Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Intrygująca, obyczajowo-przygodowo-historyczna opowieść z elementami fantasy. Przeniesiemy się do czasów Młodej Polski. W aurze tajemniczości będziemy poznawać wyjątkowa historie, w której nie brakuje wątków miłosnych i nieoczekiwanych zwrotów akcji.
Główny bohater to modernistyczny malarz, Franciszek Okrumża. Pragnie on nakreślić wizerunek kobiety, która pojawia się w jego snach. Czy aby na pewno tylko w snach? Kim jest tajemnicza Aniela? I dlaczego obraz Okrumży miałby uleczyć jej poważny defekt?
To pełna niezwykłej treści historia dzieła, które ma niesamowitą moc.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 90
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tomasz Kozłowski „Remedium”
Copyright © by Tomasz Kozłowski, 2018
Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2018
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie
może być reprodukowana, powielana i udostępniana w
jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.
Redaktor prowadząca: Renata Grześkowiak
Korekta: Marianna Umerle, Marlena Rumak
Projekt okładki: Robert Rumak
Ilustracje na okładce: konradbak, potas – Fotolia.com
Skład: Jacek Antoniewski
Skład epub i mobi: Kamil Skitek
ISBN: 978-83-8119-246-0
Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.
ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin
tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706
http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]
We wrześniu przebywałem w Warszawie. Zbierałem materiały dotyczące malarstwa przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku, dlatego chętnie wybrałem się na aukcję malarstwa młodopolskiego. Spodziewałem się zobaczyć mało znany obraz Tetmajera Spotkanie, ze zbiorów prywatnych. Ciekawostką aukcji miało być wystawione wyposażenie pracowni malarskiej tamtej epoki, oczywiście oryginalne przedmioty: sztalugi, pomoce geometryczne, pędzle, palety, farby i tym podobne. Pierwsza część aukcji taka sobie. Tetmajera nie było, a to, co wystawiono do sprzedaży, to trzeci, czwarty garnitur – prawie amatorszczyzna. W przerwie kupiłem kawę: w jednorazowym kubku, rozpuszczalną… w pierwszym domu aukcyjnym – równie dobrze mogliby u Wierzynka rozłożyć ceratę na stole. Cóż, Warszawa to nie Kraków. Z parzącym w palce kubkiem stanąłem w holu, za filarem, za to z takim widokiem za oknem: podwórko z kontenerami na śmieci i domy z okresu późnego Gomułki, a może wczesnego Gierka – ot, polskie epoki w architekturze.
Stoję, piję, patrzę, słucham. Z jednej strony filaru starzec z dziewczyną na wózku rozmawiają przyciszonymi głosami, z drugiej strony jakaś para przymierza się do poważnych aukcyjnych zakupów:
– Te farby są niesamowite, jak z bajki, tyle lat i nie wyschły, a jakie kolory! Teraz takich nie ma – mówi mężczyzna.
– Braciszku, stare, wyblakłe farby. Nie wyschły, bo na pewno dodali oleju orzechowego dla podniesienia wartości – odparła kobieta. – Uwierz, znam się na tym. Po stu latach nawet olejne farby nie nadają się do malowania.
– Joanno, tymi farbami namalowałbym ciebie i byś wyzdrowiała, czuję to.
– Brakuje mi dwóch centymetrów nogi. Co, domalujesz mi je? Nie żartuj. Obiecałeś dołożyć się do operacji, chcesz teraz wydać pieniądze na farby?
– Oczywiście, operacja, ale… te farby są czarodziejskie! – To była ostatnia iskierka nadziei, pragmatyzm siostry go zgasił.
Poczułem się głupio, przysłuchując się tak osobistej rozmowie rodzeństwa. Dyskretnie przeszedłem za następny filar. Czarodziejskie farby – hmm – słyszałem już gdzieś taką historię, a może czytałem?
To było gdzieś między Olsztynem a Olkuszem. Pewien szlachcic, Alojzy Chynowski herbu Rogala, piastował w powiecie olkuskim stanowisko asesora, jednak jego ulubionym, a przy okazji intratnym zajęciem, było malowanie portretów sąsiadów, dworzan i wszystkich, którzy z nawiązką pokrywali koszta farb i pracy – taka fucha osiemnastowiecznego urzędnika ziemskiego. Talent malarski odziedziczył po bracie babki, znanym i wziętym malarzu tamtej epoki Tomaszu Dolabelli.
Druga żona asesora zmarła przy porodzie, zostawiwszy mu ukochane dziecię, Jadwinię. Leciwy już wtedy Alojzy, szósty krzyżyk dźwigał, w córce ulokował wszystkie swoje uczucia. Jadwiga odwzajemniała mu się w dwójnasób. Kiedy córka zamieniła się z podlotka w atrakcyjną panienkę, ojciec zaczął rozglądać się za godną partią dla niej. Jesienią roku 1798 przyszła zaraza czarnej ospy. Umierało mnóstwo ludzi, a Jadwinia, zamiast skryć się w zamku, biegała po okolicznych wsiach, ratować chore dzieci. O ironio, nie zaraziła się ospą, ale zapadła na płuca, pluła krwią – teraz antybiotykami wyleczono by ją bez problemu, lecz wtedy… Zmarła na początku grudnia, dzień przed Świętym Mikołajem. Asesor tak rozpaczał, że w jedną noc posiwiał i postarzał się o kilkanaście lat, zamknął się na zamku, nie przyjmował nikogo, zaniedbał urzędnicze obowiązki. Przestał malować. Odciął się od świata. Żył jak odludek, samotnik.
Rok po śmierci Jadwigi, jakoś na początku grudnia, do wrót zamku zapukał wędrowiec, a może pielgrzym. Stary początkowo nie chciał go wpuścić, ale zbliżała się noc, tężał mróz – pozwolił mu przenocować. Nakarmił, ogrzał, dał ciepłe odzienie. Dziwna to była postać: wielka siwa broda, cera ziemista, zapadnięte oczodoły wydawały się puste, na głowie kaptur, którego nie zsuwał nawet przy posiłku. Był niczym mag ze średniowiecza, Merlin od króla Artura. Na drugi dzień nieznajomy, odchodząc, wręczył Alojzemu pudło z farbami i rzekł:
– Dzięki nim odzyskasz, co utraciłeś, a kochasz nad życie.
Asesor zrazu nie rozumiał, chciał wyjaśnień, jednak wędrowiec dziwnie szybko odszedł i zniknął w śnieżnej szarości dnia.
„Farby? Skąd on wiedział, że malowałem? „Odzyskasz, co ukochałeś”? Bzdury!” – pomyślał.
W nocy Alojzy miał sen. Po raz pierwszy od śmierci przyśniła mu się córka. Była taka radosna, powiedziała:
– Tato, ja wrócę do ciebie, ty znów będziesz malował, będzie jak dawniej.
Potem pobiegła do ogrodu. Zniknęła. Starcowi wydawało się, że kuleje.
Zbudził się wczesną porą, długo przed świtem. Pomimo chłodu cały był zlany potem – ten sen: dziwny, niepokojący, ale też dający niezrozumiałą nadzieję, radość. Rano szlachcic nie zjadł śniadania, nie wypił kawy, jak w amoku pobiegł do pracowni, a tam – wszystko zakurzone, farby zaschnięte, spękane zagruntowane płótna. Odnalazł jedno podobrazie w całkiem dobrym stanie i wystarczająco duże, żeby zmieściła się cała postać córki – chciał ją namalować w naturalnej wielkości.
„Czy pamiętam jej twarz, postać, figurę? Jakie miała nogi, jaki strój, włosy? Miała kruczoczarne, gęste loki spadające na ramiona. Jak zakręciła głową, to widać było tylko czarną burzę włosów. A twarz? Oczy?… Nie, nie potrafię, nie dam rady, tak dawno nie malowałem” – myśli kłębiły się w jego głowie, ogarniały wątpliwości, powracały emocje, wspomnienie Jadwini. Siadł, ręce mu drżały. Płakał, może to trwało chwilę, może godzinę, w końcu uspokoił się na tyle, by ustawić krosno z płótnem na sztaludze.
– Farby, gdzie są farby? Wędrowiec dał mi te farby gdy wychodził, czyli w sieni zamku, potem zaniosłem je… Nie zostawiłem w sieni. – Próbował odtworzyć tamten moment. Ruszył biegiem. Z pracowni do głównej bramy było daleko. W sieni panował półmrok, prawie ciemno – wydawało się, że dnia nie ma, słońce nie wzeszło, było szaro, znowu padał śnieg. Asesor znalazł lampę, zapalił, rozejrzał się po sieni. – Nie ma nic, żadnych farb, pakunku. – Domknął drzwi, bo wiatr je uchylił w nocy, nawiał śniegu, który wcale nie stopniał. Mróz w sieni był taki sam, jak na dworze.
– Gdzie zaniosłem te farby? Starzec na pewno dał mi je w sieni – powiedział to dziwne zdanie i wyszedł. – Zaraz… wybiegłem za nim, szukałem go na podwórcu, aż do bramy! Tak, tam! – przypomniał sobie. Wyszedł na dwór tak, jak stał, w samej koszuli. Nie czuł mrozu. W jednej chwili znalazł się przy bramie. Tu też ich nie było. Czuł, że są gdzieś blisko, lecz nie przy wrotach. Wrócił.
– Studnia, przecież położyłem pakunek na cembrowinie studni! A jeśli?… Nie, wiatr nie mógł ich zwiać, choć jest śnieg, ślisko, mogły się zsunąć. – Zachowywał się tak, jak gdyby od tych farb zależało życie jego córki. Cały spocony z emocji dobiegł do studni na środku podwórca. – Jest pakunek, jest! Dzięki, Boże! – Alojzy chwycił farby. Do końca obawiał się, że mogą wpaść do studni. Wrócił do zamku. Dopiero teraz poczuł chłód. Aż zatrząsł się z zimna, jednak nie poszedł do ciepłej, ogrzanej kuchni, ale od razu do pracowni. Na stole rozpakował zawiniątko. Farby były w drewnianym pudle, w sześciu dziwnych szklanych słoikach. Nigdy takich nie widział. Przypominały greckie amfory w miniaturze, każdy słój zamknięty wielkim, szerokim korkiem. Kolory wyraźne, szczególnie czerwień i zieleń Veronesa.
– Są zaschnięte. Czym je rozpuścić? Mam olej lniany. Może je ogrzać lub wlać nafty? Gdzieś w komodzie powinny być jeszcze żywice i terpentyna. – Jego umysł pracował jak dawniej, kiedy malował.
Niepostrzeżenie przygotowania do malowania owładnęły go całkowicie; zagruntowane płótno tylko oczyścił, nie chciał kłaść nowego podkładu i czekać, aż wyschnie. Pędzle były źle przechowywane, w niskich temperaturach, nienamoczone w oleju; włosie wyłaziło, zesztywniało, łamało się przy najmniejszej próbie nacisku, wiele z nich nadawało się do wyrzucenia. Udało się Alojzemu wybrać pięć pędzli. Namoczył je w odnalezionym oleju. Mijały godziny. Asesor całkowicie pochłonięty pracą nie zjadł śniadania. Nie rozpalił nawet ognia w kominku, nie czuł zimna, tylko niecierpliwość. Już miał w głowie zarys postaci; przypomniał sobie ulubioną suknię córki, miał pomysł na tło, mieszał farby, rozgrzewał je do chwili, aż będą nadawały się do malowania.
„Tak, namaluję ją w tej kremowej sukni z błękitnymi ozdobnikami” – budował w myślach obraz córki.
To była pierwsza prawdziwie kobieca suknia, jaką jej sprawił; bladokremowa z bufami na rękawach w połyskujące pionowe, atłasowe pasy. Rękawy i dół wykańczały falbany z delikatnej, przeźroczystej koronki. Do tego kontrastująca, ciemnobłękitna szarfa przepasająca talię, z pięknie wymodelowaną kokardą z tyłu, zgrabnie podkreślająca kibić dziewczyny. Nagle do pracowni wszedł Bartłomiej:
– Panie, co ty tu robisz?
– Będę malował. Przynieś mi kawę i dzban gorącej wody.
– A śniadanie?
– Później, później, pospiesz się i nie przeszkadzaj!
„Intruz! Kiedy już miałem w głowie jej obraz, twarz, teraz zaczynam od nowa… Suknia. Gdzie jest ta suknia? Przyniosę, powieszę tutaj, w tym świetle łatwiej będzie malować, to tak jakby stała przede mną, moja Jadwinia”. – Starzec załkał, wróciły bolesne wspomnienia, zaraza, choroba, na jego oczach słabła, odchodziła, a on był bezradny. Sprowadził medyka z Olkusza, od hrabiego Ostrowskiego, z Krakowa zaś tego, co leczył samego biskupa Turskiego. Nie pomogli. Jadwiga słabła, aż któregoś poranka zgasła, taka pogodna, prawie uśmiechnięta… Teraz płakał rzęsistymi łzami, jak dziecko. Nie potrafił, nawet nie próbował powstrzymać łez. Szlochał. Dobrą chwilę trwało, zanim się uspokoił.
– Przecież mam malować, a ręce mi drżą, łzami farby rozpuszczę. – Uśmiechnął się do siebie. Mimo bolesnych wspomnień, myśl o malowaniu córki nastrajała go radośnie. Czuł jakiś nieokreślony metafizyczny z nią kontakt. Wziął ołówek do ręki.
– Namaluję ją zwróconą do okna. W ręce będzie trzymała kwiat, lilię… Nie, to zbyt banalne. Lilia – niewinność, to dobre dla poety. Jakiś polny kwiat, może cały pęk; gałąź bzu! A może kilka maków? Lepszy będzie bez, pasuje do kremowej sukni, taki mocno fioletowy, gęsty, z ciemnozielonymi liśćmi. Nie! W dłoni umieszczę książkę, Jadwinia uwielbiała czytać, może coś Woltera albo wiersze Schillera, koniecznie w granatowej oprawie. Okno lekko przysłonięte firaną, gdzieś w jednej trzeciej. Tak, aby światło było rozproszone, łagodnie oświetlające postać i twarz. Resztę komnaty namaluję w ciemności; prawie niewidoczna komoda, zarys drzwi, podłoga. – Szkicował kontury okna, firan, mebli, podświadomie unikał rysowania postaci. Jeszcze nie dojrzał, aby precyzyjnie odtworzyć twarz córki. Bał się, że ten obraz będzie nieprawdziwy. Są jej portrety dziecięce, dziewczęce, lecz czuł, że ta twarz musi być inna, taka jak z ostatnich chwil jej życia. Przypomniał sobie te chwile i znów płakał. Do końca trzymali się za ręce, i choć rano już nie odzyskała świadomości, to nie zwolniła uścisku dłoni. Jeszcze wieczorem obiecywała, że rano będzie zdrowa. Resztkami sił uśmiechała się i pocieszała ojca. Stary łkał.
– Jak ją namaluję, skoro co rusz płaczę jak dziecko. – Przez łzy uśmiechnął się do siebie, a może do niej. Czuł ją, czuł, że już jest w tym pokoju. Jeszcze bez barw, bez twarzy, ale była, to było takie… namacalne.
Bartłomiej zapukał, nie czekając odpowiedzi. Wszedł. Przyniósł parującą, mocną, czarną kawę, dzban gorącej wody, przewieszoną przez ramię kremową suknię Jadwigi.
– Hmm, skąd wiedział? – Stary ze zdziwieniem i niedowierzaniem patrzył na sługę. Nie powiedział nic.
– Czy mogę napalić w kominku? Zamarzniesz mi, panie, i kto mi zapłaci – w swoim stylu zażartował.
– Później, później, nie przeszkadzaj.
Bartłomiej wyszedł. Znał ten stan twórczego amoku. Wiedział, że nie ma sensu teraz mówić o racjonalnych sprawach. Będzie malował pannę Jadwigę. Stary sługa też kochał panienkę, dziewuszkę – tak o niej mówił, przecież był przy niej od narodzin. Wiedział, że kiedyś Alojzy sięgnie po pędzle. Ten wędrowiec ze swoimi farbami to był znak.
Stary szlachcic rozwiesił suknię w pobliżu okna. Zimowe szare światło nie dawało takich efektów, jak sobie wyobrażał, mógł jednak bez problemu odtworzyć szczegóły: falbany, wstążki, koronki i tiule. Wypił kilka łyków kawy. Rozgrzała go, dodała sił. Teraz już mógł szkicować twarz córki; pociągły owal buzi, mały, lekko zadarty nosek, taki jak u renesansowych cherubinków, zielono‑niebiesko‑szare oczy – ich kolor zmieniał się zależnie od światła, pory dnia, musiał wybrać dominującą barwę, zdecydował się na lekko szarą zieleń. Dalej delikatny, charakterystyczny dołeczek w brodzie, włosy ciemne, lekko tapirowane, z opadającymi na szyję lokami.
Szkicowanie poszło mu tak sprawnie, szybko, łatwo, że już nie było łez. Czuł, jakby Jadwinia rodziła się na nowo. Całkowicie pochłonięty rysował szczegóły jej postaci; nakreślił suknię, z przodu lekko uniesioną tak, że widoczna była noga do połowy łydki, w pończoszce i zgrabnym czarnym pantofelku. Druga noga skryta była całkowicie. Wystawał tylko czubek bucika. Z każdą kreską czuł coraz większą radość, uśmiechał się do konturów jej twarzy. Jadwiga była ładna, lecz wystraszył się, że upiększy jej wizerunek, przedobrzy. Przecież miała takie śmieszne zmarszczki przy kącikach oczu i małą myszkę na skroni. Szybko dorysował te szczegóły.
Wydawnictwo Psychoskok