszyst­kim mó­wił swo­jej Ma­ry­sień­ce tak szcze­rze jak księ­dzu na spo­wie­dzi. Tyl­ko cza­sem, kie­dy za­pu­ścił się w do­nio­słe spra­wy pań­stwo­we i ich roz­wa­ża­nia, na­raz ża­łość ści­snę­ła mu ser­ce i ury­wał pi­sząc: Mais as­sez de ces ba­ga­tel­les14, i zno­wuż wra­cał do swo­ich ser­decz­nych tę­sk­not i bó­lów. Są tam sub­tel­no­ści mi­ło­sne, któ­re na tle tej sie­dem­na­sto­wiecz­nej Pol­ski wy­da­ją się za­dzi­wia­ją­co eg­zo­tycz­ne…

Bied­ny So­bie­ski! Za bo­ga­to był ob­da­rzo­ny, za wy­so­ko po­sta­wio­ny. Gdy­by był zwy­kłym so­bie szlach­ci­cem i gdy­by po nim zo­sta­ły te li­sty, uzna­no by go nie­wąt­pli­wie fe­no­me­nem, od­na­le­zio­no by i od­kry­to te li­sty, ob­no­szo­no by się z nimi, a ich au­to­ra uzna­no by za uni­kat spraw­no­ści, sub­tel­no­ści i pro­sto­ty ję­zy­ka, za jed­ne­go z na­szych naj­tęż­szych pro­za­to­rów owej epo­ki. Ale So­bie­ski-pi­sarz miał to nie­szczę­ście, że był ry­ce­rzem, het­ma­nem, kró­lem; czyn jego prze­sło­nił jego uczu­cia; błysk sza­bli, bla­ski ko­ro­ny za­ćmi­ły po­uf­niej­szy blask jego sło­wa. Obec­nie czas był­by może przy­wró­cić rów­no­wa­gę; nie uj­mu­jąc ceny bo­ha­te­ro­wi, od­dać pi­sa­rzo­wi to, cze­go jest go­dzien. I ży­czył­bym, aby z oka­zji naj­bliż­sze­go ob­cho­du od­sie­czy Wied­nia zro­bio­no po­śmiert­nie Jana So­bie­skie­go – ho­no­ro­wym człon­kiem PEN-Clu­bu.

Ma­ria Ka­zi­mie­ra jako Ju­trzen­ka

IIMŁODOŚĆ CELADONA

Ce­la­do­nem zwał się naj­chęt­niej w li­stach do swo­jej Astrei; na chrzcie świę­tym dano mu pro­ste imię Jana, a po przod­kach wziął ro­sną­ce w do­sto­jeń­stwa i zna­cze­nie na­zwi­sko So­bie­skich. Sko­ro na­zwi­sko to sta­ło się na­zwi­skiem kró­la i go­dłem nie­do­szłej, ale pla­no­wa­nej dy­na­stii, nie zbra­kło mu naj­wspa­nial­szych ro­do­wo­dów. Tak se­kre­tarz kró­lew­ski Chru­ściń­ski de­dy­ku­je kró­le­wi­czo­wi Ja­ku­bo­wi ge­ne­alo­gię, w któ­rej wy­wo­dzi So­bie­skich od Le­cha I, za­ło­ży­cie­la księ­stwa pol­skie­go oko­ło 470 r. po Chr. „Lecz gdy Kra­kus świę­te­go za­bił Sta­ni­sła­wa, wraz z nim So­bie­skich rzym­skie wy­pę­dzi­ły pra­wa” – do­koń­czył­by z uśmie­chem Fre­dro. Wo­bec ta­kich sta­ro­żyt­no­ści nie dziw, że ród mał­żon­ki na­sze­go kró­la, pan­ny d’Arqu­ien, wy­pro­wa­dza­li usłuż­ni ge­ne­alo­gi­ści od św. Lu­dwi­ka, od Hu­go­na Ka­pe­ta, a na­wet od Klo­dwi­ga.

W rze­czy­wi­sto­ści splen­dor So­bie­skich był śwież­szej daty, ale ród ten szyb­ko szedł w górę, bo­ga­cił się i ko­li­ga­cił. Bab­ka Jana była tyl­ko Snop­kow­ska, ale sio­stra już Ra­dzi­wił­ło­wa. Ko­leb­ką rodu była Ruś Czer­wo­na. Dziad­kiem Jana był Ma­rek So­bie­ski, ry­cerz i rę­bacz za­wo­ła­ny, to­wa­rzysz wy­praw Ba­to­re­go; oj­ciec, Ja­kub, za mło­du wo­ja­żer po Eu­ro­pie, póź­niej żoł­nierz, au­tor „dia­riu­sza z wy­pra­wy cho­cim­skiej”, za­ży­wa­ją­cy roz­gło­su ora­to­ra i sta­ty­sty, wo­je­wo­da beł­ski i kasz­te­lan kra­kow­ski. Tę wy­so­ką god­ność otrzy­mał na schył­ku ży­cia, skró­co­ne­go po­dob­no przez al­te­ra­cję15 wy­ni­kła ze sprzecz­ki z kró­lem, w któ­rej Wła­dy­sław IV miał na­zwać nowo mia­no­wa­ne­go „pana kra­kow­skie­go” – par­we­niu­szem! Nie szu­kać wdzięcz­no­ści i pa­mię­ci u kró­lów, bo kie­dy nie­gdyś Wła­dy­sław ru­szał na Mo­skwę, par­we­niusz So­bie­ski przy­wiódł mu kil­ka cho­rą­gwi wy­sta­wio­nych wła­snym kosz­tem, a tak stroj­nych i świet­nych, że je zwa­no „zło­ty­mi ro­ta­mi”.

Po So­bie­skich tedy wziął Ce­la­don w spad­ku za­mi­ło­wa­nie do prze­py­chu, ju­nac­two, swa­dę, ob­rot­ność dy­plo­ma­tycz­ną i am­bit świe­że­go ma­gna­ta. Ale ta­kie wy­wo­dy są za­wsze ry­zy­kow­ne; bo gdy­by ktoś chciał włą­czyć do tego spad­ku mi­łość oj­czy­zny i wier­ność kró­lo­wi, po­tknął­by się o fi­gu­rę – Hie­ro­ni­ma Ra­dzie­jow­skie­go, syna ro­dzo­nej sio­stry Ja­ku­ba, od­rośl tych sa­mych So­bie­skich.

N’in­si­stons pas16, jak­by po­wie­dzia­ła Ma­ry­sień­ka. Mamy na szczę­ście jesz­cze wspa­nial­szy za­sób cnót ry­cer­skich w ro­dzi­nie mat­ki, Teo­fi­li z Da­ni­ło­wi­czów. Dziad jej to het­man Sta­ni­sław Żół­kiew­ski, jed­na z naj­wspa­nial­szych po­sta­ci na­szych dzie­jów. Po klę­sce pod Ce­co­rą wdo­wa po het­ma­nie mu­sia­ła za ze­zwo­le­niem kró­la za­ło­żyć w Żół­kwi men­ni­cę, aby ro­do­we sre­bra prze­bić na dwie­ście ty­się­cy ta­la­rów, żą­da­nych jako okup za cia­ło męża i za syna w nie­wo­li. Jan Żół­kiew­ski umarł z ran; brat mat­ki, Da­ni­ło­wicz, zgi­nął okrut­ną śmier­cią z rąk wro­ga, jak póź­niej star­szy brat Jana So­bie­skie­go – Ma­rek. Po mat­ce, Da­ni­ło­wi­czów­nie, za­cho­wa­ła się zwię­zła no­tat­ka kre­ślo­na jej wła­sną ręką: Pa­mięć, ia­kom ia szła za mąż y iako się moie dzie­ci ro­dzi­li. W isto­cie: data za­mąż­pój­ścia, szcze­gó­ło­wa data uro­dze­nia każ­de­go z dzie­ci, i ani sło­wa wię­cej. Jest coś przej­mu­ją­ce­go w tym la­ko­ni­zmie. Było ich sied­mio­ro: naj­star­szy Ma­rek, dru­gi z ko­lei Jan (17 sierp­nia 1629); na­stęp­ne­go roku, 19 mar­ca – o ile to nie omył­ka w da­cie?! – cór­ka Zo­fia; po­tem Ka­ta­rzy­na, Anna, dwóch Sta­ni­sła­wów.

„Uro­dzi­łem się w Ole­sku, zam­ku na wy­so­kiej gó­rze. Pod­czas mego uro­dze­nia biły pio­ru­ny bar­dzo, tak że aż kra­wiec mat­ki mo­jej od tego ogłuchł i był głu­chym do sa­mej śmier­ci. Ta­ta­ro­wie też pod­pa­dli w ten­że wła­śnie czas pod za­mek” – pi­sze król Jan III w au­to­bio­gra­fii, skre­ślo­nej na ży­cze­nie nun­cju­sza pa­pie­skie­go. Nie brak w tym zgru­po­wa­niu fak­tów wro­dzo­ne­go So­bie­skie­mu pew­ne­go zmy­słu te­atral­no­ści.

Wy­cho­wa­nie chłop­ców było żoł­nier­skie, jak dla przy­szłych ry­ce­rzy przy­sta­ło. Wcze­śnie za­pra­wia­no Mar­ka i Jana do ćwi­czeń wo­jen­nych. Mat­ka, „ko­bie­ta mę­skie­go ser­ca”, wska­zy­wa­ła im dro­gę obo­wiąz­ku. „Jak słod­ko jest umie­rać za oj­czy­znę, ucz się ode mnie” – czy­ta­li w Żół­kwi na na­grob­ku pra­dzia­da; avi­ti san­gu­inis ul­tor17– czy­ta­li na na­grob­ku wuja Da­ni­ło­wi­cza.

Za­ra­zem oj­ciec, czło­wiek by­wa­ły w świe­cie, wy­so­ko na swój czas edu­ko­wa­ny, dbał o wy­kształ­ce­nie sy­nów. W r. 1640 wy­sy­ła ich do Kra­ko­wa, do szko­ły No­wo­dwor­skiej (póź­niej­sze­go gim­na­zjum Św. Anny), gdzie spę­dza­ją lat bli­sko sześć. Szcze­gó­ło­wa in­struk­cja ojca, wrę­czo­na „imć panu Or­chow­skie­mu, dy­rek­to­ro­wi” mło­dych So­bie­skich, sta­no­wi cie­ka­wy do­ku­ment tro­skli­wo­ści ojca oraz współ­cze­snych po­jęć wy­cho­waw­czych. Wszyst­ko tam jest wy­szcze­gól­nio­ne: na­bo­żeń­stwo, zdro­wie, oby­cza­je, ochę­dó­stwo, mi­łość bra­ter­ska, kon­wer­sa­cja, na­uka. Głów­ny na­cisk po­ło­żo­ny na ję­zy­ki: ła­ci­na oczy­wi­ście w sa­mej szko­le; prócz tego w domu fran­cu­ski, wło­ski, nie­miec­ki, a tak­że tu­rec­ki, jako po­trzeb­ny szlach­cie miesz­ka­ją­cej na Rusi. Jako przed­mio­ty: li­te­ra­tu­ra, a zwłasz­cza re­to­ry­ka; hi­sto­ria, fi­lo­zo­fia mo­ral­na, nie­co fi­zy­ki. „W lo­gi­ki, w me­ta­fi­zy­ki aby się nie wda­wa­li, omni­no18 nie chcę; bo te na­uki są ho­mi­num otio­so­rum19 albo tych, co się do teo­lo­gii bio­rą, a ich trze­ba ad ca­pes­sen­dam Rem­pu­bli­cam20 ćwi­czyć.”

Jest przy­ję­te za­chwy­cać się tą oj­cow­ską in­struk­cją. Mnie się ona wy­da­je dość pry­mi­tyw­nym pe­da­go­gicz­nym ba­na­łem owe­go wie­ku. Z ta­kich re­cept wiódł się okrop­ny ma­ka­ro­nicz­ny styl i kra­szo­ne pod­nio­sły­mi cy­ta­ta­mi ga­dul­stwo ora­to­rów. Coś z Po­lo­nu­sa, a coś z Po­lo­niu­sza. A w re­zul­ta­cie po­je­cha­li mło­dzi So­bie­scy do Pa­ry­ża nie­zdol­ni roz­mó­wić się po fran­cu­sku…

Bo w lu­tym r. 1646 szes­na­sto­let­ni Jan i star­szy od nie­go o rok Ma­rek pu­ści­li się wraz ze swo­im dy­rek­to­rem Or­chow­skim i z ma­łym dwo­rem za gra­ni­cę dla do­peł­nie­nia edu­ka­cji. Ta­kie po­dró­że – w po­ło­wie XVII w. rzad­sze już niż po­przed­nio – były przy­wi­le­jem za­moż­niej­szych pa­niąt. I tu za­cho­wał się cen­ny do­ku­ment: wła­sną ręką Ja­ku­ba So­bie­skie­go kre­ślo­na In­struk­cja Sy­nom moim do Pa­ry­ża; szcze­gó­ło­we wska­zów­ki, jak się mają za­cho­wać w dro­dze, jak przy­glą­dać się świa­tu, zwie­dzać for­ty­fi­ka­cje, na wszyst­ko otwie­rać oczy, o wszyst­ko py­tać, przede wszyst­kim zaś ćwi­czyć się w ję­zy­kach. ,,To ozdo­ba każ­de­go szlach­ci­ca pol­skie­go i po­chwa­ła mię­dzy przed­ni­mi ozdo­ba­mi i po­chwa­ła­mi: umieć ję­zy­ki.” Do­bry pan Ja­kub uwień­cze­nie edu­ka­cji wi­dzi w tym, co jest do­pie­ro jej abe­ca­dłem.

Oprócz ję­zy­ków za­le­ca Ja­kub So­bie­ski sy­nom ćwi­cze­nia w sty­lu, w wy­mo­wie oraz stu­dia hi­sto­rii sta­ro­żyt­nej Li­wiu­sza, Ta­cy­ta, Swe­to­niu­sza. Nie za­nie­dby­wać przy tym ćwi­czeń fi­zycz­nych: gra w pił­kę, kon­na jaz­da, szer­mier­ka (ale nie we Fran­cji, bo tam ła­two przy tej na­uce do­py­tać się zwa­dy i po­je­dyn­ku), wol­ty­żer­ka na drew­nia­nym ko­niu. Co się ty­czy tań­ca, ra­dzi oj­ciec uczyć się im ga­lar­dy fran­cu­skiej i in­nych przed­niej­szych tań­ców (wo­bec tego, że kró­lo­wą pol­ską zo­sta­ła księż­nicz­ka fran­cu­ska, fran­cu­skie tań­ce mo­gły być na dwo­rze po­trzeb­ne), ale przy­zna­je, że mało dba o tę sztu­kę: „bo­da­ie­ście na ko­niach, da Bóg, tań­co­wa­li bi­jąc się z Tur­ki y Ta­ta­ry, tego wam ży­czę”. Mu­zy­kę, w szcze­gól­no­ści grę na lut­ni, zo­sta­wia sy­nom do woli, ale – pi­sze – „przy­znam się, że­bym ża­ło­wał tego cza­su, co by­ście na tym bła­zeń­stwie stra­wi­li. Bę­dzie­cie, da-li Bóg, mie­li tyle do­stat­ków, że mo­że­cie mu­zy­kę cho­wać. Le­piej, że oni sami wam będą grać niż wy so­bie.” Od Po­la­ków mają się trzy­mać z da­le­ka dla plot­kar­stwa i złych oby­cza­jów: naj­wię­cej po­mię­dzy nimi ta­kich, „co Cie­lę­ta­mi przy­ież­dża­ją do Cu­dzey zie­mie, wy­ież­dża­ią zacz Woł­mi do Oy­czy­zny swo­iey”. Przy tym roz­mo­wa z ro­da­ka­mi prze­szka­dza do ucze­nia się ję­zy­ków.

Ale i przed Fran­cu­za­mi ra­dzi oj­ciec mieć się na bacz­no­ści, każe po­stę­po­wać so­bie z nimi „iako z ogniem”. Bo to na­ród let­ki, nie­sta­tecz­ny, kłó­tli­wy, skłon­ny do po­je­dyn­ków, wiel­kich klątw, przy­siąg i bluź­nier­stwa. „Na­le­piej tedy z da­le­ka z nimi, ani ich con­tem­ne­re21, ani też się z nimi ba­rzo ku­mać, bo oni się wnet za­ko­cha­ją w czło­wie­ku, a po­tem go wnet po­rzu­cą.” Oto bez mała wszyst­ko, co miał pan Ja­kub do po­wie­dze­nia o Fran­cu­zach wy­sy­ła­jąc sy­nów po na­ukę i oświa­tę do Pa­ry­ża.

Ten zwię­zły sąd jest bar­dzo god­ny uwa­gi. Zważ­my, że wo­je­wo­da So­bie­ski jest czło­wie­kiem w Pol­sce wy­jąt­ko­wo świa­tłym, że za mło­du spę­dził parę lat w Pa­ry­żu, gdzie był (po­dob­no) uczniem naj­sław­niej­sze­go fi­lo­lo­ga, Ca­sau­bo­na. I oto ta jego cha­rak­te­ry­sty­ka Fran­cu­zów ho­ry­zon­tem swo­im nie róż­ni się zbyt­nio od tego, co by mógł po­wie­dzieć ze sły­chu ja­kiś prze­cięt­ny i dość ciem­ny szlach­cic do­ma­tor, ja­kiś pan Pa­sek. Świad­czy­ło­by to, że mię­dzy ów­cze­sną Pol­ską a Fran­cją mu­sia­ła być za­sad­ni­cza trud­ność zro­zu­mie­nia się. Świa­do­mość ta ma dla nas swo­ją wagę; bar­dziej może niż wszyst­ko inne ob­ja­śni nam ona nie­po­wo­dze­nia „par­tii fran­cu­skiej”, któ­rą po­sta­ra się stwo­rzyć w Pol­sce kró­lo­wa Ma­ria Lu­dwi­ka.

Ale na­su­wa się inna wąt­pli­wość. Może po pro­stu pan Ja­kub So­bie­ski nie był tym lu­mi­na­rzem, za ja­kie­go ucho­dził i za ja­kie­go nam go do dziś dnia po­da­ją? Za­uwa­ży­łem, że w na­szych wy­daw­nic­twach hi­sto­rycz­nych – zwłasz­cza daw­niej­szych, ale now­sze czę­sto czer­pią z daw­niej­szych bez kon­tro­li – pa­nu­je oby­czaj grand­i­lo­kwen­cji pa­ne­gi­rycz­nej, trą­cą­cej sty­lem mó­wek po­grze­bo­wych. Ot, bio­rę do rąk „pe­re­gri­na­cję” po Eu­ro­pie Ja­ku­ba So­bie­skie­go z lat jego mło­do­ści, wy­da­ną przez Edwar­da hr. Ra­czyń­skie­go (Po­znań 1833). Czy­tam we wstę­pie wy­daw­cy; „Nie było w Pa­ry­żu uczo­ne­go, nie było wo­jow­ni­ka, z  któ­rym by So­bie­ski przy­najm­niej zna­jo­mo­ści nie za­brał, z wie­lu żył w ści­słej przy­jaź­ni.” Chciał­bym w to wie­rzyć; ale z jego ksią­żecz­ki wca­le tego nie znać. Prze­ciw­nie, trud­no o coś bar­dziej ja­ło­we­go niż te za­pi­ski. Zwie­dził mło­dy Ja­kub Fran­cję, Wło­chy, Por­tu­ga­lię, Hisz­pa­nię, An­glię, Ho­lan­dię, Niem­cy, Au­strię – co go czy­ni­ło na ów czas fe­no­me­nem! – ale wy­niósł z tej „pe­re­gri­na­cji” dziw­nie mało. Oto cały jego za­pi­sek z mia­sta Do­rtrecht: „Mia­sto do­syć pięk­ne, wzdłuż idą­ce.” O in­nych jest nie­co wię­cej, ale nie o wie­le cie­ka­wiej. Na­wet ten Pa­ryż! Naj­bar­dziej in­te­re­su­ją­cy szcze­gół, jaki tam znaj­dzie­my, do­ty­czy śmier­ci Hen­ry­ka IV i stra­ce­nia jego mor­der­cy, Ra­va­il­la­ca. Tego Ra­va­il­la­ca ro­ze­rwa­no koń­mi i po­tem roz­sie­ka­no; pu­blicz­ność zbie­ra­ła ka­wał­ki jego cia­ła i w chu­s­tecz­kach bra­ła je do do­mów.

„Był je­den in­tro­li­ga­tor – no­tu­je pan Ja­kub So­bie­ski – tak za­żar­ty prze­ciw temu Ra­wa­il­la­ko­wi, a był to go­spo­darz na po­zór sta­tecz­ny, z bro­dą wiel­ką, przy­niósł też był kil­ka sztu­czek cia­ła tego Ra­wa­il­la­ka i z wzgar­dy wiel­kiej, i z jadu sma­żył je w ja­jecz­ni­cy i jadł je; na co oczy moje i JP. Bra­nic­kie­go pa­trzy­ły; na­wet śmiał nas oby­dwóch pro­sić na ten swój ban­kiet, że­by­śmy mu go do­po­mo­gli jeść; aże­śmy mu w oczy oba­dwa plu­nąw­szy szli­śmy od nie­go. Ja ro­zu­miem, że się ten chłop od swo­je­go jadu na ten czas wściekł jako pies jaki…”

I jesz­cze inne zda­rze­nie. Ja­kub So­bie­ski za­cho­ro­wał; le­karz Szkot pu­ścił mu krew kil­ka­dzie­siąt razy i chciał osła­bio­ne­mu tą ku­ra­cją jesz­cze krew pusz­czać po­wia­da­jąc, że „nie trze­ba tych Po­la­ków oszczę­dzać, bo każ­dy Po­lak jak wół, siła ma krwi w so­bie…”

Z ta­kich wia­do­mo­ści i z ta­kich aneg­dot skła­da się wy­łącz­nie ów tyle sła­wio­ny dia­riusz po­dró­ży. Bierz­my tedy kry­tycz­nie le­gen­dy o pa­ry­skim po­by­cie Ja­ku­ba So­bie­skie­go; a za­raz uj­rzy­my, że nie­mniej kry­tycz­nie trze­ba brać pa­ry­ski po­byt Jana.

Do Pa­ry­ża je­cha­li mło­dzi So­bie­scy nie śpie­sząc się. Obej­rze­li po dro­dze spu­sto­szo­ne woj­ną trzy­dzie­sto­let­nią Niem­cy, gdzie dro­ga miej­sca­mi była bar­dzo nie­bez­piecz­na z przy­czy­ny band żoł­nier­skich i roz­bój­ni­czych. Je­cha­li na Frank­furt, Ber­lin, Wi­tem­berk, Lipsk, An­twer­pię; do Pa­ry­ża przy­by­li 9 iu­nii22 1646. Całą tę dro­gę opi­sał bar­dzo szcze­gó­ło­wo to­wa­rzy­szą­cy im imć pan Se­ba­stian Ga­wa­rec­ki.

O po­by­cie mło­dych So­bie­skich w Pa­ry­żu na­fan­ta­zjo­wa­no bar­dzo dużo, a głów­nym źró­dłem tych fan­ta­zji jest ob­szer­na Hi­sto­ria Jana So­bie­skie­go i Pol­ski na­pi­sa­na po fran­cu­sku w r. 1827 przez hr. de Sa­lvan­dy. Naj­śmiel­sze dzi­siej­sze vies ro­man­cées23 są za­iste opo­ką wie­dzy w po­rów­na­niu z tym dzie­łem na­uko­wym, w któ­rym na prze­strze­ni ty­sią­ca bli­sko stro­nic nig­dy au­tor nie po­da­je, skąd za­czerp­nął ja­kąś wia­do­mość. Do­wol­no­ści te nie były dla cu­dzo­ziem­ców prze­szko­dą: książ­ka opra­wia­ją­ca dzie­je So­bie­skie­go w skrót cał­ko­wi­tej hi­sto­rii Pol­ski tra­fi­ła na mo­ment za­in­te­re­so­wa­nia Pol­ską, zy­ska­ła wiel­ką po­czyt­ność, mia­ła kil­ka wy­dań, a ro­sła w po­wa­gę, w mia­rę jak jej au­tor zo­stał z cza­sem aka­de­mi­kiem, pa­ro­krot­nym mi­ni­strem oświa­ty, am­ba­sa­do­rem. Ale co oso­bliw­sze, i w pol­skiej na­uce hi­sto­rii dzie­ło Sa­lvan­dy’ego, ckli­wie ide­ali­zu­ją­ce po­stać na­sze­go bo­ha­te­ra, ode­gra­ło nie­ma­łą rolę. Ju­lian Bar­to­sze­wicz pod­da­je je – z oka­zji czę­ścio­we­go pol­skie­go prze­kła­du (1849) – dru­zgo­cą­cej kry­ty­ce24; mimo to Ple­bań­ski jesz­cze w r. 1862 pi­sze25: „Rzad­ko zna­leźć książ­kę tak peł­ną błę­dów jak Hi­sto­ria So­bie­skie­go przez Sa­lvan­dy’ego, a jed­nak jest ona pra­wie je­dy­ną wy­rocz­nią dla wie­lu uczo­nych.”

I do dziś dnia po­ku­tu­je to i owo z tych le­gend na­wet w po­waż­nej wie­dzy o So­bie­skim, przy czym za­tra­ci­ła się naj­czę­ściej pa­mięć, że źró­dłem ja­kiejś ob­ro­słej już tra­dy­cją wia­do­mo­ści jest – ba­jecz­ka Sa­lvan­dy’ego.

Do ta­kich na­le­ży po­byt So­bie­skich w Pa­ry­żu. We­dle kwie­ci­stej stro­ni­cy Sa­lvan­dy’ego, Jan So­bie­ski doj­rze­wał w sa­lo­nie słyn­nej księż­nej de Lon­gu­evil­le26, gdzie chci­wie przy­słu­chi­wał się roz­mo­wom bo­ha­te­rek Fron­dy27 i wpa­try­wał się w bra­ta księż­nej, Wiel­kie­go Kon­de­usza28. „Kon­de­usz umiał od­gad­nąć ge­nial­ne­go czło­wie­ka w tym dwu­dzie­sto­let­nim cu­dzo­ziem­cu, któ­ry wpi­jał w nie­go żar­li­we spoj­rze­nie, po­śród zna­mie­ni­tej ciż­by przy­ku­tej do stóp jego sio­stry uro­kiem sta­no­wi­ska, dow­ci­pu i wdzię­ku.” Za­ży­łość mię­dzy So­bie­skim a Kon­de­uszem mia­ła ja­ko­by prze­trwać całe ży­cie i utrwa­lić się w ko­re­spon­den­cji. Sa­lvan­dy wie na­wet, o czym roz­ma­wia­li: So­bie­ski, oby­wa­tel wol­ne­go kra­ju, za­dzi­wiał Kon­de­usza ho­ry­zon­ta­mi po­li­tycz­ny­mi; udzie­lał Fran­cji rad, wi­dział le­kar­stwo na jej nie­do­le w zwo­ła­niu Sta­nów Ge­ne­ral­nych, co – gdy­by go po­słu­cha­no – oszczę­dzi­ło­by może Fran­cji de­spo­ty­zmu Lu­dwi­ka XIV i przy­szłej re­wo­lu­cji! W za­mian ksią­żę opo­wia­dał mło­de­mu Po­la­ko­wi o mar­szach i bi­twach, a każ­de jego sło­wo od­ci­ska­ło się w umy­śle po­jęt­ne­go ucznia, aby nie­ba­wem wy­dać owo­ce. W sa­lo­nie pani de Lon­gu­evil­le ko­góż nie spo­tkał, ko­góż nie po­znał mło­dy Ja­sio! Tu­ren­ne29, Col­bert30, Bos­su­et, Vau­ban31, pani de Sévi­gné – już sław­na, po­wia­da Sa­lvan­dy – wszy­scy tam jak­by so­bie dali dla nie­go ren­dez-vous.

Już daw­no temu (1898) Wa­li­szew­ski zwra­cał uwa­gę, że to wszyst­ko jest z pal­ca wy­ssa­ne, choć­by dla­te­go, że księż­nej de Lon­gu­evil­le nie było wów­czas w Pa­ry­żu; była z mę­żem w Mo­na­ste­rze w West­fa­lii (gdzie sma­żył się słyn­ny po­kój west­fal­ski) na waż­nej am­ba­sa­dzie. Poza tym re­la­cja ta roi się od ana­chro­ni­zmów, któ­re nie przy­no­szą za­szczy­tu przy­szłe­mu aka­de­mi­ko­wi. Tak Fron­da roz­po­czę­ła się już po wy­jeź­dzie So­bie­skie­go; pani de Sévi­gné mia­ła w r. 1646 dwa­dzie­ścia lat, była mło­dziut­ką mę­żat­ką, je­że­li z cze­go sław­ną, to chy­ba ze swo­ich nie­do­li mał­żeń­skich; Kon­de­usz, zwy­cięz­ca spod Ro­croy, miał lat dwa­dzie­ścia pięć i ry­chło po­tem miał zo­stać zdraj­cą kra­ju i ba­ni­tą; sam So­bie­ski miał lat nie dwa­dzie­ścia, ale le­d­wo sie­dem­na­ście, i bar­dzo wąt­pli­we jest, czy z gim­na­zjum Św. Anny wy­niósł pro­jekt Sta­nów Ge­ne­ral­nych dla Fran­cji. Ko­re­spon­den­cji jego z Kon­de­uszem śla­dów nie ma, za­pew­ne dla­te­go, że nig­dy So­bie­ski Kon­de­usza nie wi­dział na oczy. Mimo to re­la­cje o suk­ce­sach mło­de­go So­bie­skie­go w sa­lo­nach pani do Lon­gu­evil­le, o sto­sun­kach jego z Kon­de­uszem po­wta­rza­ją się po dziś dzień we wszyst­kich, naj­now­szych na­wet mo­no­gra­fiach jako nie pod­le­ga­ją­cy wąt­pli­wo­ści fakt, bez żad­ne­go udo­ku­men­to­wa­nia. Ko­rzon po­wo­łał się na Sa­lvan­dy’ego, inni prze­pi­su­ją z Ko­rzo­na. Ostat­nią re­dak­cję tego fan­ta­zyj­ne­go Sa­lvan­do-So­bie­skie­go w Pa­ry­żu znaj­du­je­my w an­giel­skiej mo­no­gra­fii Mor­to­na32

Rze­czy­wi­stość pa­ry­ska – co nie ubli­ża w ni­czym na­sze­mu bo­ha­te­ro­wi – wy­da­je się znacz­nie skrom­niej­sza. Mło­dzi So­bie­scy wy­bra­li się ma­łym dwo­rem, pod opie­ką imć pana Or­chow­skie­go, na stu­dia. Oj­ciec za­le­ca im oszczęd­ność, cze­go by na pew­no twór­ca „zło­tych rot” nie czy­nił, gdy­by sy­no­wie mie­li pa­ra­do­wać w świe­cie. W in­struk­cji swo­jej dla sy­nów wo­je­wo­da So­bie­ski po­wia­da, że nie pro­si dla nich o li­sty po­le­ca­ją­ce od kró­la i kró­lo­wej z przy­czy­ny sła­bej ich jesz­cze zna­jo­mo­ści fran­cu­skie­go („nie­po­dob­ną im była kon­wer­sa­cja fran­cu­ska”); do­syć bę­dzie cza­su z tymi li­sta­mi, kie­dy na­dej­dzie wia­do­mość, że sy­no­wie już zdol­ni są „kon­wer­so­wać ia­ko­kol­wiek z Dwo­rem”. Nie­ste­ty, w kil­ka dni wła­śnie po przy­by­ciu sy­nów do Pa­ry­ża pan Ja­kub umie­ra, (dn. 13 czerw­ca w 1646), o czym mło­dzi So­bie­scy otrzy­ma­li wia­do­mość dn. 9 lip­ca. Wię­cej niż wąt­pli­we jest, czy wo­bec cięż­kiej ża­ło­by by­li­by z nich mo­gli ko­rzy­stać. Je­śli byli świad­ka­mi ło­wów kró­lew­skich w Sa­int-Ger­ma­in, to je­dy­nie jako zwy­kła pu­blicz­ność.

Od­bi­ja się to wszyst­ko dość wy­raź­nie w za­pi­skach po­dróż­nych imć Ga­wa­rec­kie­go. Ob­fi­ty w in­for­ma­cje z po­dró­ży po Niem­czech, dia­riusz ten sta­je się dziw­nie ubo­gi w cza­sie po­by­tu w Pa­ry­żu; na kil­ku­na­stu stro­ni­cach oprócz ba­nal­ne­go opi­su bu­dow­li i paru wia­do­mo­ści w ro­dza­ju: „Tymi cza­sy po Aca­de­miach róż­ne Co­me­die od­pra­wu­ią się”, nie ma do­słow­nie nic do za­no­to­wa­nia. Trud­no by to po­go­dzić ze świa­to­wym ja­ko­by try­bem mło­dych pa­niąt. Na­to­miast sko­ro tyl­ko po­że­gna­li Pa­ryż i pu­ści­li się w ob­jazd po Fran­cji, imć Ga­wa­rec­ki jest zno­wuż w swo­im ży­wio­le, każ­dy dzień po­dró­ży do­star­cza drob­nych przy­gód i spo­strze­żeń.

Je­że­li roz­wi­ną­łem ob­szer­niej ten punkt, to dla­te­go, że wy­da­je mi się ce­lo­we po­ru­szać fak­ty nie­ja­sne i spor­ne niż po­wta­rzać rze­czy wie­lo­krot­nie po­wie­dzia­ne. Z na­tu­ry tego stu­dium wy­ni­ka zresz­tą, że ob­cho­dzi nas w nim przede wszyst­kim czło­wiek; spra­wa zaś po­by­tu w Pa­ry­żu wy­da­je się nie­obo­jęt­na dla psy­chi­ki póź­niej­sze­go Ce­la­do­na. Przy­ję­te jest – znów dużo przy­czy­nił się tu Sa­lvan­dy! – wie­le bu­do­wać na tym pa­ry­skim roku, z któ­re­go So­bie­ski ja­ko­by wy­niósł głę­bo­ką kul­tu­rę du­cha i wy­so­kie wy­kształ­ce­nie; wszyst­ko to jest po tro­sze do­ro­bio­ne wstecz, jak ów ro­do­wód od Le­cha I. Nie wy­da­je mi się, aby mło­dy ab­sol­went gim­na­zjum Św. Anny miał do­sta­tecz­ne przy­go­to­wa­nie po temu. Czy in­struk­cje oj­cow­skie były po śmier­ci ojca prze­strze­ga­ne – nie wia­do­mo; po­dob­no mło­dy Jan So­bie­ski za­cią­gnął się na ja­kiś czas do musz­kie­te­rów; opu­ścił wresz­cie Pa­ryż, gdzie ba­wił nie­speł­na rok, ma­jąc le­d­wie osiem­na­ście lat. Edu­ka­cja jego przyj­dzie póź­niej i bę­dzie zu­peł­nie inna.

I suk­ce­sy w Pa­ry­żu za­pew­ne miał, ale też inne. O ile z owe­go po­by­tu So­bie­skie­go w Pa­ry­żu nie ma śla­dów pi­sa­nych, od­naj­dzie się po wie­lu la­tach – pro­ble­ma­tycz­ny wpraw­dzie – ślad żywy. Bę­dzie nim ów za­gad­ko­wy po dziś dzień awan­tur­nik Bri­sa­cier – nie­do­szły „ksią­żę Bri­sa­cier­ski”! – któ­re­go in­try­ga za­prząt­nie na dłuż­szy czas parę dwo­rów Eu­ro­py i przy­czy­ni się do roz­dź­wię­ków mię­dzy Lu­dwi­kiem XIV a jego świe­żo uko­ro­no­wa­nym sprzy­mie­rzeń­cem. Ale o tym póź­niej.

Dn. 1 maja 1647 r. ru­szy­li mło­dzi So­bie­scy z Pa­ry­ża „na pe­re­gri­na­tią dla prze­irze­nia się w mia­stach y dla prze­wie­dze­nia pro­win­cyi fran­cu­skich”. Zwie­dzi­li Fran­cję do­kład­nie: Or­le­an, Blo­is, To­urs, Sau­mur, Ro­chel­le, Po­itiers, Bor­de­aux, Gre­no­ble, Lyon, Ro­uen, Amiens, Ca­la­is – oto głów­ne eta­py. Z Ca­la­is do An­glii. „W mie­ście Can­te­be­ri – pi­sze wier­ny Se­ba­stian Ga­wa­rec­ki – go­spo­da pięk­na y do­stat­nia, ale lada iako trak­to­wa­ni­śmy byli, a za­pła­cić dro­go mu­sie­li. Wino hisz­pań­skie do­bre. Tu za­ży­wa­ią do sto­łu ma­luś­kich ta­li­rzy­ków drew­nia­nych, któ­ry kto stłu­cze, to za nie­go ie­den pe­nik, to iest grosz an­giel­ski, po­wi­nien dać.”

Mimo woli przy tej na­iw­nej re­la­cji przy­po­mi­na mi czter­dzie­ści lat wprzó­dy od­by­ta „pe­re­gri­na­tia” oj­cow­ska; nie­wie­le róż­nią się od sie­bie po­zio­mem; ta­kie to i były te szla­chec­kie wo­ja­że… Po­tem Lon­dyn, Oks­ford, po­tem Ho­lan­dia, gdzie po­dróż­ni zwra­ca­ją uwa­gę na sztu­kę for­ty­fi­ka­cyj­ną; wresz­cie dn. 24 lip­ca 1648 r. wy­jeż­dża­ją So­bie­scy z Bruk­se­li do Pol­ski. Pół­trze­cią roku bli­sko trwa­ła ta po­dróż, mniej za­pew­ne bo­ga­ta w książ­ko­wą na­ukę niż w po­zna­wa­nie ob­cych zwy­cza­jów i oby­cza­jów.

Kie­dy mło­dzi pa­ni­cze sta­nę­li z po­wro­tem na zie­mi pol­skiej, za­sta­li w kra­ju głę­bo­kie i tra­gicz­ne zmia­ny. Król umarł, bez­kró­le­wie uj­rza­ło Pol­skę w ogniu woj­ny ko­zac­kiej. Chmiel­nic­ki po­bił woj­ska het­mań­skie nad Żół­ty­mi Wo­da­mi; pod Kor­su­niem obaj het­ma­ni, Po­toc­ki i Ka­li­now­ski, do­sta­li się z mnó­stwem ry­cer­stwa do nie­wo­li. Wresz­cie, wy­ru­szyw­szy w ogrom­nej sile, w kil­ka­dzie­siąt ty­się­cy lu­dzi – pię­cio­kroć tyle służ­by! – z prze­py­chem rynsz­tun­ków, ta­bo­rów i rzę­dów, dum­nie i bit­nie, szlach­ta ucie­kła bez bi­twy spod Pi­ła­wiec w ata­ku nie­po­ję­tej pa­ni­ki. Tuż po tej po­trze­bie pi­ła­wiec­kiej – „plu­ga­wiec­kiej”, jak ją za­raz ochrzczo­no – sta­nę­li Ma­rek i Jan So­bie­scy, wprost z dro­gi, przed mat­ką w Za­mo­ściu. „Wy­rze­kła­bym się was, gdy­by­ście mie­li być tacy jak ci spod Pi­ła­wiec” – rze­kła im po­dob­no ry­cer­ska nie­wia­sta. I mia­ła do­dać: „Z nią albo na niej”, wska­zu­jąc na tar­czę ro­do­wą ge­stem Spar­tan­ki. I od tej chwi­li za­czy­na się dla mło­dych So­bie­skich służ­ba, któ­ra dla Mar­ka skoń­czy­ła się ry­chło chlub­ną śmier­cią, a dla Jana mia­ła trwać aż do zgo­nu.

Tak by po­wie­dział pol­ski Plu­tarch. W rze­czy­wi­sto­ści było to – jak zwy­kle – mniej pro­sto­li­nij­ne. Bo w kil­ka lat po­tem mat­ka-pa­triot­ka opu­ści kraj, aby osiąść za gra­ni­cą, a po­zo­sta­ły przy ży­ciu syn znaj­dzie się w obo­zie Szwe­dów. Dzie­dzic­two Żół­kiew­skich za­gu­bi­ło się na ja­kiś czas; od­naj­dzie się z cza­sem.

Kie­dy zwa­ży­my rolę mat­ki So­bie­skie­go, czu­je­my – poza pa­ne­gi­rycz­nym fra­ze­sem dzie­jo­pi­sów – ja­kąś ta­jem­ni­cę. Mat­ka ta, mimo że żyła do koń­ca r. 1661, zni­kła jak gdy­by cał­ko­wi­cie z ży­cia syna. Wie­my, że kil­ka lat ba­wi­ła poza kra­jem, ale wró­ci­ła z ob­czy­zny w r. 1658. Po­praw­ny udział w po­grze­bie – oto wszyst­ko, co wie­my o sto­sun­ku Jana do niej. Po­dob­no po­wo­dem opusz­cze­nia kra­ju przez Teo­fi­lę So­bie­ską był wstrząs, ja­kim stał się dla niej zgon Mar­ka, wsła­wio­ne­go już w obro­nie Zba­ra­ża: zgi­nął okrut­ną śmier­cią pod Ba­to­nem (1652). A zgi­nął w szcze­gól­nie bo­le­snych dla tej mat­ki oko­licz­no­ściach. Bo na­wet nie wia­do­mo na pew­no, co się z nim sta­ło; we­dle naj­częst­szej wer­sji, ścię­to go jako jeń­ca przed na­mio­tem Kan­te­mi­ra, ale i to nie jest pew­ne. Jana, któ­ry po­przed­nio wal­czył przy kró­lu pod Zbo­ro­wem, nie było wów­czas w sze­re­gach; po­dob­no le­żał ran­ny w po­je­dyn­ku; może ra­czej w ja­kiejś zwa­dzie, bo po­je­dyn­ki były wów­czas w Pol­sce rzad­ko­ścią. Po­dob­no mat­ka, któ­ra oso­bli­wie ko­cha­ła Mar­ka, nie mo­gła da­ro­wać Ja­no­wi tej nie­obec­no­ści. W Mar­ku wi­dzia­ła ona – i inni – przy­szłość rodu: wi­chro­wa­te­go Jana, skłon­ne­go do bur­dy i mi­ło­stek, mniej ce­ni­ła. Po­grą­żo­na w bo­le­ści, czy­ni wiel­kie fun­da­cje dla pa­mię­ci star­sze­go syna i prze­no­si się do Włoch. Wszyst­ko to wia­do­me jest dość mgli­sto; może znów hi­sto­ry­cy wo­le­li nie ty­kać draż­li­wych spraw. Szaj­no­cha wspo­mi­na o nie­chę­ci mat­ki do syna; dwo­rza­nin kró­la Jana, Da­ley­rac33, po­wia­da wprost w swo­ich za­pi­skach, że pani So­bie­ska w tym sa­mym stop­niu ko­cha­ła star­sze­go syna, w ja­kim nie­na­wi­dzi­ła młod­sze­go.

Ten punkt jest dla nas na­der in­te­re­su­ją­cy, cał­ko­wi­te bo­wiem osa­mot­nie­nie, w ja­kim zna­lazł się mło­dy Jan So­bie­ski, przy­go­to­wu­je nie­wąt­pli­wie ową bez­po­dziel­ną nad nim wła­dzę uko­cha­nej ko­bie­ty. I nie tyl­ko osa­mot­nie­nie: jest tu jak­by ja­kiś dość za­gad­ko­wy uraz na punk­cie ro­dzi­ny. Miał sio­strę, za­pew­ne. Ale w li­ście swo­im do żony w r. l668 pi­sze So­bie­ski, że „wszy­scy wie­dzą z daw­na o tej mo­jej in­ten­cji, że gdy­by mi się było że­nić nie przy­szło, tedy bym tak moje dys­po­no­wał do­bra, ja­ko­by się ża­den z nich nie cie­szył krew­ny…” Mimo że So­bie­skie­go, igra­jąc z jego na­zwi­skiem, na­zy­wa­no dość czę­sto „Sob­kiem”, de­kla­ra­cja taka jest w owych, peł­nych kul­tu ro­do­we­go, cza­sach czymś dość oso­bli­wym i nie mamy dla niej wy­tłu­ma­cze­nia. Może by się ono zna­la­zło w tym­że li­ście, bo tuż po owym zda­niu wi­dzi­my znak wy­daw­cy, że coś tam opusz­czo­no; i w ogó­le może by się w tych li­stach So­bie­skie­go zna­la­zło klucz do nie­jed­nej po­uf­nej ta­jem­ni­cy – gdy­by były in­a­czej wy­da­ne.

Ach, te na­sze cen­zur­ki! Dam przy­kład, jak u nas trak­to­wa­no wy­da­wa­nie źró­deł. Ist­nie­je bar­dzo cie­ka­wa ko­re­spon­den­cja pana des Noy­ers, se­kre­ta­rza Ma­rii Lu­dwi­ki, wy­da­na w ory­gi­na­le w Ber­li­nie w r. 1859. Przed­tem, w r. 1844, ogło­sił część tych li­stów w pol­skim prze­kła­dzie za­słu­żo­ny Edward Ka­czyń­ski w zbio­rze pt. Port­fo­lio kró­lo­wej Ma­rii Lu­dwi­ki. Cha­rak­te­ry­zu­jąc w któ­rymś li­ście kró­la Jana Ka­zi­mie­rza, des Noy­ers po­wia­da, że „w po­ko­ju kró­la roz­ma­wia się tyl­ko o wsze­te­czeń­stwach” (on ne par­le que de lu­xu­re) pol­ski wy­daw­ca zmie­nia to na: „W jego po­ko­ju nie roz­ma­wia­ją o ni­czym, jak o Pi­śmie świę­tym…”34.

Wróć­my do na­sze­go bo­ha­te­ra. Po śmier­ci Mar­ka Jan zo­sta­je przy­szłym dzie­dzi­cem trzech ro­dów: Żół­kiew­skich, Da­ni­le­wi­czów i So­bie­skich, spad­ko­bier­cą ol­brzy­mich wło­ści. Jest sta­ro­stą ja­wo­row­skim. Ale, uro­dzo­ny żoł­nierz, słu­ży da­lej woj­sko­wo. W r. 1653 sta­je przy kró­lu na cze­le wła­snej cho­rą­gwi pan­cer­nej pod Żwań­cem; idzie do­bro­wol­nie jako za­kład­nik mię­dzy Ta­ta­rów; po­słu­je przy Bie­ga­now­skim do Tur­cji35, jak gdy­by chciał za­wcza­su do­brze po­znać przy­szłe­go wro­ga. Bije się z Ro­sją i z Ko­za­ka­mi pod Ochma­to­wem. Aż w r. 1655 zja­wia się na dwo­rze kró­lew­skim w War­sza­wie, gdy sto­li­ca bawi się i szu­mi nie prze­czu­wa­jąc bli­skie­go po­to­pu, któ­ry omal nie za­to­pił ca­łe­go kra­ju.

Dwu­dzie­sto­sze­ścio­let­ni So­bie­ski był wów­czas ide­ałem mło­de­go pol­skie­go szlach­ci­ca. Ro­sły, przy­stoj­ny, krzep­ki, za­pal­ny jak proch (la po­uti­re – to je­den z jego pseu­do­ni­mów w póź­niej­szej ko­re­spon­den­cji z Ma­ry­sień­ką), wsła­wio­ny mę­stwem, oby­ty przy tym w świe­cie i dwor­ny ka­wa­ler, wiel­ce czu­ły na wdzięk nie­wie­ści, mu­siał cią­gnąć ku so­bie nie­jed­ne pięk­ne oczy. I tam na dwo­rze w r. 1655 po­zna­je ko­bie­tę, do któ­rej mi­łość zde­cy­do­wa­ła o ko­le­jach jego ży­cia. Bo­ha­ter spo­tkał swój los, Ce­la­don – swo­ją Astreę.

Ale to też nie bę­dzie ta­kie pro­ste.

Por­tret Wła­dy­sła­wa IV. Ry­to­wał Je­re­masz Falck, mie­dzio­ryt, ok. 1650

IIISZKOŁA KRÓLOWYCH

W tym sa­mym cza­sie, gdy mło­dzi So­bie­scy czła­pa­li kon­no przez Niem­cy, uda­jąc się po na­ukę do Pa­ry­ża, wio­sną w r. 1646 wjeż­dża w gra­ni­ce Pol­ski świe­ża jej kró­lo­wa, za­ślu­bio­na już przez pro­ku­ra­cję Wła­dy­sła­wo­wi IV, Ma­ria Gon­za­ga36, księż­nicz­ka de Ne­vers i de Clèves, księż­nicz­ka Man­tui itd., itd. Mło­da pani po­cho­dzi z rodu, w któ­re­go ży­łach pły­nie krew wszyst­kich kra­jów: Fran­cji, Włoch, Nie­miec, Hisz­pa­nii, Gre­cji: rasa awan­tur­ni­cza, gwał­tow­na, za­ra­zem in­te­li­gent­na i skłon­na do in­try­gi. Ród do po­ło­wy XVI w. wło­ski, póź­niej – przez mał­żeń­stwo – prze­szcze­pio­ny do Fran­cji.

Ma­ria Lu­dwi­ka, uro­dzo­na w r. 1611, za­tem wów­czas trzy­dzie­sto­pię­cio­let­nia, mia­ła prze­szłość dość ta­jem­ni­czą. Mó­wię o prze­szło­ści ser­ca. Już to samo, że pięk­na, bo­ga­ta i moż­na księż­nicz­ka po­zo­sta­ła do tak póź­ne­go – jak na owe cza­sy – wie­ku nie­za­męż­na, było dość nie­ba­nal­ne. Wciąż mi­ja­ła się ze swo­im lo­sem. Ma­jąc lat osiem­na­ście roz­ko­cha­ła bra­ta kró­lew­skie­go Ga­sto­na, któ­ry był­by ją może wy­kradł, gdy­by Ri­che­lieu nie uprze­dził jego za­mia­rów osa­dza­jąc z kur­tu­azją Ma­rię w zam­ku Vin­cen­nes, słu­żą­cym tak­że za wię­zie­nie sta­nu: de­li­kat­na wska­zów­ka, że mał­żeń­stwo to nie by­ło­by po my­śli dwo­ru. Póź­niej omal nie zo­sta­ła kró­lo­wą pol­ską: kie­dy w r. 1635 spre­zen­to­wa­no Wła­dy­sła­wo­wi IV por­tre­ty trzech księż­ni­czek fran­cu­skich, kan­dy­da­tek do jego ręki i tro­nu, wy­brał „na oko” Ma­rię; ale se­nat za­wy­ro­ko­wał in­a­czej, zwy­cię­ży­ła Au­striacz­ka37.

Czy był­by uzy­skał rękę Ma­rii mło­dy Cinq-Mars, ulu­bie­niec kró­la, któ­ry roz­ko­chał się w star­szej od nie­go o dzie­sięć lat księż­nicz­ce, nie wie­my; ale nim przy­szło do de­cy­zji, nie­szczę­sny mło­dzian dał jako zbro­dzień sta­nu w r. 1642 gło­wę na sza­fo­cie, li­cząc lat dwa­dzie­ścia dwa. Otrze się o ży­cie Ma­rii przy­szły Wiel­ki Kon­de­usz – wów­czas mło­dy ksią­żę d’En­ghien; za­plą­cze się w nie – je­że­li wie­rzyć nie­dy­skre­cjom jej sio­stry – ja­kiś Włoch ni­skie­go rodu, dla któ­re­go Ma­ria Gon­za­ga go­to­wa była po­świę­cić swo­je sta­no­wi­sko. Co było i jak było, nie zdra­dzą nam tego ro­zum­ne, po­waż­ne oczy Ma­rii, któ­ra na wpół już zre­zy­gno­waw­szy z ży­cia tra­wi­ła je albo na sa­mot­nych du­ma­niach, na de­wo­cji, albo na in­te­li­gent­nych roz­mo­wach w sa­lo­nach, gdzie two­rzy­ła się wów­czas li­te­rac­ka kul­tu­ra Fran­cji. Po­now­ną moż­li­wość ko­ro­ny pol­skiej przy­ję­ła niby ra­do­sną nie­spo­dzian­kę. Mia­rę, jak nie­cier­pli­wie, z ja­kim na­pię­ciem cze­ka­ła księż­nicz­ka wia­do­mo­ści z War­sza­wy, daje try­um­fal­ny list am­ba­sa­do­ra fran­cu­skie­go, pana de Brègy.

„Dzię­ki Naj­wyż­sze­mu!… – pi­sze dn. 13 lip­ca 1645 r. – Wa­sza Ksią­żę­ca Mość je­steś mia­no­wa­na pol­ską kró­lo­wą!… Jak­żem szczę­śli­wy, że tę po­cie­sza­ją­cą no­wi­nę ja pierw­szy Naj­ja­śniej­szej Pani przy­no­szę!…”

Tym ra­zem nie było oba­wy, aby dwór fran­cu­ski sta­wiał prze­szko­dy: na­stęp­ca Ri­che­lieu­go, Ma­za­rin, chęt­nie po­zby­wał się z Fran­cji tej „nie­spo­koj­nej gło­wy”.

Zna­ne są re­la­cje o przy­by­ciu po­słów pol­skich i o zbyt­ku, ja­kim olśni­li Pa­ryż. Z koń­cem r. 1645 wy­ru­szy­ła Ma­ria do Pol­ski z licz­nym dwo­rem, w or­sza­ku mło­dych i ład­nych pa­nie­nek. Samo to świad­czy­ło­by o ge­niu­szu po­li­tycz­nym po­cząt­ku­ją­cej kró­lo­wej, bo ten se­raj miał być naj­sku­tecz­niej­szym orę­żem w wal­ce prze­ciw wpły­wom au­striac­kim. Mło­de Fran­cuz­ki roz­ko­cha­ły w so­bie wie­lu pa­nów pol­skich, a Jan So­bie­ski może być przy­kła­dem, jak kró­lo­wa umia­ła uży­wać tych na­rzę­dzi. Te pan­ny to był naj­so­lid­niej­szy ka­pi­tał sław­nej „par­tii fran­cu­skiej”, a zię­cio­wie dwo­ru – z pra­wej i z le­wej ręki – oka­za­li się je­dy­ny­mi, na któ­rych moż­na było bu­do­wać. Wśród tego mło­de­go dwo­ru znaj­do­wa­ła się dziew­czyn­ka, któ­rej oso­ba była spo­wi­ta lek­kim cie­niem ta­jem­ni­cy. Po co kró­lo­wa wio­zła z sobą to dziec­ko do Pol­ski, nie było zu­peł­nie zro­zu­mia­le. Była to Ma­ria Ka­zi­mie­ra, cór­ka mar­gra­bie­go de La Gran­ge d’Arqu­ien i Fran­cisz­ki de la Châtre. Oj­ciec był skrom­nym ka­pi­ta­nem w gwar­dii Mon­sieur (bra­ta kró­lew­skie­go), ro­dzi­na była licz­na, ma­ją­tek ską­py. Mat­ka pan­ny d’Arqu­ien była nie­gdyś gu­wer­nant­ką Ma­rii Lu­dwi­ki, któ­ra wzię­ła z sobą dziew­czyn­kę, aby ulżyć ro­dzi­com. Może się dla niej coś znaj­dzie z cza­sem w Pol­sce.

Wszyst­ko w tych po­cząt­kach Ma­rii Ka­zi­mie­ry jest tro­chę nie­ja­sne, po­cząw­szy od wie­ku. Daw­niej­si kro­ni­ka­rze i hi­sto­ry­cy okre­śla­li datę jej uro­dze­nia roz­ma­icie: 1634 albo 1635, albo „oko­ło 1635” – inni wresz­cie 1638. Aż zna­le­zio­ny pod ko­niec ubie­głe­go stu­le­cia wła­sno­ręcz­ny dia­riusz kró­le­wi­cza Ja­ku­ba So­bie­skie­go, kre­ślo­ny już po śmier­ci mat­ki, nie­spo­dzia­nie od­mło­dził Ma­ry­sień­kę po­da­jąc wy­raź­nie w dwóch miej­scach datę jej uro­dze­nia: 28 czerw­ca 1641 r. Ogła­sza­jąc ów za­pi­sek My­ciel­ski (Czte­ry por­tre­ty kró­lo­wej Ma­ry­sień­ki) kon­klu­du­je: „Kwe­stia więc jest już na­resz­cie prze­cię­ta: wszyst­kie moż­li­we do­tych­cza­so­we po­rów­naw­cze kom­bi­na­cje i hi­po­te­zy upa­da­ją przed wia­ro­god­no­ścią tej wła­sno­ręcz­nej syna kró­lo­wej za­pi­ski…” Ja­koż od tego cza­su przy­ję­to rok 1641. Nie mam nic prze­ciw­ko temu, aby ład­ną ko­bie­tę od­mła­dza­no; mimo to nie wy­da­je się, aby ten dia­riusz kró­le­wi­cza roz­strzy­gał rzecz tak sta­now­czo. Syn za­pi­sał za­pew­ne tyl­ko to, co mógł wie­dzieć od mat­ki; czy­li datę, któ­rą ra­czy­ła usta­lić sama Ma­ria Ka­zi­mie­ra. Ale oto za­raz na­ty­ka­my się na sprzecz­no­ści. We­dle tej daty mia­ła­by Ma­ry­sień­ka czte­ry lata w chwi­li przy­by­cia do Pol­ski: na­to­miast na­dwor­ny le­karz kró­la Jana, O’Con­nor, po­da­je w swo­im pa­mięt­ni­ku, że przy­by­wa­jąc do Pol­ski przy­szła kró­lo­wa mia­ła lat „nie­speł­na dwa­na­ście”. Komu wie­rzyć w epo­ce, gdy z da­ta­mi ob­cho­dzo­no się dość swo­bod­nie?

Z punk­tu wi­dze­nia „ro­man­su psy­cho­lo­gicz­ne­go”, któ­ry tu na mar­gi­ne­sie hi­sto­rii kre­śli­my, nie jest obo­jęt­ne, czy po­zna­jąc Jana So­bie­skie­go Ma­ry­sień­ka mia­ła lat czter­na­ście czy dwa­dzie­ścia lub dwa­dzie­ścia je­den; czy pusz­cza­jąc się w swo­ją zu­chwa­łą po­dróż do Pa­ry­ża bę­dzie mło­dziut­ką, dwu­dzie­sto­jed­no­let­nią mę­żat­ką, czy też dwu­dzie­sto­ośmio­let­nią ko­bie­tą; nie­ste­ty wąt­pli­we jest, aby się kie­dy uda­ło roz­strzy­gnąć te sprzecz­no­ści.

Je­że­li co by mo­gło po­przeć tezę „Ma­ry­sień­ki od­mło­dzo­nej”, to – me­try­ki hi­po­te­tycz­nych jej oj­ców. Bo plot­ka – może nie­do­rzecz­na, ale dość upar­ta – czy­ni­ła ją cór­ką Ma­rii Lu­dwi­ki; jed­ni szep­ta­li, że to jest owoc mi­ło­ści z Cinq-Mar­sem, inni przy­pi­sy­wa­li oj­co­stwo Kon­de­uszo­wi. Pod­sy­cił plot­ki epi­zod, któ­ry się zda­rzył w po­dró­ży kró­lo­wej i któ­ry opóź­nił o kil­ka­na­ście dni przy­by­cie jej do War­sza­wy. Mia­no­wi­cie król Wła­dy­sław, do­tąd nie­cier­pli­wie ocze­ku­ją­cy no­wej mał­żon­ki, dał jej na­gle do po­zna­nia, aby się nie śpie­szy­ła do sto­li­cy, ale aby za­cze­ka­ła w Gdań­sku na dal­sze zle­ce­nia. Przy­czy­ną mia­ły być re­we­la­cje, ja­kie ktoś przy­wiózł kró­lo­wi co do prze­szło­ści Ma­rii Lu­dwi­ki – wła­śnie w związ­ku z tym dziec­kiem.

Nikt z hi­sto­ry­ków – a zaj­mo­wa­no się tym dość wy­czer­pu­ją­co – nie bie­rze dziś se­rio tej wer­sji. Król Wła­dy­sław po­sia­dał zbyt do­bry wy­wiad, aby pro­sząc o rękę Ma­rii Gon­za­gi nie miał być do­brze po­in­for­mo­wa­ny o jej ży­ciu i cha­rak­te­rze. Za­ra­zem sko­ro raz otrzy­mał ją z rąk kró­lo­wej Fran­cji, któ­ra wy­da­ła Ma­rię za mąż „jak wła­sną cór­kę”, nie do po­my­śle­nia jest, aby mógł wsz­czy­nać tak nie­wcze­sne kwe­stie. Zda­je się, że o ile były tar­cia (któ­re w isto­cie opóź­ni­ły przy­ję­cie kró­lo­wej w War­sza­wie), były one – jak na kró­lów przy­sta­ło – wy­łącz­nie na­tu­ry fi­nan­so­wej. Cho­dzi­ło o resz­tę po­sa­gu i o ja­kiś cen­ny krzyż dia­men­to­wy, któ­ry w skład tego po­sa­gu miał wcho­dzić. A po­sag Ma­rii Gon­za­gi miał do­nio­słe prze­zna­cze­nie mi­li­tar­no-po­li­tycz­ne.