Reguła zakonu - Piotr Górski - ebook + książka

Reguła zakonu ebook

Piotr Górski

4,2

Opis

Na co cię stać w obronie własnej tożsamości?

W Południowych Królestwach, zróżnicowanych i skłóconych dominiach, niektóre kobiety widzą przyszłość. Ich Przewodnikami zostają mężczyźni, którzy przeszli długie szkolenie i niebezpieczne rytuały. W Diogorii – krainie skomplikowanych maszyn, honoru i opanowania – nie ma osób obdarzonych talentem magicznym, ale nie brak tam dzielnych wojowników, łaknących podbojów, zaszczytów i sławy.

Król Diogorii zamierza podbić Południe za pomocą jego własnej broni – magii. Wykorzystuje w tym celu jeńców, Widzącą Verę i Przewodnika Rena. Verze odbiera tożsamość, a Renowi nakazuje wytropić buntowników w jego rodzinnym mieście.

Losy bohaterów spoczywają w rękach możnych tego świata, lecz pragnienie wolności i nadzieja nie pozwalają im się poddać.

Iluzja to opowieść o niezmordowanej, gniewnej cierpliwości. O wyczekiwaniu na swój moment w posępnym, gęstym bezczasie. I o tym, co się dzieje, gdy ten moment nadejdzie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 397

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (125 ocen)
59
42
20
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
TBekierek

Nie oderwiesz się od lektury

Jedno z moich największych odkryć literackich. Kurcze, to po prostu świetnie się czyta., historia i świat przedstawiony też super, chętnie bym poczytał kolejne powieści osadzone w tym świecie. Bardzo polecam
10
gard_leg

Dobrze spędzony czas

mam nadzieję, że będzie ciąg dalszy
00
xrzysiek

Dobrze spędzony czas

fabuła na początku pokrętna, ale po przeczytaniu kilku rozdziałów czytelnik zaczyna zagłębiać się w opowieść i odkrywać skrywany przed nim świat. po przeczytaniu z rozczarowaniem stwierdzam że nie ma kolejnego tomu. warte przeczytania, szczególnie gdy pokona się pierwsze rozdziały i czytelnik połapie się kto jest kim. Fabuła miejscami przewidująca, miejscami zaskakująca. Osobiście polecam, jak i pozostałe książki pana Piotra Górskiego, którego uważam za jednego z ciekawszych pisarzy kryminałów.
00

Popularność




Michał Cetnarowski prezentuje:Fantastycznie nieobliczalni

W zakonie miałyśmy regułę: trzeba mieć dobry powód, aby zrezygnować z okrucieństwa. Może i uciekłam z zakonu, ale nie wyzwoliłam się do końca od jego zasad. Nie jest łatwo pozbyć się nawyków wpajanych ci batem przez lata.

– Opiekowali się tobą. To nie był powód?

Podniosła głowę, musnęła wargę koniuszkiem języka. W jej oczach pojawił się błysk, który szybko zniknął.

– Tak w praktyce, cóż… dobre powody nie istnieją. Nie wystarczy zwyciężyć: jeszcze muszą cierpieć inni. – Przesunęła dłonią po twarzy, dotykając drobnych blizn na prawej skroni, i dodała w zamyśleniu: – Litość zawsze jest zbrodnią.

*

Niewielu jest prawdziwych władców fantasy. Wojna o rząd czytelniczych dusz trwa nieustannie i zastęp rębajłów na przodku zmienia się z każdą dekadą. Nie narażając się jednak na wielki błąd, można powiedzieć, że dziś karty rozdają tacy warlockowie nieistniejących krain jak George R.R. Martin, Joe Abercrombie, K.J. Parker, Naomi Novik, Catherynne M. Valente, Peter V. Brett i jeszcze kilkoro innych, najciekawszych i najpopularniejszych, choć wiadomo nie od dziś, że to nie zawsze idzie w parze. Po tej stronie Wisły do mojej prywatnej listy dodałbym Roberta M. Wegnera, wskrzeszającego najlepsze tradycje fantastycznej epiki; Łukasza Malinowskiego, z fantasy historyczną na najwyższym poziomie; Martę Krajewską, umiejętnie odświeżającą tradycję „fantastyki słowiańskiej”; niepokornego Michała Gołkowskiego, który na kartach swoich książek potrafi przywołać zarówno odpowiednio ufantastycznioną starożytność, jak i czasy I wojny światowej; czy Annę Brzezińską, która wprawdzie jakiś czas temu odeszła od fantastyki, ale nie na tyle, żeby w Wodzie na sicie nie wejść ponownie do tej samej rzeki.

Teraz do tej grupy ma szansę dołączyć kolejny autor.

Tak, wiem, co mówią – „nowych Martinów” czy „nowych Wegnerów” można spotkać w blurbach co drugiej debiutanckiej książki, pleni się toto jak pisarze przy darmowym bufecie na literackim raucie, więc podobne porównania łatwo się dewaluują i szybko przestają cokolwiek znaczyć. Tyle że Górski to w sumie nikt „nowy”. Co nie zmienia faktu, że to wciąż autor osobny i oryginalny, którego warto śledzić, bo – kto wie – być może kiedyś to do niego będą równać inni.

Ale uważaj. Do takich neverlandów wchodzi się na własną odpowiedzialność.

*

Trudno też powiedzieć, że Reguła zakonu to debiut. Autor – wówczas student polonistyki – debiutował wszak jeszcze w zamierzchłych latach 90. zeszłego stulecia, kapitalnymi opowiadaniami publikowanymi głównie w „Nowej Fantastyce” i „Fenixie”. Horda, Melomani czy Wycieczka – ukazujące zdewastowany, odhumanizowany świat po globalnej zapaści – szokowały brutalnością i dosadnością, punkowym językiem i surowym klimatem. Maciej Parowski, ówczesny redaktor „Nowej Fantastyki”, określał te teksty mianem „dark future”. Dziś nazwalibyśmy je po prostu historiami postapo, trudno jednak o lepsze sformułowanie w świecie, w którym niewielu kojarzyło Mad Maxa, a Dmitry Glukhovsky chodził wciąż do podstawówki i dopiero patrzył, jak na jego oczach kończy się dawny sowiecki świat. Później Górski zniknął z literatury – wciągnęła go praca w finansach – i wraca dopiero dziś, od razu zresztą w kilku odsłonach (prawie równolegle ukazały się pierwsze tomy jego cyklu kryminalnego o Sławomirze Kruku).

Trudno więc mówić o powieści debiutanta. Jeśli już, Reguła zakonu to powrót do ciemnych, fantastycznych źródeł.

*

No dobrze, ale co takiego wyróżnia tekst Górskiego, że od razu miałby atakować fantastyczny parnas?

Fakt, powieść zaczyna się nietypowo – Kestel Netsa, główny bohater, ginie utopiony na uroczysku przez łabędzice, syreniczne rusałki w orgiastycznym transie zabijające wszystkich pielgrzymujących do nich wędrowców. A to dopiero początek niezwykłych zajść i kapitalnych zwrotów akcji, w których będzie się musiała odnaleźć plejada przedziwnych bohaterów, zdolnych zapełnić galerię osobliwości w niejednym wędrownym teatrze wyobraźni.

Pamiętała, co mówili ludzie, którzy znaleźli jego ciało. Specjalnie zostawiły trupa w lesie, taka była ich reguła. Reguła zakonu. Budzić grozę. Torn wyglądał jak rzeźne mięso.

Czytelnik z choćby niewielkim doświadczeniem w fantasy szybko zorientuje się, że kolejne pojawiające się motywy szczodrze czerpią z bogatego rekwizytorium konwencji. Czego tu nie ma: kraj po wyniszczającej wojnie, w której prawie zupełnie wybito pradawną rasę?; magiczne utensylium, o które toczy się gra?; wojowniczy zakon, przed którym drżą sojusznicy i wrogowie?; smok i branka, więziona przez niego w magicznej wieży? A jakże, jest tutaj nawet „smok i księżniczka” – i tak jak wszystkie przykłady powyżej, również tę kliszę rozgrywa Górski w sposób brawurowy i oderwany od pierwotnych skojarzeń. Znajdzie się tu nawet scena w karczmie – oczywiście, jakby mogło jej nie być – umieszczona zaraz na początku i zresztą jedna z moich ulubionych: straszna, fascynująca, zdumiewająca – i w tym zdumieniu zapowiadająca korowód upiornych cudów, które zgotował swoim bohaterom (i czytelnikom) autor.

Plotkarz zastrzygł uszami, obejrzał się i skulił. Jego futro zjeżyło się, oczy szukały drogi ucieczki. Zaczynał rozumieć, że go mają. Mimo to ani na chwilę nie przestawał gadać.

Dziwna istota, pomyślał Hawarasz. Jedna z najdziwniejszych.

– No, dalej, jechać z nim – rozkazał.

Gamron nie miał u boku miecza, więc sięgnął po belkę opartą o kamienie. Z belki wystawał gwóźdź gruby na kciuk. Najmłodszy brat splunął sobie pod nogi. Urahat podniósł się, rozpostarł ramiona. Hawarasz w zamyśleniu uniósł kubek do ust. Miód był gorący, parzył wargi. Plotkarz cofnął się o dwa kroki. Był przerażony, podwijał uszy. I nadal gadał.

Urahat ruszył na plotkarza, który rzucił się w panice do wyjścia. Usiłował przemknąć bokiem, ale Gamron wziął zamach i uderzył go z półobrotu. Gwóźdź wszedł w mały łepek miękko jak w sosnowe drewno, czaszka rozprysnęła się w zetknięciu z belką.

– Kurwa – zaklął Urahat, który za bardzo się zbliżył. Zaczął ścierać z twarzy krew i mózg. Z wściekłością spojrzał na brata. – Pół świata ujebałeś.

Całość pisana jest oszczędnym, precyzyjnym, czasem nawet oschłym językiem, potrafiącym znienacka przywalić frazą w samo serducho, i już po kilku pierwszych scenach wiesz, że to najlepszy język do opowiadania takiego świata. To bowiem właśnie on wychodzi tu szybko na plan pierwszy, mapa staje się terytorium, cały czas skryty w cieniu i cały czas obecny, ten najstraszniejszy ze światów, to znaczy neverlandów fantasy. Kiedyś podobny krok próbował wykonać Tomasz Piątek, w Ukochanych poddanych Cesarza kreśląc krainę kuriozalnie okrutną, kreskówkowo przerysowaną, sadystycznie groteskową. Kreacja Górskiego jest jak najdalsza od tego wzorca: tu ludzie nie tylko cierpią, ale jeszcze wiesz, że nie jest to cierpienie udawane, każda śmierć ma swoją wagę, a kolejny odruch serca nie może przejść nieukarany.

Co jednak nie znaczy, że autor nie umie pisać o swoich bohaterach z czułością, oddaniem i delikatnością, które zawstydziłyby wielu starych wyjadaczy.

*

Paradoksalnie, mimo nagromadzenia znanych klisz, najbliżej tym tekstom nie do żadnych z klasyków fantasy, ale egzystencjalno-szpiegowskich moralitetów Johna le Carrégo. Tak tam, jak i tutaj bohaterowie-pionki muszą się poruszać po strzaskanej szachownicy, w którą zmienił się ich dawny, oswojony świat; tak tam, jak i tu na pierwszy plan wychodzą gorycz, rezygnacja i znużenie, które pojawiają się, kiedy obnażone zostają dawne ideały. Jakie mogą być atraktory lojalności, gdy załamały się współrzędne, do których je przyporządkowano? Gdzie szukać ocalenia, gdy można odnieść wrażenie, że wiara, nadzieja i miłość zostały podmienione przez cynizm, rozpacz i nienawiść? Jak w serialu Doktor House, wszyscy tu kłamią – tylko że u Górskiego robią to świadomie i z premedytacją, nawet gdy okłamują samych siebie.

Czas mijał, a oni nie nadchodzili. Świece w końcu zgasły, wszystkie prócz jednej. W półmroku umysł, który nie chciał zanurzyć się w sen, popadał w płytkie odrętwienie, któremu towarzyszyły wspomnienia. Dobre i złe rzeczy przeplatały się ze sobą. Czasem nie mógł ich odróżnić.

To le Carré powiedział, że zwycięzcy nie pamiętają nic, a przegrani pamiętają wszystko. W Regule zakonu nic nie zostało zapomniane, a tym bardziej wybaczone, łącznie z tym, że to świat, w którym pamięć jest równie zimna jak zemsta – i tak jak ona nie niesie ukojenia.

*

Kluczem do takich tekstów jest często to, o czym się w nich nie mówi: puste miejsce, wypierana osobliwość, wokół której orbitują myśli, czyny i wybory bohaterów, ale nigdy nie zostaje ona nazwana, często nawet sami protagoniści nie uświadamiają sobie, co tak naprawdę napędza ich działania, na jakie paliwo chodzi maszyneria ich pragnień. Co w tym tekście jest taką ślepą plamką, czarną dziurą, wokół której orbitują sny i wydarzenia? Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że na pierwszy i drugi rzut oka nikt nie jest tu bez winy i za wszystko trzeba przepłacić.

– To nie do końca tak – odparł Duntell. – Liczy się, jak znosi to pan, pani Alija i jak znoszę to ja. Wybory mają znaczenie, po prostu nie wszystkie. W tym śmietniku wyborów jest kilka takich, które decydują o powodzeniu. Wybieramy kierunek marszu, wybieramy rozwiązania postawionych przed nami problemów, wybieramy, jak traktować siebie nawzajem… Nigdy do końca nie zrozumiałem Labiryntów, choć podróżuję pod ziemią od lat.

Oczywiście zawieszam tutaj tę kwestię; frajda z lektury polega przecież także na tym, żeby samemu udzielić sobie w tym miejscu poszczególnych odpowiedzi, które będą miały moc ponownego zespolenia roztrzaskanego, umęczonego świata. Pytanie tylko, czy dla takich jak zdradzający i zdradzany Kestel Netsa, uciekinierka z zakonu wojowniczych sióstr Alija Low czy Viana DaHan, ostatnia przywódczyni dogorywającego ludu Hung, jest jeszcze jakaś droga do ocalenia. Ale jeśli nie, to po co oszukiwać, zabijać i umierać? Po co dalej walczyć?

Obejrzał nadgarstek. Wyglądał paskudnie i jeszcze kilka miesięcy temu uznałby, że taką ranę należy opatrzyć. Przez te miesiące wiele się zmieniło. Przestał poświęcać uwagę drobiazgom. Do rana nie zostanie ślad po ogniu. Czuł w sobie siłę. Czuł się zmęczony, samotny i silny. Musiał wierzyć, że tyle wystarczy.

Michał Cetnarowski

PROLOG

Przywykła do ciszy, a ten mężczyzna hałasował. Roztrącał gałęzie drzew, suche patyki pękały, gdy po nich deptał. Prawie wpadł w kałużę błota, która falowała pod poszyciem i groziła wessaniem. Zaklął, jakby nie obchodziło go wcale, gdzie niesie się jego głos.

Tana przemykała za nim jak zjawa, coraz bardziej zaciekawiona. Odkąd obserwowały tę okolicę, od ciągnących się w nieskończoność osiemnastu miesięcy, nikt się tu nie zapuścił, nikt nawet nie pojawił się w pobliżu. Ludzie o zdrowych zmysłach omijali jezioro i otaczający je las. Tana wyobrażała sobie do tej pory, że gdy ktoś wreszcie przyjdzie, będzie się snuć między drzewami, milczący i przerażony. Tymczasem ten człowiek przedzierał się przez gąszcz, robiąc hałas jak stado dzików.

Jego strój – czarne spodnie i biała lniana koszula – intrygował ją. Nieznajomy szedł boso, nie niósł broni, ręce miał puste. To nie był ekwipunek, z jakim chodzi się do lasu. Nie do takiego, gdzie paprocie raniły jak ostrza, złoty perz owijał się wokół kostek, spragniony krwi, a od muśnięcia pokrzyw dostawało się drgawek.

Kiedy drzewa zaczęły się przerzedzać i mężczyzna stanął nad wodą, zapadał zmierzch. Trudno było sobie wyobrazić gorszą porę na wizytę nad Jeziorem Łabędzic, jednak przybysz nie zamierzał pozostawać na brzegu. Przystanął, popatrzył na błękitną otchłań, odetchnął głęboko, a potem wszedł do wody.

Tana przykucnęła za jednym z gęstych krzaków porastających krótką plażę. Rozejrzała się, ale Kyriie nigdzie nie było widać. Mężczyzna powoli zagłębiał się w jeziorze. Woda sięgała mu do pasa, a on parł dalej.

Pierwsza łabędzica wyłoniła się z jeziora, kiedy był już w wodzie po szyję. Miała delikatną, ale wcale nie piękną twarz. Za to piękne było jej ciało. Była naga, o skórze białej jak światło, wydatnych biodrach i piersiach tak obfitych, że ich ciężar ściągał je na dół, sprawiając, że były lekko obwisłe. Tana przyglądała się jej jak urzeczona, ale nawet poprzez to urzeczenie poczuła ukłucie zazdrości.

Łabędzica wydawała się stać na wodzie, zanurzona w niej jedynie do łydek. Pochyliła się i wyciągnęła białą dłoń do mężczyzny. Zawahał się i to wahanie nie uszło czujnym oczom Tany. Podał rękę łabędzicy i natychmiast wynurzył się z wody – jakby przekazała mu swoją moc. Zaczęli iść po powierzchni jeziora, trzymając się za ręce.

Gdy znaleźli się dalej od brzegu, z otchłani wyłoniły się trzy inne łabędzice. Wyglądały identycznie jak pierwsza, ich twarze były twarzami bliźniaczek, figury naśladowały jedna drugą. Woda spływała z ich włosów i oczu, a kiedy rozchylały wargi, błękitna woda wypływała z ich ust. Otoczyły idącą parę. Pierwsza kobieta stanęła i obróciła się do mężczyzny. Objęła go, przybliżając usta do jego warg.

Całowała go, podczas gdy inne zdarły z niego koszulę, spodnie, i stał pośród nich nagi, jak one. Skórę miał dużo ciemniejszą od skóry kobiet, włosy – choć nie tak długie – też ciemne. Na jego ramieniu widniał duży tatuaż o nieokreślonym kształcie. Łabędzice obejmowały mężczyznę, dotykały, całowały, a on nie pozostawał im dłużny. Jedną rękę bezskutecznie usiłował zamknąć na wielkiej piersi tej pierwszej łabędzicy, drugą wsadził między nogi innej. Trzecia uklękła i Tana nie miała żadnych wątpliwości co do jej zamiarów, a ostatnia przywarła do jego pleców i całowała w kark.

Tana patrzyła na to zafascynowana, starając się stłumić narastające podniecenie. Łabędzie kurwy – pomyślała. Wtedy poczuła przy sobie ciepło innej osoby. Kyriie potrafiła zbliżyć się cicho i niepostrzeżenie niczym polujący kot.

Tana starała się opanować, ale nie udało jej się zwieść zdziczałej twarzy, osłoniętej burzą włosów w strąkach, i tych wielkich, płonących oczu obwiedzionych kręgami z popiołu.

– Przecież one go utopią – dobiegł ją wściekły szept.

Tana wzruszyła ramionami. No to co, że go utopią? Głupcy często kończą tragicznie.

Zmrok zapadał coraz gęstszy, mężczyzna stawał się ledwo widoczny. Białe ciała łabędzic widziała lepiej. Woda, która do tej pory sięgała łabędzicom do łydek, teraz zakrywała kolana.

– Już go wciągają…

Czekały, obserwując scenę rozgrywającą się na jeziorze. Wkrótce mrok zgęstniał na tyle, że dostrzegały wyłącznie zarysy zanurzonych do pasa sylwetek.

Nagle dobiegł je krzyk, charczenie, plusk wody, odgłosy szamotaniny, jeszcze głośniejszy plusk i wszystko ucichło. Nad koronami drzew pojawił się księżyc, oświetlając nieskazitelną taflę jeziora.

– I tyle – rzekła Kyriie półgłosem.

– Mimo wszystko ciekawa jestem, czy zanim go wykończyły, zrobiły mu tak dobrze, jak legendy mówią, że robią…

Było coś magicznego w rozpoczynającej się właśnie nocy. Żadna z kobiet nie ruszyła się znad brzegu. Jezioro wydawało się majestatyczne i przerażające, a jednocześnie jego bliskość dawała ukojenie. Kyriie usiadła na ułamanym konarze, zwiesiła głowę. Wyglądała, jakby spała.

Tana nie czuła senności, ale w miarę upływu czasu głowa zaczęła jej ciążyć, oczy same się zamykały. Udzielił jej się spokój nocy.

Gdy tknięta przeczuciem uniosła powieki, zobaczyła mężczyznę wychodzącego z jeziora.

Był nagi, bo łabędzice zdarły z niego ubranie. Krztusił się, pluł wodą. Nawet w skąpym świetle księżyca dało się dostrzec, że jego szyja jest zniekształcona, a zasinienia sięgają ramion. Oczy miał szeroko otwarte, ręce mu drżały.

Tana w jednej chwili odzyskała jasność umysłu. Podniosła się i dotknęła ramienia towarzyszki, która obudziła się cicho, tak jak cicho spała. Obie, czujne i skupione, obserwowały, jak mężczyzna zagłębia się w las.

Kyriie wykonała gest mówiący, że idzie sama, i ruszyła za mężczyzną. Tana odczekała dłuższy czas, zanim poszła za nimi. Miała przeobrażone źrenice i gdy się przygarbiła, ślady odnajdowała z łatwością. Dotarła do miejsca, gdzie mężczyzna zatrzymał się na dłużej. Potem trop powiódł ją na skraj lasu od strony Woon Dart, małej i złej osady, którą za dnia można było dostrzec z tego miejsca.

Po wyjściu z lasu Tana pozostawiła ślad samemu sobie. Usiadła pod drzewem i czekała. Kyriie pojawiła się dopiero nad ranem. Rzuciła na ziemię bukłak pełen białego wina.

– Zatrzymał się w karczmie – powiedziała. – Pił do rana, a potem zaszył się w wynajętym pokoju.

– Poszedł tam na golasa?

– Na skraju lasu miał ukryte ubranie i broń, cały arsenał. To wojownik, i myślę, że miał świadomość, co one z nim tam zrobią.

– Jak przeżył?

– Nie wiem. Mam gęsią skórkę, gdy o tym myślę. Widziałaś, czy zabrał to z jeziora?

– Ręce miał puste. Ale nie jestem pewna.

– Ja też nie wiem. W karczmie po prostu pił.

Tana sięgnęła po bukłak i skosztowała wina, które wydało jej się zbyt słodkie. Kyriie potrząsnęła głową.

– Pójdę za nim. Ty przekaż informację mistrzyni Ataloe. Sądzę, że będzie chciała mnie zastąpić i sama go obserwować. Wcześniej powiadom siostry z zachodniego brzegu, żeby weszły na nasz teren.

– Strasznie to wszystko dziwne, prawda?

– Wiedziałyśmy, że będzie dziwne.

Gdy przejmowały straż, Etrasaoa Masteria Annae powiedziała im, że zobaczą rzeczy niezwykłe. Przez osiemnaście miesięcy widziały jedynie drzewa i dzikie zwierzęta. Do dziś sądziły, że Etrasaoa zwyczajnie kłamała, tak jak one tam wszystkie kłamały bez powodu.

Kyriie skierowała się z powrotem w stronę Woon Dart i karczmy, gdzie – jak miała nadzieję – mężczyzna znad jeziora jeszcze nie opuścił wynajętego pokoju.

ROZDZIAŁ I

Kobiety z Ama, które do tej pory widywał, były niskie, barczyste, o nogach owłosionych jak u płaskomordów. Alija Low, choć z Ama, była inna: wyższa, drobniejsza, ze skórą gładką, po balsamach, bez zwałów mięśni, typowych dla walczących kobiet. Leżała na piasku, plując nim na buty Kestela. On pochylał się, czubkiem miecza kłując ją w mostek… a raczej w to delikatne miejsce między częściowo odsłoniętymi piersiami. Przyglądał się jej z przyjemnością.

Nie spodziewał się, że pójdzie tak łatwo.

Kończyło się popołudnie. Na trakcie było jaśniej niż w lesie, a liśćmi poruszały podmuchy wiatru. Podczas walki Alija odrzuciła płaszcz i pozostała w lekkiej skórzanej zbroi, którą musiała nosić dla ozdoby. Zbroja więcej odsłaniała, niż miała chronić. Kestel nie śpieszył się. Podziwiał ją. Miała ciało.

To znaczy, każdy miał jakieś ciało. Ale jej wydawało się wyraźnie lepszego gatunku.

Delikatnie przesunął miecz, rozchylając skórzany dekolt Aliji. Jedynie głupcy chodzili walczyć ze smokami. O ileż przyjemniej było zwyciężać piękne kobiety. Zaklęła takimi słowami, że musiał głęboko zaczerpnąć powietrza. W końcu, zdaniem niektórych, to ona była najgorszą z bestii.

– Na brzuch – mruknął i cofnął ostrze.

Przydusił kolanem jej plecy, nie za mocno, żeby nie zrobić jej krzywdy, i związał jej ręce. Przyglądał się jej pupie. To był kawał solidnego tyłka i nie sposób było oderwać od niego oczu tak po prostu.

Zdaje się, że poczuła, gdzie uwięzło jego spojrzenie.

– Ty gnoju – powiedziała. – Niech ci się nie zdaje, że będziesz mnie miał. Jeśli jesteś do niego przywiązany, nie ryzykuj. Nawet nie próbuj.

Zignorował to. Podniósł się i przetoczył ją znowu na plecy. Zacisnęła uda.

– Zmiażdżę go, jeśli tylko spróbujesz. Potrafię to zrobić.

Szarpnięciem postawił Aliję na nogi. Podniósł z ziemi jej miecze, zakrzywione i bardzo lekkie. Schylając się po nie, poczuł wszystkie swoje blizny.

– Czego ty w ogóle chcesz? – spytała, wypluwając ostatnie ziarnka piasku. – Przyczepiłeś się. I pomyśleć, że nie musiałam dzisiaj iść tą drogą.

Schował miecze do podróżnego worka, tak że wystawały zeń jedynie rękojeści. Wsunął tam też jej maskę: srebrną, zdobioną krwawymi łzami, której nie zdążyła założyć, bo ją zaskoczył.

– Znalazłbym cię i tak.

– Szukałeś mnie?

Wzruszył ramionami. Popatrzył w stronę lasu, na korony drzew rozchwiane pod chmurami, a potem na jej twarz, po której ześlizgiwały się promienie popołudniowego słońca. Cerę miała zdrową, smagłą. Trudno było znaleźć jakąś skazę na tej cerze, oprócz trzech blizn na prawej skroni. Delikatnych, jakby ją kotek podrapał. Oczy patrzyły bystro, wypatrując słabości. Nos miała prosty. Nos jak nos, całkiem mu się podobał, a usta aż krzyczały o całowanie. Szyję miała silną, mocną, lecz wciąż była to świetna szyja.

– Mam glejt na ciebie.

Zmrużyła oczy. Przejechała językiem po pokrytych pyłem wargach, bezskutecznie usiłując je zwilżyć.

– Sukinsynu, jesteś łowcą.

– Kestel Samran Netsa.

– Kestel – powiedziała i twarz jej złagodniała. – Czyli nie z Theatrum. Nie wiem, czy to dobrze czy źle.

– Wszystko jedno. I tak biorę cię do Argolan.

– Więc rzeczywiście wszystko jedno. – Włosy przysłoniły jej twarz, odrzuciła je ruchem głowy. – A w ogóle to słyszałam o tobie, wiesz? Słyszałam, że wszędzie o mnie wypytujesz. Nie przejęłam się zbytnio.

Patrzyła na niego ze spokojnym wyzwaniem w jasnych oczach.

– Mój płaszcz – powiedziała.

Na skraju drogi, za małym bukiem, stał plotkarz. Przyglądał się, kiwał łebkiem, wsuwał i wysuwał język.

Szmaciane powieki uniosły się i opadły. Uniosły się jeszcze raz i tak pozostały. W ciemność wpatrywały się nieruchome oczy z drewna.

Bomol wstał. Jaskinia lepiła się od wilgoci, ale jemu się to podobało. Krople wody jednostajnie spadały na skały. Dla kogoś o mniej wymyślnym guście słuchanie tego dźwięku mogłoby się stać torturą, ale dla niego brzmiało jak muzyka. Ruszył przez mrok, powłócząc wiotkimi nogami. Odchylił drzwi zbite z surowych desek i wszedł do sali, która była kolejną ciemnością. Głęboko odetchnął wonią najpiękniejszą ze wszystkich: preparatów i środków konserwujących.

Nie zapalał pochodni. Bał się ognia, który w jednym krótkim rozbłysku mógł strawić jego szmaciane powłoki. Nie potrzebował światła, aby ostrożnie zdjąć ze skalnej półki to, po co tu przyszedł. Potem, przygarbiony, podreptał do kolejnej sali, gdzie było już jaśniej, bo poprzez otwór w sklepieniu wpadały do środka promienie słońca i rozszczepiały się na tysiące barw.

Spojrzał na przedmiot, który trzymał – na spreparowaną ludzką głowę. Kości czaszki poddały się, gdy je ścisnął, a gdy puścił, wróciły do poprzedniego kształtu. Uniósł głowę i nasunął na swój szmaciany łeb.

Zdjął ramiona ze ściany i naciągnął na ręce ze sznurka. Dłonie przykleił białą żywicą, przechowywaną w glinianym słoiku.

Nogi wydobył ze skrzyni i musiał przyszyć je nicią z wydzieliny amsorpaka. Zabrało mu to dużo czasu. Popatrzył na swoje dzieło bez przyjemności. Założył pantalony. Wreszcie zabrał się do rozwiązywania sznurówek na piersi. Usiadł i rozchylił zewnętrzne powłoki, dotykając nowymi dłońmi swego serca.

Przez jakiś czas po prostu tak siedział, czując, jak serce bije mu między palcami, i słuchał miarowych stuknięć, cichych jak tykanie zegara w wielkim domu.

W końcu się znudził.

Rozplątał kolejne sznurówki. Wyszarpnął serce i wrzucił je do uszczelnionego smołą wiadra. Rozległ się plusk, woda rozchlapała się wokół.

Z powrotem zasznurował powłoki i zarzucił na szmaciany korpus kubrak ze skóry jelenia. Dźwignął dwa sztylety, z których jeden częściowo przerdzewiał. Umieścił je w pochwach na plecach.

Ruszył korytarzem, kołysząc się i co rusz tracąc równowagę. Ekwipunek był ciężki, ale całkiem mu się to podobało. Zaraz się przyzwyczai. Z każdym kolejnym krokiem czuł, jak wzbiera w nim uniesienie. Zawsze się tak czuł, gdy wyruszał na łowy.

Wydostał się z jaskini na powietrze.

Plotkarz już się zamknął i znikał między drzewami.

Viana DaHan wyniosła z podpiwniczonej ziemianki ciężką stalową laskę. Przepasała się ostrą szarfą Nansee. Usiadła na starym pniaku i pociągnęła sfermentowany sok owoców gardoa z pociemniałej od grzyba glinianej butelki. Patrzyła, jak słońce zbliża się do linii horyzontu. Była skupiona i zdecydowana. Tak długo na to czekała.

Włożyła kaftan obszyty rybią łuską i sięgnęła po maskę dorsza. Kiedyś, gdy słońce jej życia dopiero wschodziło, a ona grzała się w jego cieple, sądząc, że złe rzeczy przydarzają się tylko złym ludziom, nigdy nie przyszłoby jej do głowy założyć coś takiego. Teraz z prawdziwą ulgą ukryła się za dorszem, maską obłąkanych. Dorsz mógł budzić niechęć, ale nie budził zaciekawienia. Nie chciała pokazywać światu płaskiej twarzy.

Była znużona czekaniem. Miała dość ukrywania się, samotnego życia i błąkania się po leśnych piwnicach. To była dobra piwnica. Ciepła, przestronna. Viana miała szczęście. Niewielu z tych, którzy nie dali się spisać, żyło w tak godnych warunkach.

Ta myśl nie pomagała. Budziła poczucie winy. Viana z wściekłością rzuciła butelką w najbliższe drzewo. Butelka odbiła się od kory i upadła na ściółkę nie rozbijając się.

Zły znak.

Viana rozejrzała się za plotkarzem, ale on dawno pobiegł.

Siedzieli we trzech przy kamiennym stole, otoczeni omszałymi głazami wielkości małych kamienic. Gamron, najmłodszy z braci Szeronów, chwycił pusty dzban i na chwilę zniknął w chacie z bali, którą z takim trudem wznosili przed laty i której nigdy nie wykończyli jak należy. Gdy wrócił, dzban pełen był gorącego miodu. Rozlali trunek do glinianych kubków, pili i patrzyli na chmury.

Plotkarz nie mógł tego znieść. Ciągle gadał i podchodził bliżej. Hawarasz, najstarszy z braci, obserwował go kątem oka.

– Co tam w Klookbloku? – mruknął, jakby potok słów plotkarza w ogóle go nie obchodził.

– Ano nic – odparł Urahat, średni. – Dziwki się parzą.

Hawarasz skinął głową, jakby właśnie tej informacji potrzebował. Górował nad braćmi posturą, choć i oni do karłów nie należeli.

– Przynieś mięsa, Gamron.

Najmłodszy brat niechętnie powlókł się na skraj kręgu i uniósł drewnianą klapę studzienki na solone mięso. Plotkarz niemal wychodził z siebie. Gestykulował, pokrzykiwał cienko i wciąż się zbliżał. Tylko raz spojrzał na Gamrona, który wkrótce znalazł się za jego plecami. Gamron zostawił studzienkę. Poszedł wzdłuż głazów, porośniętych cierniowym zielem. Stanął w jedynym wejściu do kręgu, tarasując je własnym ciałem.

Plotkarz zastrzygł uszami, obejrzał się i skulił. Jego futro zjeżyło się, oczy szukały drogi ucieczki. Zaczynał rozumieć, że go mają. Mimo to ani na chwilę nie przestawał gadać.

Dziwna istota, pomyślał Hawarasz. Jedna z najdziwniejszych.

– No, dalej, jechać z nim – rozkazał.

Gamron nie miał u boku miecza, więc sięgnął po belkę opartą o kamienie. Z belki wystawał gwóźdź gruby na kciuk. Najmłodszy brat splunął sobie pod nogi. Urahat podniósł się, rozpostarł ramiona. Hawarasz w zamyśleniu uniósł kubek do ust. Miód był gorący, parzył wargi. Plotkarz cofnął się o dwa kroki. Był przerażony, podwijał uszy. I nadal gadał.

Urahat ruszył na plotkarza, który rzucił się w panice do wyjścia. Usiłował przemknąć bokiem, ale Gamron wziął zamach i uderzył go z półobrotu. Gwóźdź wszedł w mały łepek miękko jak w sosnowe drewno, czaszka rozprysnęła się w zetknięciu z belką.

– Kurwa – zaklął Urahat, który za bardzo się zbliżył. Zaczął ścierać z twarzy krew i mózg. Z wściekłością spojrzał na brata. – Pół świata ujebałeś.

Kestelowi zależało, żeby doprowadzić Aliję szybko i bez hałasu. Istniała możliwość, że ktoś zechce się o nią upomnieć. Jakiś przyjaciel. Nie sądził, by Alija miała przyjaciół, lecz nie zamierzał tego sprawdzać. Bardziej bał się jej wrogów. Wszystkich tych ludzi i nieludzi, których skrzywdziła i którzy mogliby chcieć ją dopaść.

– Do Argolan długa droga – powiedziała, zaciskając pięknie skrojone usta, i zrozumiał, co miała na myśli. Groźby rzadko robiły na nim wrażenie, ale doceniał koronkową subtelność, z jaką groziła. Nie był na tyle zuchwały, aby wierzyć, że w pojedynkę doprowadzi ją do Argolan. Wozy łowców z Theatrum krążyły w okolicach Klookbloku. Podobno dowodził nimi sam pan Tuut.

– Myślisz, że to dobry pomysł oddać mnie na Arenę? – spytała.

Milczał. Zeszli z traktu i poprowadził ją lasem. Szli wolno, bo lewa noga odmawiała mu posłuszeństwa, a w kręgosłupie czuł ćmiący ból. Miał nadzieję, że to w końcu przejdzie, tak jak zawsze przechodziło, choć nigdy do końca. Ściółka szeleściła pod stopami. Kestel ze smutkiem dostrzegał, jak wiele drzew ma liście lekko wyblakłe. Pomyślał, że nie jest prawdą, iż jesień przychodzi po lecie. Lato jeszcze trwało, ale jesień też już tu była. I tak samo działo się ze wszystkim.

– Kiepsko wyglądasz – podjęła Alija. – Jesteś chory?

Nie chciała iść w ciszy. Przez chwilę rozważał, czy jej nie zakneblować.

– W takim stanie bawisz się w łowcę? Jeśli zacznę uciekać, jak mnie dogonisz?

– Łatwo.

Uśmiechnęła się, błyskając białymi zębami.

– Jak mówiłam, do Argolan długa droga.

– Taaak – mruknął, bo całe to jej gadanie zaczynało go irytować. – Zdążysz mnie zabić pięć razy, bo jesteś Alija Low.

– Nie umiesz liczyć. Umiera się tylko raz.

Zmarszczyła nos i czekała, co powie. Wyglądała, jakby naprawdę spodziewała się jakiejś reakcji. Kestel przystanął. Poczuł bezwonny, ciepły podmuch na policzkach. Ziemia zafalowała.

– Namierzają nas – warknął.

– Kto?

– Już ty wiesz kto.

Nie miał pojęcia, jak to się stało. Grobliny. Jak się dowiedziały o ujęciu Aliji. Nie znosił groblinów ani ich magii, a chodziły słuchy, że Alija czasem z nimi pracowała.

– Szybciej – złapał ją za nadgarstek tak mocno, że syknęła.

– O co chodzi?

Do diabła. Doskonale wiedziała, o co chodzi.

Bracia Szeronowie kochali Aliję Low. Nie była im przychylna, nigdy nie dała im cienia nadziei, ale to tylko podsycało w nich uczucie. Oddawali jej wszystko, czego zażądała: złoto, srebro, stalowe pierścienie – krwawe metale, bo krwią opłacone. Przybywała, kiedy chciała, korzystała z ich gościny i znikała, kradnąc konia lub dwa.

Nie żywili urazy. Na dnie ich serc wyrył się wizerunek Aliji Low, która teraz była w potrzebie.

Kochali ją wszyscy, ale każdy inaczej.

Hawarasz kochał dziko, pożądliwie jak pies.

Gamron wielbił łagodnie, poetycko, delikatnie.

Urahat kochał prowizorycznie, miał zbyt wiele różnych spraw. Nie bardzo wiedział, czego chce.

– Nie bardzo wiem, czego chcę – rzekł.

– Zamknij się – warknął Hawarasz.

Jego brodata twarz pozostała skupiona. Pochylony nad kamiennym stołem trzymał w dłoniach tablice i przestawiał w nich diamenty.

– Masz ich?

– Chyba są. – Kamienie kaleczyły mu palce.

– Gdzie?

– Ano tutaj.

Bracia pochylili się nad tablicami. Światło załamywało się w przestrzeniach między kamieniami, tworząc ekran. Widzieli tamtych dwoje, mężczyźnie wyraźnie się śpieszyło. Alija była związana i wściekła.

– Ciągle piękna – rzekł Gamron.

– Nie dogonimy ich przed zmrokiem.

– Więc co?

– Postawimy im na drodze coś, co ich zatrzyma – zdecydował Hawarasz.

– Jakiś standard? – zapytał Urahat. – Góra, jezioro?

Hawarasz zastanowił się.

– Jak ją znam, to prędzej da się zabić, niż się odda temu łowcy.

– Podstawimy mu dziwkę?

– Elegancką kurwę z manierami sagini. Niech zatrzyma go na noc.

– Sam chciałbym mieć taki koniec – westchnął Urahat.

ROZDZIAŁ II

Noc nadchodziła zimna i wilgotna. Sygnały magii groblinów zaniepokoiły Kestela, zmusił więc Aliję do szybszego marszu.

Z powrotem weszli na trakt. Nocne istoty budziły się do życia, zewsząd dochodziły szelesty i pochrząkiwania. Wschodzący księżyc oświetlił drogowskaz topornie wybity w cmentarnym marmurze.

– No to przynajmniej mamy przyzwoity nocleg.

– Ty popieprzony jesteś – odezwała się Alija. – Chyba nie chcesz się tam zatrzymać?

– Spodoba ci się.

Spojrzała na las, jakby szukając w nim ratunku. W oddali zamajaczył cień. Powiał wiatr i cień się rozpłynął. Kestel próbował przebić wzrokiem ciemność, ale niczego już nie dostrzegał. Może uległ złudzeniu. Na pewno uległ, bowiem cień przywiódł mu na myśl kogoś, kogo znał.

Nie ruszał się, wpatrzony w rozłożyste dęby. Pod korą drzemała potężna Magia Koron, którą zbudzić potrafili jedynie dawni mistrzowie. Może stąd ten cień. A może ktoś za nimi szedł. Czy też może była to jedna z prześladujących go wizji, których doświadczał coraz częściej.

Kestel spojrzał na Aliję, a ona odwróciła wzrok. Nie dał się zwieść. Też to widziała.

Chwycił za krępujący ją sznur i pchnął w kierunku wskazywanym przez drogowskaz.

Wąska ścieżka prowadziła do Czerwonej Karczmy, jednej z wielu dzikich karczm w tych lasach. Opiekę nad nimi sprawował ponoć sam Kościej. A w każdym razie tak przysięgali chłopi mieszkający pod lasem.

Budynek wyglądał, jakby miał się zawalić. Stary szyld zwisał pionowo uwieszony na jednym gwoździu. Wiatr poruszał szyldem, a stare deski zgrzytały.

Weszli do środka. Alija opierała się i Kestel niemal musiał ją przepchnąć przez drzwi. W pustej karczmie panował półmrok, ale niedawno rozpalono w kominku. Powietrze pachniało żywicą i popiołem. Kestel krzyknął, a jego głos zamarł między ścianami.

– Jak tu cicho – szepnęła Alija.

Miała rację. Wszystkie odgłosy lasu zostały za drzwiami. Kestel już za nimi tęsknił. Ciszę izby jadalnej zakłócał jedynie trzask płomieni. Weszli głębiej, między puste stoły. Od wypolerowanych blatów odbijały się refleksy ognia. Kestel rozglądał się wokół z dłonią na rękojeści miecza.

Stał tak, patrzył i czekał.

– Więc przychodzicie spełnić marzenia?

Niski głos o głębokim brzmieniu dobiegał z rogu izby. Stał tam olbrzymi mężczyzna, pochylając łysą głowę. Kestel nie dostrzegł go, bo do tej pory nikogo tam nie było. Olbrzym podniósł wzrok, ukazując bladą twarz pokrytą runami, na których tańczyły refleksy płomieni.

– Dajesz tu jeść?

Mężczyzna się uśmiechnął. Podszedł bezszelestnie. Nosił prosty strój, przynależny raczej mnichom ze świątyń leśnych bóstw niż karczmarzom. Na dłoniach także miał runy. Niewolnik, pomyślał Kestel. Człowiek bez woli i imienia.

– Mam pieczeń ze szczura z książęcych lochów. Jaszczurki wędzone na drewnie z szafotu. Bydlęce oczy w zalewie. Do picia miody z piwnic Popielitów. Samogon z czerwonych jagód. Spirytus z wiedźmiej jamy. Wodę ze studni na dworze.

– Jajecznica na boczku – rzekł Kestel – dla mnie i dla niej. I piwo. Zwykłe, świeże piwo z pszenicy i wody źródlanej. Ty jesteś karczmarzem?

Mężczyzna skinął głową. Z bliska widać było siatkę zmarszczek na jego twarzy. Runy zdawały się poruszać.

– Niskie wymagania. – W jego głosie zadźwięczała pogarda. – Rozczarowujesz mnie, panie.

– Rozczaruję cię bardziej, gdy pobędę tu dłużej.

– Z pewnością. Ja nie rozczaruję was na pewno.

Ukłonił się i zniknął za drzwiami prowadzącymi na zaplecze. Kestel wskazał Aliji miejsce pod ścianą. Usiedli, a on rozwiązał jej jedną rękę. W milczeniu kręciła nadgarstkiem, aby przywrócić krążenie.

Gruba kobieta w wydekoltowanym fartuchu przyniosła dzban. Nalała piwa do glinianych kufli i pchnęła je przez stół. Alija nie drgnęła. Kestel podniósł swój kufel do ust i odstawił, dopiero gdy go opróżnił. Piwo było zimne, najlepsze, jakiego w życiu próbował.

Kobieta ponownie napełniła mu kufel. Jej olbrzymi biust falował przy każdym ruchu. Poszła do kuchni i wróciła z dwoma talerzami parującej jajecznicy.

– Jestem Alha – powiedziała. – Zostaniecie na noc?

Alija pokręciła głową.

– Nie.

– Tak – odparł Kestel.

Uśmiech rozlał się na twarzy Alhy.

– Przygotuję pokój.

Odeszła. Kestel zabrał się do jedzenia. Alija siedziała blada i zamyślona.

– Zabiją nas.

– Tacy już są.

– Oberżną nam głowy, zabiorą, co mamy, i wrzucą nasze trupy do studni.

– Ja niewiele mam. A ty nie masz nic, bo wszystko, co twoje, należy teraz do mnie.

– Chcesz umrzeć?

Sięgnął po kufel.

– Lepiej też coś zjedz.

– Oszalałeś. We wszystkim, co tu dają, jest narkotyk. Przecież o tym wiesz. – Stwierdzała fakt, ale jej głos zdradzał wątpliwości.

Gdy siedziała tak blisko, mógł się jej znowu przyjrzeć. Było na co popatrzeć.

– Jak chcesz – skończył swoją jajecznicę i przysunął sobie jej talerz.

Alija obejrzała się. Za drzwiami zniknęła czyjaś głowa.

– To babsko patrzy na nas.

– Na pewno wyśmiewa twoje cycki.

– Sprawdza, czy piję.

– A nie pijesz.

– Nikt mnie do tego nie zmusi.

– Jak chcesz. Ja będę pił za nas dwoje.

Pokonał ją w walce i zmusił do wędrówki przez las, a ona przez cały ten czas wydawała się pewna siebie. Aż do teraz.

– Ty naprawdę jesteś popieprzony. Słuchaj, czy twój zleceniodawca kazał ci ukatrupić mnie w tym miejscu?

Roześmiał się.

– Że też dałam się tu zaciągnąć.

Dalej się śmiał. Słysząc swój śmiech, pomyślał, że brzmi jak rechoczący jaszczur. Głos też mu się zmieniał.

– Dużo miałaś do gadania. Mój zleceniodawca obdarłby mnie ze skóry, gdybyś zginęła tak piękną śmiercią. Narkotyk, który spełnia marzenia. Niekończące się wizje wiecznego szczęścia. Śmierć we śnie. Nie tak będziesz umierać, Alija.

Zamyśliła się. Obserwowała go, zdając się coś rozważać. Wypił do końca swoje piwo i sięgnął po jej kufel.

– Zostaw. – Wyjęła mu naczynie z dłoni. Jej oczy zalśniły, odbijając płomienie. – Niech będzie. Pożałuję, jeśli jesteś głupcem. Nie, nie będę żałować. Po prostu się nie obudzę, prawda?

Wbijając w niego wzrok, uniosła kufel do ust. Gdy go opuściła, wargi miała wilgotne, pokryte pianą. Ależ była piękna.

– Jeszcze piwa! – wrzasnął Kestel.

– Może wystarczy. – Alija niepewnie dotknęła jego zrytej żyłami dłoni. Gdy jednak spróbował ją objąć, strąciła jego rękę.

Gruba kobieta zabrała pusty dzban i w jego miejscu postawiła pełny. Kestel napełnił kufle po brzegi.

– Wiesz – powiedział do Aliji – ludziom się wydaje, że pragną różnych rzeczy. Ale dopiero tutaj, w Czerwonej Karczmie, dowiadują się, czego pragną naprawdę.

– Taaa. Dużo potem mogą zrobić z tą wiedzą.

– Większość zwyczajnie się oszukuje. Ludzie sądzą, że jeśli zdobędą skrzynię pełną złotych pierścieni, będą szczęśliwi. Że tego właśnie chcą: bogactwa i władzy, jaką daje. Przychodzą do Czerwonej Karczmy, sądząc, że gdy wypiją narkotyk i pójdą spać, w przedśmiertnych wizjach staną się książętami i będą przewodzić całym miastom. I co się okazuje?

– Skąd ty to wszystko wiesz?

– Mówił mi jeden guślarz, oni wiedzą takie rzeczy.

Alija wzruszyła ramionami. Guślarz mógł to wiedzieć, nie mogła zaprzeczyć. Przytknęła zimny kufel do czoła.

– No, co się okazuje?

Kestel zarechotał. Znów sobie dolał. Podobała mu się ta karczma, miły facet w dziarach, który tu rządził, jego uprzejma kobieta, gruba jak kamienica. Smakowała mu jajecznica. I piwo. Nie pił lepszego. Podobało mu się towarzystwo, w jakim je pił. Podobało mu się, że potrafi doświadczyć tych wszystkich odczuć.

– Człowiek nigdy nie może być pewien, co w nim siedzi – powiedział. – Niektóre rzeczy w nas są tajemnicą także dla nas samych.

– Ale co się okazuje?

– Tak więc, jak mówiłem – głos mu się załamał – ludzie sądzą na przykład, że…

– Tak, już to mówiłeś.

– …że chcą bogactwa i władzy. A co robią w swoich wizjach? W wizjach, które narkotyk uwalnia z najgłębszych zakamarków ich umysłów… które są tym, czego rzeczywiście pragną, nawet jeśli sami tego nie wiedzą, bo dostają te wizje w zamian za życie, które zostanie im odebrane, nim się obudzą…

Pokręcił głową. Już się nie śmiał.

– To żałosne – mruknął.

Alija milczała, czekając, aż wreszcie to z siebie wyrzuci. Spojrzał na nią poważnie i dokończył:

– Na przykład liżą stopy dziewki służebnej, którą widywali w gospodzie każdego wieczoru, bo dziewka podawała tam miód. A oni przez cały ten czas nie mieli śmiałości, by chwycić ją za tyłek.

Skinęła głową, ale nie skomentowała.

– A czego ty pragniesz, Kestel?

– Nie twoja rzecz.

Sięgnął po dzban i nie bawił się już w przelewanie. Pił bezpośrednio z naczynia, aż zobaczył dno. Odstawił gliniak i beknął. Alija skrzywiła się i odwróciła głowę. Wyglądała na senną.

Brzęk pustych naczyń zwabił karczmarza i Alhę. W blasku ognia płonącego w kominku ich twarze i ręce wydawały się czerwone od krwi.

– Zapraszam na górę – powiedział cicho mężczyzna z runami.

Wąskimi schodami weszli na piętro. Ich pokój był czysty i dobrze wyposażony. W sąsiednim pomieszczeniu, pełniącym funkcję łaźni, znajdowała się balia pełna gorącej wody. Przy łóżku stały nocniki.

– Tu jest tylko jedno łóżko – powiedziała Alija.

– Ale za to jakie duże – zauważył Kestel.

Karczmarz postawił na stole świecznik z trzema świecami, których blask był bardzo przyjemny. Gruba kobieta chrapliwym głosem życzyła dobrej nocy. Gdy odeszli, Kestel spojrzał na Aliję i zobaczył w jej oczach łzy. Zrobiło mu się jej żal.

– To w sumie bez znaczenia, póki będziesz się trzymać z daleka – stwierdziła. – I jeśli nie zgasisz światła przez całą noc. Obiecujesz?

Zaskoczyła go tym. Prosiła jak mała dziewczynka. Skinął głową, bo mógł jej to obiecać.

– Chcę się wykąpać – rzekła.

– Ja też.

– Wykąpiesz się po mnie.

Zamrugała, coraz bardziej senna. Podszedł do niej, rozwiązał jej drugą rękę. Narkotyk w piwie był pewniejszy niż sznury. Gestem wskazał małą łaźnię. Weszła tam, lekko się zataczając, i zamknęła za sobą drzwi.

Odłożył miecz na stół. Usiadł na łóżku i po prostu tak siedział. Słyszał, jak kobieta za ścianą wchodzi do wody, jak się w niej porusza. Słyszał, jak woda z niej ścieka, gdy podnosi ręce, gdy wstaje, siada. Pragnął jej. Mógł tam wejść, zrobić, co mu się podoba, i nikt by mu w tym nie przeszkodził. Mimo to po prostu siedział.

Po jakimś czasie odgłosy ucichły. Kestel wstał. Sięgnął po jeden z mieczy, pchnął stopą drzwi i cofnął się o krok. Ostrożnie zajrzał do środka.

Alija leżała w balii, z głową opartą o drewnianą krawędź. Ręce miała rozrzucone, z jej palców kapała woda, na posadzce tworzyły się małe kałuże.

Odłożył miecz. Stanął nad balią, pochylił się i ostrożnie wyjął kobietę z wody. Przeniósł ją na łóżko.

Szorstkim białym ręcznikiem po kolei wytarł jej włosy, twarz, piersi, brzuch i nogi. Powąchał ręcznik i przyjrzał się śpiącej, której rysy złagodniały. Wyglądała, jakby przez zamknięte oczy patrzyła na gwiazdy. Nie potrafiąc się powstrzymać, pocałował ją w usta, i starannie przykrył lekką jedwabną kołdrą.

Wykąpał się pośpiesznie, bowiem woda zdążyła wystygnąć, wytarł się i wciąż nagi położył obok Aliji. Nie gasił świec, bo jej to obiecał. Po zewnętrznej stronie łóżka położył swój miecz.

Leżał i patrzył w drewniany sufit. Słyszał równy oddech kobiety, który rwał się od czasu do czasu, gdy wzdychała przez sen. Poza tym panowała bolesna cisza. Czuł zmęczenie, ogromne zmęczenie, o którym wiedział, że nie ustąpi po nocy. Przed oczami przesuwały mu się obrazy, które nadymały się i pękały niczym powietrzne bańki. Widział oczy innej kobiety, jej nagie ciało, potem i to niknęło i znowu tylko leżał, patrząc. Miał wrażenie, że słyszy przy uchu szept. Uniósł głowę, ale prócz Aliji obok nie było nikogo.

Od dawna nie przespał całej nocy. Nie działały na niego zioła, napary ani śmierdzące szczynami wywary wiedźm żyjących w jaskiniach. Rozumiał, dlaczego tak jest i że to się nie zmieni, póki nie zakończy tego, co zaczął. Żadna magia, żaden narkotyk nie zdołają go uśpić dłużej niż na chwilę.

Alija odetchnęła głębiej i obróciła się w jego stronę. Wyciągnęła rękę przez sen. To była inna ręka, o delikatniejszych palcach, które nigdy nie trzymały miecza. Czarnowłosa Kladie leżała obok i uśmiechała się do niego.

Przeraził się. Wiedział, że to wizja. Przeliczył się. Zasnął. Narkotyk działa. Za chwilę wizja się pogłębi, wejdzie w nią całkowicie, zapomni… i umrze, a Alija umrze wraz z nim.

Zerwał się z łóżka. Alija spała tak, jak ją ułożył. Uspokoił oddech. Tej nocy w ogóle nie powinien się kłaść. Mimo wszystko lepiej nie kusić losu.

Ubrał się i usiadł przy stole.

Miecz wyjął z pochwy i położył przed sobą.

Czekał, aż przyjdą.

Czas mijał, a oni nie nadchodzili. Świece w końcu zgasły, wszystkie prócz jednej. W półmroku umysł, który nie chciał zanurzyć się w sen, popadał w płytkie odrętwienie, któremu towarzyszyły wspomnienia. Dobre i złe rzeczy przeplatały się ze sobą. Czasem nie mógł ich odróżnić.

Myślał o Kladie – o tym, co razem przeżyli, i o tym, co zamierzali przeżyć, ale się nie udało. Potem zaczął przypominać sobie inne kobiety, które znał. Wtedy pojawiły się niechciane, powracające wyobrażenia pełne krwi i jęków umierających ludzi, więc starał się je odegnać, a umarli i tak przychodzili, patrzyli na niego, więc znów usiłował myśleć o kobietach, choć nie udawało mu się to do końca.

Chciał dalej myśleć o Kladie. Na próżno – obok leżała Alija i czuł jej zapach, który bardzo mu się podobał. Chciał wrócić do łóżka, objąć ją, ale to nie wchodziło w grę.

Więc dalej tylko siedział, bo to była kolejna ciężka noc i nic nie mógł na to poradzić.

Jednego był pewien. Jeśli narkotyk w ogóle na niego działał, dawno przestał.

Wyciągnął dłoń i przesunął ją nad płonącą świecę. Płomień zawinął się wokół nadgarstka, zaskwierczał. Kestel zacisnął szczęki. Uderzył w niego ból, poczuł swąd palonej skóry i nagły impuls kazał mu cofnąć rękę. Opanował go. Wciąż zaciskając zęby, obserwował, jak płomień przeżera mu skórę. Zabrał rękę dopiero wtedy, kiedy się upewnił, że w pełni panuje nad bólem.

Obejrzał nadgarstek. Wyglądał paskudnie i jeszcze kilka miesięcy temu uznałby, że taką ranę należy opatrzyć. Przez te miesiące wiele się zmieniło. Przestał poświęcać uwagę drobiazgom. Do rana nie zostanie ślad po ogniu. Czuł w sobie siłę. Czuł się zmęczony, samotny i silny. Musiał wierzyć, że tyle wystarczy.

Około drugiej ktoś uchylił drzwi, wpuszczając do izby smugę światła. Zaczęła się rozszerzać i po chwili w pokoju zamajaczyły dwa cienie. Kestel uniósł głowę. Napotkał wzrok mężczyzny o łysej czaszce. Spokojny, zdecydowany wzrok kogoś, kto ma robotę do wykonania.

Kestel nie poruszył się. Jego prawa dłoń leżała tuż przy mieczu. Na cokolwiek poważą się ci, którzy przyszli, zdąży sięgnąć i rozwalić im łby. Mężczyzna przy drzwiach przyciskał do piersi rzeźnicki nóż o drewnianej rękojeści. Alha targała dwa brudne skórzane worki. Oczy miała wywrócone, a białka zmętniałe. Kestel wiedział, co to znaczy: była pod wpływem czaru.

Magia. Wszędzie magia.

 – Idźcie stąd – poprosił cicho.

Mężczyzna patrzył w milczeniu, za to jego twarz ożyła. Przebiegł po niej robak, drugi wypełzł mu z ust i przepchnął się pod powieką. Kestel zmusił się, by nie odwracać wzroku. Niemal chciał, żeby weszli. Żeby wszedł ten łysy typ z rzeźnickim nożem i żeby Kestel mógł wyładować na nim swój smutek, swoją rozpacz, swoje cierpienie.

Mężczyzna powoli opuścił nóż. Wycofał się, a za nim podążyła Alha. Kestel słyszał, jak odchodzą, nie tłumiąc kroków. Odetchnął, spuszczając głowę. Tak jak sądził – mieli mordować, nie walczyć.

Ktoś pojawił się jeszcze tuż przed świtem. Drzwi uchyliły się cicho – Kestel nawet nie podniósł głowy, poruszył tylko palcami na blacie stołu – i wkrótce się zamknęły.

Nie pokazał się już nikt więcej.

Z nastaniem nocy Szeronowie odłożyli nieprzydatne w mroku tablice i rozpoczęli marsz. Dotarli do miejsca, gdzie wcześniej diamenty pozwoliły im zlokalizować tych, których szukali. Trwożliwie ominęli Czerwoną Karczmę, która odstraszała wszystkie istoty ciemności – sama będąc ciemnością czarniejszą od nich samych – i poszli dalej.

Spotkali dziwkę, stworzoną kilka godzin wcześniej. Skorzystali z jej usług, co przyjęła z wdzięcznością, bo nudziła się sama w lesie.

Nie wiedząc, dokąd Kestel poprowadził Aliję, ruszyli drogą, którą uznali za najbardziej prawdopodobną.

Nad ranem znaleźli się w Klookbloku. Rozczarowani wynajęli pokój w zajeździe i jako że wschodziło już słońce, przeszukali las przy użyciu tablic. Ściany Czerwonej Karczmy były nieprzeniknione dla diamentów.

Dziwka przez noc postarzała się i zgorzkniała. Rozwiała się, nim opadły poranne mgły.

Braci ogarnęło zmęczenie. Powoli tracili nadzieję, że odnajdą Aliję. Wszyscy trzej zapadli w sen.

Obudziła się późnym rankiem i leżała z otwartymi oczami, oszołomiona. Kestel stał przy oknie i patrzył na drzewo, którego gałęzie uginały się pod ciężarem wronich gniazd. Do izby docierało krakanie.

Oderwał wzrok od drzewa i chwilę przyglądał się Aliji Low w odbiciu w szybie.

– Chmurzy się – rzekł.

Odwrócił się do niej. Jeszcze nie doszła do siebie.

– To było piękne – powiedziała cicho.

– O czym śniłaś?

Uniosła ręce i zorientowała się, że są związane. Była naga. Zaklęła, jej twarz zmieniła się, zbrzydła. Włożyła dłonie między nogi, po czym wyjęła je i powąchała. To ją uspokoiło. Mocniej naciągnęła na siebie prześcieradło.

– Zasnęłam w balii, tak?

Wzruszył ramionami. Popatrzyła na niego z ciekawością i – niewiarygodne – ze słabo skrywanym szyderstwem.

– A o czym śniłam, nie twoja rzecz. Dlaczego żyjemy?

Znów odwrócił się do okna.

– Twój trup nie jest nic wart.

– Niech ci się nie wydaje, że niczego nie podejrzewałam. Przecież musiałeś mieć plan.

W milczeniu patrzył przez okno.

– No dobrze, jak zacząłeś pić, może trochę się wystraszyłam. Dlaczego nas nie zarąbali?

– To porządni ludzie.

– Tu jest Czerwona Karczma.

– Jak przeżyjesz Theatrum i będziesz miała wnuki, opowiesz im o noclegu tutaj.

Zmarszczyła brwi.

– Opowiem, jak cię zabijałam.

– Zbieraj się – rzekł, czując, że ogarnia go zniechęcenie. Wolał Aliję Low, gdy spała. Nie była pospolita. Teraz zaczynała go nudzić.

Podniosła się na łóżku. Zgarnęła prześcieradło, owinęła się nim i usiadła na nocniku. Chwilę później bosą stopą wsunęła nocnik pod łóżko.

– A teraz mnie rozwiąż. Muszę się ubrać.

Spełnił jej prośbę, bo nie miał wyboru, o ile nie chciał prowadzić jej nagiej. Nie bał się Aliji, póki był ostrożny. Miał ciężkie ręce, które skręciły niejeden kark.

Gdy skończyła się ubierać, ponownie założył jej sznury.

Zeszli na dół. Karczma była pusta. W sali jadalnej stały na wpół zmurszałe stoły, z sufitu zwieszały się pajęczyny, na klepisku leżało mnóstwo śmieci i zdychający szczur.

Kestel wyjął z sakwy dwie srebrne monety i położył na zakurzonym blacie. Były omszałe i brudne.

– Nie taką walutą mieliśmy tu zapłacić – powiedziała Alija.

Wyszli przed budynek.

– Studnia. – Wyciągnęła przed siebie związane ręce i mimowolnie zniżyła głos.

Kestel zbliżył się i z wahaniem spojrzał w głąb. Nisko w mroku zobaczył taflę wody, a płytko pod nią, już to było: głowy unosiły się oddzielnie, oddzielnie korpusy i kończyny, napuchnięte, poskręcane jak konary drzew. Twarze wydawały się sine i zamazane, szeroko otwarte oczy zszarzały.

Wszystko to było martwe, nieruchome, zastygłe.

Kestel zaczerpnął ciężkiego, wilgotnego powietrza.

Nadciągała burza.

Klęczała na brzegu rzeki i wpatrywała się w swoje odbicie. Z przejrzystej wody wyglądała starzejąca się twarz, na której blizn było równie wiele, co zmarszczek. Ale to nie blizny i zmarszczki czyniły z tej twarzy skorupę. Najgorsze były oczy. Małe, brzydkie, zapadnięte. Właśnie w oczach widziała dowód, jak wiele z tego, kim była, umarło.

Zmąciła wodę, by pozbyć się odbicia. Z drugiego brzegu dobiegał śpiew topielic. Dla niej brzmiał jak skrzek żab, ale i tak znajdą się tacy, którzy ulegną czarowi tego śpiewu. Podniosła się z kolan. Świat pełen jest głupców, którzy chcą widzieć piękno tam, gdzie kryją się pozór i zdrada. A potem następuje przebudzenie i już wszystko zaczyna brzmieć jak skrzek żab.

Ruszyła w poszukiwaniu brodu. Maskę dorsza zawiesiła na plecach. Rybie łuski na płaszczu ciążyły, a ona nie miała się komu poskarżyć, jak bardzo ciążą. Zresztą nie chciała się użalać. Miała dość rozpamiętywania, dość bólu. Teraz sama chciała zadawać ból.

Jej zamysł był prosty i szalony. Prosty dla niej. Szalony dla innych. Do diabła z innymi. Czekali na nią w Alsapoe, w jednym z tych miejsc, które kazano Hung nazywać domem, ale nikt ich tak nie nazywał. Przyjdzie, musi tylko załatwić sprawę w Klookbloku. Przez ten czas wszystko sobie przemyśli. Po raz kolejny. Aby się upewnić, że zna wszystkie niedociągnięcia swojego planu.

Uda się, jeśli będzie miała szczęście.

Wybrała drogę przez rzekę, aby nie natknąć się na Kestela. To byłoby zbyt niebezpieczne i mogłoby wszystko narazić. Na razie sprawy się układały. Układały się od momentu, gdy pojawiła się u władcy Argolan i zdjęła maskę, aby mógł poznać, kim jest.

I pan Argolan dał jej to, czego chciała.

Argolan było neutralne, ale i tak nazwą ją nierozważną. Powiedzą, że naraża dobro sprawy, którą obiecali doprowadzić do końca. Będą mieli rację, ale co z tego?

Alija Low. To imię zastygło na płaskich ustach Viany DaHan. Dopóki nie popłynie krew tej dziwki, nic nie odzyska znaczenia.

Reguła zakonu

Copyright © by Piotr Górski 2019

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2019

Redakcja – Joanna Mika

Korekta – Aneta Wieczorek

Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc

Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

Grafika na okładce – Viktoria Lukonina / 123rf.com

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Wydanie I, Kraków 2019

ISBN EPUB: 978-83-8129-014-2ISBN MOBI: 978-83-8129-015-9

 wsqn.pl WydawnictwoSQN wydawnictwosqn SQNPublishing WydawnictwoSQN E-booki Zrównoważona gospodarka leśna Dies diem docet
Spis treści
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Michał Cetnarowski prezentuje: Fantastycznie nieobliczalni
Prolog
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Rozdział XIV
Rozdział XV
Rozdział XVI
Rozdział XVII
Rozdział XVIII
Rozdział XIX
Rozdział XX
Rozdział XXI
Rozdział XXII
Rozdział XXIII
Rozdział XXIV
Rozdział XXV
Rozdział XXVI
Rozdział XXVII
Rozdział XXVIII
Rozdział XXIX
Rozdział XXX
Rozdział XXXI
Epilog