Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Na plaży w Jelitkowie znaleziono skórzany worek, przykryty warstwą podmorskich roślin i muszli. Przez rozdarcie wystawała z niego zniekształcona ludzka dłoń.
Prokurator Marta Krynicka nalega, by śledztwo poprowadził komisarz Sławomir Kruk, który rozwiązał już niejedną równie makabryczną sprawę. Wezwany z urlopu policjant rozpoczyna żmudne zbieranie dowodów i przesłuchania świadków. Jednak, wbrew jego oczekiwaniom, największym problemem okazuje się współpraca z prokuraturą, która teraz sugeruje, by nie wnikał zbyt głęboko w sprawę i zakończył dochodzenie tak szybko, jak to tylko możliwe. Kruk nigdy nie był niczyją marionetką, dlatego nadal uparcie dąży do prawdy, ale ta sprawa zaczyna go przerastać. Nadepnął na odcisk bardzo wpływowym i niebezpiecznym ludziom.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 527
Tak żyją, dopóki mogą, ale nie dane jest im oddychać powietrzem niebieskim; tak umierają, że kości ich nie dotykają ziemi; są kołysani przez fale, ale nie są przez nie obmywani. Są wyrzucani na brzeg, ale nawet tu nie znajdują odpoczynku.
Cyceron
…zaszyty w worku (…) i w takiej złowróżbnej ciasnocie zamknięty, ma zostać (…) wrzucony do morza lub rzeki, aby za życia przestał używać wszystkich żywiołów i pozbawiony światła dziennego nie spoczął w ziemi po śmierci.
Konstantyn Wielki[1]
Na zdjęciu wykonanym przez Daniela Sundahla policjant kryje w dłoniach pochyloną głowę.
To nie jest zwykłe zdjęcie. Sundahl uwypuklił kontury postaci, odnosi się wrażenie, że mamy do czynienia z grafiką. Kolory są nierzeczywiste, ale to dobrze, bo rzeczywistość jest do bani. Dłonie policjanta wydają się ogromne, a rozżarzone palce krzyżują się na włosach, tworząc klatkę. Ma to coś symbolizować.
Sławomir Kruk usiłował przypomnieć sobie znaczenie tej symboliki. Klatka z palców powstrzymuje demony przed ucieczką. To demony, które szarpią duszę i usiłują się wydostać na zewnątrz. Skąd Sundahl, ratownik medyczny z symptomami stresu pourazowego i zacięciem artystycznym, wiedział, że w głowie Kruka siedzi taki demon?
Wciągnął powietrze do płuc. Zdjął dłonie z głowy i ponownie spojrzał na zdjęcie. Nie na magiczną fotografię kanadyjskiego artysty, która na chwilę przyszła mu na myśl, ale na leżące na stole zdjęcie Kamili Zarzeckiej wydrukowane naprędce z komputera. Jej twarz nie wyglądała magicznie, bo Kruk nie bawił się photoshopem. Oczy napuchły, sińce na policzkach rozlewały się w ciemne kałuże, a nos stał się bezkształtny jak u boksera po walce. Dolna warga obwisła, odsłaniając zęby. Wszędzie widać było mniejsze i większe rozcięcia, które zostawią na jej twarzy trwałe ślady.
Kruk wpatrywał się w to wszystko przez chwilę, a potem podniósł wzrok na siedzącego po drugiej stronie stołu mężczyznę.
Władysław Zarzecki sprawiał wrażenie znużonego. Dwukrotnie prosił, by zakończono przesłuchanie, ale wciąż trwało. Dochodziła trzecia rano. Do szóstej Kruk chciał mieć przyznanie się do winy, a potem zamierzał iść do domu się wyspać.
– To, co pan robi, podpada pod tortury – powiedział Zarzecki. – Pozbawienie snu, zadawanie bez końca tych samych pytań, na które już odpowiedziałem…
– Proszę zacząć mówić prawdę.
– Jestem oskarżonym. Polskie prawo pozwala mi kłamać, jeśli tak mi się spodoba. – Zarzecki umilkł i przyjrzał się swoim paznokciom. Trzymał dłonie pod stołem, ale Kruk wiedział, że pod paznokciami wciąż była krew. Gdy w końcu pozwolono mu umyć ręce, nie zrobił tego starannie. – Choć wszystko, co powiedziałem, jest prawdą.
– Na razie jest pan tylko osobą podejrzaną.
Na poszarzałej twarzy Zarzeckiego pojawił się grymas.
– Pan już mnie osądził i skazał.
– Zacznijmy od początku.
– Nie mam nic więcej do powiedzenia.
– Wrócił pan do domu o wpół do ósmej wieczorem, wypiwszy uprzednio trzy piwa w towarzystwie kolegi, Ryszarda Baranowskiego. Nie mogę uwierzyć, że taki facet jak pan kończy wieczór na trzech piwach.
– Pan w nic nie może uwierzyć, panie komisarzu.
– Po powrocie zastał pan żonę w domu.
Zarzecki milczał. Był żylastym wysokim mężczyzną o rzadkich włosach. Prowadził podwykonawczą firmę elektryczną, ale nie w tej chwili. W tej chwili wbijał plecy w oparcie obrotowego krzesła, opierając dłonie na kolanach, bo nie było podłokietników. Wyglądał niegroźnie i trochę tępawo. Mimo to okazał się wystarczająco sprytny, by bić żonę w sposób, który nie zostawił na jego rękach śladów uderzeń. Za to krew… Przysięgał, że pobrudził się, gdy usiłował ją powstrzymać.
– Czy żona była w domu?
– Tak, mówiłem, że była. – Zarzecki kilkakrotnie już groził, że nie będzie nic mówił, a jednak zawsze mówił.
– Co stało się potem?
– Od progu zaczęła wrzeszczeć. Ktoś jej nagadał, że ją zdradzam.
Kruk słyszał to dziś kilkanaście razy. Za każdym razem Zarzecki znajdował sposób, aby opisać wydarzenia wieczoru coraz zwięźlej. Radek Maszyński, który siedział pod ścianą z protokołem przesłuchania, ziewnął. Wciąż nic nie zapisał. A Kruk z Zarzeckim powtarzali na nowo tylko to, co już było.
– I co dalej?
– Uderzyła mnie kilka razy.
– Oddał jej pan?
– Mówiłem, że nie. Poszedłem do kuchni. Wyjąłem piwo z lodówki. Kiedy sięgnąłem po szklankę, rozbiła butelkę o podłogę.
– To musiało boleć.
– Żeby pan wiedział. Jedyne piwo w lodówce.
– Czy właśnie wtedy stracił pan nad sobą panowanie?
Zarzecki wessał dolną wargę i przygryzł ją zębami. Żuł ją chwilę, aż w końcu zwrócił jej wolność.
– Możemy wałkować to w kółko, panie komisarzu, ale to do niczego nie doprowadzi. Źle się czuję. Złożę na pana skargę.
Kruk pchnął w jego stronę zdjęcie.
– Ciekawe, jak czuje się pańska żona.
Zarzecki nawet nie spojrzał, skulił się tylko.
– Mam nadzieję, że lepiej – powiedział cicho.
– Wróćmy do kuchni. Butelka się stłukła. Jakie to było piwo?
– Co za różnica? – Zarzecki ożywił się, bo pytanie o markę nie padło wcześniej.
Komisarz wzruszył ramionami. Czekał.
– Żywiec.
– Co pan wtedy zrobił?
– Powiedziałem jej, że jest pierdolnięta, i chciałem wyjść z kuchni. Nie mogłem przejść, zagrodziła mi drogę.
Kruk wyobraził sobie Kamilę Zarzecką stającą na drodze męża. Nie miała nawet stu sześćdziesięciu centymetrów wzrostu. Była drobna, wręcz chuda. Usiłował odgadnąć, jak wyglądała przed pobiciem. Możliwe, że to była ładna kobieta. Jedna z tych, które zawsze ciągnie do pojebów.
– I co pan zrobił?
– Czekałem, aż jej przejdzie, ale ona tylko się nakręcała.
– Miał pan romans?
– Po raz setny mówię, że nie miałem romansu.
– Po prostu święty, kurwa – mruknął ze swojego miejsca Maszyński.
Aspirant Radek Maszyński , robiący za protokolanta, miał ponad dwa metry wzrostu i obwód ramienia jak udo fajnej dziewczyny. Wyglądał idiotycznie z długopisem w ręku. Bardziej pasowałaby mu maczuga. Zarzecki musiał czuć się niekomfortowo, mając go za plecami, i tylko dlatego Maszyński tam usiadł.
Kruk pokiwał głową.
– Nie miał pan romansu. Nie pobił pan żony. Sama się pobiła.
– Właśnie tak. – Zarzecki podniósł głos. Nareszcie zaczął się denerwować. – Ile razy mam powtarzać, że sama się pobiła, pieprzona suka.
Demon czający się w umyśle Kruka otworzył oczy. Komisarz poczuł, że zaczyna boleć go głowa. Żałował, że w pokoju przesłuchań jest z nim Maszyński, a nie Paweł Lalkarz. Kruk wiedział, że jeśli mu odwali, Maszyński go nie powstrzyma, w każdym razie nie wcześniej, niż Zarzecki dostanie za swoje. Lalkarz to co innego, on myśli inaczej. Ale kapało z niego współczucie i pojechał do szpitala z Kamilą Zarzecką.
– W jaki sposób człowiek może sam się tak pobić?
– Też bym nie uwierzył. – Zarzecki skulił się jeszcze bardziej. Kruk znał takie typy. Wobec innych mężczyzn zachowywali się potulnie. Byli okrutni jedynie wobec kobiet, ale tylko wtedy, gdy czuli wystarczającą przewagę. Demon w głowie Kruka huczał.
– Więc jak?
Zarzecki wyprostował się na krześle. Coś w głosie policjanta musiało go zaniepokoić, bo spojrzał na kamerę pod sufitem i uspokoił się dopiero wtedy, gdy zyskał pewność, że czerwona dioda sygnalizuje nieprzerwane działanie urządzenia.
– Niech pan znów mi opowie, jak żona sama się biła. Najbardziej lubię ten moment, kiedy wali się pięścią w nos.
– Żeby pan wiedział. – Zarzecki znów podniósł głos. Nie był już tak niepewny siebie. Monitoring sprawia, że różne typy zaczynają się stawiać. Wielki Brat patrzy i Kruk musi się hamować, choć chce mu się rzygać. – Waliła się pięścią i uderzała głową w szafki.
– Takie rzeczy ją kręcą? – To już powiedział demon, a człowiek tylko poruszył ustami. Zarzecki znów się zaniepokoił. Uważnie spoglądał na komisarza. – No bo inaczej po co by się biła?
– Mówiłem. Chciała, żeby było na mnie.
– I jest.
– To jej zemsta za tę niby zdradę. Wiedziała, że nikt mi nie uwierzy.
– Dobra. – Kruk uderzył ręką w stół. – Dość tego. Ile lat jest pan żonaty?
– Pięć. Co z tego?
– To pana pierwsza zdrada?
– Nie ma innej kobiety.
– Żona zagroziła, że się z panem rozwiedzie, i dostał pan furii. Dlaczego? Przecież pan jej nie kocha.
Zarzecki z trudnością przełknął ślinę. W pokoju przesłuchań było gorąco. Maszyński nastawił grzejnik na pełną moc. Kruk czuł, jak strużka potu spływa mu po plecach. To nic, był przyzwyczajony. Ciężki oddech Zarzeckiego i jego mokre czoło były warte odrobiny poświęcenia.
– Ona nie chce się rozwieść. Kurwa mać, to głupia pizda, która dostała, co jej się należało. – Zarzecki przetarł czoło rękawem. Wystarczyło trochę czasu i niedogodności, aby zaczął tracić panowanie nad sobą. Zorientował się, co powiedział, i dodał szybko: – Nie ode mnie, sama się tak urządziła.
Kruk miał na sobie niebieską koszulę, prezent od Ewy, kiedy była jeszcze jego żoną. A pod spodem prosty granatowy T-shirt, który teraz lepił się do pleców. Koszula stawała się za mała, bo ostatnio nie miał co ze sobą zrobić i sporo czasu spędzał na siłowni. Wiedział, że gdy się zamachnie, materiał może pęknąć pod pachą.
Nie miał nic przeciwko, by tę koszulę diabli wzięli. Ale jeszcze nad sobą panował.
– Podpiszesz przyznanie się do winy – powiedział cicho.
Cień przebiegł po twarzy Zarzeckiego, jednak rzut oka na kamerę znowu go uspokoił. Czerwona dioda wywierała na niego kojący wpływ.
– Niech pan mnie nie straszy, panie komisarzu. To nie lata dziewięćdziesiąte, żeby policja robiła z człowiekiem, co jej się podoba.
W latach dziewięćdziesiątych Kruk był jeszcze na studiach i nawet nie podejrzewał, że trafi do policji babrać się w odpadach życia. Sądził, że zostanie na uniwersytecie, będzie pisać filozoficzne rozprawy i wykorzystywać katedrę do podrywania studentek. Zarzecki był młodszy od niego o siedem lat i miał czystą kartotekę. Żadnych kontaktów z policją w latach dziewięćdziesiątych. Pewnie oglądał serial Patryka Vegi, dlatego miał coś do powiedzenia o policji z tamtych czasów.
– Myślicie, że jestem cienias i nie mam znajomości – warknął Zarzecki, nagle rozzłoszczony. – Myślicie, że jesteście bezkarni. A ja znam paru ludzi i mam wystarczająco dużo forsy, aby wynająć prawnika, który dobierze się wam do dupy. Albo w tej chwili przerwiecie to bezprawne przesłuchanie, albo zrobię z wami porządek.
Maszyński uniósł brwi. Nieśpiesznie spojrzał na Kruka, po czym odłożył długopis i zaplótł ręce na piersi, jak widz w kinie szukający wygodniejszej pozycji.
– Zobaczycie, jak was urządzę – mruknął Zarzecki, jakby nagle stracił instynkt samozachowawczy.
Kruk wstał.
– Chodzi tylko o to – powiedział tak cicho, że niemal sam siebie nie słyszał, a w uszach tętniła mu krew – że jesteś sadystą i krzywdzisz ludzi, gdy są słabsi. To tak jak ja.
Zarzecki zerwał się z miejsca. Rzucił spojrzenie na Maszyńskiego, ale w pustej twarzy aspiranta nie znalazł wsparcia.
– Idę się odlać – rzucił Maszyński i wyszedł.
– Wszystko się nagra! – krzyknął Zarzecki, ale struny głosowe zawiodły i jego głos stał się piskliwy. Odchrząknął nerwowo, wskazał na sufit. – Kamera.
Kruk popatrzył w górę. Kiwnął głową, wrócił wzrokiem do Zarzeckiego. Nieśpiesznie obchodził stół.
– Od trzech tygodni to gówno nie działa, a komenda nie ma pieniędzy na naprawdę. Tylko ta dioda się świeci.
– Ja bym to naprawił – wychrypiał Zarzecki, cofając się pod ścianę i unosząc ręce, aby się zasłonić.
Morze Bałtyckie dymiło. Jerzy Ciszewski przeżył już siedemdziesiąt osiem lat i nie pierwszy raz widział to zjawisko, ale za każdym razem czuł dreszcz, bo miało w sobie coś z apokalipsy. Zwłaszcza na horyzoncie, gdzie bijące pod niebo słupy pary przysłaniały zachodzące słońce, rozgrywało się widowisko godne końca świata. Miał wrażenie, że ku lądowi sunie milcząca fala ognia, pchając przed sobą chmury dymu, i że wszystko to za chwilę ogarnie jego samego, Karolinę, plażę i leżący za drzewami Gdańsk.
Przestał biec i pochylił się, opierając dłonie na udach odzianych w nowiutkie termoaktywne spodnie, podobno najnowszy krzyk sportowej mody. Łapczywie łapał zmrożone powietrze. Karolina odwróciła głowę. Pomachał, że zaraz ją dogoni, ale nie dała się zwieść. Zawróciła, a młodość i długie nogi postawiły ją przy nim zbyt szybko. Wolałby, żeby dała mu więcej czasu.
– Odpoczynek? – spytała lekko, aby tylko stary człowiek, jej ukochany dziadek, nie odczuł, że jest bez formy.
– Wystarczy chwilka.
Wykorzystała przerwę, aby spojrzeć na dymy i morze. Spod niebieskiej czapki wystawały kosmyki kręconych włosów, a profil twarzy, który zarysował się w szarości styczniowego wieczoru, wydał się staremu człowiekowi niezwykle subtelny. Jerzy Ciszewski pomyślał z przyjemnością, że jego wnuczka jest najpiękniejsza na świecie i że to niesprawiedliwe, że dobiega trzydziestki, a jeszcze nie ma męża. Co sobie myślą mężczyźni, którzy całymi dniami przesiadują z nią w korporacyjnych gabinetach? Jak mogą być tak nieudolni? Karolina mówiła, że to geje, onaniści, typy narcystyczne albo że noszą spodnie rurki. Nie wiedział, czy mu się podoba, że tak się wyraża. Przecież na pewno nie wszyscy mężczyźni byli tacy. Musiał być w jej otoczeniu ktoś, kto mógłby zapragnąć Karoliny tak mocno, by zdobyć jej serce. On, gdy spotkał późniejszą babcię Karoliny, a nie mieli wtedy nawet dziewiętnastu lat, nie spoczął, póki nie stała się jego.
Teraz są chyba inne czasy. Kobiety nie śpieszą się za mąż. Karolina w ogóle nie wyglądała na przejętą, że według standardów dziadka od dawna była starą panną.
– Parowanie morza to rzadkie zjawisko – powiedziała, zwracając twarz do Jerzego. – Powstaje, gdy temperatura powierzchni wody jest cieplejsza niż temperatura powietrza. Zdaje się, że różnica musi wynosić co najmniej dziesięć stopni, ale nie jestem pewna.
Uderzyła dłonią ubraną w rękawicę o drugą dłoń, aby pobudzić krążenie. Jerzy Ciszewski pomyślał, że być może jego wnuczka, którą kochał nad życie, zwyczajnie nie jest romantyczna. A czy miłość, która skutkuje małżeństwem, może zaistnieć bez romantyzmu? Nie obwiniał jej. Świat, w którym żyła, cenił romantyzm na równi z uczciwością. On sam, choć zawsze uważał się za romantyka, dawno przestał się do tego przyznawać.
– Mogę biec dalej – powiedział.
– Nie zimno ci?
– Ależ skąd, zimno mi w ogóle niestraszne – niemal wykrzyknął, wiedząc, po co było to pytanie. Wszystko, co miał na sobie: dwuwarstwową kurtkę o kroju active fit, cokolwiek to znaczyło, termoaktywne spodnie, buty z podeszwami specjalnie zaprojektowanymi dla biegaczy, czapkę i rękawiczki – dostał od niej. Zarabiała świetnie i kupiła cały ten sprzęt dziadkowi, aby móc biegać z nim nie tylko w cieplejsze pory roku. Zimą Jerzy zwykle robił sobie przerwę w ulubionej formie rekreacji, a Karolina uważała, że to błąd, trzeba tylko mieć odpowiednie wyposażenie. I ani się obejrzał, jak zaczął wyglądać jak ten starszy facet z reklamy środka przeczyszczającego: świetnie ubrany, zadowolony i gotowy na wszystko.
Nosił nawet opaskę na ramię z nowiuteńkim smartfonem, z którego jeszcze nie miał okazji zadzwonić.
Starał się pokazywać radość z prezentów przy każdej okazji, ale obawiał się, że mimo wszystko jego brak entuzjazmu daje się wyczuć. Czy Karolina powinna z takim zaangażowaniem przysposabiać sobie dziadka na towarzysza? Czy nie powinien biec u jej boku inny romantyk, dużo młodszy i dwa razy szerszy w ramionach, przy którym mogłaby poczuć, że żyje? Uwielbiał spędzać z nią czas, ale uważał, że naturalną koleją rzeczy życia każdej wnuczki jest moment, gdy do dziadka zaczyna wpadać jedynie raz w miesiącu na niedzielny obiad.
– No to lecimy – roześmiała się.
Jerzy Ciszewski wykonał krok na przemarzłym piasku, po czym stanął. Przy wyrzuconym przez morze poskręcanym pniu, który woda częściowo odarła z kory, piętrzyła się hałda śmieci opleciona wodorostami. Bił stamtąd intensywny zapach głębin morskich.
– Co się stało? – spytała Karolina.
– Jeszcze nie wiem – skłamał.
Karolina niczego nie dostrzegła, bo schyliła się poprawić but. Jerzy Ciszewski może i nie miał formy, ale wzrok wciąż miał sokoli i wiek w żaden sposób go nie stępił. Jego okulista, od młodych lat noszący soczewki kontaktowe, śmiał się, że to musi być jakiś rodzaj mutacji i że Ciszewskiemu zazdrości. Stary człowiek zbliżył się do pnia, nie spuszczając go z oczu. Czuł, jak pchane przez ognistą falę dymy z horyzontu docierają do niego i biorą w posiadanie jego duszę.
Pierwszy raz dzisiaj, mimo termoaktywnej odzieży, poczuł chłód. Miał wrażenie, że znowu jest dzieckiem i stoi pod ścianą zbombardowanej kamienicy na Woli w Warszawie. Ruszył się wyłącznie po to, aby strząsnąć z siebie tamto wspomnienie, i wszedł w wodę.
– Buty, dziadku! – krzyknęła Karolina.
Poczuł, jak stopy obmywa mu lodowata woda. Jako dziecko widział, jak umarli wyciągali dłonie spod gruzów, i jeśli wciąż potrafił się uśmiechać, to jedynie dlatego, że wierzył, iż już nigdy czegoś takiego nie zobaczy. Przezwyciężając opór własnego ciała, które nagle zesztywniało, pochylił się. Przez chwilę tak trwał, patrząc, po czym wycofał się na brzeg.
Sięgnął po smartfon. Karolina stanęła obok niego, wpatrując się w pniak i otaczające go zwoje morskiego śmiecia. Oczy miała szeroko otwarte. Teraz ona też już widziała. Drżącą ręką wybrał numer i kilka minut czekali w milczeniu, aż po drugiej stronie ktoś się odezwie.
– Policja? – powiedział Jerzy Ciszewski. – Jestem na plaży w Jelitkowie. Morze wyrzuciło na brzeg ludzkie ciało. Jest zapakowane w worek.
Skórzany worek leżał przykryty warstwą podmorskich roślin i muszli. Przez rozdarcie wystawała z niego zniekształcona ludzka dłoń.
Morze wciąż dymiło.
Mieszkanie urządzono z wdziękiem dobrze utrzymanego kontenera na śmieci. Podłoga z linoleum wyglądała na niemytą od nowości, a groszkowe ściany zdążyły kilkakrotnie poszarzeć. Kruk brodził pośród pustych butelek po winie i puszek od piwa. Meble pamiętały PRL, koszmarnie błyszcząca politura nosiła ślady wielu palców, które z krzykiem uciekły przed mydłem. Na poplamionym stole, przeciętym po skosie ciężką od tłuszczu serwetą, piętrzyły się puste opakowania po papierosach, słoik z zakrętką, używany plastikowy kubek i trochę mniejszych śmieci. Jakiś miłośnik czystości w desperackiej próbie zrobienia porządku zgarnął na stos pozostałości po kolacji i przesunął na kraniec stołu. Być może była to kolacja sprzed tygodnia, bo nadłamana kromka chleba zdążyła się zazielenić.
Na zapleśniałym tapczanie wyściełanym grubo szmatami siedział mniej więcej czterdziestoletni człowiek. Głowę miał nisko zwieszoną, ręce oparte o uda i wydawało się, że śpi. Wyglądał na swój sposób nobliwie, jak niektórzy z nich zaczynają wyglądać na pewnym etapie życia. Kruk pomyślał, że powinien go obszukać. Kazano mu uważać, podobno facet mógł być niebezpieczny.
Jakoś nie mógł w to uwierzyć.
Usiadł przy stole. Wyciągnął z kieszeni wymiętą paczkę papierosów. Wyjął jednego i zapalił. Nie lubił papierosów, ale nosił je przy sobie na okazję taką jak ta. Aby przytłumić wszechobecny smród. Lalkarz miał inny patent. Kupił w aptece maść na przeziębienie i kiedy wkraczał na podobny lokal, rozsmarowywał ją sobie pod nosem. Zych szydził z nich obu, że są najdelikatniejszymi policjantami na komendzie.
– Pan Adam Sorkacz? – spytał Kruk trochę głośniej, niż było to konieczne.
Mężczyzna nie odpowiedział, nawet się nie poruszył. Kruk w dalszym ciągu siedział i palił papierosa. Było mu wszystko jedno. Może powinien być wdzięczny, że dano mu sprawę, w której przynajmniej chodziło o broń, a nie rabunek roweru, jak ostatnio. Ale nie był wdzięczny.
Adam Sorkacz zdecydował się wydać z siebie dźwięk po dwóch minutach ciszy.
– Bo co…
Spod opuszczonej głowy patrzyły przekrwione oczy.
– Komisarz Sławomir Kruk, Komenda Wojewódzka w Gdańsku.
Nie wykonał ruchu, żeby wyciągnąć legitymację. Nie sądził, że trzeba zawracać sobie tym głowę.
– Aaaaa… – mruknął przeciągle Sorkacz i podjął nieudaną próbę, by się wyprostować. Był zbyt pijany. – A to mi miło.
– Drzwi nie były zamknięte na klucz. Nikt nie odpowiadał na pukanie.
– Ależ zapraszam – wybełkotał Sorkacz. – Zawsze jest pan mile widziany.
Kruk strzepnął popiół na brudny talerz i zaciągnął się papierosem. Byli z Sorkaczem mniej więcej w tym samym wieku. Sorkacz nie ułożył sobie życia jak należy, ale Kruk też nie. Może i nie mieszkał na melinie, miał jeszcze pracę i regularnie brał prysznic, jednak przychodząc w takie miejsca, miał świadomość, jak niewiele potrzeba, by w taki sposób skończyć.
To znaczy niewiele było trzeba jemu, Krukowi. Tylko odrobinę więcej obojętności na to, co mu się przydarza.
– Jest na pana doniesienie.
– Taak? – Sorkacz uniósł brwi, ale nie wydawał się specjalnie przejęty. Nie wyglądało na to, że był zainteresowany w najmniejszym stopniu.
– Wiesław Paczak zeznał, że wczoraj wieczorem dokonał pan w jego domu rabunku z bronią w ręku.
– O, to mój szwagier – ucieszył się Sorkacz.
– Panie Sorkacz, jest pan oskarżony o napad z bronią. Rozumie pan?
Kruk sam nie wierzył w to, co mówi. Pijacy wymyślali różne rzeczy. Cała sprawa była z gatunku tych, które nabijają statystyki, ale same w sobie są żałosne. A on od tej historii z Zarzeckim stał się specjalistą od żałosnych spraw.
– No, jak strzelanka, to poważnie jest – uprzejmie zgodził się Sorkacz.
– To jak, przyznaje się pan, że strzelał?
– Można tak powiedzieć.
– Gdzie broń?
Kruk poczuł, jak ogarnia go rozleniwienie. Nic mu się nie chciało. Powinien rzucić faceta na podłogę i przeszukać pokój, ale zamiast tego zapalił drugiego papierosa.
– Oczywiście, mam ją gdzieś tutaj – wymamrotał Sorkacz.
Kruk poczuł lekki niepokój. Maszyński nalegał, aby Kruk na niego zaczekał, aż wróci z prokuratury, gdzie uczestniczył w wyjaśnianiu okoliczności jakiegoś pobicia, i pójdą razem. Może powinien był zaczekać. Odruchowo dotknął miejsca pod marynarką, gdzie zwykł nosić na szelkach broń. Dzisiaj nie wziął jej ze sobą.
Sorkacz wreszcie zdołał się wyprostować i w geście dobrej woli uniósł ręce. Potem powolnym ruchem sięgnął pod poduszkę i wyciągnął coś stamtąd za lufę. W pierwszej chwili Kruk pomyślał, że to glock 17 – sam miał taki na wyposażeniu – i całe rozleniwienie zniknęło.
Ale to był ten moment, kiedy Sorkacz też przyśpieszył. Niespodziewanie szybkim ruchem chwycił pistolet za rękojeść, opuścił ręce i wycelował w Kruka. Teraz wyglądał na całkiem trzeźwego, jedynie głos miał wciąż bełkotliwy:
– Wszystko w porządku, panie władzo?
– Jasne.
Sorkacz znów się przygarbił, dłoń z pistoletem upadła mu na kolana. Kruk rozluźnił się. Spojrzał w okno, za którym zapadała noc.
– Szwagier twierdzi, że pan do niego strzelał.
– Aaaa… – powiedział Sorkacz ze zrozumieniem i głowa również mu opadła.
– Potwierdza pan?
– Psikłem go. – Głowa wróciła na swoje miejsce.
– Co?
– Psikłem. O tak.
Sorkacz znowu skierował lufę w stronę komisarza i nacisnął spust. Pistolet wystrzelił. Cienka struga wody trafiła Kruka prosto w pierś, mocząc marynarkę.
– Kurwa! – Kruk wytrącił mu zabawkę z dłoni.
Pistolet upadł pod stół, a Sorkacz popatrzył za nim smutno.
– Przep… przepszam… Myślałem, że spudłuję.
– Z tej odległości? – Komisarz wyciągnął z kieszeni chusteczkę higieniczną i wytarł plamę. Wolał nie myśleć, jaki był skład tej wody. – Co zrobił szwagier?
– Upadł.
– Po strzale z pistoletu na wodę?
– Wyrżnął się, jak to Wiesiek. Zahaczył o szafkę. No to zabrałem mu telewizor.
– Nie ratował pan szwagra?
– A po co? Zasnął i zaczął chrapać. Że moja siostra go nie wypier… przepszam… za to chrapanie z domu, to ja nie wiem.
Kruk przyglądał się leżącemu pod stołem pistoletowi. Świetna robota. Wyglądał jak prawdziwy.
– Po co pan targał to coś ze sobą do szwagra?
– Dla bezpieczeństwa, przecież.
– Szwagier zgłosił kradzież telewizora.
– A jakże to? – Sorkacz uniósł głowę i znów na moment odzyskał trzeźwość spojrzenia. Wyglądał na szczerze oburzonego. – To mój telewizor.
– Pański telewizor?
– A mój. Pożyczyłem im na święta, żeby dzieciaki miały gdzie oglądać. A oni, kurwa, nie oddali.
– Ma pan jakiś dowód, że to pański telewizor? Fakturę, rachunek?
– A skądże! To mój telewizor, przecież mówię. Pan patrzy – wskazał meblościankę na wysoki połysk, gdzie widniało opustoszałe miejsce z prostokątnym odciskiem w kurzu. – Widzi pan? Tutaj zawsze stał.
– No, a gdzie jest teraz?
Sorkacz zamrugał. Wgapiał się w puste miejsce na regale. Zmarszczył brwi.
– Panie Sorkacz…
– No, tego to ja już nie wiem.
– Panie Sorkacz…
– Ciężki był. Może zgubiłem po drodze.
– Zgubił pan telewizor?
Kruk westchnął równie ciężko, jak ciężki musiał być telewizor.
– Mam nadzieję, że siostra potwierdzi, że był pański.
– Zosia? A pytaj pan lepiej szwagra, on wie.
Zadźwięczała komórka w kieszeni Kruka. Sorkacz głęboko westchnął i przymknął oczy, na jego twarzy rozlał się wyraz odrętwiałej błogości. Kruk spojrzał na wyświetlacz i odebrał.
– Gdzie jesteś? – rozległ się głos w słuchawce, który należał do Pawła Lalkarza.
– Na Kartuskiej.
– Daleko. Na plaży znaleziono ciało w worku. Dzwonili do mnie, ale może ty chcesz pojechać.
– Gdzie dokładnie?
– Przy Jelitkowskiej, niedaleko Novotelu. Poszły tam już patrole. Technicy też pojechali.
– Co jutro powiesz Zychowi?
– Prawdę. Że byłem za miastem i poprosiłem ciebie.
– A gdzie jesteś?
– No przecież mówię, że za miastem.
Kruk zastanowił się.
– Jutro i tak mi to odbiorą.
– Może nie.
– Dzięki.
– Po starej znajomości – odparł Paweł Lalkarz i zakończył połączenie.
Kruk podniósł się z miejsca, chowając komórkę. W tej chwili poczuł, że może jednak sporo dzieli go od miejsca, w którym Sorkacz znalazł się w swej życiowej wędrówce.
Sorkacz ocknął się. Nagle wstał, wyprostował się i wypiął chudą pierś. Zarzuciło go w kierunku Kruka, który cofnął się przed nagłą falą smrodu.
– Czy jestem zatrzymany, panie władzo?
Na myśl, że miałby załadować faceta do samochodu, Krukowi zrobiło się niewyraźnie.
– Gdzie tam.
– Bo ja mogę iść. Mnie wszystko jedno. Niech będzie, że to był ich telewizor.
– Panie Sorkacz, jutro proszę nie pić i rano zgłosić się na komendę. Tu jest adres. – Rzucił na stół wizytówkę. – Rozumie pan?
Sorkacz przytaknął. Naturalnie nie będzie nic pamiętał. Nigdzie nie przyjdzie. No i dobrze. Niech nie przychodzi.
– Było mi bardzo miło – powiedział Sorkacz i wyciągnął rękę na pożegnanie. – Proszę zawsze wpadać, jakby co.
Kruk zastanowił się, czy facet rozumie, co wygaduje.
Fragment plaży ogrodzono policyjnymi taśmami, a technicy oświetlili teren reflektorami i robili zdjęcia. Kruk zwrócił uwagę na morze. Unosiła się nad nim ruchoma mgła, miejscami przezroczysta, gdzie indziej gęsta jak mleko. Pomimo późnej pory gapiów było sporo. Okutani w płaszcze albo w sportowe polary nachylali się ku sobie i rozmawiali przytłumionymi głosami.
Kruk postawił kołnierz kurtki, bo wieczorny chłód przenikał ciało do szpiku. Pochylił się i przeszedł pod taśmą.
– Widziałeś, co to morze wyprawia? – powitał go Norbert Walakiewicz, młody, zdolny technik kryminalistyczny. Nie miał dziś na sobie kombinezonu ochronnego z białej flizeliny, w którym Kruk zwykle go oglądał.
– Gdzie pacjent?
– Tam, obok tego kawałka drewna. – Norbert wskazał miejsce za swoimi plecami. Był wyraźnie urażony, że komisarz nie podjął tematu. – Myślałem, że sprawę ma wziąć Dentysta.
– Prosił, żebym przyjechał. Może się spóźnić – powiedział Kruk i minął Norberta.
Dentystą nazywano Pawła Lalkarza. Jego żona była stomatologiem i miała prywatny gabinet. Kruk nie pamiętał, kto ukuł dla Pawła to przezwisko, ale pamiętał doskonale, w jakim kontekście powstało. I jaką minę miał Paweł, gdy się dowiedział, że tak go za plecami nazywają. Może to było dowcipne, a może nie. On sam nigdy tak Pawła nie nazwał.
Przywitał się z funkcjonariuszem z patrolu, stojącym przy wyrzuconym przez morze pniu drewna. Dwóch innych policjantów w długich gumowych butach usuwało śmieci i wodorosty z leżącego na piasku worka, lekko obmywanego przez fale. Norbert miał na ramieniu kamerę i kręcił film. Plecy jednego z policjantów zasłaniały Krukowi widok, musiał więc się zbliżyć, żeby zobaczyć.
Najpierw dostrzegł rękę. Szara dłoń w strumieniach białego światła reflektorów sprawiała wrażenie teatralnej dekoracji. Deformacja posunęła się mocno, dłoń napuchła, palce przypominały kształtem parówki, które Kruk jadł na śniadanie. Nie powinien mieć takich skojarzeń, ale je miał. Ręka wystawała do łokcia z dużego skórzanego worka o nieokreślonej barwie, przedartego czy też przetartego w jednym miejscu.
– Mężczyzna – mruknął Kruk, czując za plecami obecność Norberta.
– Nie inaczej.
– Kto go znalazł?
– Starszy facet, który tu biegał z wnuczką. Ta wnuczka ma już pod trzydziestkę i nawet ładna, tylko jakaś taka nieprzyjemna. Spisaliśmy dane i posłaliśmy do domu, bo facet to stara szkoła… Wlazł w butach do wody.
– Zieliński przyjedzie czy ktoś inny?
– A po co tu prokurator? Dzwonił tylko. Jak oczyścimy worek, ładujemy go na samochód i wieziemy do siebie. Tu nawet nie będziemy otwierać. Popatrzymy, czy czegoś więcej nie ma i tyle. Ale na sekcję trzeba dać priorytet. Woda o tej porze roku jest zimna i konserwuje, za to teraz…
Kruk odwrócił się do Norberta.
– Nic tu po mnie.
– Wpiszę w raport, że byłeś na miejscu. Stary zostawi ci sprawę? – Norbert przysunął głowę i ściszył głos. – To prawda, że adwokat Zarzeckiego wreszcie kieruje sprawę do sądu?
– Podobno.
– Nie dało się nic załatwić?
Norbert miał przyszłość w kryminalistyce, ale potrafił działać na nerwy.
– Nie próbowałem.
Kruk zostawił go i przeszedł pod taśmami. Odetchnął głęboko. Stał długą chwilę w blasku światła, atakowany ciekawskimi spojrzeniami zgromadzonych wokół ludzi. Sztuczne światło reflektorów, podobna do dymu mgła nad morzem, chłód i cisza zakłócana jedynie odgłosem łagodnych fal uderzających o brzeg – to wszystko czyniło sytuację nierzeczywistą. Jego życie wyglądało tak, że miał w tej chwili tylko pracę. Jeśli adwokat Zarzeckiego dopnie swego, straci tę pracę. Może stracić również wolność, choć w to akurat nie wierzył. Zych by do tego nie dopuścił.
– Pan komisarz Kruk we własnej osobie – usłyszał znajomy głos, a potem na piasek padł długi cień. – A już się bałem, że pana odsunęli na dobre.
Mężczyzna, który stanął obok Kruka, musiał zadzierać głowę, aby nawiązać kontakt wzrokowy. Miał twarz ze szparkami zamiast oczu i nos poorany czerwonymi żyłkami. Teraz mógł udawać, że to z zimna. Faceta można było nie lubić, ale należało docenić, że potrafił pojawiać się w miejscach i momentach, gdzie go najbardziej nie chciano. A więc dokładnie tam, gdzie on chciał być.
– Tak szybko? – mruknął Kruk, garbiąc się i chowając głowę między ramiona. Było naprawdę zimno.
– Mamy na stronie zakładkę, gdzie ludzie mogą zgłaszać, gdy coś się dzieje w mieście.
– Tak szybko zgłosili?
Mężczyzna uśmiechnął się.
– Prawdę mówiąc, byłem tu szybciej niż policja. Niczego nie dotykałem.
Kruk spojrzał w dół, na czubek jego głowy. Żałował, że takim jak on nie można kazać siedzieć cicho. Z takimi jak on trzeba próbować żyć w zgodzie, jednak komisarz nigdy tego nie umiał.
– A więc przywrócili pana. Będzie pan prowadził śledztwo?
Kruk zawahał się. Byle wzmianka prasowa na ten temat wywoła gwałtowną reakcję nieprzychylnych mu ludzi, a takich nie brakowało. Zostanie odsunięty jeszcze szybciej, niż myślał.
– Zobaczymy.
– Ja bym się cieszył. Uważam, że jest pan świetnym śledczym. A temu Zarzeckiemu się należało. Niech nie będzie taki cudownie niewinny.
– Inaczej pan pisał w Dzienniku.
– Tam pisałem, jak trzeba, teraz wyrażam swoje prywatne zdanie. Tylko panu mogę je zdradzić.
Kruk przygryzł wargi. Dziennikarze śledczy nazywali to chyba „prowokacją dziennikarską”. Twarz Andrzeja Rybińskiego, czołowego dostawcy newsów do miejscowej prasy, sprawiała wrażenie wcielenia szczerości. Nikt nigdy nie był tak szczery, jak on w tej chwili.
– Daj spokój, Rybiński.
Dziennikarz roześmiał się głośno, na co reakcją były oburzone spojrzenia kilku osób. Nawet tego nie dostrzegł. Żył z oburzania ludzi. Oburzenie to emocja, a on na tym żerował.
– Nie pyta pan o denata? – mruknął Kruk.
– Przecież pan jeszcze nic nie wie. Ale cieszę się, że pana widzę. Zaraz zadzwonię do redakcji i każę zmienić nagłówek. Będzie nie tylko trup w worku, ale i brutalny policjant prowadzący śledztwo. To wstrząśnie połową miasta. Ludzie będą się zastanawiać, dlaczego pan jeszcze pracuje i czy ma to związek z tym, że naczelnik Zych to pański dobry kolega. Druga połowa będzie pana bronić, że przecież nic panu jeszcze nie udowodniono. Liczę na mnóstwo komentarzy. Niech pan obserwuje naszą stronę internetową.
Kruk spojrzał na słupy pary unoszące się nad wodą, rozbijane strumieniami światła. Sceneria jak z filmu fantasy.
– Mógłby pan… – Kruk zawahał się, a potem dokończył: – Mógłby pan nie wspominać o mnie?
Rybiński wzruszył ramionami. Poszedł za wzrokiem Kruka i też patrzył w morze.
– Panie Sławku… – odchrząknął. – Przykro mi… Nie mogę. – Powiedział to takim tonem, że Kruk zaczął mu współczuć. – Ale nie wspomnę, że pan o to prosił.
– Rozumiem – odparł komisarz i ruszył w stronę wyjścia z plaży numer 77.
Artykuł na stronie internetowej lokalnego Dziennika był zajadły, ale Rybiński dotrzymał słowa. Nie wspomniał o prośbie Kruka. Pod tekstem rozlewała się rzeka komentarzy. Do tej pory zebrało się ich dwieście sześćdziesiąt trzy.
Gdy tylko Kruk pojawił się na komendzie, Basia Nałkowska z finansowego wskazała mu pokój szefa.
– Czeka.
– Już przyszedł?
– Godzinę temu. Pytał o ciebie.
Trzymała w ręku szklankę z kawą. Zwykła zalewajka, ale Kruk poczuł głód kofeiny. Zych miał u siebie ekspres.
Komisarz pchnął drzwi i wszedł bez pukania.
Marcin Zych, naczelnik wydziału dochodzeniowo-śledczego, siedział za biurkiem i rozmawiał przez komórkę, patrząc w okno. Naprzeciwko rozparł się Paweł Lalkarz i czytał Dziennik. Podniósł wzrok, pstryknął palcami w papier, który zaszeleścił, ze smutkiem pokręcił głową i wrócił do czytania. Kruk bez słowa zbliżył się do stolika z ekspresem. Słuchając wycia urządzenia, a potem patrząc, jak do białej filiżanki spływa kawa, pomyślał, że to najprzyjemniejsza chwila poranka. Kawa w filiżance, pełna kultura. Od tej chwili mogło być tylko gorzej.
– Siadaj, Sławek – powiedział Zych, który skończył rozmawiać, po czym zwrócił się do Pawła. – Wypierdol tę gazetę, co?
– Co się dzieje? – spytał Kruk, siadając.
– Wydaje ci się, że prowadzisz tę wczorajszą sprawę? – spytał Zych głosem tak znużonym, jakby miał za sobą cały dzień pracy na kasie w Biedronce. – Obaj robicie mnie w chuja.
– Przecież ci tłumaczę, że byłem za miastem i poprosiłem Sławka, by pojechał – powiedział spokojnie Lalkarz.
– Jaja sobie robisz? – Zych zrzucił gazetę z biurka, aby wyładować na czymś gniew, ale nie było w tym prawdziwej wściekłości. Raczej rezygnacja. – Siedziałeś w Sopocie, w tej włoskiej pizzerii przy plaży. Może to i inne miasto, ale ledwie kilkaset metrów od miejsca znalezienia ciała.
– Co ty, kurwa, GPS mi założyłeś? – mruknął Lalkarz.
– Jeden z radnych cię widział. Na drugi raz patrz, kurwa, kto siedzi obok ciebie. Ten sam, który zadzwonił dzisiaj do zastępcy komendanta, drąc mordę, że ten bandyta Kruk kręcił się na miejscu zdarzenia.
– Mnie też widział? – spytał Kruk.
– O tym przeczytał w gazecie. Czy ty, kurwa, nie rozumiesz, że od miesiąca chronię twoją dupę, żeby się do niej nie dobrali? Że użyłem wszystkich wpływów, żebym nie musiał cię zawieszać? Kurwa, czy ty masz pojęcie, ile mnie to kosztuje?
– Wczoraj szukałem skradzionego telewizora na melinie.
– I dobrze. To też policyjna robota. Znalazłeś? – Gdy Kruk przecząco pokręcił głową, rzucił ze złością: – Kurwa, i jeszcze nie znalazł! Ty wiesz, co się dzieje na górze, choć dzień ledwie się zaczął?
– Przez ten telewizor?
Zych spuścił głowę. Przez chwilę po prostu tak siedział, wbijając wzrok w biurko.
– Sławek… Bierzesz dwa tygodnie urlopu, należy ci się.
– Nie zrobisz mi tego.
– Weźmiesz urlop, odpoczniesz, może gdzieś wyjedziesz…
– Gdzie?
– W dupę. Mogę dać ci urlop albo cię zawiesić. Teraz już jestem za krótki. Nic do ciebie nie dociera? Jesteś psycholem, który pobił niewinnego człowieka. Od miesiąca ustawia się kolejka ważniaków, z których każdy chce zrobić dwie rzeczy: kazać cię ujebać i polecieć do mediów z informacją, że to on kazał cię ujebać. A wiesz, kto jest samotnym szeryfem, który stoi im na drodze z gołą dupą do kopania i smutną fujarą zamiast colta?
– Ty.
– Ja.
Zapadła cisza. Paweł Lalkarz cicho wstał i podniósł gazetę z podłogi. Takie rzeczy go drażniły. Gdy coś się przewróciło, on musiał to postawić. Jak coś spadło i nikt nie podnosił, on to w końcu robił. Takie zachowanie miało skomplikowaną psychologiczną nazwę, ale Kruk nie potrafił jej zapamiętać.
– Co ja ze sobą zrobię? – spytał.
Marcin Zych przetarł palcami oczy.
– Wciąż nikogo nie masz?
– Nie.
– Przez tyle czasu…
– Nie mam.
– To słuchaj. Wykorzystaj ten czas, aby znaleźć kobietę. Miłą, ładną, z zasadami… Zresztą… Wszystko jedno, byle cię kochała. Mam być twoją swatką? Paweł, przejmujesz sprawę.
Lalkarz wzruszył ramionami, pokiwał głową w milczeniu.
– Może się z tego zrobić gruba rzecz – rzekł Zych. – Ktoś wrzucił faceta do worka i utopił w morzu. Jak jeszcze się okaże, że to nie patologia, albo że facet żył, gdy topiono worek, będzie hałas. Załatw tę sprawę jak należy i stań się sławniejszy od Sławka. Żeby, kurwa, na nim przyschło.
– To może być trudne – wtrącił Kruk. – Ten chujek z gdyńskiej kancelarii robi zamieszanie. Wszędzie trąbi, że zaraz kieruje sprawę do sądu.
– Byłeś u Guglewicza?
– Jebany zdzierca.
Zych rozłożył ręce.
– Ktoś z głową musi cię bronić.
– Ktoś się znajdzie, byle tańszy.
– Walczak? Mówię ci, idź do Guglewicza, a ja pogadam z nim znowu. Może jeszcze coś spuści.
Kruk dopił kawę i wstał.
– Mam urlop. Nie muszę cię dzisiaj słuchać.
– Idź do Guglewicza, to nie jest zabawa – usłyszał za sobą znużony głos, gdy wychodził.
Kruk nie miał pretensji do Zycha. Marcin zrobił, co mógł, a nawet więcej. Znali się od dziecka. Mieszkali w tym samym falowcu na Przymorzu jeszcze w czasach, gdy wycieczki przyjeżdżały go oglądać. Drugi co do długości blok mieszkalny w Europie, szesnaście klatek schodowych, jedenaście kondygnacji, sześć tysięcy mieszkańców w czasach świetności. Sławek mieszkał najbliżej plaży, Paweł mniej więcej pośrodku. Marcin w ostatniej klatce od strony miasta. Był najmłodszy. Gdy chodzili na plażę pić piwo, Marcin musiał nieść siatkę z butelkami, płacąc tym za przywilej przebywania ze starszymi kolegami. Poza tym był bratem Emilii…
Nikt z nich nigdy nie marzył, by być policjantem. Sławek poszedł na filozofię, Paweł wybrał biologię, a Marcin po liceum i wojsku rozpoczął pracę jako handlowiec w firmie z klimatyzatorami należącej do jego ojca. Gdyby nie Emilia, ich drogi pewnie by się rozeszły.
A potem z Emilią stało się to, co się stało, i wszyscy trzej wstąpili do policji. Tylko że Marcin nie nosił już za kolegami siatki. Okazało się, że także w policji liczyły się talenty handlowca. Z upływem lat Marcin awansował, przeszedł do Wojewódzkiej i ściągnął tam kolegów.
Kruk pomyślał, że dziś sam poniesie siatkę. Wracając do domu, do tego samego falowca, z którego koledzy dawno się wyprowadzili, zajedzie do Leclerca. Kupi piwo. Siądzie przed telewizorem, zacznie otwierać butelki jedną po drugiej, i będzie mógł zastanowić się, jak spędzić dwa tygodnie życia, na które nie miał żadnego pomysłu.
Dwa tygodnie bez pracy, których panicznie się bał.
Marta Krynicka wcześnie odkryła, jakie wrażenie robi na chłopcach. Nauczył ją tego Waldek Banach, największy łobuziak w piątej klasie podstawówki, którego trzymała na dystans mimo jego nieustannych zalotów, polegających na ciągnięciu za włosy i podstawianiu nogi. Pewnego dnia po lekcjach zamknął najbliższą przyjaciółkę Marty, Malinę, w toalecie dla chłopców, dokąd zwabił ją w sobie tylko znany sposób. Być może wystarczyło, że ją poprosił, by przyszła.
Malina miała tego dnia nocować w domu Krynickich, więc Marta najpierw czekała w szatni, a potem zaczęła jej szukać.
Przez ponad godzinę Waldek pomagał Marcie w poszukiwaniach. Biedna Malina siedziała przez ten czas na zamkniętej klapie sedesu, wstydząc się zawołać po pomoc. Marta pamiętała, jak szczere było zatroskanie Waldka, z jakim wyrazem twarzy patrzył jej w oczy, jak delikatnie brał ją za rękę, prowadząc przez szkolne piwnice, bo z pewnością tam mogła zagubić się koleżanka. Marta czuła satysfakcję, że zaangażowała klasowego egoistę do szczytnego zadania, i z przesadną wiarą w ludzi, właściwą dwunastolatkom, uznała, że posiadła zdolność do wydobywania z chłopców ich najlepszych cech.
Gdy przechodzili przez chłodne podziemia, Waldek mocno ściskał jej dłoń, a ona czuła lęk, i pewnie z powodu tego lęku zgodziła się, by ją pocałował. Wcale nie miała na to ochoty, ale otaczające ich mury z czerwonej cegły działały przytłaczająco. Nagle się przestraszyła, żeby jej tam nie zostawił. Nie ośmieliła się zaprotestować, gdy pocałował ją potem w pustej sali gimnastycznej.
Czar prysł, gdy woźny uwolnił zamkniętą Malinę i wszystko się wydało. Marta była tak zła, że przez najbliższy tydzień nie odzywała się do Waldka. Po tym czasie wcale jej nie przeszło. Czuła się wykorzystana i upokorzona. Pragnęła zemsty.
Na łobuza z klasy piątej najlepszy był łobuz z klasy szóstej. Obiecała Karolowi Czajkowskiemu, ponuremu grubasowi z biednego domu, który zabierał innym dzieciom kanapki, że jak zbije Waldka, ona pokaże mu majtki.
Ta rzucona na próbę i raczej wyważona obietnica wywołała entuzjastyczną reakcję. Karol wypełnił zadanie sumiennie. Waldek dostał za swoje, a jego pogromcę zawieszono w prawach ucznia na dwa tygodnie. Trzeba przyznać, że grubas zachował się jak należy i nie pisnął słowem o sprawczej roli Marty w pobiciu.
Gdy w końcu wrócił do szkoły i zażądał obiecanej zapłaty, Marta stanowczo odmówiła. Zagroziła, że poskarży się nauczycielom, a jeśli to nie wystarczy, także rodzicom. Jej ojciec był już wtedy w drodze na ważne stanowiska, a także zasiadał w radzie rodziców, zaś ojciec Karola pracował fizycznie w stoczni i nie przychodził na wywiadówki. Z tej konfrontacji chłopak nie mógł wyjść zwycięsko. Zapamiętała nienawiść w jego oczach.
Tamta sytuacja nauczyła Martę kilku rzeczy. Że podoba się chłopcom i że za najpiękniejszymi uczynkami Waldka mogą kryć się najpodlejsze motywy. Że zemsta smakuje słodko i że najwyższą formą zemsty jest sprawiedliwość, bo za sprawiedliwość uważała wyrównanie przez nią rachunków. Że nienawiść nie znaczy nic, jeśli ustawisz człowieka na straconej pozycji. I że wszystko może ujść jej na sucho.
Niewykluczone, że tego rodzaju doświadczenia ze szkoły podstawowej miały wpływ na decyzję, jaką podjęła wiele lat później, wybierając zawód.
Została prokuratorem.
Od czasów dzieciństwa jej biegłość w wykorzystywaniu ludzi wzrosła. Patrząc teraz w oczy naczelnika wydziału dochodzeniowo-śledczego, starała się przybrać taki wyraz twarzy, jakby obchodziło ją, co powie na jej prośbę. W rzeczywistości karty zostały dawno rozdane i jego zgodę miała w kieszeni. Jeśli nie wyrazi jej podczas tego spotkania, zrobi to później, gdy odbierze kilka pilnych telefonów.
Jej zadaniem – rolą do odegrania – było przyjść dzisiaj tutaj, wypić kawę z białej filiżanki, uśmiechnąć się kilka razy i wypowiedzieć prośbę na głos. Potem zadziała mechanizm, który uruchomiła.
– Wydaje się pan zaskoczony – powiedziała.
– To prawda. Nie rozumiem.
– Prokurator Zieliński przekazał mi śledztwo, a ja wolę sama dobierać sobie ludzi.
W jego oczach widziała pytanie, dlaczego Zieliński zostawia sprawę, która miała potencjał stać się jedną z głośniejszych w ostatnich latach. Mogła odpowiedzieć Zychowi, że dlatego, bo tak sobie zaplanowała. Nie, nie mogła mu tego powiedzieć.
– No cóż, komisarz Kruk nie ma ostatnio najlepszej prasy. Czeka go sprawa o brutalność…
Wykonała niedbały gest, oślepiając Zycha rubinem wypielęgnowanych paznokci. Przesunęła dłoń, a jego wzrok popłynął za blaskiem jej palców. Każdy z nich daje się prowadzić.
– Tak, słyszałam. Te zarzuty cały czas wiszą w powietrzu, ale do sądu wciąż nic nie wpłynęło, prawda?
Dostrzegła drgnięcie jego twarzy. Wiedziała, że on i Kruk to starzy koledzy. Zrobiła dogłębne rozeznanie. Ich przyjaźń także była częścią jej planu.
– Zakon… – odchrząknął – to znaczy Biuro Spraw Wewnętrznych wstrzymuje się z rozstrzygnięciem. Czekają na oskarżenie cywilne. Trudno powiedzieć, jak to się wszystko skończy. W tej chwili Kruk jest na urlopie.
– Wyjechał?
– Nie wiem.
– Popytałam trochę. Nie wyjechał.
– Skąd więc to pytanie?
Uśmiechnęła się.
– Przepraszam. Czy pan nie chce, by Kruk wrócił do pracy?
– Nie.
– Dlaczego?
– Niech odpocznie, uporządkuje swoje sprawy. W tej chwili praca w świetle reflektorów może mu nie wyjść na dobre.
Choć jego ewentualna odmowa podczas tego spotkania nie miała znaczenia, Martę zaciekawiło, że odrzuca propozycję, która dla jego kolegi, o którego dbał, była szansą na odbicie się od dna.
– Rozumiem – powiedziała. – W każdym razie proszę się nad tym zastanowić.
Uśmiechnęła się jeszcze raz i wykonała gest, jakby zamierzała podnieść się z krzesła. Za oknem padał śnieg, rzadkość tej zimy.
– Dlaczego? – zapytał nagle.
– Słucham?
– Dlaczego właśnie on?
– Bo jest dobry.
– Komisarz, który obecnie prowadzi tę sprawę, też jest dobry.
Zawahała się.
– Ale media nie poświęcają mu tyle uwagi. Ta sprawa to bomba, a po zdjęciu Kruka z nagłówków jakby przycichła.
Sprawdziła, jakie wrażenie wywarła. Naczelnik przymrużył oczy. Kąciki ust mu opadły. Odgadła, co myśli. Uznał, że ona chce wykorzystać medialność Kruka, niezależnie od powodu tej medialności, jako katapulty do wystrzelenia banera „Prokurator Marta Krynicka” ku światłu. Przez moment nie potrafił ukryć niechęci.
Zachciało jej się śmiać. Prostolinijne, porządne chłopaki z Przymorza.
Chrząknął i powiedział:
– Proszę dać mi czas. Muszę to przemyśleć i spotkać się z prowadzącym sprawę komisarzem. Raczej nie mamy zwyczaju zmieniać prowadzących śledztwo.
– Bardzo panu dziękuję.
I wtedy zrozumiała, czemu Zych nie zgodził się od razu.
Nie oddawał niczego za darmo.
Negocjował.
Obudziło go walenie do drzwi. Usiadł na łóżku i chwilę tak siedział, słuchając. Wstał, przydeptując pustą puszkę na podłodze, aż zgrzytnęło zgniatane aluminium. Otwierając oczy tylko na tyle, żeby nie uderzać się o ściany, powlókł się do drzwi. Walenie się nasiliło.
– Otwieraj, Sławek.
Przytłumiony głos wydał mu się znajomy. Kruk odryglował zamek i wpuścił Maszyńskiego. Cofnął się, bo w ciasnym korytarzu mogło od biedy minąć się dwóch ludzi, ale nie wtedy, gdy jednym z nich był ktoś gabarytów Radka.
– Domofon ci nawala – mruknął Maszyński. – I komórka.
Kruk ruszył do większego z dwóch pokoi, które składały się na jego mieszkanie. Do salonu, jak go nazywał, gdy chciał się z siebie pośmiać. Miał wrażenie, że ktoś nadal dobija się do drzwi wejściowych, ale to już działo się w jego głowie. Walnął się na kanapę. Maszyński odsłonił rolety i otworzył okno.
– Jebie tu jak w gorzelni. – Popatrzył na puste puszki i butelki po piwie walające się na stole i podłodze. – Przecież ty nie pijesz.
– Nudziło mi się. Która godzina?
– Jedenasta.
Kruk pomyślał, że przynajmniej poranek ma już z głowy. Dostrzegł w drugim końcu pokoju do połowy pełną butelkę z wodą mineralną. Fajnie byłoby się do niej dostać, ale żeby miał się podnieść i iść po nią… taki wysiłek nie wchodził w rachubę.
Maszyński zorientował się i podał mu butelkę.
– Widziałem, jak ludzie tak się zachowywali, gdy sypały im się małżeństwa. Ale nie dlatego, że dostali urlop.
– To mój urlop.
– Właśnie się skończył. Naczelnik Zych chce, żebyś przyjechał na komendę. Nie mógł się dodzwonić.
– Komórka się rozładowała.
– Tak to skomentował: „Pewnie komórka mu się rozładowała, i nie można mieć o to do Sławka pretensji, bo jest na urlopie”.
Kruk wypił całą wodę z butelki i wreszcie zaczął się budzić. Głośno odetchnął.
– Cześć, Radek. Miło, że wpadłeś.
– Zrób kawę.
– Jak będziesz robił sobie, zaparz i dla mnie. Po co mam jechać na komendę?
– Do pracy – odparł Maszyński i poszedł do kuchni.
Kruk w końcu zmusił się, by się podnieść. Doczłapał do łazienki i wziął prysznic. Wycierając włosy, przyglądał się w lustrze swojej twarzy i uznał, że choć parszywie się czuje, wcale tego po nim nie widać.
Poszedł do sypialni, ubrał się i wrócił do salonu, gdzie Maszyński oglądał Polsat i pił kawę. Stał tam też wielki parujący kubek dla Kruka, a on zaczął pić małymi łykami.
– Co w firmie?
– Nie masz internetu? Kurwa, nie najlepiej wyglądasz. Ty nie nadajesz się na picie. – Gdy Kruk milczał, Maszyński dodał: – W tej sprawie, co ją Dentysta prowadzi, zidentyfikowali trupa. Jakiś doktor historii z uniwersytetu.
– Już wiedzą?
– Miał przy sobie komplet dokumentów. Miał nawet kluczyki do auta. Nieźle, co? Dentysta znalazł jego matkę. Nie ciągnął jej na identyfikację, bo jest delikatny. Zamiast tego dotarł do dentysty faceta i zrobili analizę zębów. Dentysta dotarł do dentysty. No, a jak już jesteśmy w okolicach ust, to tam było grubo.
Maszyński zapatrzył się w ekran telewizora. Pokazywano tłumy uchodźców na ulicach jakiegoś niemieckiego miasta. Pokręcił głową.
– Myślisz, że nas też zaleją?
– Co znaczy, że było grubo?
– Do ust faceta częściowo wpełzł wąż i tam zdechł. W worku były jeszcze dwa inne, tego samego gatunku. Zaskrońce. Ktoś upchnął faceta do wora i wrzucił mu do towarzystwa żywe węże… Medyk uważa, że ofiara też jeszcze żyła, gdy wrzucano worek do morza. Paskudna sprawa. Teraz to już jest sto czterdzieści osiem.
Kruk miał zwyczaj wyobrażania sobie, co czuły ofiary przestępstw. Nie robił tego z własnej woli. Nienawidził, gdy to się działo, ale nie potrafił nic na to poradzić. Teraz przez moment wydało mu się, że jest zamknięty w skórzanym worku, nic nie widzi oprócz przerażająco białych błysków, które wyświetla jego własny mózg, czuje uderzenia fal, słyszy huk wiatru, a wokół niego kłębią się węże. Bije rękami i nogami, krzyczy, ale i tak wie, że to na nic. Worek zanurza się w morzu, napełnia się wodą, która go pochłania. On jeszcze ma w płucach resztkę tlenu. Wstrzymuje oddech najdłużej, jak może, trwa to wieczność… jednak tego rodzaju wieczność kiedyś się kończy. Jego usta otwierają się same, by gwałtownie zaczerpnąć powietrza. Ale nie ma powietrza, jest tylko napierająca woda, która wdziera się do gardła i którą wciąga do płuc… w bólu. Wstrząsają nim konwulsje, gdy połyka coraz więcej wody i napełnia nią żołądek. W jednym przeraźliwym błysku świadomości dociera do niego, że zaczęło się umieranie. I że właśnie przekracza granicę.
Czasami, jeśli zbyt głęboko wnikał w takie wyobrażenie, budził się w nim gniew. I bywało, że ten gniew przejmował nad nim kontrolę. Gówno prawda, że człowiek kieruje własnym życiem. Kierują nim impulsy, nad którymi nie ma panowania. I trzeba ponosić tego konsekwencje.
– To od początku było sto czterdzieści osiem – rzekł Kruk.
Kruk miał przez chwilę wrażenie, że jego wolne dni w ogóle się nie zdarzyły. Marcin Zych siedział za biurkiem, Paweł Lalkarz ziewał na krześle. Nie było tylko gazety.
– Jak urlop? – spytał Zych.
– Świetnie się bawię.
– Poznałeś kogoś?
– Codziennie mam inną dupę.
Naczelnik pokręcił głową.
– Matylda mówi, że samotność ci nie służy. Że ty jesteś takim typem, który szuka samotności i znajduje ją, ale na własną zgubę.
Marcin Zych często przytaczał słowa żony. Ona także pochodziła z Przymorza, tylko z innego falowca. Kiedyś podkochiwała się w Sławku, a gdy nie reagował, wybrała sobie za cel Marcina. On też nie reagował, ale w jego przypadku Matylda się uparła. Kiedy kobieta się uprze, niewiele można poradzić. Pobrali się jeszcze w czasach, gdy Marcin pracował u ojca. Przez lata wiele się zmieniło. Matylda stała się zaciętym wrogiem Sławka, uważając, że gdyby nie jego wyskoki, które Zych musiał tuszować, mąż dawno zostałby komendantem. Kruk wiedział, że Matylda miała rację. Nie wiedział tylko, co Marcinowi by z tego przyszło. Po co być komendantem? Kruk by nie chciał. Ale to pewnie dlatego, że nie posiadał ambicji.
W tym Matylda miała identyczne zdanie, jak była żona Kruka.
– Pozdrów Matyldę. Co u niej słychać?
– Przejdźmy do rzeczy. – Zych zmarszczył czoło. – Zieliński oddał sprawę zabójstwa tego mężczyzny w worku koleżance. Jak się nazywała ofiara? Raczyński?
– Stefan Rakowiecki – odparł Lalkarz, wyraźnie zdziwiony. – Nic o tym nie wiem.
– Przejęła to prokurator Marta Krynicka. Jest młoda, ledwo po asesurze. Zupełnie zielona, a mimo to dostała sprawę. Dziwne, prawda? No to poszperałem trochę na jej temat. Jest córką pewnego niezależnego senatora. To znaczy senator mówi o sobie, że jest niezależny. Często pokazują go w telewizji. Elegant. Może widzieliście?
Paweł zabębnił palcami po stole.
– Czuję, że zaraz wyskoczysz z czymś jeszcze.
– Ona chce pracować ze Sławkiem. – Zych westchnął ciężko. – Nalega, żeby to on zajął się śledztwem.
– Zaraz. – Lalkarz uniósł rękę. – Coś tu jest posrane. Najpierw wmuszasz we mnie to śledztwo, a teraz mi je odbierasz?
– Naciski z góry. – Zych wskazał na sufit. Piętro wyżej swoje biuro miała Monika Paczyńska od psychologów, najmilsza i najcichsza dziewczyna w całej komendzie. Mógł sobie wskazywać, ale z pewnością nie ona naciskała.
Lalkarz skinął głową. Twarz miał bez wyrazu. Zych bawił się piórem marki Parker, które dostał od kolegów na ostatnie urodziny. Odłożył je. Zastanowił się i znowu je podniósł.
– Pawełku, gdybyś tak znalazł jakiś powód, dla którego musisz odpuścić tę sprawę i prosisz o przekazanie… – wyrzucił z siebie, wzdychając.
– Mam trochę zaległego urlopu. Ci z kadr nie dają mi spokoju.
Zych nie sprawiał wrażenia, że ten powód go olśnił, ale ostatecznie skinął głową.
– Co to znaczy, że ona chce ze mną pracować? – spytał Kruk.
– Właśnie to. Przyszła tu, powiedziała, że chce Kruka, wyszła i rozdzwoniły się telefony.
– Czemu ja?
– Wygląda mi na taką, co chce się spełnić medialnie. Prasa będzie pisać o tobie, wspomną i o niej. Jest kurewsko atrakcyjna. Atrakcyjna, bo świetnie wygląda i się nosi. Kurewsko, bo właśnie to wyziera jej z oczu. Uważaj na nią. Może bierze Kruka po to, by tego Kruka medialnie wypierdolić w kosmos. Zieliński formalnie ją nadzoruje, ale jak z nim jest, sami wiecie.
– Medialnie wypierdolić – powtórzył Lalkarz i pokręcił głową. – Poetyckie. Przemawia do mnie.
– A może ma twoje zdjęcie nad łóżkiem? – Zych wyszczerzył zęby do Kruka. – To z Dziennika z zeszłego roku, gdzie chcesz dać w zęby dziennikarzowi. Przecież nie można tego wykluczyć.
Lalkarz roześmiał się, ale Kruk nie. Zapadła cisza, którą przerwał Zych:
– No tak… Dziękuję wam, panowie.
Wyszli. Lalkarz wyjął paczkę L&M-ów. Gapiąc się w naklejoną na ścianę tabliczkę z zakazem palenia, wsunął jednego do ust i przetrząsał kieszenie w poszukiwaniu zapalniczki.
– Trzymaj się tej małej – rzekł. – Zrobisz karierę.
– Dzięki za radę, Pawełku. Wpadnę do ciebie zabrać papiery.
Lalkarz wzruszył ramionami i oddalił się, zapalając L&M-a. Nie odwracając głowy, powoli uniósł rękę z dymiącym papierosem i pogroził nią Krukowi.
Kiedy Kruk dostał akta sprawy, nie spodziewał się, że tyle tego będzie. Od znalezienia zwłok upłynęło kilka dni, a papiery piętrzyły się na biurku, jakby ktoś obrabował archiwum.
– Zebrałem akta z zaginięcia Rakowieckiego – wyjaśnił Lalkarz – a także z samobójstwa jego ojca z końca sierpnia i wypadku brata. Pomyślałem, że to może mieć związek.
Kruk z niedowierzaniem dotknął sterty teczek.
– Pomór w rodzinie?
– Matka żyje. Byłem z nią dziś umówiony na spotkanie o czwartej, ale teraz jestem na urlopie.
– Przyjdzie na komendę?
Lalkarz spojrzał na niego w taki sposób, że Kruk stracił nadzieję.
Paweł z grubsza wprowadził go w temat i poszedł sobie. Kruk kupił trzy gazowane wody mineralne w automacie na dole, usiadł w swoim pokoju i zaczął czytać.
Stefan Rakowiecki był doktorem habilitowanym historii. Wykładał na uniwersytecie. Trzydzieści sześć lat, nieżonaty, od niedawna zamieszkały w Albatross Towers przy Rzeczypospolitej. Mieszkanie 72 m² tylko częściowo na kredyt. Jeździł fordem mondeo z 2014 roku. Narzeczona, Adela Winiarska. Znali się dwa lata. Nie widziała go w dniu zaginięcia.
Zaginięcie odkryto w środę 18 listopada 2015 roku w związku z tragicznym wypadkiem jego brata Łukasza, który poniósł śmierć na obwodnicy Trójmiasta staranowany przez litewskiego kierowcę TIR-a. Matka usiłowała powiadomić o tym Stefana. Na uniwersytecie dowiedziała się, że nie pokazał się od kilku dni i nikomu nie udało się z nim skontaktować.
Nie zareagował na telefon od matki. Dzwoniła na domowy telefon stacjonarny. Stefan był w pewien sposób staromodny. Nie miał komórki, konta na Facebooku, Twitterze ani Instagramie. Gdy poszła do jego mieszkania, odkryła, że dokonano włamania. Włamywaczem musiał być profesjonalista, który robotę wykonał z gracją, niemal nie zostawiając śladów na antywłamaniowych drzwiach. Tę grację stracił wewnątrz. Mieszkanie zostało wywrócone do góry nogami.
Wanda Rakowiecka, wciąż półprzytomna z powodu śmierci młodszego syna, udała się na policję z informacją o włamaniu i zaginięciu starszego. Kruk pomyślał, że pewnie z powodu tego włamania zaginięcie od razu dostało kategorię pierwszą.
Wkrótce po podaniu informacji do publicznej wiadomości na policję zgłosił się pracownik banku z Wrzeszcza. Poinformował, że Stefan Rakowiecki był w ich placówce w piątek 13 listopada. Podjął sto tysięcy złotych, wszystkie swoje oszczędności.
Dzięki tej informacji udało się zabezpieczyć nagranie z monitoringu bankowego z krytycznego dnia. Kruk obejrzał film dwukrotnie. Stefan Rakowiecki wszedł do placówki o godzinie 16:05. Ubrany był w lekką kurtkę, bo dzień był ciepły. Wypłaty powyżej 10.000 euro należy zgłaszać z wyprzedzeniem, więc urzędniczka bankowa była przygotowana na jego wizytę. Zaprowadziła go do osobnego pokoju, gdzie kasjerka przyniosła żądaną kwotę i dokonano jej przeliczenia. Rakowiecki sprawiał wrażenie trochę zdenerwowanego. Świadczyły o tym zbyt gwałtowne momentami gesty i wymuszony uśmiech.
Kruk sięgnął po dołączone do akt zdjęcie, aby lepiej przyjrzeć się twarzy. Na fotografii, znalezionej przez policję w mieszkaniu Rakowieckiego, widniał ten sam wymuszony uśmiech. Widać facet tak już miał. Był chyba przystojny, o ile Kruk znał się na takich rzeczach, choć rysy miał ostre, a brwi schodziły ku nasadzie nosa, jakby chciały się tam zderzyć. Włosy krótkie z pierwszym pasmem siwizny. Nie budził specjalnego zaufania. Jeśli facet umiał być sympatyczny, to pewnie na innym zdjęciu.
Rakowiecki spędził w banku dwanaście minut. O 16:17, z kwotą stu tysięcy złotych w wewnętrznych kieszeniach przedłużanej kurtki, opuścił placówkę. Kamera zewnętrzna zarejestrowała jeszcze, jak wsiada do zaparkowanego przed wejściem forda i odjeżdża. Wtedy ostatni raz widziano go żywego. Zniknął wraz z samochodem.
Policja podejrzewała, że Stefan Rakowiecki wybrał pieniądze, aby wyjechać i nie zostać znaleziony. Mogło to mieć związek z długami i samobójstwem jego ojca. Długi, jak wynikało z akt, mogły przejść z ojca na syna.
Nie mniej prawdopodobna była jednak hipoteza, że Stefana zabito w celach rabunkowych. Ktoś go wypatrzył, że pobiera większą ilość pieniędzy, lub też wiedział o tym wcześniej, pojechał za nim i zrabował zarówno pieniądze, jak i samochód. Prawdopodobnie Stefan został zamordowany. Ale wtedy to było tylko przypuszczenie.
Przy zwłokach oprócz kluczyków do samochodu, dowodu osobistego, prawa jazdy i kart płatniczych, znaleziono także klucze do mieszkania. Włamania i zabójstwa nie dokonał więc raczej ten sam sprawca. Włamywacz przetrząsnął mieszkanie, ale nie tknął drogiego kina domowego, aparatu za trzy tysiące ani laptopa. Szukał czegoś innego.
Kruk przejrzał raport z sekcji. Medyk sądowy dość ogólnikowo określił, że ciało pozostawało w wodzie kilka tygodni. Za to kategorycznie wykluczył, że śmierć nastąpiła przed utopieniem worka z denatem. Jako przyczynę zgonu wpisał „utonięcie w wodzie morskiej”.
Krukowi wystarczyły te wnioski. Darował sobie wgłębianie się w umiejscowienie plam opadowych, zaawansowanie zmian gnilnych oraz wyczerpujący opis stanu skóry, z której nastąpiło całkowite ześliźnięcie naskórka. Przemknął wzrokiem po danych z ważenia płuc, identyfikacji zawartości żołądka, po raporcie z badania dodatkowego na obecność okrzemek w narządach wewnętrznych i po całej reszcie tego typu rzeczy.
Zainteresowała go dopiero informacja, że ślady na nadgarstkach denata dowodzą, że miał skrępowane ręce. Użyto do tego sznurówek z jego butów. Sznurówki znaleziono luzem, a więc Rakowiecki zdołał pozbyć się więzów, będąc już w worku.
Doszło też do złamania obu kości prawego przedramienia, prawdopodobnie w wyniku urazu bezpośredniego. Być może denat został przed śmiercią uderzony i próbował zasłonić się ręką. W jego ustach odnotowano obecność niejadowitego węża z gatunku Natrix natrix długości jednego metra trzydziestu centymetrów. Wąż musiał dostać się do ust już po zgonie Rakowieckiego. W worku znajdowały się także dwa inne zaskrońce tego samego gatunku.
Krukowi zostało niewiele czasu do spotkania z Wandą Rakowiecką, ale zdążył jeszcze pobieżnie przejrzeć akta ojca i brata Stefana.
Gdy dziesięć po czwartej parkował samochód przed siedmiopiętrowym blokiem na Chałubińskiego, zapadał zmrok, a on myślał o tym, co wyczytał w aktach samobójstwa Marka Rakowieckiego. Wyglądało na to, że Stefan nienawidził ojca. Łukasz, młodszy syn, zeznał na policji, że starszy brat ponosi odpowiedzialność za śmierć ojca.
I że Stefan nie zasługuje, by żyć.
[1]Oba cytaty za: Maciej Jońca Poena cullei: kara czy rytuał? Zeszyty Prawnicze 5/1, 83-100, 2005.
Opracowanie graficzne okładki: Emotion Media
Redaktor prowadzący: Grażyna Ordęga
Opracowanie redakcyjne: Jakub Sosnowski
Korekta: Małgorzata Narewska
© 2017 by Piotr Górski
© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o.Warszawa, 2017
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie. Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
Ilustracja na okładce: Shutterstock, 123r.com.
Wszystkie prawa zastrzeżone.
HarperCollins Polska sp. z o.o.
02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B lokal 24-25
www.harpercollins.pl
ISBN: 978-83-276-3125-1
Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.