Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kontrowersyjna powieść o dwuznacznej relacji brata i siostry
Sandra i Albert dorastają na obrzeżach artystyczno – intelektualnego salonu swoich rodziców. Czasami ważni i kochani, czasami pozostawieni sami sobie. Pomimo skrajnie różnych charakterów trzymają się razem. I w swoim dziecinnym, dwuosobowym świecie tworzą wyjątkową więź, która łączy ich przez całe życie.
Niby mają wszystko, niby znajdują pomysł na siebie, ale w dorosłość wchodzą okaleczeni. W obliczu życiowych przeciwności i rozczarowań niecodzienna relacja łącząca brata i siostrę często zdaje się być jedynym schronieniem. A może to tylko złudzenie?
Monika Wojciechowska zabiera czytelnika w długą podróż. Pokazuje duszny dom postępowej rodziny lat 80., otwarte przestrzenie Stanów Zjednoczonych i różnie wersje spełniania się amerykańskiego snu. Odkrywa też mroczne zakamarki ludzkiej duszy i zasiedziałe w niej demony.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 545
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 13 godz. 12 min
Sandra
W zakamarkach pamięci plącze mi się kilka zamglonych obrazów. Tych, które mogę uznać za te pierwsze, najwcześniejsze wspomnienia. Pochylona nade mną mama, chyba uśmiechnięta, z czarnymi, kręconymi włosami opadającymi na ramiona. Łopatka do piasku, czerwona, a może pomarańczowa, ciążąca w mojej małej dłoni. Zgraja dzieciaków wrzeszczących i biegających po nieznanym mi pomieszczeniu.
Ale jest jedno wspomnienie, jasne i wyraźne, które uważam za to pierwsze. Siedzę na tylnym siedzeniu samochodu. To nasz brudnobeżowy, rzężący duży fiat. Mam niewiele ponad trzy lata. Obok mnie leży białe zawiniątko. Wyraźnie odcina się od zielonkawej, wysiedzianej tapicerki. Zawiniątko ma twarz. Czerwonosiną, poprzecinaną fioletowymi ścieżkami żył, z zaciśniętymi oczami, które wyglądają na dziwnie napuchnięte. Pochylam się nad tą twarzą. Czuję wzbierający koktajl emocji. Bezgraniczną miłość, której jeszcze nie rozumiem. I zazdrość. O swoje miejsce, pozycję, uwagę rodziców, o którą tak ciężko muszę zabiegać.
– To co, Sandra, jak mu damy na imię? – Tata lekko odchyla głowę w moją stronę.
Patrzę na zawiniątko. Przypomina mi się Pawełek. Najładniejszy chłopaczek z przedszkola. Uwielbiany przez wychowawczynie. Z aureolką falujących, gęstych blond włosków.
– Pawełek? – mówię po chwili i podnoszę głowę. Sprawdzam reakcję rodziców.
Wymieniają spojrzenia. Już wiem, że nie trafiłam. Tym razem odwraca się mama.
– Może coś bardziej oryginalnego?
„Oryginalnego”. Znam doskonale znaczenie tego słowa. Może rodzice go nie nadużywają, ale pojawia się w moim życiu wystarczająco często, żebym zdążyła zapamiętać, że oryginalność jest pożądana. Że za oryginalność, nietuzinkowość, awangardowość rodzice zawsze mnie nagradzają. Swoją uwagą.
Robię minkę, marszczę czoło. Tu nie obowiązuje zasada „do trzech razy sztuka”. Pozostała mi tylko jedna szansa.
– Albert? – próbuję, bo spróbować trzeba. Bo nie można się poddawać.
Mama już nabiera powietrza, żeby odrzucić i tę propozycję, ale coś ją powstrzymuje. Znowu patrzą na siebie. Widzę ich lekko uniesione brwi, wygięcia warg, których znaczenia nie odgaduję, delikatne skinięcia głową. Potem obydwoje uśmiechają się do siebie. Szerzej i szerzej. Serce podskakuje mi w piersi. Czekam.
– Tak jak Camus i Einstein?
Kiwam głową, choć nie mam pojęcia, o co pyta mama.
– I Speer? – dodaje tata półgłosem. Słyszę w nim nutę rozbawienia.
Też się uśmiecham i wzruszam ramionami. Przysuwam się kilka centymetrów bliżej zawiniątka i najdelikatniej, jak potrafię, dotykam jego twarzy. Czuję przezroczystość i delikatność skóry na policzku i na nosie mojego śpiącego brata.
– Albert, Alberciczek – szepczę. Na razie tylko do siebie. Wiem, że decyzja jeszcze nie zapadła. I po raz kolejny czuję falę miłości. Wiem, że ta maleńka istotka jest i na zawsze pozostanie częścią mnie.
Albert
Nie wiem, czy moje pierwsze wspomnienie jest prawdziwe, czy to tylko projekcja wygenerowana na podstawie kilkunastu czarno-białych zdjęć. Nie zdziwiłbym się, bo nie są to jakieś tam fotografie, ale fotografie fantastyczne. Genialne. Zrobił je ojciec. Jestem na nich ja, mały pyzaty berbeć, i moja siostra Sandra. Mamy na sobie śmieszne ciuchy. Na pierwszy rzut oka widać niedostatki lat osiemdziesiątych. Nawet moi rodzice nie zawsze byli w stanie to przeskoczyć. Chociaż próbowali. Ale nie ubrania są istotne. Na fotografiach widać nas. Nasze charaktery. Moją chroniczną nieśmiałość. Błazeńskość Sandry. Widać naszą relację. Moją zależność od niej. I jej opiekuńczość. To nie była ustawiona sesja fotograficzna. Ojciec nie zawołał nas i nie powiedział: „Dobrze, dzieci, to teraz ładnie zapozujcie tatusiowi”. Tylko od czasu do czasu, kiedy pojawialiśmy się w zasięgu obiektywu, pstrykał zdjęcie. I tyle.
To musiała być majówka. Jednodniowy wyjazd za miasto. Gdzieś do lasu. Nad strumyk. Żeby odpocząć od warszawskiego zgiełku. Obydwoje zabraliśmy z domu po zabawce. Sandra – pacynkę. Kota z wielką, białą głową i szarym, lichym futrem ze sztucznego materiału, tworzącym rękawicę zbyt dużą jak na jej małą dłoń. Ja zabrałem wariata. Tak matka nazywała ubijaczkę od ręcznego miksera.
Jedną z ulubionych zabaw Sandry była zabawa w znikanie. Bez przerwy chowała się za krzakami, a potem wyskakiwała na mnie znienacka i łaskotała bez litości. To była również ulubiona zabawa białej kociej głowy, która co jakiś czas popatrywała na mnie zza drzewa, zagadywała miaukliwym głosikiem, potem znikała, a na jej miejscu pojawiała się moja siostra. Byłem zachwycony. Ja też chciałem coś zniknąć, więc międloną w dłoni ubijaczkę wrzuciłem do strumyka. Sandra zorientowała się, że wariat zniknął, i zobaczyłem zgrozę w jej oczach. Przykucnęła przy mnie i z bardzo poważną miną zapytała, gdzie on jest.
– Zni zni – odpowiedziałem, ciągle przekonany, że mogę być z siebie dumny.
Włożyła palec do buzi, złapała zębami za paznokieć i obejrzała się na niczego nieświadomych rodziców, siedzących na leżakach i palących papierosy. Ja już wiedziałem, że nie powinienem był znikać wariata, i byłem gotowy się rozpłakać. Wskazanie miejsca porzucenia ubijaczki było poza moim zasięgiem. Ale zaraz pojawił się białogłowy kot. Zaprosił mnie do zabawy. W odznikanie. Sprawdzaliśmy miejsca, w których już byliśmy. Obeszliśmy wielki, kolczasty krzew, przy którym ułożyliśmy serce z szyszek. Sprawdziliśmy maleńki szałas, który zbudowaliśmy dla krasnali. I po kilku chwilach obok śladów sandałków odciśniętych w mokrym piasku nad brzegiem strumyka trafiliśmy na zgubę.
Ani Sandra, ani tym bardziej ja nie mieliśmy pojęcia, że nikt by nie zauważył, gdyby ubijaczka na zawsze została w lesie. Podejrzewam, że od tej majówki do czasu, gdy kilka lat później zrobiłem pierwsze naleśniki, nikt z niej nie korzystał.
Sandra
Rodzice byli przedstawicielami pokolenia powojennego wyżu demograficznego. Urodzili się w latach pięćdziesiątych. Pochodzili z normalnych rodzin – z wymarłej już klasy cenionych rzemieślników. Nie doświadczyli biedy. Ale nie znosili tego wszystkiego, co reprezentowali sobą ich rodzice. Nie obchodziły ich idee patriotyczne i wzniosłe gesty tych, którzy przetrwali wojnę i walczyli o wolność ojczyzny. Nie chcieli kończyć technikum, żeby mieć zawód, jak najszybciej iść do pracy, zarabiać, wziąć ślub i założyć rodzinę. Nie chcieli siedzieć cicho i być szczęśliwi jako stolarze, kaletnicy, tapicerzy, jubilerzy albo lutnicy. Moi rodzicie byli ludźmi jutra. Chcieli czegoś więcej. Chcieli żyć inaczej, lepiej, ciekawiej niż poprzednie pokolenie. Chcieli naprawdę przeżyć życie.
Tak, tata skończył technikum. Ale na tym jego konformizm się skończył. To było technikum fotograficzne. Wbrew oczekiwaniom nie otworzył studyjka, nie robił pozowanych zdjęć do dowodów, komunijnych ani ślubnych. Po technikum dostał się do łódzkiej szkoły filmowej. Na produkcję telewizyjną. Wszyscy pukali się w głowę. Pewnie dlatego, że nie mieli pojęcia, co to dokładnie jest. Ale wyjechał na roczne stypendium do Wielkiej Brytanii. I wtedy przestali się pukać. Nie było to jakieś tam stypendium. Trafił do akademii telewizyjnej BBC w Bristolu. Bez przerwy nam o tym opowiadał. Ze szczegółami.
Zaczynał od wieloetapowej podróży pociągiem przez Europę Zachodnią, gdzie kolejne służby graniczne pochylały się nad jego wschodnioeuropejskim paszportem i marszczyły niechętnie czoło. Potem była przeprawa promem przez kanał La Manche. Dalej – opis maleńkiego, zimnego pokoiku na poddaszu domu z czerwonych cegieł, w którym każdy z rogów, pod odklejającą się tapetą, porastała niemożliwa do usunięcia czarna pleśń. I w końcu – szok na widok tamtejszego studia telewizyjnego.
– To była technologiczna przepaść – mawiał lata później, wznosząc swoje chude ramiona. Wspomnienie ciągle w nim żyło. – Mówię wam. Prze-paść. Ale w końcu to Brytyjczycy nakreślili podstawy techniki telewizyjnej.
– A nie Amerykanie? – pytał ktoś z nas. Najczęściej ja.
Tata zaciskał wtedy usta, robił minę pełną niedowierzania, prostował plecy i odpowiadał:
– Amerykanie… oni do dziś nie mają pojęcia… – Brał głęboki oddech i kontynuował: – A jak wróciłem i oglądałem wiadomości w naszej telewizji, to wyrywałem sobie włosy z głowy. Co ci ludzie wyprawiali! Newsy długie na pięć minut. Pięć minut! Mówię wam, nie ma na świecie historii, której nie dałoby się opowiedzieć w osiemdziesiąt sekund. Jakieś idiotyczne najazdy kamery… Nielogiczne przejścia pomiędzy ujęciami. Soundbites1 trwające dwie sekundy. No mówię wam… Ko-szmar! Po powrocie wykładowcy zaczęli mnie pytać, co i jak powinno wyglądać.
Mógł tak w nieskończoność. I pewnie dzięki jego wyjazdowi wcześnie zaczęliśmy się uczyć angielskiego. Miał na tym punkcie obsesję.
Podczas jednego z projektów na zakończenie czwartego roku poznał mamę. Drugą najładniejszą dziewczynę z wydziału aktorskiego. Dlaczego ze swoim statusem telewizyjnego guru zadowolił się dopiero drugą? Bo pierwsza była lesbijką.
Na studiach obydwoje naprawdę zaczęli przeżywać życie. Tak jak chcieli. Byli niezwykle inteligentni i utalentowani. Wokół mieli ludzi takich jak oni. Nietuzinkowych, innych. Oczywiście były imprezy, był alkohol, narkotyki i seks. Były też – a może przede wszystkim – rozmowy, wspólne odkrywanie nowego, patroszenie go, rozkładanie na czynniki pierwsze. I to wszystko kontynuowali po opuszczeniu uczelni.
Nie wiem, jakim cudem dwa lata po ślubie dostali mieszkanie. Dwupoziomowe, na Mokotowie. Niedaleko gmachu telewizji, do której tatę przyjęli z otwartymi ramionami i gdzie zrobił obłędną karierę.
W tym mieszkaniu było kilka rzeczy, których nie dało się nie zauważyć. Po pierwsze, monstrualny telewizor. Nie rubin czy helios. Prawdę powiedziawszy, nie wiem, co to było, ale nikt nie miał takiego, jaki stał u nas. Rodzice musieli przerabiać regał, żeby się zmieścił. Obok stał równie upiornie potężny sprzęt grający. To wszystko otaczały półki z książkami. Od podłogi do sufitu. Większość po polsku, ale było też sporo angielskich tytułów. Oprócz tego encyklopedie i słowniki. I płyty. Tysiące płyt winylowych. Był też barek z alkoholami, czasami z paczuszkami marihuany.
Jednak pierwszą rzeczą, która nieodmiennie zaskakiwała odwiedzających mnie znajomych, był panujący w mieszkaniu tłok. Tak, właśnie tłok. Wiecznie przesiadywali u nas, a czasami wręcz mieszkali, aktorzy, reżyserzy, piosenkarze, artyści wszelkiej maści, od plakacistów po rzeźbiarzy i kompozytorów. I pospolici wannabees2. Można się było na nich natknąć niemal o każdej porze w najróżniejszych miejscach. Najchętniej okupowali sofy, ale zalegali również na podłodze, pod stołem i w wannie, owinięci w koce, prześcieradła, cudze płaszcze i w siebie nawzajem.
Zaraz… w sumie to nie zawsze tak było. Z najwcześniejszego dzieciństwa pamiętam, że tydzień był podzielony na dwie części. W pierwszej byliśmy tylko my – mama, tata, ja i Albert. To był czas czytania książeczek, nagrywania piosenek na kasetę magnetofonową, spacerów po parku, rowerkowo-piaskownicowych wyjść i prowadzania mnie na zajęcia gimnastyki artystycznej. Wtedy czułam się jak pępek świata. W drugiej pojawiał się ten artystyczny tłum, w którym się rozpływałam, w którym rodzice zdawali się mnie nie dostrzegać. Im byłam starsza, tym dłuższa stawała się ta druga część tygodnia.
Dorośli kontynuowali to, co robili na studiach. Pili, popalali trawę, uprawiali seks i rozmawiali. Bez opamiętania. Jedni przez drugich. Argumentowali, przekrzykiwali się, wrzeszczeli albo milkli, wychodzili wkurwieni i wracali wkurwieni jeszcze bardziej, z nowymi argumentami. O czym rozmawiali? O wszystkim, co było nowe i nowsze niż nowe. Bo to interesowało moich rodziców. Bo tym żyli. Bo na tym polegało przeżywanie życia.
Jak my pojawiliśmy się w ich świecie? Nie jestem pewna. Może uważali, że posiadanie dzieci jest fajne. W żadnym razie nie obowiązkowe. I że warto wyprodukować jeden czy dwa okazy rodzaju ludzkiego, którym dana będzie wolność. Które nie zostaną wlane do sztampowej formy oczekiwanej przez społeczeństwo, państwo, religię czy co tam jeszcze.
Jakie więc było moje dzieciństwo? Niesamowite. Rodzice mnie kochali. Może mogliby częściej mnie zauważać, ale przecież wiem, że chcieli jak najlepiej. Miałam stworzoną przestrzeń, żeby marzyć, i wszelkie perspektywy, żeby te marzenia realizować. Tak, moje dzieciństwo pomimo panującego w nim wiecznego przeciągu w zasadzie było szczęśliwe.
Albert
Kiedy myślę o swoim dzieciństwie, nieodmiennie ogarnia mnie smutek. Szary i zimny. Nigdy nie rozumiałem, skąd i dlaczego przychodzi. Moje dzieciństwo nosi wszelkie znamiona dzieciństwa idealnego. Miałem kochających, zaangażowanych rodziców, godną pozazdroszczenia atmosferę w domu, pełnym nieprzeciętnych ludzi. Miałem własny pokój. Lepsze niż inni ubrania. Dostęp do zagranicznej muzyki, którego wszyscy mi zazdrościli. Świat zdawał się stać przede mną otworem. Nie przeszedłem żadnej traumy. Nie byłem bity ani poniżany.
Doskonale pamiętam głos matki. Dość niski jak na kobietę, wyraźny i donośny. Zauważalny. Słyszę ten jej głos, bo w naszym domu stale się rozmawiało. Nie, zaraz – nie rozmawiało. W naszym domu prowadziło się KONWERSACJE. Nie pytano nas o to, co zdarzyło się w szkole i o kolegów. W każdym razie nie za często. Nie wymieniano tak po prostu informacji. Celem konwersacji była zmiana. Zmiana w jej uczestnikach. Rodzice wierzyli, że zarówno temat konwersacji, jak i sposób jej prowadzenia mają moc zmieniania świata.
Obowiązywały pewne niepisane reguły. Goście rodziców musieli być otwarci na zmianę. W sobie. Siebie. Swojego widzenia świata. W wyniku konwersacji. Nikt nie miał prawa perorować bez końca. Nie akceptowano tych, którzy lubowali się w retoryce i usiłowali uwodzić widownię kwiecistym językiem i metaforami, ani tych, którzy nie mieli zbyt wiele do powiedzenia, ubierali cudze myśli we własne słowa, nie byli wystarczająco oryginalni czy choćby śmieszni.
Tym wszystkim zawiadywała moja matka. Sama była nieprzeciętnym rozmówcą. Czy też partnerem w konwersacji. Określenie „mistrzyni ciętej riposty” nie oddaje skali jej talentu. Miała wszystko. Otwartość i brak choćby krztyny lęku przed zmianą. Miała wiedzę, inteligencję, bystry umysł, dowcip i błyskotliwość. I wiele więcej.
Wyprzedzała swoją epokę o dziesięciolecia. Dbała o to, aby poruszane podczas spotkań tematy nie były zdominowane przez mężczyzn. W naszym domu rozmawiano nie tylko o ustroju politycznym, który tak bardzo wymagał zmiany, lecz także o uczuciach, emocjach. Pamiętam kilka dyskusji o najlepszych sposobach doprowadzania kobiety do orgazmu, ale raczej nie podniesiono kwestii robienia laski. Matka nie akceptowała seksistowskich uwag (wtedy to słowo nie było nawet znane) ani rozważań na temat wyższości jednej czy drugiej płci. Nie milkła ani nie spuszczała wzroku, kiedy mężczyzna próbował jej przerwać lub ją przekrzyczeć. Dorównywała im w piciu i paleniu. I skuteczniej, finezyjniej niż oni wykorzystywała przekleństwa. Rozumiała też wartość różnorodności. Nie chciała, jak to określała, kisić się we własnym sosie. Więc oprócz artystów i światowców bywali u nas zwykli ludzie. Od sprzedawczyń z osiedlowego sklepu, przez geodetów, kierowców, po nauczycieli i księgowe. I nierzadko miałem wrażenie, że to oni wnoszą do rozmów najwięcej kolorytu.
Zdarzało się, rzecz jasna, że konwersacje przeistaczały się w coś na kształt meczów. Albo pojedynków. Że były napędzane rywalizacją. Bywało też, że alkohol lub trawka brały górę. Spotkanie rozpadało się na mniejsze części albo gdzieś z boku eksplodowała namiętność i uczestnicy coraz bardziej przyklejali się do siebie lub znikali w zakamarkach mieszkania.
Zapytałem kiedyś matkę, dlaczego całowała się z pewnym młodym muzykiem. Odpowiedziała, jakby stwierdzając oczywiste:
– Czy uważasz, że przez to mniej kocham ojca?
Tak czy inaczej, jestem o tym przekonany, goście rodziców wychodzili, mając poczucie, że zostali wzbogaceni. I dlatego tak tłumnie wracali po więcej. Kilka razy w tygodniu i obowiązkowo w weekendy.
Bez względu na to, ile osób gościli rodzice, w pokoju zawsze znajdowało się miejsce dla nas – dla Sandry i dla mnie. Mogliśmy siedzieć z dorosłymi do późna, słuchać, udzielać się (jeśli tylko daliśmy radę). Na jakimś etapie mogliśmy też spróbować odrobinki alkoholu i zaciągnąć się papierosem. Nie było dla nas tematów nieodpowiednich czy „dorosłych”. Nikt nas nie wyganiał. Chociaż wtedy wolność seksualna czy pornografia były dla nas równie interesujące jak racjonalizm, antropocentryzm, demokracja czy sprawiedliwość.
Matka może i była najładniejszą dziewczyną z wydziału aktorskiego, ale nie najbardziej utalentowaną. Albo nie tą, której się poszczęściło, nie tą, która była we właściwym czasie we właściwym miejscu. A może jeszcze nie tą, która przespała się z reżyserem w zamian za przełomową rolę. Nie wiem, czy to niepowodzenie ją bolało. Szczególnie że obok miała męża, który odniósł ogromny sukces, który powtarzał, że wszystko w życiu potoczyło się dokładnie tak, jak chciał. Jeśli cierpiała, to nigdy nie dała tego po sobie poznać. Ostatecznie to, czym się zajęła i w czym była dobra, było bliskie aktorstwu. Została trenerem głosu. To, co robiła, nie było zwykłym instruowaniem, jak ułożyć język i jak oddychać, aby wydobyć pożądany dźwięk. Ona pokazywała ludziom, jak rozmawiać. A czasami – jak konwersować.
Pracowała nie tylko ze studentami, aktorami czy śpiewakami operowymi, ale również z politykami, dyrektorami, prawnikami… Pracowała też z nami. W sposób, którego nie zauważaliśmy. Bawiąc się, wspólnie wyśpiewując dziecięce rymowanki i recytując wierszyki (Jak na to znajdowała czas? Nie mam pojęcia, ale znajdowała). Dzięki niej zaczęliśmy uczyć się angielskiego. Znacznie wcześniej niż rówieśnicy. Wprowadziła zasadę, zgodnie z którą w kuchni rozmawialiśmy wyłącznie po angielsku. Miała świetny akcent. Bardziej naturalny niż ojciec, chociaż nigdy nie była w Wielkiej Brytanii.
I była szczęśliwa. Tak myślę. W końcu w domu miała widownię. Za każdym razem inną i bardzo różnorodną. Przed którą kilka wieczorów tygodniowo odgrywała pierwszoplanową rolę. Te jej role stawały się jeszcze bardziej pierwszoplanowe pod nieobecność ojca.
Co kilka miesięcy matka wiozła go na lotnisko (czasami im towarzyszyliśmy), gdzie wsiadał do samolotu do Londynu. Wracał po tygodniu. Zmęczony. Zawsze z walizką pełną ubrań, proszków do prania i słodyczy. Wielkie paczki kolorowych m&m’sów były naszymi ulubionymi. Na dzień przed jego powrotem matka czyściła mieszkanie z zasiedziałych artystów. A dzień po – przychodziło do nas dwóch miłych panów. Zawsze uprzejmie rozmawiali z matką, z nami (czy raczej z Sandrą). Byli ubrani w ładne garnitury. Pili kawę (tę przywiezioną przez ojca), trochę wódki, ale nie za wiele, palili papierosy. A potem zamykali się z ojcem w gabinecie i siedzieli tam godzinami. W domu zapadała cisza. Po ich wyjściu wszystko wracało do normy. Aż do kolejnego wyjazdu ojca.
Byłem niemym obserwatorem konwersacji. Słuchałem, często nie nadążając za tokiem dyskusji. Śmiałem się cichutko, kiedy śmiali się inni. I cieszyłem się, że nikt nie pyta mnie o zdanie. Gdyby tak się stało, utonąłbym w morzu dziecięcej nieśmiałości.
Za to Sandra bardzo chciała zaistnieć na domowej scenie. Próbowała różnych sposobów. Zaczęło się od naszej ulubionej zabawy – w znikanie. Mam wrażenie, że rodzice też ją lubili. Sandra zaciągała mnie za zasłonę przy drzwiach balkonowych, stawała na czworakach, kazała mi wdrapywać się jej na plecy i tak razem wypadaliśmy na środek pokoju. Potem było stawanie na rękach, gwiazdy, fikołki, szpagaty i inne wygibasy – nauczyła się ich w dziecięcej sekcji gimnastyki artystycznej, do której chodziła ze trzy lata. Ale to wszystko zajmowało gości na krótką chwilę. Spróbowała więc błaznowania.
Pamiętam, jak wstała podczas przerwy na rozlewanie wina – bo w naszym domu, nawet wtedy, w latach osiemdziesiątych, piło się przede wszystkim wino – i rzuciła w przestrzeń:
– Czy ktoś może mi pomóc zdjąć z sufitu kluczyki do czołgu?
Wszyscy popatrzyli na sufit, wypatrując tych jej kluczyków.
Albo:
– Nie mogę siedzieć, bo odpadł mi półdupek.
Ktoś zapytał, czy może pomóc jej go szukać. To był już sukces, mały, ale sukces.
Zaczęła uważniej przysłuchiwać się rozmowom i czekała na ćwierćsekundową chwilkę ciszy, aby wtrącić pytanie. Te pierwsze, bardzo naiwne, zostały zignorowane. Aż w końcu trafiła. Zapytała, czym jest stosunek analny. Goście zareagowali gromkim śmiechem. Kwestia w dwóch zdaniach została wyjaśniona przez matkę.
Przez kolejne lata Sandra uczyła się zadawania pytań. Otwartych i zamkniętych, mądrych i przemądrzałych, prostych i trudnych, naiwnych, podchwytliwych, kłopotliwych i sugestywnych. Tych właściwych. Użytych we właściwym momencie. Dzięki którym była zauważana.
***
Kiedy byłem nastolatkiem, kolega zapytał, czy wiem, że moja rodzina jest inna. Nie pamiętam, w związku z czym. Ani czy powiedział to w pozytywnym, czy w negatywnym kontekście.
Wzruszyłem wtedy ramionami i powiedziałem:
– A jaka niby miałaby być?
Sandra
Rodzice uważali, że lalki, misie i pluszaki są bezwartościowe. Na półkach w moim pokoju stały przede wszystkim klocki, układanki i drewniane zwierzątka. Było też trochę przyborów kuchennych – łyżek w różnych rozmiarach, łopatek, mątewek. Do tego pojemniki z ziarnami pszenicy i fasoli oraz worki z samodzielnie zebranymi kasztanami, żołędziami, które mogłam bezkarnie rozsypywać na podłodze, mieszać, układać w kształty czy międlić w dłoniach.
Ale najlepszą zabawką, jaką kiedykolwiek podarowali mi rodzice, był Albert. Albercik, Alberciczek. Był lepszy niż najpiękniejsza lalka na świecie. Prawdziwy. Z czasem coraz bardziej komunikatywny. Fantastyczny towarzysz zabaw – czy też ich niezwykle ustępliwy przedmiot. Pozwoliłby mi zrobić ze sobą wszystko.
Zaczęło się tak jak w przypadku każdego niemowlęcia. Przez pierwsze miesiące nie robił nic, tylko na przemian spał i jadł. Prawie nie płakał. Mama twierdziła, że czasami zapominała, że ma w domu niemowlę. Ja z niechęcią patrzyłam, jak nosi Alberta na rękach i karmi go piersią. To ostatnie było dla mnie totalnie niezrozumiałe. Ale z czasem, jak skończyło się wystawianie z rozpiętej koszuli wielkich cycków, do których przysysał się mój brat, jakoś sprytnie mnie podeszła. Nie wiem, czy było to świadome działanie, w każdym razie zaczęła angażować mnie we wszystko, co miało związek z Albertem. Nie, nie prosiła, żebym go przewijała. Odpowiadałam za wybór ubranek i kaszek, sprawdzałam temperaturę wody w wanience i zapas dziecięcych mydełek. Mama nigdy nic nie kwestionowała i zawsze mnie chwaliła. Bardzo. Jak za nic innego. Do tego mały różowy bąbel wlepiał we mnie swoje pełne zachwytu niebieskie oczka, cieszył się słodziutko i chichotał. Czego mogłam chcieć więcej?
Potem przejęłam inicjatywę i wspólnie oglądaliśmy kolorowe książeczki. A kiedy Albert zaczął chodzić i mogłam go przebrać, schować, pomalować (i kosmetykami mamy, i szkolnymi farbami plakatowymi, a czasem i flamastrami), przestraszyć czy zdezorientować, byłam w siódmym niebie.
***
– Kiedy Sandra zaczęła mówić? – usłyszałam głos taty i zatrzymałam się tuż przy drzwiach sypialni rodziców. Nadstawiłam ucha.
– Na pewno wcześniej niż on.
– Dużo wcześniej.
Tym razem wyraźnie wyczułam niepokój.
– Dziewczynki zazwyczaj zaczynają wcześniej mówić. – Mama zdawała się nieszczególnie przejęta.
– Alicja – użył jej imienia na początku zdania, więc sprawa była poważna – przecież Albert właściwie w ogóle nie mówi.
Na chwilę zapadła cisza. Mama musiała wpatrywać się w tatę, niespiesznie wypuszczając dym z papierosa.
– Robert – odpowiedziała imieniem na imię, imitując jego poważny ton – przyjmij do wiadomości, że być może nie będziemy mieć dwójki genialnych dzieci. Jedno genialne ci nie wystarczy?
Nie wiedziałam do końca, na czym polegał problem, o którym rozmawiali. Ale nie ulegało wątpliwości, że problem był. Nie ze mną. Bo ja – to zrozumiałam doskonale – byłam dzieckiem genialnym.
Wróciłam do swojego pokoju. Albert siedział na podłodze pośrodku rozsypanych ziaren pszenicy (a może tym razem to było żyto?). Był gotowy na pojemnik z zeszłorocznymi kasztanami, przesuszonymi i od dawna pozbawionymi połysku.
– Chcesz teraz… fasolkę?
Kąciki dziecięcych ust nieco opadły. Podeszłam do półki i sięgnęłam po kasztany. Zaklaskał i podskoczył na małej pupie.
Albert
Drugie wspomnienie to też Sandra. Trzecie, czwarte i kolejne również. Widzę jej poruszające się usta i palec wskazujący na rzeczy.
– Okno, telewizor, fotel, stół, łyżka, kluski.
Wpatruję się w nią. Nie czuję potrzeby wyginania języka w nowy, niewygodny kształt, żeby wydobyć z siebie dźwięk. Nie potrzebuję. Moja siostra mnie rozumie. Wie, kiedy jestem głodny, a kiedy tylko chce mi się pić. Wie, kiedy chce mi się siku. Wie, jakimi zabawkami chcę się pobawić i gdzie chcę iść na spacer. Wie, że tak samo boję się psów i kotów. Wie, kiedy chcę się przytulić.
– Mama, tata. – Wskazuje palcem na dwie doskonale znane mi postaci. Ważne. Najważniejsze.
– Tak – odpowiadam. – Tak – powtarzam i kiwam głową.
Potem mówi do mnie właściwie bez przerwy. Pokazuje przedmioty, kształty, zwierzątka, kolory, części ciała. Wkłada mi w ręce lód i ciepłą pietruszkę wyłowioną z rosołu, futrzaną czapkę mamy, kamień, gąbkę i liść klonu. Opowiada o tym, co robimy, gdzie jesteśmy i gdzie idziemy. I co będziemy jeść. Bo jedzenie jest ważne.
– Taak – powtarzam. I widząc jej smutną minę, dodaję: – Aandra.
***
Warto było w końcu zacząć mówić. Zabawy, które najlepiej zapamiętałem z dzieciństwa, były przeplatane szeptami i chichotami, wspólnym planowaniem i wspólną realizacją. Pamiętam, jak karmiliśmy odkurzacz, pakując rurę do szklanych słoików z kaszą czy makaronem. Jak pomalowaliśmy telewizor lakierem do paznokci. W kwiatki i ciapki. Sprzęt grający też. Żeby było do pary. I jak próbowaliśmy polakierować sobie zęby. I jeszcze jak dorwaliśmy się do dziurkacza. I kiedy znudziły się nam przypadkowe karteczki i gazety, sprawdziliśmy, czy da się podziurkować żaluzje (nikt w naszym bloku nie miał żaluzji, ani całych, ani podziurkowanych). Dało się. I jak wlaliśmy wodę do butów gości.
Rodzicie może nie do końca byli zachwyceni, ale potrafili się z tego śmiać. Dlatego że nie zawsze znali całą historię naszych zabaw. Na pewno podziwiali kreatywność. Sandry. Bo nie mieli wątpliwości, że pomysły były jej. Nigdy moje.
Sandra
W przedszkolu było inaczej niż w domu. Nie od razu zrozumiałam, dlaczego nikt nie pochwaliłby mnie za lakier do paznokci na zębach i dlaczego za rozebranie na części przyczepki do jedynego w przedszkolu traktora na baterie i za robienie fikołków na leżankach w czasie leżakowania (oraz namówienie do tego innych) trafiłam do kąta. Dzieciakom się to podobało, ale przez kolejne tygodnie wychowawczynie popatrywały na mnie co najmniej niechętnie.
Sposób na zyskanie ich akceptacji (i pochwał) był podobny jak w przypadku mamy. Trzeba było stać się użyteczną. Ale w przedszkolu nie było Alberta ani wanienki, w której mogłabym sprawdzić temperaturę wody. W przedszkolu była zgraja dzieciaków.
Któregoś razu wychowawczynie uganiały się po placu zabaw, próbując zagonić nas do sali jak niesforne stado kur. Złapałam koleżankę za rękę, pociągnęłam za sobą i zapiszczałam:
– Dziewczynki pierwsze!
Ona złapała jeszcze kogoś i w kilka chwil utworzył się sznurek przedszkolaków. Dziewczynki były pierwsze. A ja byłam pierwsza w sznurku dziewczynek. I dostałam to, co chciałam – pełne uznania spojrzenie wychowawczyni.
Na tym się nie skończyło. Następnego dnia pierwsi byli chłopcy. Potem sznurki się pomieszały. Ale tworzyły się do końca przedszkola.
Późną jesienią wyszliśmy na dwór. Cała przestrzeń była pokryta cieniusieńką warstewką szronu. Zamarznięte źdźbła trawy skrzypiały pod butami. Podeszłam do jednej z bujawek i przeciągnęłam palcem po siedzisku. Na opuszce została odrobina białego mrozu. Zacisnęłam ją w pięści i jeszcze raz przesunęłam palec po drewnianej powierzchni. Po chwili w czerwonych od zimna dłoniach ugniatałam małą kulkę. A po dwóch chwilach wszyscy lepili takie same białe kule, toczyli je powolutku po oszronionym trawniku i porównywali, kto ma największą.
Na wiosnę razem z moją ówczesną najlepszą koleżanką z kamieni i kęp trawy zbudowałyśmy domek dla okropnych plastelinowych ludzików, które kilka dni wcześniej lepiliśmy podczas przedszkolnych zajęć. I wariacje takich domków pojawiły się na całym placu zabaw, a plastelinowe ludziki i stworki zniknęły z wystawki.
W sześciolatkach powiedziałam wychowawczyni, że czytam mojemu bratu bajki.
– Czytasz? – Zobaczyłam wysoko uniesioną brew.
– Tak.
– A jakie?
Kilka dni później wyręczyłam ją po raz pierwszy. Zostałam obdarzona pełnym uznania spojrzeniem (wtedy miałam ich wiele na koncie). Dostałam też dorosłe krzesło. Wysokie, tapicerowane brązowym, szorstkim bistorem. I publiczność. Na podłodze w kółku zasiadły dzieciaki z grupy. Ani ja, ani one nie rozumieliśmy, o co chodzi. Ja – bo myślałam, że wszyscy potrafią czytać, że poznawanie literek to zabawa. One – bo czytać nie potrafiły i nie rozumiały, dlaczego ja potrafię.
Pół godziny później zamknęłam książkę i podniosłam głowę. Wszyscy – i ci z rozchylonymi ustami, i ci z zasmarkanymi nosami, i ci kręcący się niecierpliwie – wpatrywali się we mnie. I podziwiali.
Albert
Nie rozumiałem, dlaczego Sandra znikała. Na pół dnia. Na całą dziecięcą wieczność. I dlaczego ja zostawałem w domu z nudną opiekunką. To nie miało sensu. Lubiłem, jak siostra była przy mnie. A może tego potrzebowałem? Czułem się wyjątkowo, kiedy patrzyła na mnie swoimi szarymi oczyma. I kiedy do mnie mówiła. Była inna niż rodzice – nie musiałem zabiegać o jej uwagę. Dawała mi ją ot tak, na każdym kroku. Za darmo. Zawsze miała głowę pełną pomysłów. Sprawiała, że jej dziecięcy świat stawał się takim, jakim go sobie wymarzyła. A ja byłem najszczęśliwszy, mogąc być jego częścią. Ryczałem, widząc, że wychodzi. Czekałem niecierpliwie na moment, gdy opiekunka mnie zawoła, włożymy buty i wyjdziemy ją odebrać.
Potem i ja poszedłem do przedszkola. Nienawidziłem tego miejsca. Całe trzyletnie życie bawiłem się z jedną osobą (opiekunki nie liczyłem, była beznadziejna). To był układ idealny – Sandra i ja. Nasze miejsca, nasze zabawki, nasz dom. Znane zapachy, dźwięki i kształty. Tymczasem tu wszystko było nie tak. Wszystko.
Przede wszystkim tłum nieznajomych dzieciaków. Ani ja nie potrafiłem z nimi rozmawiać, ani one ze mną. Zabawki były brzydkie, stare i lepkie. Jedzenie dziwne. Do tego ślizgałem się na ułożonych na podłodze płytkach PCV.
Znośne były tylko wyjścia na podwórko. O tej samej porze wysypywała się tam cała zawartość przedszkola. Sekcje dla poszczególnych grup wiekowych były obok siebie, rozdzielone niskim płotkiem. Zawsze wypatrywałem siostry. Trudno było jej nie zauważyć. Albo nie usłyszeć. Otaczał ją wianuszek dzieci.
Sandra zauważała mnie sterczącego samotnie przy tym płotku. Chociaż nie, nie tyle zauważała, co wyczuwała. Odwracała się i nie zważając na żarciki kolegów, podchodziła porozmawiać ze mną przez chwilę, zapytać, co u mnie, i zapewnić, że już niedługo będziemy w domu.
Rok później poszła do szkoły. Czułem się prawie zdradzony, a na pewno osamotniony.
Marzyłem, żeby być taki jak ona. Odważny, przebojowy, pewny siebie. Wiedziałem też, że nie mam na to szans. Jedyne, co mi pozostało, to ją wielbić. Więc wielbiłem.
Sandra
dziś mam 6 urodziny dostałam od rodziców wielkie pudełko klocków i koraliki co chciałam i ten pamiętnik ma bardzo ładną żółto niebieską okładkę w kropki to moje ulubione kolory chociaż niebieski bardziej i do tego długopis to jest mój pierwszy wpis rodzice mówią że dobrze jest mieć pamiętnik tylko muszę się zastanowić co pisać
***
Pamiętnik to był dobry pomysł. Prowadzę go nieprzerwanie od szóstego roku życia. Teraz ma kilkadziesiąt tomów. Z rozczuleniem czytam pierwsze, nieporadne wpisy. Czasami otwieram któryś z zeszytów. Zdarza się, że czuję zawstydzenie. Jakbym grzebała w cudzych rzeczach. I nie próbuję rozpoznawać siebie w tamtej Sandrze. Nie wiem, czy idei zmiany byłam oddana tak bardzo jak rodzice. Zaraz, w sumie to wiem – na pewno nie. I nie podejmowałam takich kroków jak oni, aby sprawić, że moje życie nie stanie w miejscu. A jednak. Zmieniło się wszystko.
Albert
Albert dostał dziś
Dostałem dziś pamiętnik. Sandra mówi, że ona też dostała, jak miała 6 lat. To ja też będę pisał pamiętnik.
***
Nigdy nie rozumiałem idei pisania pamiętnika. Nie wiem, po co ludzie to robią. Dla kogo piszą. Dla siebie? Dla potomności? Jakby ktokolwiek, łącznie z autorem, był zainteresowany wywodami z dzieciństwa czy z nastoletniości, pierwszymi miłościami, utratami dziewictwa.
Pierwszych kilka wpisów zrobiła Sandra. Nic jej nie dyktowałem. Pisała, co uznała za właściwe. Potem na dłuższy czas zapomniałem o tym nietrafionym prezencie. Zaginął na dnie szuflady.
Może dwa, może trzy lata później dorośli rozmawiali o czyichś opublikowanych pamiętnikach. Wywołały skandal czy coś. Podczas rozmowy matka zerknęła na mnie przelotnie. I oskarżycielsko. Poczułem, że wie. Zna los zapomnianego zeszytu w kolorowej okładce.
Tego samego wieczora go odnalazłem. Zesztywniałe od nieużywania kartki zaskrzypiały. Pierwsze cztery strony były zapisane pismem Sandry. Podrapałem się w głowę, wziąłem długopis i zadeklarowałem:
BĘDĘ PISAŁ PAMIĘTNIK.
***
W naszym domu nagość nie była tabu. Po kąpieli nikt szczególnie nie okrywał się ręcznikiem. Nikt nie blokował zamka w łazience. Różnice pomiędzy kobietą a mężczyzną oraz pomiędzy dorosłym a dzieckiem zostały nam wyjaśnione. Czy wręcz pokazane. Mogliśmy je obserwować na co dzień. Mogliśmy do woli przeglądać ilustrowany kolorowymi rysunkami atlas anatomii, gdzie wszystko mieliśmy jak na dłoni.
Któregoś razu pod koniec przedszkola podszedłem do grupki kolegów, którzy chichotali nerwowo. Rozmawiali o piersiach czy raczej cycach, które podpatrzyli u swoich matek, ciotek czy sióstr. A potem jeden z nich splótł palce i wywinął je tak, że ułożyły się we wrzecionowaty kształt.
– Tak wygląda cipka – wykrztusił. Na jego twarz i szyję wystąpiły czerwone plamy.
Chłopcy kolejno podchodzili, żeby zajrzeć w tę palczastą cipkę. Ja też zajrzałem. W niczym nie przypominała tego, co widywałem pomiędzy nogami mojej siostry. I co mi się co najmniej opatrzyło.
Kąpaliśmy się razem, odkąd pamiętałem. Z początku nadzorowało nas jedno z rodziców. Ale z czasem, tak jak w przypadku innych rzeczy związanych z opieką nade mną, odpowiedzialność za higienę przejęła Sandra. Na brzegu wanny mieliśmy arsenał zabawek. Odgrywaliśmy scenki z bajek, zmieniając scenerię na wodną. Wymyślaliśmy własne historyjki (no tak, zwykle Sandra wymyślała), chlapaliśmy się, piszczeliśmy i robiliśmy okropny bałagan.
Tego dnia, po wysłuchaniu cycatych opowieści i zajrzeniu w palczastą cipkę, podczas kąpieli przyjrzałem się bliżej mojej siostrze. O cyckach nie było mowy. Jej klatka piersiowa była tak samo płaska jak moja. Ale cipka… Kiedy Sandra wychodziła z wanny, zerknąłem na to coś różowego, złożonego z dwóch ściśle przywierających do siebie części. Było tak odmienne od dyndającego poza moim ciałem małego siusiaka. I zrozumiałem moich kolegów. Zrozumiałem czerwone plamy na twarzy. Wiedziałem, że to coś, co rzeczywiście zasługuje na fascynację.
***
Kąpaliśmy się razem jeszcze jakiś czas. Któregoś razu matka weszła do łazienki. Wyglądała na zaskoczoną. Jakby nie dowierzała. I powiedziała:
– Jesteście już wystarczająco duzi. Chyba już czas, żebyście zaczęli się kąpać osobno.
Sandra
Pierwszego dnia szkoły okazało się, że nie jestem Sandrą. Wychowawczyni wyczytała moje nazwisko z imieniem Aleksandra. Nikt nie odpowiedział: „Jestem”.
– Wojewnik? – powtórzyła i rozejrzała się.
Podczas przerwy sprawdziła dokumenty i na kolejnej lekcji oświadczyła, że jestem Aleksandrą. Wróciłam do domu wstrząśnięta.
– Ach tak – westchnęła mama. – Powinniśmy byli wcześniej się tym zająć.
Okazało się, że kiedy tata zgłaszał moje narodziny w urzędzie, jakaś przemądrzała paniusia uparła się, że w Polsce nie funkcjonuje imię Sandra i nie można dać tak dziecku na imię. Więc dla państwa byłam Aleksandrą. Dla rodziców i całej reszty świata – Sandrą. Ale kim miałam być dla szkoły? Aleksandra, Ola, Olka – te imiona brzmiały idiotycznie. Przecież to nie byłam ja. Rozpłakałam się. Usłyszałam zapewnienie, że rodzice zaraz to załatwią. Zaczęli od telefonu do szkoły.
Ale nie musiałam się szczególnie wysilać, żeby wszyscy przyjęli do wiadomości, że ja to Sandra. Wystarczyło, że byłam sobą. Następnego dnia zasypałam pytaniami dwie dziewczynki – te wyglądające na najbardziej przestraszone. Szybko się rozkręciły. Po pięciu minutach jedna przez drugą opowiadały o swoim ulubionym kolorze, zwierzątku, dobranocce, zabawce… W porównaniu z dorosłymi zwrócenie ich uwagi było takie proste. Na koniec zapytałam, czy potrafią zrobić szpagat.
Na przerwie oprócz Asi i Kaliny ustawiła się do mnie długa kolejka – zarówno dziewczynek, jak i chłopców. Wszyscy najpierw próbowali rozjechać stopy w przeciwnych kierunkach. Jednym szło lepiej, innym gorzej. Pokazałam im ćwiczenie. Trzeba było stanąć tyłem do ściany, pochylić się, jedną nogę zostawić na podłodze, a drugą podnieść do góry i zbliżać dłonie do stopy. I teraz ja, tak jak kilka lat wcześniej instruktorka gimnastyki, podchodziłam do wszystkich po kolei i dociskałam ich do ściany. Wrzeszczeli z bólu. Każdy wrzeszczy. A ja powtarzałam:
– Nie jęcz – chociaż nikt nie jęczał – to najlepsze ćwiczenie, jeżeli chcesz za dwa tygodnie robić szpagat.
Drugiego dnia podczas mojej sesji treningowej Kalina naciągnęła sobie pachwinę. Nie mogła chodzić. Od tej pory zawsze trzymałyśmy się razem.
Pół roku później, po dwóch czy trzech wizytach rodziców w urzędzie stanu cywilnego i złożeniu kilku pism, zapadła decyzja administracyjna (rodzice bez przerwy powtarzali, że to na nią czekamy) i oficjalnie zostałam Sandrą. W szkole nikomu nie musiałam o tym przypominać.
Albert
Podobnie jak w przypadku Sandry matka zaczęła uczyć mnie czytać i wyrysowywać pierwsze litery, zanim skończyłem sześć lat. Poddawałem się tym lekcjom, czytałem na głos fragmenty dziecięcych książeczek, dbając o wymowę i artykulację zgodnie ze wskazówkami, zataczałem niezgrabne koła „o” czy „d” w zeszycie w trzy linie. Ale nigdy nie poczułem potrzeby sięgnięcia po książkę z własnej inicjatywy. Wystarczały bajki, które czytała mi Sandra.
W przedszkolu nikt nie zauważył, że umiem czytać. A w podstawówce szybko okazało się, że przynależę do kategorii tych mniej zdolnych. Operacje na liczbach wykraczające poza dodawanie, odejmowanie, mnożenie i dzielenie były poza moim zasięgiem. Na polskim przez pierwsze trzy lata nie dowiedziałem się niczego, czego już bym nie wiedział, więc przez większość czasu leżałem na blacie ławki i przysypiałem. Na środowisku… nie pamiętam już, czego próbowano nas tam nauczyć. Nie widziałem w tym nic interesującego. Nie zgłaszałem się, bo się wstydziłem. Nie robiłem większego wysiłku, bo nie wiedziałem, po co miałbym go robić.
Rodzice byli rozczarowani. Najpierw wspominali, jak ważne jest w życiu wykształcenie. Potem już tylko robili miny. Tak, miny pamiętam dobrze. Trzy mniej z klasówki – zmarszczenie czoła. Trója na półrocze – lekko spuszczona głowa. Trója na koniec roku – niedowierzanie. Tylko Sandra przynosiła czerwone paski i książki w nagrodę.
Nie wiem, jaki mieli ze mną problem. Przecież obok magistrów i doktorów, profesorów oczywiście też, zapraszali do domu prostych ludzi, traktowali ich jak równych sobie, cenili ich zdanie, doświadczenie i nieskrzywioną systemem edukacji mądrość (przynajmniej tak twierdzili). Podkreślali, że możemy być, kimkolwiek chcemy. Ale widać trudno było im zaakceptować, że być może ja chciałem być… śmieciarzem. Albo brukarzem.
Kilka razy do lekcji siadała ze mną Sandra. Pomimo jej cierpliwości nie szło nam za dobrze i zwykle po dwudziestu, maksymalnie trzydziestu minutach pytałem:
– Przeczytasz mi bajkę?
Wraz z nieszczególnie skrywaną niechęcią wychowawczyni przyszła obojętność, choć na szczęście nie przesadna wrogość, kolegów z klasy. Nie pomogło to, że byłem nieśmiały i małomówny. Po kilku tygodniach zostałem usadzony w ostatniej ławce pod ścianą – w miejscu najbardziej oddalonym od nauczycielskiego stolika. Razem ze mną było jeszcze trzech klasowych gamoni. To były dzieci alkoholików i przemocowców, które nie znały nazw kolorów czy zwierząt. Od nich też odstawałem – ubraniem, zawartością piórnika i jakością szkolnych zeszytów.
[
←1
]
Soundbite (ang.) – krótki fragment zarejestrowanego wywiadu wykorzystany w serwisie informacyjnym.
[
←2
]
Wannabee (ang.) – aspirant; osoba, która ma ambicje, aby coś osiągnąć.