Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 125
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
To my husband Jonathan
W swej samotności, pewnie od niechcenia, dostrzegł ohydę. Samo to spostrzeżenie było już wstrętne. Była to ohyda ludzkiej samotności. Nie wiem, czy szukał przyczyn tego stanu. Nie wiem, czy litował się nad sobą, nad tym, że przyszło mu obcować z czymś odrażającym. Jedno jest pewne, on ją poznał na wylot. Dla niego ohyda była pozbawiona jakiegokolwiek sekretu. Przejrzał ją na wskroś. Gra skończona.
Nikt mu w tym nie przeszkadzał. Nikt go nie przekonywał, że nie warto tego robić, tak zagłębiać się w ten smutny, a zarazem odrażający związek. Nikt nie był zainteresowany jego samotnością. Tylko ohyda chciała być z samotnością. Wobec tego, zapewne bez przyjemności, zapoznał się z nią. Poznał ją bardzo dobrze. Ohyda nie opuściła go aż do śmierci. Ohydna sprawa.
Gdy wspominam go bez ohydy samotności, to widzę godność. A gdy przywołuję go w pamięci z tą ohydą, to widzę, jak dzień po dniu był obdzierany z godności. Ona pozbawiła go jej każdej warstwy, aż w końcu już tylko jego wzrok krzyczał ze zrezygnowania. Zrezygnował z siebie. On, niegdyś taki godny, nie potrafił godnie odejść. Ohydna sprawa.
Gdzie wtedy byłem ja? Przyglądałem się temu z bliska i z daleka jednocześnie. Nie znałem go osobiście, ale słyszałem o nim wiele w domu rodzinnym, bo był godny uwagi. Więc ani on nie znał mnie, ani ja nie byłem mu bliski. Widywałem go niemal codziennie i nic nie zrobiłem. Czuję się z tym ohydnie.
Półmrok. On szedł uliczką starego miasta, a wokoło tańczyła szarość dnia. Dzień i on zmierzali ku końcowi. Dzień jednak wkrótce wstanie nowy, a on nie był pewny, czy skończy się, czy kolejny dzień znowu będzie go wykańczał. Tak, bardzo chciał wstać rano jak nowo narodzony, zacząć wszystko od początku bez tego poczucia ciążenia, które nie pozwala na szybki, entuzjastyczny krok i lekkie myśli; chciał być tym kimś, kogo pamiętał sprzed lat.
Ciemna noc. Wałęsał się uliczkami starego miasta. Sztuczne oświetlenie rzucało swą nienaturalną jasność i miał wrażenie, że ta jasność jest najbardziej fałszywa z całej nocy. Była złudą, że życie trwa, że to ciąg dalszy dnia, gdzie niedoskonałość jawi się jako znakomitość. Ciąg dalszy i niepewność, czy rano wstanie i dalej będzie brnął przez to bagno.
Świt. Obudził się. Wstał. Przeżył noc i ujrzał ją, śpiącą na fotelu w jego mieszkaniu. Spała w ubraniu, przykryta szmaragdowym płaszczem. Niczego przyjemniejszego niż widok jej o wschodzie słońca nawet nie mógł sobie wymarzyć. Wpatrywał się w nią i ujrzał wcieloną nadzieję. Tak, była to nadzieja na normalne życie. Życie, które wstaje, robi swoje i idzie spać. Przesypia noce i rano wstaje wypoczęte. On od dawna nie sypiał i nie wstawał z łóżka pełen sił. To były raczej ostatki. Jednak zebrał się w nich, by ją poznać. Nawet sztuczne światło nocy wysyłało energię, która dawała mu poczucie, że życie tylko jest po to, by czuć, że się żyje. Wpatrywał się w Nadzieję i sam nie wiedział, co z nią zrobić.
Ranek. Słońce wdzierało się do mieszkania. Nadzieja się zbudziła. Otworzyła szeroko oczy i się uśmiechnęła. Wstała z fotela, powiedziała dzień dobry i związała swe złociste włosy. On odpowiedział: „dzień”, i nie wierzył, że pierwszy raz w życiu dokończy przywitanie, że „dobry” wypowie w pełni tego słowa znaczeniu. To był dobry dzień. Ten dzień przyniósł też dobry wieczór, który z kolei przekształcił się w dobrą noc. Po dobrej nocy przyszedł wyspany poranek. Dzień zrobił swoje, a on poszedł spać, tak jak kiedyś, kiedy sen nie przynosił trwogi, a ukojenie.
Nadzieja zaczęła z nim żyć. Ona też go potrzebowała. Uzupełniali się. Bez niego jej życie było niespełnione, w pojedynkę nie realizowała się w całości. Żyła jakby połową swoich możliwości. Poczucie niepełności żywota. Błąkała się dniami i nocami, aby znaleźć to, czego jej brakowało. A brakowało jej jego – tego, który dostrzegł dzięki niej światełko w tunelu. Akurat to było jej potrzebne do pełni życia. Chyba tak już musi być, że jedno jest dawcą, a drugie biorcą tego, co niektórzy nazywają naiwnością życia. Ale co innego pozostaje bez nadziei? Cicha pustka beznadziei? Ona, Nadzieja. Jego Esperanza.
Zajrzał do pracowniczej kuchni i dostrzegł brak ekscytacji w jej ruchach. Zobaczył, jak beznamiętnie ogarnia naczynia, resztki jedzenia i samą siebie. Znał ją dobrze i wiedział, że wszystko, co w życiu robi, robi z zaangażowaniem, z ekscytacją w ruchach i z poczuciem sensu w oczach. Każdy jej krok był niezdrowo entuzjastyczny. On nigdy tego nie rozumiał; jak można tak we wszystkim widzieć sens? Proste, niewnoszące niczego nowego czynności podnosiła do rangi wyzwania albo życiowej misji. Nieraz bardzo go to irytowało. Może widział znudzonego siebie oraz te wszystkie nużące czynności, do których egzystencja go przymuszała, i po prostu zazdrościł jej tej werwy. Ona była dla niego entuzjastycznie serdeczna. Lubił ją. Każdy w pracy ją lubił, bo codziennie wnosiła w ich życia optymizm. Widok jej przygaszonej był trudny do zniesienia. Bolało go serce, nie mógł na to patrzeć. Wycofał się z kuchni.
To był ostatni raz, kiedy ją widział. Następnego dnia nie pojawiła się w pracy. Wynajmowane mieszkanie opuściła, nie zostawiła w nim żadnej osobistej rzeczy. Wszyscy w pracy rozmawiali o jej zniknięciu. Sensacja. Mówili, że rozmyła się i że nikt tak naprawdę jej nie znał. Tylko on jeden wiedział, że się wypaliła. Może nie dała rady dłużej rozpalać siebie i innych. Do końca swych dni będzie żałował tego, że wycofał się przed zderzeniem z człowieczymi zgliszczami.
Stała dosłownie nad przepaścią. Czy wiało i lał deszcz, czy na bezchmurnym niebie świeciło słońce, dla wyobraźni to bez większego znaczenia. Wystarczyło, że stała, zahaczona palcami stóp o brzeg klifu, a jeden celowy ruch bioder mógł pchnąć ją w przepaść. Lot dość krótki, zakończony uderzeniem albo w skałę, albo taflę wody, z której wynurzały się skaliste wysepki. Raczej pewna śmierć.
Stała tak na krawędzi klifu, a za nią stał on. Błagał, aby się odsunęła. Krzyczał bezradnie: „Przywołuję litościwego Boga! Przepraszam za to, że nie dość kochałem. Zapewne robisz to, bo mam romans, ale tamta nic dla mnie nie znaczy, tylko ty się liczysz! Pomyśl o mnie i o moim życiu”. Ona stała jeszcze chwilę w milczeniu. Potem się cofnęła. Odwróciła się do niego i rzekła: „Nic nie wiedziałam o tamtej. Myślałam, że nie dość we mnie miłości, aby dać ci szczęście; ale to ty mnie nie kochasz, a nie ja wystarczająco ciebie. To nie była miłość. Odchodzę wolna i zwycięska, bo to nie moja miłość mnie tu zaprowadziła, a twoja do tamtej, mimo że nic nie wiedziałam o tym romansie. Zrobiło się ciasno, a ja odchodziłam od zmysłów dlaczego”. Ostatni raz spojrzała na niego, a jej oczy triumfowały. Odeszła od niego, od tej trzeciej i od postradanych zmysłów. Szalony akt wiary, że miłość musi być odwzajemniona poprowadzi ją dalej i bez znaczenia, czy będą to lata tłuste, czy chude. Niewiele brakowało, a nie odkryłaby swego zwycięstwa, iluzji ich wspólnej miłości.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Relacje jakby trochę prawdziwe
Wydanie pierwsze
ISBN: 978-83-8219-460-9
© Katarzyna Boyen i Wydawnictwo Novae Res 2021
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt
jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu
wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Redakcja: Dominik Leszczyński
Korekta: Magdalena Brzezowska-Borcz
Okładka: Angelika Wardak
Wydawnictwo Novae Res
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek