Pułapka na szczury - Piotr Górski - ebook + książka

Pułapka na szczury ebook

Piotr Górski

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W altanie śmietnikowej na gdańskim osiedlu zostają znalezione poćwiartowane zwłoki. Prowadzący śledztwo komisarz Sławomir Kruk przypuszcza, że zmarły padł ofiarą zemsty za coś, co wydarzyło się dwadzieścia lat wcześniej.
Gdy Kruk odkrywa, co się wtedy stało, zaczyna sprzyjać zabójcy. Wkrótce znika drugi uczestnik wydarzeń sprzed lat, a Kruk, zamiast skupić się na poszukiwaniach, sabotuje własne śledztwo.
Jednak podwładna z jego grupy zadaniowej, Krystyna Bielińska, rozpoznaje intencje komisarza. Nie zamierza pozwolić, żeby Kruk przymykał oczy na kolejne zabójstwa. Otwarcie występuje przeciwko niemu i żąda, by działał w obronie życia i prawa.
Kruk gardzi tymi, o życie których toczy się gra.
Tym gorzej dla nich.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 435

Oceny
4,5 (147 ocen)
93
39
13
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kati2001

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zawsze świetna. Mam nadzieję, że będzie jeszcze jakaś część przygód Kruka.
10
AAJac

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja
00
Logana

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
Dolores1890

Nie oderwiesz się od lektury

Od pierwszego zdania mnie wciągnęła! Gorąco polecam!
00
angibangi

Nie polecam

Porażka i nuda . moje drugie spotkanie z Górskim i to już ostatnie. Nie zgrywamy się wcale
00

Popularność




Opracowanie graficzne okładki

Emotion Media

Ilustracja na okładce

iStock; 123RF

Redaktor prowadzący

Alicja Oczko

Opracowanie redakcyjne

Jakub Sosnowski

Korekta

Sylwia Kozak-Śmiech

© 2023 by Piotr Górski

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o.,

Warszawa 2023

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

ul. Domaniewska 34a

02-672 Warszawa

www.harpercollins.pl

ISBN: 978-83-276-9949-7

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek

Prolog 1

Krystian Brandt się spóźniał i nie odbierał telefonów od żony, a ona robiła, co mogła, aby zatrzeć złe wrażenie. Usta jej się nie zamykały. To czyniło sytuację jeszcze bardziej nieznośną.

Dominika Wola-Karłowicz spojrzała na zegarek.

– Pani męża musiało zatrzymać coś ważnego.

Żona tamtego miała dość. Rozejrzała się bezradnie po restauracji, może spodziewając się, że facet wyskoczy spod stolika i zapanuje radość. Przygarbiła się. Mięśnie mimiczne jej twarzy rozluźniły się, naprężona przez lekarzy skóra lekko opadła, w rysach uwidoczniło się znużenie.

– Mam nadzieję, że przejechał go autobus i połamało mu nogi – rzekła cicho. – W innym przypadku urwę mu jaja.

Po raz pierwszy tego wieczoru Dominika poczuła sympatię do tej kobiety, ale to szybko minęło, bo tamta znowu wzięła się w garść, wyprostowała się i wyciągnęła dłoń po goblet z wodą Perrier.

Na palcu miała złoty pierścionek z drobnym brylantem i otoczką w kształcie serca. Dominika kiedyś też miała taki, bardzo podobny, może taki sam. Niemożliwe, że taki sam. Tamten był wykonany na zamówienie.

Tylko dlatego Dominika jeszcze czekała. Spóźnienie i brak kontaktu były oznaką lekceważenia, a ona nie przywykła, by ją lekceważyć. Fundusz, który reprezentowała, specjalizował się w wyciąganiu z kłopotów podupadających przedsiębiorstw. Dominika miała wiele do powiedzenia w kwestii tego, w co inwestowali, i to ona zazwyczaj się spóźniała.

Ale tego wieczoru tkwiła w tej francuskiej restauracji nad Motławą z widokiem na Filharmonię Bałtycką, czekała na jakiegoś nieistotnego klienta, słuchała paplania jego żony, bo miała nieodparte wrażenie, że to nie tylko taki sam pierścionek, ale że to ten sam.

„Na pamiątkę”, zabrzmiał w jej uszach szept sprzed lat i poczuła zimno przenikające przez skórę.

– Śliczny – powiedziała, wskazując pierścionek.

Kobieta, która nazywała się Zuzanna Brandt, spojrzała na nią z wdzięcznością.

– Prezent od męża.

– Przynajmniej daje piękne prezenty.

Zuzanna Brandt roześmiała się nieco zbyt hałaśliwie. Dominika wiedziała już, że będzie tu siedzieć nawet do jutra, aby poznać tego człowieka. To nie może być ten sam pierścionek, powtarzała sobie w myślach. Nie bądź głupia, takie rzeczy się nie zdarzają.

W końcu pojawił się w drzwiach i skinął na kelnera, o coś pytając. Dominika zorientowała się, że to on, bo Zuzanna aż podskoczyła na krześle. Kelner poprowadził go do stolika.

– Krystian Brandt. Przepraszam za spóźnienie – powiedział facet i wyszczerzył zęby. Tyle miał na ten temat do powiedzenia.

W średnim wieku, ubrany jak należy, uśmiech lekko cwaniacki. Ucałował żonę, Dominika podała mu rękę, nie wstając, a on uścisnął ją lekko.

Poczuła ulgę. Właściwie czego się spodziewała? To nie ten pierścionek i nie ten facet.

– Co zamawiamy? – rzucił w przestrzeń.

– Na to trochę za późno – odparła Dominika.

– Mam rozmawiać o interesach na głodnego?

– Mógł pan zjeść hamburgera po drodze.

Roześmiał się.

– Podoba mi się, jak traktujecie kontrahentów. Spóźniłem się pół godziny, a pani jeszcze tu jest. Nawet jeśli się nie dogadamy, polecę was znajomym.

Czy to ten głos, który zapamiętała? Złapała się na tym, że usiłuje porównać go z głosem z koszmarów. Dlaczego? Przecież już ustaliła, że to nie ten facet.

Ale serce biło jej szybko, niemal wyrywało się z piersi, więc to jednak mógł być ten głos.

– Jestem tu, bo pańska żona zajęła mnie rozmową. Umie interesująco prowadzić konwersację.

– Tak? – Na twarzy Brandta odbiło się szczere zdumienie. Popatrzył na żonę, potem na Dominikę. – No dobra, niech mnie pani przekona, żebym pozwolił wam zainwestować w naszą firmę.

Powinna pożegnać się i wyjść. Zamiast tego wytrzymała jego spojrzenie i powiedziała:

– Niech mnie pan przekona, żebym chciała w nią zainwestować.

– Dobre sobie. Nie jesteście jedyni do tego tortu.

Kelner przyniósł kartę dań. Dominika podziękowała, ale Brandt wziął kartę i zamówił dla siebie i żony.

– W Cendrowski Investments nie ustawiamy się w kolejkach z innymi – rzekła Dominika. – I mamy bardzo kategoryczne kryteria, którymi się kierujemy.

– Takie chcecie sprawiać wrażenie.

Rozparł się na krześle, prawą dłonią zaczął wybijać na stole jakiś rytm. Przynajmniej jeszcze nie ziewał ostentacyjnie.

Brandt nie był wart minuty czasu Dominiki. Czuła się coraz bardziej nieswojo.

– Pani jest siostrą Daniela Cendrowskiego?

– Przyrodnią.

– Pani brat to chodząca legenda. Choć słyszałem, że pije?

Dominika potrząsnęła włosami, bo Brandt chyba naprawdę sądził, że jej zależy. Rozdrażnił ją. Straciła mnóstwo czasu, poznała nieciekawego człowieka, a pierścionek był po prostu podobny.

Rozejrzała się za torebką. Najwyższy czas, żeby się stąd zabierać.

Na stole, przy świeczniku, leżał mały kartonowy medalion z logo restauracji. Brandt wziął go w dwa palce, obejrzał i uśmiechając się krzywo do Dominiki, schował do kieszeni marynarki.

– Na pamiątkę – powiedział.

Dominika leciutko zacisnęła palce na pasku torebki. Paznokcie wbiły jej się w skórę, poczuła ciepło krwi. Może więc tylko jej się wydawało, że to było leciutko.

Schowała dłoń pod stół.

– To nie kradzież – mruknął, patrząc na nią i po raz pierwszy tracąc pewność siebie. – Specjalnie to kładą, żeby zabierać, to dla nich reklama. Zresztą zapytam kelnera.

Czy on mnie poznał? – tłukło jej się w głowie. Nie, nie ma pojęcia, kim jestem. Ale to cwaniactwo, ta pewność siebie, czy to nie dlatego, że wie?

Uczyniła ze swojej trzydziestodziewięcioletniej twarzy uśmiechniętą maskę, aby nikt nie dostrzegł pod nią przerażonej młodej dziewczyny.

– Pani dobrze się czuje? – Brandt nachylił się do niej, patrzył uważnie, stracił całą nadętą pozę. W jego wzroku było coś, jakby szczere zaniepokojenie.

Nie poznał jej.

Miała ochotę krzyczeć. Rzucić się na niego, wydrapać mu te pełne troski oczy. Uciekać jak najdalej, nigdy go więcej nie spotkać.

Zamiast tego z najwyższym wysiłkiem się wyprostowała i uśmiechnęła przepraszająco.

– Na czym polegają pańskie kłopoty? – spytała.

Prolog 2

Przez niedomknięte żaluzje późnopopołudniowe światło wpadało do pokoju w postaci jasnych wydłużonych linii. Eryk Karłowicz patrzył, jak układają się skośnie na podłodze, odwrócony do Kaśki plecami, słuchając jej monotonnego oddechu. Zasnęła. To dobrze, tym razem obejdzie się bez sceny.

Ostrożnie podniósł się z łóżka i poszedł pod prysznic. Gdy wrócił, wciąż spała, a on zaczął się ubierać. Przypadkiem omal nie zrzucił z krzesła pluszowego misia. To by nie narobiło hałasu, ale kto wie, czy miś nie zacząłby płakać. Cała sypialnia Kaśki napakowana była pluszakami i lalkami. W dodatku wszystko tu było różowe, ściany, zasłony, pościel i dywanik pod łóżkiem.

I jej majtki, gdy jeszcze je miała na sobie.

Kobieta ma dwadzieścia sześć lat, pracę w korpo, nowoczesne poglądy, seks jest dla niej potrzebą fizjologiczną, a nie czymś, o czym warto pisać poematy, zresztą ona nie czyta poezji… Ale pojęcie o wystroju wnętrz ma jak dziewczynka meblująca domek dla lalek.

Ja to mam gust do kobiet, pomyślał.

Chwilę mu zajęło, nim zawiązał krawat. Spojrzał w lustro, którego ramy ktoś, kogo znał, okleił różowymi karteczkami zawierającymi życiowe motta typu: „Marzenie jest życzeniem wypowiedzianym przez serce”. Odbicie w lustrze mówiło mu, że jest przystojnym facetem po czterdziestce w drogim garniturze. Facetem, który urwał się trochę wcześniej ze świetnej pracy, aby przelecieć panienkę. Nie musiał patrzeć na łóżko, aby się przekonać, że urodzie panienki nie można nic zarzucić. Taki facet musi mieć to, co najlepsze. Z lustra gapił się na niego tępo rasowy okaz sukcesu życiowego.

– Wychodzisz?

Cholera. Uświadomił sobie, że od kilku chwil nie słyszy już, jak jej oddech wybija senny rytm. Co za głupie pytanie. Przecież widzi, że wychodzi.

– Obiecałem Dominice, że zdążę na kolację.

Poruszenie na łóżku, blask wyświetlacza w komórce w różowym etui.

– Dopiero piąta. O której jecie kolację?

– Przygotujemy ją razem. Ostatnio spędzamy ze sobą zbyt mało czasu.

– Kiedy w końcu ją rzucisz?

– Kogo?

– Żonę, geniuszu.

Zmierzył ją niedbałym spojrzeniem.

– Dla ciebie?

– Nie traktuj mnie tak. Nie jestem zdzirą do wyruchania.

A kim jesteś? – pomyślał.

– Nie myślę tak o tobie.

Wyskoczyła z łóżka, przebiegła do drzwi i zatarasowała je, rozkładając ręce jak bramkarz szykujący się do obrony karnego. Piekielnie ładna dziewczyna, zwłaszcza nago. Nawet nie malowała się nadmiernie. Tylko to pierdolone różowe otoczenie… Następnym razem zabierze ją do jakiegoś hotelu. Miał dosyć jej przytulnego pluszowego mieszkanka.

– A jeśli zajdę w ciążę? Może już zaszłam?

– Przestań.

– Ona nie chce dzieci? Ja mogę ci je dać.

Nieśpiesznie się zbliżył, wplótł dłoń w jej włosy i ostrożnie, żeby nie sprawić jej większego bólu, ale stanowczo, aby jednak coś zrozumiała, pociągnął i odstawił ją od wejścia. Syknęła z wściekłością, strzeliła go w twarz i zaczęła się szarpać. Zaczekał, aż się zmęczy i przestanie.

– Powiedziałem ci, że jem kolację z żoną. To dla mnie bardzo ważne.

– A ja ci powiedziałam, że może zostanę mamą.

Nie bał się tego. Brała tabletki, choć mu o tym nie mówiła i nalegała na ostrożność. Trzymała je w szufladzie szafki nocnej. Eryk regularnie sprawdzał, czy tabletek ubywa i czy ubywa we właściwy sposób. Tabletki nie były różowe.

– Czego chcesz, pieniędzy? – mruknął.

Znowu trzasnęła go w twarz. Miała temperament, dlatego do niej przychodził. Lubił jej ciało i tę wewnętrzną dzikość. Poza tym chyba nic więcej mu się w niej nie podobało, zresztą w niej nie było już nic więcej.

– Powiedziałem ci pierwszego dnia: nigdy z tobą naprawdę nie będę. Cokolwiek zrobisz, czyjekolwiek dzieci urodzisz.

Zamachnęła się po raz kolejny, ale on – wciąż trzymając ją za włosy – odstawił ją od siebie. Dała spokój i ją puścił.

– Spierdalaj – wysyczała. – Nigdy tu nie wracaj.

– Ubierz się – odparł i wyszedł.

W domu był sześć minut później. Pomyślał, że Kaśka za blisko mieszkała. Do tej pory zawsze dbał, by jego kobiety mieszkały w innych dzielnicach, ale z nią coś nie wyszło. Nie mógł się jej oprzeć i złamał zasady. To pewnie się na nim zemści. Miał tylko nadzieję, że nie zemści się na Dominice.

Zastał ją w kuchni, gdy wybierała łyżeczką awokado ze skórki. Objął ją od tyłu i pocałował w szyję. Była piękna, choć nie tak jak Katarzyna. I już nie miała dwudziestu sześciu lat.

– Brałeś prysznic? – spytała, odkładając nóż i sięgając po blender.

– Tak.

– Mogłabym cię poprosić, żebyś wziął jeszcze jeden?

Stojąc w strumieniu gorącej wody, tarł się gąbką, niemal zdzierając z siebie skórę. Kaśka miała wyjątkowo mocne perfumy. Każe jej je zmienić albo on ją zmieni.

Na tę myśl poczuł żal, bo nie chciał jej zmieniać za wcześnie.

Włożył świeżą koszulę i spodnie. Pomógł Dominice z krojeniem pieczeni. Stosując się do jej wskazówek, nakrył do stołu.

Jedli, usiadłszy naprzeciwko siebie przy stole, odgrodzeni przez dwie zapalone świece. Rozmawiali. Dominika wydawała się zamyślona. Często taka była i kiedy miała ochotę wyjawić mu powód, sama o tym mówiła. Gdy nie miała ochoty, nie odpowiadała nawet kiedy pytał, więc dawno temu przestał pytać.

Dziś nie była w nastroju do zwierzeń.

Nie szkodzi. Przeczyta później jej myśli w pamiętniku. Prowadziła elektroniczny pamiętnik na starym laptopie Hewlett-Packard, który trzymała przy łóżku. Laptop i pamiętnik były zabezpieczone skomplikowanymi hasłami, ale z najbardziej skomplikowanym hasłem poradzi sobie najprostszy keylogger.

Ten laptop od lat służył jej wyłącznie do prowadzenia prywatnych zapisków. Dominika była nieprzeciętnie inteligentna i obeznana z nowoczesnymi technologiami, a praca w finansach uczuliła ją na cyfrowe zagrożenia, ale keyloggera nie wykryła. Nic zresztą dziwnego, wybrał taki, którego nie sposób wykryć bez skomplikowanego oprogramowania, a tego laptopa nie dostawali do rąk firmowi informatycy, regularnie szukający aplikacji szpiegowskich.

Sprawdzenie odczytów keyloggera dawało Erykowi coś absolutnie wyjątkowego: miał zarejestrowany każdy nacisk klawisza na komputerze żony. Widział, jak pisała i jak edytowała to, co wpisała. Czasem najwięcej dowiadywał się z tego, co zostało usunięte i nie dostawało się do ostatecznej wersji pamiętnika.

Człowiek ma taką właściwość, że niektóre rzeczy cenzuruje nawet przed sobą.

– Co z tymi klientami, z którymi się dzisiaj spotkałaś? – spytał.

– Wzięłam ich.

Powiedziała to pozornie niedbale, ale wyczuł w jej głosie dziwną nutę.

– Nadają się?

– Tak, przecież mówię, że ich wzięłam.

On też jej opowiedział o pracy. Pracowali razem w firmie inwestycyjnej należącej do jej brata, ale rzadko się tam widywali. Każde z nich miało swój zakres obowiązków i odpowiedzialności.

A potem przestali rozmawiać, po prostu razem byli. Czasem to musiało wystarczyć.

Po kolacji sprzątnęli ze stołu, a Dominika usiadła na kanapie z kieliszkiem czerwonego wina. Eryk włączył muzykę, takie klubowe retro, które ona najbardziej lubiła. Sam nie pił. Nie miał ochoty.

– Ładna jest? – odezwała się Dominika.

Nie mógł nic wyczytać z jej twarzy, więc żałował, że nie może przeczytać jej pamiętnika, zanim się odezwie.

– Nie taka ładna jak ty.

Skinęła głową.

– Przytul mnie – powiedziała.

Ostrożnie usiadł obok niej. Oparła mu głowę na piersi, a on położył na niej dłoń. Potem wstała, odstawiła kieliszek, z czułością dotknęła jego policzka.

– Nie skrzywdź jej.

– Nie skrzywdzę.

– Dobranoc.

Poszła do swojej sypialni, słyszał, jak zamyka za sobą drzwi na piętrze. On jeszcze długo siedział, nic nie robił i czuł się zmęczony. W końcu też wstał, pogasił światła i poszedł do siebie.

Prolog 3

Rano nieco dłużej zeszło mu ze śniadaniem. Często schodziło mu dłużej. Dominika pocałowała go w policzek i wyszła z domu. Patrzył przez okno, jak jej czarny mercedes, prowadzony przez Maksa, majestatycznie wycofuje z podjazdu i znika za bramą. Maks Nawajski był jej osobistym szoferem i przyjacielem. Umiała zjednywać sobie przyjaciół, była dobra w tylu innych rzeczach.

Zostawił filiżankę z niedopitą kawą na stole. Poszedł do jej sypialni i otworzył laptopa. Pojawiło się żądanie hasła, chwilę się z tym wszystkim bawił, po czym włożył do gniazda USB wyjęty z kieszeni pendrive.

Czekał, podczas gdy dane się ładowały.

Nie czuł wyrzutów sumienia. Dominika tak niewiele mówiła mu o sobie. Więcej wiedział z jej pamiętnika niż ze wspólnych rozmów i razem przeżytych dni.

Wyjął pendrive’a i zamknął laptopa, dbając, aby zostawić wszystko w takim stanie, w jakim to zastał. Poszedł do swojego pokoju, włożył pendrive’a do swojego nowoczesnego notebooka i znowu chwilę czekał na załadowanie danych.

Przejrzał zapiski z ostatnich dni. Dużo o pracy, o nim tylko jedno zdanie. Miała nadzieję, że jej nie zostawi. Ostatniej nocy, po ich wspólnej kolacji, zrobiła jeszcze notatkę. Była krótka, ale wielokrotnie edytowana.

Gdy Eryk przeczytał ten wpis, poczuł zimno biegnące po kręgosłupie. Spotkała jednego z nich. Tego, który zabrał jej pierścionek zaręczynowy. Podarował go żonie, a ona nosiła go swobodnie na palcu.

Dominika była pewna, że to ten człowiek. Jej słowa były proste, ale wielokrotna edycja i drobne błędy, których zwykle nie popełniała, wiele mówiły o jej stanie psychicznym. Eryk lepiej potrafił czytać uczucia z jej tekstów niż z wyrazu twarzy. Była świetną negocjatorką, pilnowała się, także w domu.

Na pamiątkę, przeczytał i ta fraza odbiła się w jego umyśle zwielokrotniona. Starał się zachować spokój. Dominika pozwoliła facetowi myśleć, że ich fundusz jest zainteresowany inwestycją w jego firmę, jakby chciała trzymać go blisko.

To dobrze, tak należy trzymać wrogów. Zwłaszcza tych najgorszych.

Wyjął telefon komórkowy i wysłał do samego siebie maila z nazwiskiem tamtego. Wiadomość zniknęła z „Wersji roboczych” w skrzynce mailowej i pojawiła się jako nieprzeczytana w „Odebranych”.

Eryk miał dostęp do danych potencjalnych kontrahentów, bez problemu odnajdzie tego człowieka w bazie. Upewni się, że Dominika mimo wszystko nie pomyliła się i że to na pewno ten facet.

Dzięki niemu odnajdzie dwóch pozostałych.

Podszedł do okna i otworzył je na całą szerokość. Potrzebował powietrza. Budził się kolejny kwietniowy dzień, ale do niego wróciła październikowa noc sprzed dwudziestu lat i miał przez chwilę poczucie, że znalazł się w kompletnej ciemności.

Prolog 4

Zuzanna Brandt patrzyła na męża, który wyćwiczonym ruchem zgarnął w torebkę psią kupę i wrzucił do kosza na śmieci. Pusia kręciła się wokół jego nogi, wdzięczna za posługę.

Zuzanna pociągnęła za smycz.

– Chodź tutaj.

Pusia nie posłuchała, co było typowe dla Pusi. Machała ogonem i cieszyła się wyjściem z domu.

– Pospacerujmy jeszcze trochę – powiedziała Zuzanna.

Mąż skinął głową. Był zamyślony i zdenerwowany, na pewno znowu przez tę nieszczęsną, walącą się firmę, ale była mu wdzięczna, że wyszli z psem razem. Był wrześniowy wieczór, ciemność dawno zapadła, przeszli się chodnikiem w kierunku Lewiatana.

– Kupię kilka piw – powiedział. – Coś dla ciebie?

Nic nie chciała. Wszedł do środka, a ona została z psem. Ulica była pusta. Niedaleko spacerował mężczyzna kryjący głowę pod białym kapturem. Robiło się zimno. Odniosła wrażenie, że tamten mężczyzna patrzy na nią, co ją zaniepokoiło.

Odwróciła głowę, a gdy ponownie spojrzała na mężczyznę, kierował się w stronę przystanku. Przestała o tym myśleć.

Pusia pociągnęła ją wzdłuż bocznej ściany sklepu. W zaułku, który po drugiej stronie był ograniczony odrapanym murowanym ogrodzeniem sąsiedniej posesji, stały dwa pojemniki, z których wysypywały się śmieci, i to one zwróciły uwagę psa. Suczka była z tego powodu niezwykle podekscytowana. Zuzanna łatwo ulegała Pusi i pozwoliła się kilka kroków poprowadzić. Pies chwycił zębami plastikowy worek i zaczął go szarpać. Zuzanna ściągnęła smycz. Tak się kończy, gdy pozwala się psu rządzić.

Męska dłoń zasłoniła Zuzannie Brandt usta, ktoś przyparł ją do muru. Usłyszała przy uchu uspokajający szept, ale jej to nie uspokoiło. Szarpnęła się i dopiero ten automatyczny ruch ciała uświadomił jej, co się dzieje. Szarpnęła się znowu z całej siły, próbowała krzyknąć, ale dłoń niemal zmiażdżyła jej twarz.

– Uspokój się.

Znieruchomiała. Dłonie miała wolne, w jednej z nich ściskała smycz, której napięcie zelżało. Pusia wróciła, Zuzanna czekała, aż pies zacznie szczekać.

– Dawaj pierścionek – usłyszała przy uchu głos.

Posłuchała natychmiast. Miała kilka pierścionków, zdjęła z palca ten największy, z trójkątnym brylantem, i uniosła go. Poczuła, że ręka jej się trzęsie.

– Nie ten. Wiesz, który.

Pusia nie zaszczekała. Zuzanna zdała sobie sprawę, że pies łasi się do człowieka, który przyciskał ją do muru. Zaczęła zdejmować ten pierścionek z sercem, po prostu uznała, że musi chodzić o niego, ale nie dawał się ściągnąć. Zawsze był za mały, nie pasował do jej ręki. Nigdy nie powinna go wkładać.

– Dalej – powiedział mężczyzna – bo będę musiał ci pomóc.

Zuzanna przekręciła go, szarpnęła z całych sił i podała mężczyźnie. Wziął go drugą ręką, tą, którą nie zasłaniał jej ust.

– Zapytaj, skąd twój mąż wziął ten pierścionek – usłyszała szept. – Zapytaj, co zrobił kobiecie, której go zabrał. – Zwolnił nacisk na jej usta.

– Dobrze – wyszeptała. Bała się, serce waliło jej jak oszalałe. Dlaczego Pusia nie szczeka? Czy nikt ich nie widzi? Tuż za murem stała latarnia i znajdowali się w dobrze oświetlonym miejscu.

– Tylko spokojnie i nie ruszaj się stąd – usłyszała, a nacisk na jej plecy zmalał.

Nie mogła tego zobaczyć, ale zdała sobie sprawę, że mężczyzna pochylił się, aby pogłaskać Pusię. Słyszała, jak suczka przebiera łapami, zawsze tak robiła, gdy coś ją cieszyło. Lubiła ludzi, znajomych i obcych, było jej wszystko jedno, czy ci ludzie także ją lubią. Zuzanna Brandt pomyślała z rozpaczą, że jej pies jest głupi.

Jakby słysząc jej myśli, Pusia zawarczała i rzuciła się na mężczyznę. Doszły ją odgłosy szamotaniny, pies odskoczył, znowu zawarczał, zaczął szczekać i ujadać. Dlaczego mam takiego małego psa? – pomyślała Zuzanna z żalem i ogarnął ją strach, że ten mężczyzna go skrzywdzi.

On jednak odszedł. Słyszała jego oddalające się kroki.

Nie ruszyła się z miejsca jeszcze długą chwilę po tym, gdy kroki ucichły. Pusia biegała wokół jej nóg, szczekając i jazgocząc. Zuzanna zatrzęsła się, nabrała powietrza, aby krzyknąć z całych sił, ale z jej ust nie wypłynął najmniejszy dźwięk.

Odwróciła się od muru, podniosła psa i przytuliła. Dobrze, że zwlekałaś, pomyślała. On by ci zrobił krzywdę.

Z Pusią na rękach wróciła przed drzwi sklepu. Mężczyzny nie było. Krystian właśnie wychodził.

– Co się stało? – zapytał.

– Pies zaczął gryźć śmieci. – Wciąż ściskała w dłoni drugi pierścionek. A suczkę przyciskała do siebie tak mocno, że zaczęła się szarpać i piszczeć. – Zdjęłam pierścionek z palca. Zobacz, mam go tutaj.

Pokazała mu ten wielki pierścionek z brylantem i uświadomiła sobie, jak wiele był wart. Krystian popatrzył na nią podejrzliwie. Jestem w szoku, pomyślała Zuzanna. Ja chyba płaczę.

– Dlaczego zdjęłaś pierścionek, gdy pies zaczął gryźć śmieci?

– Nie wiem. – Zaśmiała się histerycznie. – Nie pamiętam.

1

Mżyło. Sławomir Kruk zamknął oczy i uniósł twarz, aby osiadły na niej krople wilgoci. W pobliżu rozbrzmiał czyjś głos:

– Komisarzu.

Trzeba było opuścić głowę, otworzyć oczy i spojrzeć na właściciela głosu. Mundurowy z notesem w dłoni.

– Tak?

– Technicy pytają, czy rozstawiać namiot i medyk ma na miejscu robić wstępne oględziny.

– To pytanie do prokuratora.

– Prokuratora jeszcze nie ma, kazali zapytać pana. – Policjant wzdrygnął się lekko. – Zimno tu.

Kruk wzruszył ramionami, bo wcale nie było zimno.

– Niech biorą się do roboty.

Mundurowy odszedł rozczarowany. Ludzie mają tendencję do chodzenia po linii najmniejszego oporu. Aby rozwiązać ten problem, stworzono hierarchię służbową. Ci, którzy są wyżej i nie muszą robić brudnej roboty, zlecają ją tym niżej, i dlatego robota w ogóle zostaje wykonana. Tak zawsze było, jest i będzie.

W oknach okolicznych bloków mieszkalnych paliły się światła. W wielu z nich widać było postaci wpatrzone w dół, w policyjne radiowozy iskrzące się niebieskim blaskiem, ozdabiające skrywające się w wieczornym mroku osiedle. Jeszcze więcej tych postaci, niewidocznych z dołu, prawdopodobnie kryło się w oknach wypełnionych ciemnością. Mrok mieszkań zapewniał ludziom niewidzialność i poczucie bezpieczeństwa. Okna stały się ekranami telewizorów, gdzie odgrywano dla nich widowisko.

Choć właściwie punkt widokowy mieli wcale nie nadzwyczajny. Kruk uświadomił sobie to dopiero teraz.

Od najbliższego bloku odgradzały go drzewa i mała altana śmietnikowa z wejściem od ulicy, a dwa inne pobliskie bloki zwracały się ku niemu ślepymi bocznymi ścianami. Zastanowił się, z ilu okien naprawdę dobrze było widać to miejsce, czyli gdy ktoś wyjrzy przez okno, to jego wzrok naturalnie i bez wysiłku padnie właśnie tutaj. Doszedł do wniosku, że jak na środek osiedla, to ze stosunkowo niewielu okien.

Prokurator dyżurny pojawił się, gdy namiot już stał. Ledwie tam zajrzał, bardziej po to, by zaznaczyć swoją obecność, niż żeby czymś pokierować. Był niewysoki, szczupły i miał nieszczęśliwą minę.

Przywitał się z Krukiem. Nazywał się Patryk Szczech, był niezłym prawnikiem i – co nie stanowiło tajemnicy dla tych, którzy go znali – wolał sprawy lżejszego kalibru.

– Mamy zwłoki bez głowy na osiedlowym śmietniku – powiedział Kruk.

Szczech przytaknął. Wiedział o tym, w końcu dlatego go wezwano.

– Niby nic – kontynuował Kruk. – Ale jak się zastanowić, ktoś się postarał. Zabójca nie jest leniwy. Odrąbać głowę, poćwiartować trupa, upchnąć do worków, wynieść na śmietnik, gdzie może cię zobaczyć przypadkowy przechodzień… Zabójcę trzeba za to docenić.

Prokurator ze zgrozą prześlizgnął się wzrokiem po bryłach okolicznych budynków.

– Myśli pan, że to stało się w którymś z tych mieszkań?

Kruk wzruszył ramionami. Skąd miał wiedzieć? Altana śmietnikowa nie była zamykana na klucz. Każdy, kto akurat przechodził tędy z trupem pod pachą, mógł tu swojego podrzucić.

– Do śmieci wrzucamy odpadki – mówił dalej Kruk. – Zabójca nie uważa, że ofiara zasłużyła na godne potraktowanie, typu pogrzeb i sakramenty.

– Nienawiść?

– Możliwe. A jeśli tak, to taka, która sięga poza grób. Ciekawe, gdzie podziała się głowa.

Prokurator popatrzył w stronę policyjnego namiotu, w którym zajmowano się ciałem. Wykonał gest, jakby chciał tam iść, ale ostatecznie pozostał w miejscu.

– Nie zwróciłem uwagi, czy denat ma dłonie.

Oczywiście, że nie zwrócił uwagi. Przecież nie wszedł do namiotu.

– Ma dłonie i nietknięte linie papilarne. Nie sądzę, że chodziło o utrudnienie identyfikacji. Ale myślę, że głowa nas jeszcze zaskoczy.

– Słucham?

– Chodzi o to, że jeśli zostanie znaleziona, to ktoś, kto ją znajdzie, będzie zaskoczony. Pan by nie był?

Prokurator wydawał się znużony. W końcu dotarło do niego, co robi Kruk.

– Czy coś z tego, co pan powiedział, ma jakiś sens?

– A bo ja wiem? Lubię sobie czasem pogadać nad trupem. Tym bardziej że ten mnie na pewno nie słyszy. Leży sobie w namiocie w kawałkach i nie ma głowy.

Prokurator poszedł do dwóch umundurowanych policjantów stojących niedaleko trzepaka, pod drzewami. Towarzyszył im potężny mężczyzna w swetrze, który co chwila wybuchał szlochem. To on znalazł zwłoki i bardzo się tym wzruszył. Był bezdomny i przetrząsał pojemniki na śmieci. Gdy przesunął jeden z worków z odpadkami, piętrzącymi się w pojemniku najbliżej wejścia, odsłonił wystający z innego worka ludzki palec. Facet w swetrze, którego nazwiska Kruk nie zapamiętał, a które znajdzie się w aktach, przyjrzał się temu bliżej i dostał za swoje.

Teraz trzymał w dłoni reklamówkę na śmietnikowe łupy i był pijany.

Kruk, aby nie moknąć, wszedł do namiotu. Zadaszenie było istotne, bo po drugiej stronie ulicy stało trochę gapiów i robiło komórkami filmy. Policja zdecydowanie by wolała, żeby ruchome obrazki z oględzin nie trafiły do Internetu. Niech sobie filmują namiot.

Zmrużył oczy, chroniąc je przed światłem przenośnych reflektorów.

– Co tam? – spytał.

Poszczególne części ciała kolejno rozłożono na folii. Były ręka prawa i lewa, ułożone odwrotnie, obie nogi, dla odmiany położone właściwie. Był też zlany zakrzepłą krwią korpus z genitaliami, którym właśnie zajmowali się medyk z technikiem. Technika Kruk nie znał. W policji była ostatnio spora rotacja: jedni odchodzili, następni zajmowali ich miejsce. Policja niby ta sama, a jednak inna.

– Ostrożnie – powiedział medyk, bo technik zahaczył workiem o kawałek kości wystającej z części ramieniowej tułowia.

To wszystko miało w sobie coś z oprawiania mięsa. Medyk musiał odłożyć odrąbane martwe ręce swoimi żywymi rękami, i Krukowi przemknęła myśl, że te ręce też mogły zostać odrąbane. W takich momentach człowiek zdawał sobie sprawę, że ma sporo szczęścia, że wciąż chodzi po ziemi.

Położyli korpus denata na plecach, klatka piersiowa stała się dobrze widoczna.

– A to co, do diabła? – zapytał medyk.

Kruk nachylił się, żeby zobaczyć.

Zbliżył się drugi technik, spojrzał przez ramię Kruka.

– Kurwa mać – wyrwało mu się.

– Taaa – odparł komisarz. Na klatce piersiowej denata ktoś wyrył w skórze napis. Jego treść kazała sądzić, że już nie znajdą dziś głowy.

2

Poćwiartowanie mogło mieć aspekt praktyczny. Jeśli doszło do zabójstwa i jeśli stało się to w którymś z pobliskich mieszkań, sprawca musiał jakoś pozbyć się zwłok. Rozczłonkowanie było jedną z rozsądniejszych możliwości, biorąc pod uwagę fakt, że trupa należało przenieść przez klatkę schodową i kawałek podwórka. Wykorzystano trzy worki: na korpus, nogi oraz ręce. Po przykryciu worków ze zwłokami innymi workami można było liczyć na to, że służby komunalne wywiozą trupa najbliższym transportem na wysypisko.

Jeśli jednak sprawca chciał ukryć zwłoki, po co ta koszmarna, krwawa komunikacja?

– Paskudna sprawa – powiedział cicho medyk. – Widział pan kiedyś coś takiego? – Dłonią w lateksowej rękawiczce dotknął jednej z liter wykonanych na skórze i wypełnionych zakrzepłą krwią. – Zrobiono mu to jeszcze za życia lub krótko po śmierci.

Technik, który stał bliżej Kruka, sięgnął po aparat. Rozległy się ciche cyknięcia i kilkakrotnie błysnął flesz, oślepiający nawet w blasku reflektorów.

Komisarz po raz kolejny przeczytał w myślach napis:

ZABIERAM ŁEB NA PAMIĄTKĘ.

– Brak elegancji w wysławianiu się. Przecież ludzie mają głowy.

– Komisarzu. – Medyk zmarszczył brwi. Był starszym mężczyzną o nie całkiem jeszcze posiwiałych włosach. Kruk kiedyś już z nim pracował, ale w żaden sposób nie potrafił przypomnieć sobie nazwiska. – To nie czas i miejsce na dowcipy.

Kruk pomyślał, że trudno o lepsze miejsce i czas, gdy dowcip, nawet kiepski, coś znaczył. Ten namiot zaczynał go dusić.

– Ma pan rację – powiedział.

– Nie trzeba wezwać prokuratora?

– Nie wejdzie, chyba że wciągnie go pan siłą. A to co?

Kruk zwrócił uwagę na dwa pionowe nacięcia w dole nieco przed literą N i dwa podobne u góry za literą Ę.

– Cudzysłów? – zasugerował medyk.

Miał rację. Właściwy napis brzmiał:

ZABIERAM ŁEB „NA PAMIĄTKĘ”.

Cokolwiek to miało znaczyć.

Medyk i technicy wrócili do pracy. Obrócili zwłoki na bok, znowu błyski flesza.

Człowiek w kawałkach jest groteskowy, pomyślał Kruk.

– Jak kurczakowi… – mruknął.

Korpus znów spoczął na plecach.

– Zgadza się. – Dłonie w lateksowych rękawiczkach dotknęły zakrwawionej szyi denata, z której dwie grube, tętnica i żyła, wystawały jak końcówki węża ogrodowego. Krew tutaj też zastygła i poczerniała. – Brzegi ran poszarpane, dwa kręgi szyjne zgruchotane. Głowa raczej została odrąbana. Potrzeba było więcej niż jednego uderzenia.

Kruk patrzył i kiwał głową.

– Ofiara nacierpiała się przed śmiercią. – Medyk wskazał zasinienia na klatce piersiowej. Były to inne uszkodzenia skóry niż powstałe przez litery. Niektóre z nich wyglądały znajomo: ktoś gasił na skórze ofiary papierosa. – Podobne ślady są na rękach i nogach. Na nadgarstkach i kostkach pierścieniowe otarcia, podbiegnięcia krwawe i charakterystyczne pęknięcia skóry. Ofiara została związana cienkim mocnym sznurkiem, drutem lub czymś podobnym.

Kruk patrzył na rozległość obrażeń. Było tego dużo. Dużo obrażeń, dużo bólu.

Nie zrobiło to na nim wrażenia. Pomyślał, że pewnie ze względu na fragmentaryczność zwłok.

– W workach nie było ubrań?

– Miał obrączkę na palcu – powiedział jeden z techników.

Podał Krukowi plastikową torebkę, w której połyskiwała złota obrączka. Od wewnętrznej strony był jakiś grawer. Komisarz usiłował przeczytać napis przybrudzony krwią.

– Małgorzata, 2001 – podpowiedział technik.

Kruk oddał mu torebkę. Denat miał żonę. Może żona go szuka.

– Jeszcze się nawet solidnie nie zepsuł – odezwał się medyk, mając na myśli zaawansowanie rozkładu, ale niech to diabli, jeśli to był oficjalny żargon medyczny.

Była dwudziesta druga trzydzieści sześć dziewiętnastego października dwa tysiące dziewiętnastego roku. Kruk pozostał w namiocie do końca oględzin. Po wyjściu wymienił kilka uwag z prokuratorem. Szczecha zaciekawił napis, ale wciąż nie na tyle, by wejść do namiotu i osobiście go obejrzeć. Policjanci w ubraniach ochronnych przetrząsali śmietnik. Inni, w mundurach, przemykali po osiedlu, rozpytując mieszkańców. Spóźnione samochody z trudem parkowały przy ulicy Henryka Hubertusa Jabłońskiego w Gdańsku, wyjątkowo dziś zatłoczonej. Mrok całkowicie rządził okolicą, a rozbijały go jedynie sztuczne światła latarni, radiowozów i reflektorów. Pojawili się dziennikarze i usiłowali zwrócić na siebie uwagę Kruka.

Prokurator podpisał papiery in blanco i odjechał. Kruk został pośród tego wszystkiego, ale każdy tu znał swoją rolę i wiedział, co robić.

Umarł człowiek. Może było to zabójstwo, a może jedynie zbezczeszczenie zwłok.

Teoretycznie mężczyzna mógł wracać z sesji sado-maso, stąd ślady wiązania i tortur, potknąć się na ulicy, uderzyć głową w krawężnik i umrzeć. A przypadkowy przechodzień mógł natknąć się na zwłoki, zapragnąć jego głowy, i tak dalej… Sprawa wciąż podpadała pod paragraf, ale chodziło o numer.

Kruk włożył dłonie do kieszeni płaszcza. Podejdą do tego jak do zabójstwa, to oczywiste. Do zabójstwa, co do którego sprawca wyraźnie chciał, by zostało odkryte, i nawet przemówił do odkrywców.

Machina tego, co od biedy można nazwać sprawiedliwością, ruszyła i będzie się kręcić.

Podjechał karawan. Mżawka przemieniła się w deszcz, ale było ciepło. Możliwe, że była to ostatnia ciepła październikowa noc. Kruk moknął i przyglądał się, jak ładowane są zwłoki.

3

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

PIOTR GÓRSKI urodził się w 1971 r. w Morągu, od lat jest związany z Trójmiastem. Ukończył filologię polską na Uniwersytecie Gdańskim oraz podyplomowo bankowość i finanse w Ecole Supérieure de Commerce de Rouen. Publikował opowiadania w „Nowej Fantastyce” i „Feniksie” (m.in. Horda, Melomani, Niepomszczeni), niektóre z nich znalazły się potem w antologiach. W 2017 roku powstała pierwsza powieść kryminalna Piotra Górskiego zatytułowana Kruk, która rozpoczęła serię o komisarzu Kruku. Pułapka na szczury stanowi – po Gorszym, Krewnych, Królowej lalek,Bliskiej znajomej i Ćmie – siódmą część tego cyklu.

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Prolog 1
Prolog 2
Prolog 3
Prolog 4
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Rozdział 41
Rozdział 42
Rozdział 43
Rozdział 44
Rozdział 45
Rozdział 46
Rozdział 47
Rozdział 48
Rozdział 49
Rozdział 50
Rozdział 51
Rozdział 52
Rozdział 53
Rozdział 54
Rozdział 55
Rozdział 56
Rozdział 57
Rozdział 58
Rozdział 59
Rozdział 60
Rozdział 61
Rozdział 62
Rozdział 63
Rozdział 64
Rozdział 65
Rozdział 66
Rozdział 67