Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Reguła” autorstwa Leszka Mieszczaka to książka, którą zaliczyć można po części do literatury pięknej jak i powieści filozoficznej.
Często zastanawiamy się, dlaczego skręciliśmy w przecznicę, chociaż przed nami droga wydawała się prosta i wygodna. Naszych irracjonalnych decyzji nie potrafimy sensownie uzasadnić. Przeszłość, jaka by nie była, jest stwórcą przyszłości i implikuje na wszystkich płaszczyznach naszego życia, począwszy od miłości a skończywszy na pracy, doprowadzając do powrotu spraw, które nie zostały zakończone po to, aby mogły zaistnieć, tak jak były zaplanowane otwierając i zamykając drzwi do innych wymiarów i płaszczyzn, tak jak Judasz musiał zdradzić swojego Mistrza, bo jeśli nie on, to kto?... Możemy przeznaczeniu powiedzieć nie, ale czy potrafimy się od niego uwolnić? Reguła przekracza pozornie wymiar rzeczywistości, ale jest bardziej realna od życia, ponieważ splata się z nim sięgając korzeniami poza strefę naszych zmysłów, jakby tworzyła z nią jedność od początku świata.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 295
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Leszek Mieszczak
„REGUŁA”
Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2016 Copyright © by Leszek Mieszczak
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.
Projekt okładki: Leszek Mieszczak
ISBN: 978-83-7900-605-2
Wydawnictwo Psychoskok sp. z o.o.
ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin
tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706
wydawnictwo.psychoskok.pl e-mail:[email protected]
Często zastanawiamy się, dlaczego skręciliśmy w przecznicę, chociaż przed nami droga wydawała się prosta i wygodna. Naszych irracjonalnych decyzji nie potrafimy sensownie uzasadnić. Przeszłość, jaka by nie była, jest stwórcą przyszłości i implikuje na wszystkich płaszczyznach naszego życia, począwszy od miłości a skończywszy na pracy, doprowadzając do powrotu spraw, które nie zostały zakończone po to, aby mogły zaistnieć, tak jak były zaplanowane otwierając i zamykając drzwi do innych wymiarów i płaszczyzn, tak jak Judasz musiał zdradzić swojego Mistrza, bo jeśli nie on, to kto?... Możemy przeznaczeniu powiedzieć nie, ale czy potrafimy się od niego uwolnić? Reguła przekracza pozornie wymiar rzeczywistości, ale jest bardziej realna od życia, ponieważ splata się z nim sięgając korzeniami poza strefę naszych zmysłów, jakby tworzyła z nią jedność od początku świata.
Chociaż wszystko, co widzimy, może się wydawać wieczne, towkrótce rozpadnie się na kawałki i zniknie.Wczoraj miałktoś wszystkiego pod dostatkiem lub jeszczewięcej, dzisiajwszystko przeminęło i nic nie pozostało.
Milarapa, poeta tybetański, XI wiek
Spędził ten dzień w gronie rodzinnym. Jego myśli krążyły wokółwigilii Bożego Narodzenia. Wielkie i wyjątkowe święto, któregoobchodzenie stało się szczególną tradycją, jaką otrzymał w darzeod swoich przodków. W ostatnich dniach pisanie wierszy zeszło nadalszy plan. Ogarniała go pustka, ale dotykała tylko jego twórczej strony. Codzienność powodowała, że nie miał czasu na nic. Praca zahaczała o pracę, jakby nie było jej końca, a w międzyczasie dodatkowe lekcje języka angielskiego. Wór, który wysypywał mu Bógpod nogi do codziennego przerzucania, ciągle był pełny. Zasypiało północy i budził się o trzeciej nad ranem, wyspany i gotowy dodziałania. Fizykoterapia stanowiąca upartą codzienną pracę fizyczną oddalała go jednostajnie od filozoficznych myśli o egzystencji. Jednocześnie oddalała go od rzeczywistości, z którą czasem sobie nie radził, ale tylko w sensie duchowym, i to na poziomie dosięgającym ulotnego, aczkolwiek ważnego dla zdrowego samopoczucia- stanu łączącego jego duszę z uniwersum wszechświata.
List od wydawnictwa leżał na stole. Nie miał ochoty odpisywaćna niego, a zresztą musiał się zastanowić, co właściwie ma odpisać.Z jednej strony cieszył się, że marzenia o książce wreszcie się spełnią a z drugiej strony nachodziło go momentami olśnienie utwierdzającew marności swoich słów. Pocieszał się jednak opiniami przyjaciółi przechodził nad tym do codzienności. Nie miał przecież nic dostracenia. Wbrew pozorom codzienność była złożona, i to z bardzowielu warstw.
Przed południem zajął się światełkami na choince przed domem,tonącej w śniegowej bieli. W czasie zabawy, za jaką uważał wieszanie światełek, poślizgnął się i spadł z dachu pergoli. Nic sobienie zrobił, ale nieźle się uśmiał sam do siebie. Gdyby ktoś się temuprzyglądał, pomyślałby, że jest wariatem. Chwilę później, schodząc z drabiny, gdzieś w ulotnym zapamiętaniu stwierdził, że to jużostatni szczebel, a kiedy okazało się, że jest zupełnie inaczej, leżałjuż na ziemi. W taki świąteczny dzień sponiewierany przez naturęi własny umysł wrócił do domu zmarznięty, ale pełen wewnętrznejradości. Zaświecił lampki, a efekt zaskoczył i jego, i rodzinę.
Właściwie wszystkie prace zaplanowane na dzisiejszy dzieńzostały wykonane, pozostało wdychać przyjemne zapachy dobiegające z kuchni, wziąć prysznic i zajechać do Straconki po rodziców. Bez nich wigilia nie miałaby świątecznego uroku. Mieszkali samotnie w piętrowym domu, odkąd w 1999 roku zmarł dziadekAntoni. Spotkanie z wnukami sprawiało, że na ich ustach pojawiałsię uśmiech, tak zawsze wyczekiwany przez nich, a także przezbliskich, czasem zupełnie nieświadomie. Jakże mogło być inaczej. Uśmiech seniorów zmieniał otoczenie w znaczący sposób, czyniąc go bardziej pozytywnym.
Dobiegał końca rok, który pod wieloma względami należałdo udanych, ale nie we wszystkim. Wiedział o tym doskonale.Wielkim plusem okazały się narodziny małego Mateuszka, który wniósł dużo radosnych chwil w jego szarą egzystencję. Codziennie dziękuje mu za to, że urodził się w Dzień Dziadka - terazoboje będą o sobie pamiętali w szczególny sposób do końca życia. Podobnie było z Dawidem, pierwszym wnukiem. Przyszedł na świat 9 dnia miesiąca, zupełnie tak samo jak on, tylko dwamiesiące później, ale jego urodziny udało mu się ustalić wahadełkiem, z czego był bardzo dumny i we wspomnieniach nieraz przytaczał to zdarzenie.
Wspomnienia wiązały go z przeszłością i stawały się podwalinami tego, co nastąpi. Sekret przyszłości nie do końca był całkowicie zakryty całunem mroku. Ten sekret odkrywał w swoich myślach jeszcze zanim wyruszył w drogę zamieniającą słowo wysłaneprzez Boga w jego ciało. Przeczuwał, że to mogą być mrzonki i pobożne życzenia intelektu chcącego wierzyć w istnienie świata innego niż ten wokół niego, pełnego życia i pełnego śmierci. Wymiar przystający do jego wymiaru, powiązany z nim, a jednak nie do przekroczenia dla fizycznej budowy jego ciała. Co innego dla ducha,który -jak myślał - wypełniał go bezgranicznie w całości i doskonale tak, jak to sobie mógł wymyślić tylko Bóg. Często jednak zapominał o Nim, tarzając się w materialnym światku otaczającymwszystkich i wszystko, światku, który sam sobie tworzył, począwszy od najmniejszego szczegółu, a skończywszy na gwiazdach, doktórych pragnął dolecieć w poszukiwaniu innego życia. Fantazje tetowarzyszą mu od dzieciństwa.
Na początku wystarczał mu, jak innym –mały i czasem ciepłykąt pokoju, potem dalsza przestrzeń, zielona polana i stadko sarenekuciekające przed każdym jego ruchem. W miarę wytężania wzroku świat stawał się coraz większy i większy, a dalsze kroki pozwalałydochodzić do coraz odleglejszych jego zakątków. Prędkość, z jakąświat się powiększał, wzrastała do kwadratu nabywania wiedzyi wytężania myśli malutkiej, kruchej istotki i zarazem mocną chęciąpoznawania. Nic nie działo się bez jego duchowego wnętrza połączonego z Nim. Zanim Go poznał, z ust swojej matki wiedział z pewnością, że jest. Jak dotrzeć do Jego świata, nie opuszczając drogi,na której się jest i którą musi się dojść do kresu wędrówki kończącejpoznanie - ta myśl zaprzątała mu umysł. Życie z tą świadomościąnie pozwalało mu przejść do codzienności i zaczynał gorączkoweposzukiwanie reguły, która sprawi, że zajrzy w źrenice Stworzeniarządzącego każdym szczegółem jego postępowania, wzrostem, wegetacją i przyszłą śmiercią, która nastąpi. Chciał poznać wyrocznię,która najmniejszego mikroba na jego planecie powołuje do życiai skazuje tym samym na śmierć.
Uderzyła go pewna myśl, na którą się natknął w czasie jazdy samochodem po rodziców, a dotycząca dziwnych skojarzeń. Dopadały go w przeszłości irracjonalne obrazy śmierci osób, na które przypadkiem spojrzał, i nieważne gdzie był i kto to był, śmierć była wyraźna,miała namacalny kształt i kres istnienia dla tej osoby. Miał dziewięćlat, kiedy spotkał się ze śmiercią po raz drugi. Jego babcia Mariazmarła na raka żołądka. Do dziś pamięta ten ranek 15 maja 1969toku. Silne uderzenie w szybę okna wyrwało wszystkich z pościeli.Na drodze biegnącej koło domu nie było nikogo. Absolutna ciszai spokój. Słowa rodziców zawisły w powietrzu.
–Oby coś złego sięnie stało z twoją mamą –zaniepokoiła sięjego mama.
– Oby –z obawą w głosie powiedział ojciec i wszyscy wrócilido łóżek.
W niedzielne popołudnie w drzwi zastukał goniec z telegramem. Wiedział, że jego babcia już nie żyła. Spojrzał na twarzerodziców i przeszył go lęk związany z nieuchronnością śmierci.Nie mógł się wewnętrznie uspokoić, a wieczór przyniósł bezsenność. Nie mógł uzmysłowić sobie, jak babcia mogła dać znaćo końcu swojego życia, uderzając w szybę, będąc już martwą.Coś niewidzialnego stało się słyszalną mocą tłukącą z taką wielką siłą. Dlaczego chciała go przestraszyć, a może tylko uprzedzić? Rozmowy dorosłych zahaczały o to wydarzenie, ale niewnosiły niczego nowego. Panicznie zaczął się martwić o swojeżycie, chociaż powodów żadnych nie było.
Dojeżdżał do domu rodziców. Wspomnienia umknęły. Nawrócił na górce, a kiedy był już blisko bramki, zobaczył jak tata wychodzina drogę.
–Cześć, tato - rzucił radośnie, wysiadając z auta.–Pomogęwamwsiąść. Witaj, mamo.
–Mamy trochępaczek –oznajmiła. –Zamknę bramkę i możemyjechać.
W drodze powrotnej słuchali kolęd nadawanych przez radio i dyskutowali o dniu dzisiejszym, o przeziębieniu taty, o wigilii. Bronisław, bo tak miał na imię, cieszył się, że jadą razem, że kolejne ważne wżyciu spotkanie świąteczne spędzą razem. Dni uciekały, a pytańoprzeszłość i przyszłość byłocorazwięcej.Tylkoteraźniejszość wydawała się niezagrożona. Trwała ułamek sekundy i nie potrzebabyłoreguły,abyjąokreślić.Myśloprzeszłościpowróciła,kiedy skręciłw ulicę Żywiecką. Było puściejniżzwykleotejporze.Jechałosięłatwiej i umysł częściowomógł popłynąć w inną stronę. Przypomniałsobie pradziadka.Czas,jakiminąłodtamtej niezapomnianejchwili,wydawał się odległy. Rok 1965 to przecież 43 lata.
Wigilia Bożego Narodzenia zgromadziła wokół stołu w małymdrewnianym domku całą rodzinę. Senior rodziny Jan Chrobakusiadł z lewej strony Bronka. Chłopiec dostrzegł błyszczące oczydziadka, sumiaste wąsy i jakąś ciepłotę płynącą z jego strony.Nie rozmawiał z nim, tylko przyglądał się, jak spod włosów otaczających usta co jakiś czas można było zobaczyć bladoczerwonewargi. To dziwne: dzisiaj nie pamiętał, czy dziadek miał włosy nagłowie, a jeśli tak, to z pewnością musiały być siwe. Teraz uświadomił sobie, że przeszłość mocno porysowała mu twarz głębokimi zmarszczkami, które chowały się okryte siwymi włosami ażdo białości. Obok pradziadka siedziała jego żona Stefania, potemdziadek Antoni, babcia Emilia, tata, brat, a obok niego mama.Z drugiego pokoju do nosa docierał zapach palących się świeczek na choince. Tata co pewien czas zaglądał, czy wszystko jestw porządku. Na stole białe talerze, miska z sałatką, jabłka, miódiopłatki, które tak uwielbiał jeść. Dziadek uśmiechał się i ciąglezagadywał Bronka, czy aby był grzeczny i czy aniołek trafipodchoinkę.
–Jak pięknie oświetliłeś choinkę przed domem –z podziwemprzerwała rozmyślania Bronka mama.
–Trochę się napracowałem, zdążyłem spaść z pergoli, ale mnieteż się podoba.
Po tych słowach skręcił w bramę i zatrzymał się na podwórku.
Wigilia toczyła się tym samym rytmem, jakby czas nie upływał. Te same kultywowane zwyczaje powtarzane od lat, tylkoosoby zasiadające stanowiły o jej płynności, przemijaniu i nadchodzeniu nowego. Myślał o tym, jak wielu bliskich już odeszło,widział ich uśmiechy, słyszał śpiew kolęd, opowiadania o czasachtak bardzo odległych, o ludziach, których nie znał, o wydarzeniach istotnych dla życia jego rodziny. Bez nich pewnie krzesło,na którym siedział, stałoby puste, a wokół stołu siedzieli zupełnie inni ludzie.
Nagle ogarnęło go przerażenie. Życie, które znał, zakryła ciemna kotara pytań bez odpowiedzi. Od dawna szukał ich, ilekroć takotara przysłaniała mu świat. Co jakiś czas odchylał ją, a ona, jakby sterowana gdzieś z góry, opadała, na nowo przysłaniając wydawałoby się odkryte przestrzenie i zdarzenia.
–Dzieciaki już sięniecierpliwią- wtrąciła mama. –Może porajuż zobaczyć, czy aniołek tego roku nie zapomniał o nas?
– No to ruszamy pod choinkę – zadecydował. –Wydaje mi się,jakby coś się tam ruszało. Myślę, że to nasz aniołek.
Dzieci tylko na to czekały. Ruszyły pełne niespodziewanejenergii, jakby nagle otrzymały dodatkowych sił, które zaprzeczyły chwilowemu znudzeniu i pojawiającym się na twarzy oznakom senności. Po chwili dobiegły okrzyki radości. Zanim dorośli zdążyli usiąść na rogówce, prezenty znalazły swoich właścicieli. Małe energiczne rączki pośpiesznie rozrywały papier kryjący jakąś cudowną świąteczną tajemnicę. Dla tej radości warto czekać cały rok. Dla dorosłych też coś zostało. Aniołek pamiętał o każdym. Po kilku minutach wszystko wróciło do normy. Opadłyemocje wigilijnej nocy.
–Mamo, pamiętasz listy pradziadka Jana? Czy mogłabyś mi jedać? Muszęje raz jeszcze przejrzeć –zagadnął, czekając rychłejodpowiedzi.
– Myślałam, że są u ciebie –odpowiedziała.
–Nie mam ich - oznajmił, biorąc małego Mateuszka na kolana.
–Bronek teraz pracuje nad wydaniem swoich wierszy–wtrąciłażona, zabierając malca z jego kolan. Wyciągnął dłonie w jej stronę,jakby był znudzony kolanami dziadka.
–Dostałem list z wydawnictwa. Muszę dopisać parę wierszyi dosłać zdjęcie zprojektem okładki, ale teraz mam na uwadze zupełnie coś innego - zastanowił się przez chwilę i dodał - no możenie projekt, a raczej studium nad pewnym zagadnieniem, któremnie nurtuje może od samych narodzin. Nie będę cię zanudzał.Cała sprawa jest zagmatwana. Lepiej pomyślmy o pasterce.
– My nie idziemy – odezwał się tata. –Jest ślisko i jesteśmyzmęczeni, i chyba za chwilę trzeba będzie wracać do domu.
–Zawiozę was, a w drugi dzień świąt przyjedziemy wszyscy pokolędzie. Będzie wesoło.
– Poszukasz sobie tych listów –zagadnęła mama.
Spojrzał na palące się drwa w kominku. Lubił ogień. Oczyszczałjego umysł i uspokajał, dając poczucie ciepła.
–Noto ubierajmy się jeśli już pora –zaproponował, ale nie bardzomiał ochotę wstawać. Lubił tę atmosferę i ogólne zadowolenie unoszące się w powietrzu, zmieszane z zapachem palących się drew.
Nie było już starej szafy dziadka w jego pokoju. Spłonęła, jakreszta niepotrzebnych sprzętów podzieliła los nocnej szafki pełnejlekarstw i starego łóżka, na którym spoczywał siennik wypchanyprawdziwą słomą (jej zapach zawsze unosił się w pokoju). Bronisław pamiętał, jak sam spał na podobnym sprzęcie, dzisiaj wydającym się tak odległym dziwadłem, prawie nierealnym światem. Zawsze po wypchaniu wsypów nowym sianem wraz z bratem urządzali sobie pokazy skoków, czasem nawet wariackich, z odległegostołu. W tym pokoju mieszkała już jego córka. Wszystko zmieniłosię tak, że przeszłości już nie było widać ani czuć. Dziadek Antoni przechowywał w tej szafie wszystkie swoje perełki dotyczące jegożycia. Po jego śmierci w czasie sprzątania znalazły się nawet pieniądze ze sprzedaży domu. Ich wartość nabywcza zmalała do zera.Zdjęcia, medale i ogrom papierów mama Bronisława przeniosłado swoich zbiorów w tapczanie.
Minęło dziewięć lat od tamtej pory. Był wtedy pierwszy października 1999 roku. Po niedzielnym obiedzie Bronisław zabrałżonę z teściową do szpitala w Żywcu, aby odwiedzić ciężkochorego teścia. Coś jednak nie dawało mu spokoju. Myśli kierowały się w stronę Straconki, do dziadka. Jakiś wewnętrzny niepokój nie pozwolił mu dłużej stać w miejscu. Wsiadł do samochodu i ruszył do rodziców. Zaparkował przed domem. Bramka była otwarta, więc łatwo przedostał się do ogrodu. Na schodachminął się z sąsiadką, która była ordynatorem w szpitalu w Bystrej. Przeszyła go straszna myśl. Po kilku następnych krokach był już przy łóżku swojego dziadka.
– Zmarł przed paroma minutami –oznajmiła mama Bronisława.W jejoczach tliły się szkliste łzy. –Odszedł tak po cichu – zaczęłamama. –W piątek stracił przytomność, a teraz odszedł.
–Nie płacz - odezwał się tata.
Bronisław stanął jak wryty. Zrozumiał, że dziadek chciał,aby tu był właśnie teraz, kiedy wybrał się w ostatnią drogę,zostawiając przeszłość za sobą. Leżał spokojny, jakby nic sięnie stało, jakby zaraz miał otworzyć zamknięte oczy i zawołać wesołym głosem na widok przybyłego wnuka. Bronisław zdałsobie sprawę, że dziadek już nie zawoła, nie usłyszy jego głosu już na tej ziemi. Nagle rozdzieliła ich granica, której żadenz nich nie mógł przekroczyć, granica oddzielająca śmiertelnośćod nieśmiertelności.
–Musimy go ubrać ładnie na tę ostatnią drogę –przerwała jegorozważania mama.
Po raz pierwszy uczestniczył w ubieraniu zmarłego. Był spokojny, nie wiedział nawet dlaczego. Trzymał głowę dziadka opierającą się na jego ramieniu, jednocześnie pomagając włożyć rękę dobiałej koszuli. Ciało było jeszcze ciepłe i robił to z wielką troskąi delikatnością, mówiąc do niego, jakby go mógł usłyszeć.
–Dziadziu, jeszcze ręka, zegnij ją, proszę, o tak, dziękuję. Jeszczejedna.
Jego skóra była delikatna i aksamitna, chociaż 94 lata, j akie miał,nie oszczędziły go. Zwłaszcza druga wojna światowa. Przez ostatnie lata stał się strażnikiem czasu. Na minuty wstawał, jadł, goliłsię, a nawet chodził do toalety.
Myśli Bronisława wróciły do chwili, w której był właśnie terazw pokoju dziadka dziewięć lat później. Zamknął drzwi i skierowałsię na piętro, gdzie mama przygotowywała poczęstunek dla oczekiwanych gości.
– Co robiłeś na parterze? –zapytała syna wchodzącego do pokoju zastawionego stołem ze smakołykami.
–Byłem w pokoju dziadka i przyszło mi na wspominki nie takstrasznie odległe, ale przepojone sentymentem i żalem za tym czasem, który minął.
– Musimy żyć tym, co mamy –wtrącił się tata.
–Czy mogę przejrzeć tę teczkę z dokumentami po dziadku?–zapytał Bronisław, ucinając dalsze dyskusje.
–Jest na półce. Wczoraj ją dostałam z tapczanu.
Podszedł do segmentu i zabrał pożółkłą teczkę zapinaną na gumkę. Nie była zbyt gruba, co świadczyło o znikomej zawartości jejwnętrza.
– Właśnie o to mi chodziło –właściwie szepnął do siebie.
Otworzył teczkę i usiadł za stołem.
–Chyba teraz nie będziesz przeglądał tej teczki? –zaprotestowała mama. –Mamy święta i nie czas na pracę.
– Masz rację – odparł. –Zaśpiewajmy lepiej kolędę „Betlejemskie pole śpi".
Kolęda popłynęła, jakby unosiła się nad polami i biegła w stronę, z której wypłynęła, do jego ust. Spojrzał przez okno, za którymjuż szarzało i ledwo można było zauważyć szczyt Łysej.
Nie czuł się najlepiej. Dopadło go przeziębienie i ten ból ucha,tak nieznośny zwłaszcza w nocy. Przespał zaledwie cztery godziny,ale czuł się wyspany, chociaż słaby. Myślał o teczce, którą przywiózł od mamy. Jeszcze do niej nie zaglądał. Wydawało mu się, że zna jej zawartość, ale nie był pewny, czy są tam te same dokumenty, już raz oglądane po śmierci dziadka.Nie wytrzymał dłużej tej niepewności. Otworzył ją pośpiesznie i usiadł na swoim ulubionym fotelu. Na górze życiorysdziadka Antoniego, potem stary testament jego mamy. Przełożyłgo na drugą stronę, odsłaniając akty urodzin i śmierci. Spojrzał na nie przelotnie. Pod nimi leżały sobie pożółkłe kartki zapisane niewyraźnym pismem pradziadka Jana Chrobaka. Wyblakłyołówek ledwo można było zobaczyć. Tu i ówdzie kartki byłyporwane i wytarte. Mama powiedziała mu, że dziadek spisał jena prośbę syna Stanisława jakiś czas przed śmiercią. Miał jużwtedy osiemdziesiąt lat. Wyraźnie było widać trzęsącą się rękę staruszka i wysiłek, jaki włożył w pisanie tych słów. Jan byłteściem dziadka Antoniego i on któregoś dnia po śmierci teściowej w czasie sprzątania domu znalazł te słowa i przyniósł jedo domu. Bronisław był podekscytowany oryginalnym tekstem,jaki znalazł w teczce.
– Przynieś mi, Bartuś, okulary! –zawołał donośnym głosem tak,że syn nie miał problemów z usłyszeniem jego wołania, mimo iżsiedział przy komputerze w drugim pokoju.
– Dzięki –podziękował po chwili z uśmiechem, zakładając okulary swojej żony. Jego recepta na szkła leżała od dwóch lat w półcesamochodowej. Nie miał czasu albo po prostu nie chciało mu siękupić okularów, a może ich brak niedoskwierał mu aż tak bardzo. Spojrzał na list i rozpoczął czytanie.
Spisałem te słowa na prośbą mojego syna Stanisława Chrobaka.Dotyczą one mojej siedmioletniej tułaczki po Rosji rządzonej przez cara, a potem przez czerwonych. Wszystko zaczęło sięw 1914 roku. Miałem 29 łat, żonę i troje dzieci: Stanisława, Emilięi Władysława.Mieszkałem w Straconce, austrowęgierskiej wioscetlącej w sobie resztkę polskiej duszy.Wybuchła wojna, wcielono mnie do austriackiego wojska. Oddziały, w których służyłem, przetransportowano w stronę frontu.Nie było wyjścia. Front albo kula. Koszmar rozpoczął się o świciepierwszego frontowego dnia. Nasze naprędce wybudowane okopystały się celem dla ruskich armat. Prawdziwe piekło, jakie zapanowało, nie miało końca. Huk wybuchów, świst kuł i strach, że to jużkoniec mojego życia. Mocno przycisnąłem kieszeń munduru, w której trzymałem zdjęcie Stefci. Boże - pomyślałem - pozwól mi żyć.Przy-lgnąłem do mokrej ziemi jak do matki, szukając w jej ramionach ratunku. - Janek, uważaj! - usłyszałem głos Stacha. Potężny huk wstrząsnął przestrzenią, ziemią, moimi wnętrznościami, a potem nastała zupełna cisza. Ocknąłem się, kiedy było już ciemno,albo tak mi się tylko wydawało. Leżałem przywalony czymś, czego nie mogłem rozpoznać. Wyciągnąłem ręce wzdłuż ciała. Otwarłem szeroko oczy i zamarłem z przerażenia. Leżałem na stercie trupóww niewielkim dole. Woda, jaka wypełniała nieckę, dosięgała moichpleców. Próby wydostania nóg nie dawały rezultatów. Byłem potwornie słaby i wychłodzony. Ciało zaczęło się trząść z zimna, zestrachu, z tej grozy otaczającej mnie ze wszystkich stron. W umyślezapłonęła nadzieja. Przecież żyję, jestem i będę żył. Myśl o domupodsyciła wiarę, że wszystko będzie dobrze, że wystarczy krzyknąć,aby zakończyć czarną wizję śmierci. Ktoś wyrwie mnie z kleszczytrupich ciał, które jeszcze niedawno miały w sobie marzenia, możewiarę w możliwość powrotu do domu z tej bezsensownej wojny.Nie wiem, jak długo krzyczałem, ale w tym krzyku odpłynąłem.
Obudził mnie świt. Promienie słońca opierały się na ścianach niecki. Teraz można było zobaczyć, że to był lej po potwornym wybuchu. Na dłoniach miałem krew. Nie była moja. Nade mną leżałoczyjeś ciało, a na nim jeszcze jedno i jeszcze jedno. Z roztrzaskanejgłowy, która w niczym jej nie przypominała, spłukana deszczemspływała rozmyta krew. Chwilę potem usłyszałem strzępy ruskiejmowy. Były coraz bliższe. Jeszcze raz przekręciłem szyję, odwracając spojrzenie do góry. W tej sekundzie grudy lecącej ziemizasypały mi oczy. Jęknąłem z bólu. Ten przerażający jęk wyrwałmnie z rąk śmierci. Jeden z ruskich natychmiast zareagował. Wy-szarpali mnie z dołu i zmokniętego, opływającego z krwi wrzucili na furmankę. Nie wiem, dlaczego mnie nie zabili. Byłem tak wyczerpany, że niczego nie pamiętałem. Obudziłem się na drewnianejpryczy w jakimś baraku, wyścielonej sianem. Było ciemno, ponuroi przejmujące zimno przeszywało mnie do samych kości. Przez dwamałe okienka światło dzienne wpadało na gliniastą podłogę. Między słupami podpierającymi dach a pryczami przesuwały się umorusane postacie w obdartych mundurach. Ktoś nachylił się nade mną. Wróciłem do życia. Niewola dawała złudną myśl, że jestem uratowany, jednak ta myśl była tylko myślą rzuconą w samo centrum wielkiego oceanu, tak nieprzewidzialnego jak Rosja, kraj, doktórego trafiłem.
Byłem jeńcem, do tego z pochodzenia Polakiem - moje szansę przeżycia stawały się coraz mniejsze. Przesłuchiwany bez końca,wyczerpany z zimna i głodu, przestałem myśleć, że uda mi się szybko uwolnić, nawet perspektywa końca wojny niczego nie zmieniała.Z przecieków od strażników nie zanosiło się na rychłe jej zakończenie. Codziennie modliłem się do Boga, do Matki Boskiej, prosząco następny dzień. Kurczowo trzymałem się życia i jakiejś wewnętrznej nadziei, która pobudzała mój instynkt przetrwania. Nie Uczyłemdni, może na początku, później ważny był tylko nowy wschód słońca. Moją dolę podzielali ze mną Austriacy, Czesi i inni Polacy. Mybyliśmy najgorzej traktowani, gorzej niż psy, które nas pilnowały.
Pewnego deszczowego dnia, wczesnym rankiem wygnali nasz baraków i kazali ustawić się narodowościami. Austriaków zabrali od razu. My staliśmy do popołudnia, zmoknięci i wyczerpani.Dwóch moich znajomych z Białej osunęło się na ziemię. Strażnicy wrzeszczeli i nie pozwolili ich podnieść. Dzień powoli dobiegałkońca. W końcu podje-chały cztery ciężarówki. Wyskoczyło z nichkilku uzbrojonych żołnierzy. Wepchano nas do nich jak zwierzęta. Obejrzałem się za siebie. Na mokrej ziemi w kałużach deszczuleżały trzy osoby. Zaraz potem opuszczono drelichową plandekęi samochody ruszyły. Po chwili słychać było strzały i potem jużtylko wycie silników. Późną nocą dotarliśmy do rampy kolejowej. Mój przyjaciel Stach kucał koło mnie. Opowiadaliśmy o przeszłości, naszej robocie, domach. Było przez to raźniej i cieplej, ale tylkow myślach. Trzęśliśmy się jak osiki na wietrze i nie było szans na ogrzanie. Nasze ubrania podeschły, jednak na niewiele się to zdało. Na rampie nie było jeszcze pociągu. O świcie, pokurczonych,obudził nas gwizd parowozu. Zapanował chwilowy gwar. Wszystkoucichło w momencie, kiedy dwóch strażników wystrzeliło - chybaw powietrze, bo nie wybuchła panika. Postawiło nas to jednak narówne nogi i zmogło nadwątloną czujność. Od jednego z kolejarzy dowiedzieliśmy się, że jedziemy na Syberię, chyba do Trusgen.Koszmar dopiero się zaczął. Szybko plotka rozeszła się międzynami. Jedni pomstowali zrezygnowani, inni przeklinali, a jeszczeinni zamilkli. Tak było ze Stachem. Przestał się odzywać. Starałem się go pocieszyć, ale wszystkie moje wysiłki poszły na marne. Wtłoczeni do jednego wagonu zdaliśmy się na łaskę losu. Brakuje słów, aby opisać tę tragiczną podróż na Syberię. Dni ciągnęły sięw nieskończoność, a strach o własne życie koczował razem z nami,ogrodzony drewnianymi ścianami wagonu, który stał się naszymdomem na bardzo wiele dni. Jechała z nami i ta znienawidzonabiała pani, zabierając słabszych spośród nas. Stach trawiony gorączką, która zmagała się przez kilka dni, zmarł. Pamiętam, jak ocknąłem się w nocy i nie słysząc jego charczenia, przestraszyłemsię. Mój powód był uzasadniony. Stach zamknął oczy i odszedł,kiedy spałem w najlepsze. Musiał czuć nadchodzący koniec. Dzieńwcześniej wydawało się, że wraca do życia, ale jego słowa, którewłaściwie wykrztuszał, były zwyczajnym pożegnaniem. Był dobrym przyjacielem. Jego śmierć przyszła zaproszona przez rezygnację,której uległ od chwili usłyszenia wyroku. Strach przed cierpieniem,słabość jego ciała pozwoliły mu szybko uwolnić się z pęt niewoli.Wojna zbierała żniwo. W czasie postoju w leśnej głuszy zgłosiliśmyjego śmierć. Nie było czasu na kopanie grobu, zwłaszcza że śniegpokrywał już zmarzniętą ziemię. Nie było nawet krzyża, a jego oczy ciągłe otwarte widzę jeszcze dzisiaj. Z Heńkiem przysypaliśmy ciało śniegiem, a strażnik pogonił nas strzałami z dubeltówki. Droga zamieniła się w myśli. Myślałem, a myśli same napływały domnie. Kiedy leżałem, kiedy harowałem, kiedy spałem. Niekończącasię wędrówka dobiegła końca. W Trusgen była zima. Mróz sięgałczterdziestu stopni. Wałka o życie rozgorzała.
Rok 1915 trwał w najlepsze. Gdzieś tam w oddali była Straconka, a w niej wszystko, co kochałem i co miałem. Nie mogłem nawet uzmysłowić sobie, gdzie jestem, w moim małym rozumie odnaleźćmiejsce mojego pobytu. Odległość od świata była niewyobrażalna, od mojego świata, od mojej rzeczywistości, w której wyrosłemi dojrzałem. Wiara pozwalała istnieć w tym świecie bez norm. Jego surowość jeszcze dzisiaj nie daje mi spokojnie spać. Człowiek cofa się w rozwoju do źródeł swojej egzystencji. Niczym zwierzę podporządkowuje się rytmowi czasu, bez słów, zbędnych gestów wyszarpuje pożywienie z zamarzniętej tundry. Nieraz wałczy z przyjacielem, a natura staje się jego sprzymierzeńcem.
Długa zima ustąpiła w końcu czemuś, co nazywało się wiosnąa w niczym nie przypominało mojej kochanej wiosny. Jednak i ta wiosna miała swój urok. Dotrwałem do łata, ale nie wiedziałem,czy moi wiedzą o tym, gdzie jestem i czy w ogóle żyję. Wyobrażałem sobie Emilkę, miała już sześć łat, a ja nie mogłem jej przytulić, ukochać, pogłaskać po jej włosach moimi stwardniałymi palcami.
W lecie przydzielili mnie do bogatego chłopa, jeśli można byłotak mówić o kimś, kto zajmował się hodowlą w tych niezwykle trudnych warunkach. Pierwsze myślałem, że tu nic nie wyrośnie i niktnie przeżyje. Myliłem się. Żyło tu sporo zwierząt, a w śród nich wtopieni ludzie. Surowi jak natura, nieznoszący sprzeciwu, zahartowani zimnem i codzienną wałka o przetrwanie. Zesłani stanowili różnorodność narodową, ludzką - to prawdziwa mozaika obyczajówi zachowań. Harowałem od świtu do zmierzchu, jednak mój organizm wszystko znosił. Skąd otrzymywałem tyle sił, nie wiem nawetdzisiaj, z perspektywy tylu lat. Ucieczka równała się ze śmierciąa ja chciałem żyć. Pamiętam moją orkę i poła, które nie miały końca. Rano ruszałem za pługiem w jedną stronę, a w południe dochodziłem z powrotem w miejsce, z którego rano wyruszałem. Ogromnepołacie przestrzeni dla mnie, wychowanego w małej miejscowościrozciągającej się między trzema zboczami gór, które można byłoosiągnąć w góra pół godziny - stanowiło o tym, że nie mogłem sięodnaleźć i zaaklimatyzować, po ludzku przyzwyczaić do takiej wielkości. Nawet wyprawa po siano stanowiła ogromne zagrożenie dlażycia. Wielkie watahy drapieżnych wilków niszczyły każde życie,na jakie trafiły. Szukaliśmy najsłabszego konia, właściwie szkapyktórą można było poświęcić, aby zająć wilki na jakiś czas darmowąucztą. Sztuka udawała się od czasu do czasu. Zdarzało się jednak czasami, że nie dawało to należytego skutku i kończyło się śmiertelną walką o życie, z której często natura wychodziła zwycięsko.Dni były krótkie, a noce bez końca. Zimą przedostawaliśmy się do zagród tunelami wykopanymi w ścianach śniegu. Niewidzialni dlaświata, przemykaliśmy niezauważeni. Przyglądałem się tamtejszymosadnikom, zesłańcom: bylii trwali - i uczyłem się od nich tej najcenniejszej sztuki, sztuki przetrwania. Przyznam, byłem w tym coraz lepszy. Zyskiwałem przyjaciół nawet tam, gdzie byli wrogowie.
– Tato, telefon –przerwał mu czytanie syn, podając słuchawkęOdłożył list naławę.
– Proszę –spokojnie, bez emocji rozpoczął rozmowę.
– Dzień dobry panu –odezwał się kobiecy głos. – Ustaliliśmyjuż termin warsztatów z regresingu na 17 stycznia. Jeśli pan sięzdecyduje, proszę potwierdzić uczestnictwo do 5 stycznia.
– Dziękuję za informację – zastanowił się chwilę –odezwę siępo NowymRoku.
– Do usłyszenia –odpowiedziała i rozłączyła się.
Wydawnictwo Psychoskok