Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rok Koguta – bestsellerowa, tłumaczona na wiele języków powieść, która wywołała burzliwą dyskusję społeczną w Czechach i za granicą.
Autorka, nie oglądając się na poprawność polityczną, z bolesną szczerością przedstawia własne doświadczenia związane z wychowywaniem dwóch adoptowanych romskich chłopców, którzy u progu dorosłości nieuchronnie zaczynają zmierzać w stronę społecznej i moralnej degeneracji. Na dramatyczne wydarzenia rodzinne nakłada się osobisty kryzys pisarki, zmagającej się z niemocą twórczą i nawrotami depresji: heroiczna walka z własnymi ograniczeniami jest jednym z ważniejszych wątków tej książki, pisanej jakby na przekór przygnębieniu i poczuciu beznadziei.
Surowe w tonie dziennikowe notatki przeplatają się z wnikliwymi refleksjami na temat literatury i filmu oraz z pełnymi emocji i nieoczekiwanego humoru historiami z życia codziennego, tworząc zaskakującą, wielowymiarową opowieść o niestrudzonym poszukiwaniu radości i ciepła.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 528
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Rok kohouta
First published in 2008 by ODEON, Praha
Redakcja: Dorota Dobrew
Korekta: Magdalena Lalak
Projekt okładki: Kasia Michałkiewicz-Hansen
Skład: Mimi Wasilewska
Zdjęcie na skrzydełku: Martin Vítek
Przekład książki został dofinansowany przez Ministerstwo Kultury Republiki Czeskiej
Copyright © by Tereza Boučková, 2008
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Afera, Wrocław 2017
Copyright © for the Polish translation by Olga Czernikow, 2017
All rights reserved
ISBN 978-83-65707-10-9
Wydanie I, Wrocław 2017
www.wydawnictwoafera.pl
Skład wersji elektronicznej:
konwersja.virtualo.pl
DLA AJL
Sala szpitalna była nagrzana bardziej niż wszystkie ulice razem wzięte. Duchota. Powietrze stało nieruchomo. Jeszcze rano sam się wykąpał. Jeszcze po południu i wczesnym wieczorem się widzieliśmy. Podałam mu coś do picia ze stolika przy łóżku.
– Marzyłem o tym od rana – powiedział z ulgą w głosie, ale prawie nic nie wypił.
Marek ciągle przy nim siedział, zwilżał mu wargi, przykładał mokry ręcznik do ramion i nóg, poił go, głaskał po dłoniach, które niemal do ostatniej chwili trzymał w swoich. Wieczorem poszedł się przespać do mieszkania rodziców, rano miał wrócić. Nie minęło nawet dziesięć minut od jego wyjścia, kiedy odebrał telefon z nocnego dyżuru i usłyszał, że tata umarł.
Kilka szmatek, nieotwarte opakowanie cukierków, butelki po wodzie mineralnej, którą Marek przynosił do szpitala. Opróżnione mieszkanie trzeba zwrócić właścicielowi, a meble najlepiej spalić, tak samo jak zmarłego, który jeszcze przed paroma minutami…
Kremacja będzie kosztowała dziesięć tysięcy. Chociaż na początku kwota była o dwa tysiące wyższa. Pani z zakładu pogrzebowego zaczęła proponować atrakcyjne zniżki, przyjazne rabaty i rabaciki, z rodzaju tych, jakie Michal oferuje w swoim sklepie rowerowym. Może wydawało jej się, że Marek jest perspektywicznym klientem? Albo zaniepokoiło ją, że nic nie mówił, kiedy wymieniała kolejne kwoty, że się nie targował, że zgadzał się na każdy wariant? Zarówno początkową zniżkę, jak i dodatkowe rabaty i rabaciki przyjmował w milczeniu skinieniem głowy.
Kremacja bez uroczystości pożegnalnej. (Kto by na nią przyszedł?) Odbędzie się tam i tam. Bardzo ładne miejsce. I tańsze niż inne. Łącznie z opłatą za transport ciała wychodzi to wyjątkowo korzystnie. Urnę z prochami oczywiście dostarczą, jest w cenie. Wszystko za równych dziesięć tysięcy!
W trosce o zadowolenie szanownych klientów…
Spotkaliśmy w kinie kolegę Marka, niegdyś jego profesora, i poszliśmy razem na piwo i wino. Kolega zwierzał się ze swojej samotności (brakuje mu ukochanego mężczyzny), Marek ze smutku po śmierci taty. Znosi to tak spokojnie. A przecież był mocno związany z ojcem. Mnie także Marek się zwierza. Staram się go słuchać, próbuję zrozumieć. Ale sama nie potrafię poczuć żalu. Śmierć teścia wywołała we mnie tylko dziwnie nieprzyjemne wrażenie, że nasze życie też lada moment może się skończyć.
Do domu wracaliśmy późno w nocy. Marek poszedł po auto, które jak zwykle zaparkował rano pod biurem. Pracuje tam od dwunastu lat, ale dopiero niedawno dorobił się służbowego samochodu (zawsze tak długo to trwa, zanim doczeka się jakiejś gratyfikacji…).
Ja w tym czasie postanowiłam zajrzeć na chwilę do przyjaciół, którzy mieszkają za rogiem. Ich pies leżał bezwładnie na posłaniu, świeżo po operacji. Pocięty i pozszywany. Pewnego dnia, kiedy nikogo nie było w domu, wlazł przez niedomknięte drzwi do spiżarni i zjadł ponad połowę worka suchej karmy. Od przeżarcia dostał takich torsji, że natychmiast musiał iść pod nóż. Interwencja chirurgiczna kosztowała dwanaście i pół tysiąca. Więcej niż kremacja zmarłego człowieka.
Taki jest świat we wtorek 2 sierpnia 2005 roku.
Śniła mi się Dziewczyna z perłą. Ale nagle się obudziłam.
„Między przypadek a tajemnicę wślizguje się gdzieś wyobraźnia, absolutna wolność człowieka. Tę wolność, tak jak i inne, próbowano ograniczyć, usunąć. W tym celu chrześcijaństwo wynalazło grzech popełniany w myślach. Niegdyś to, co uważałem za swoją świadomość, zakazywało mi pewnych wyobrażeń…
Dopiero kiedy doszedłem do sześćdziesięciu czy sześćdziesięciu pięciu lat, w pełni zrozumiałem i zaakceptowałem niewinność wyobraźni. Potrzeba było tak długiego czasu, żeby dotarło do mnie, że to, co się dzieje w mojej głowie, dotyczy tylko mnie i w żadnym razie nie są to tak zwane «niecne myśli» ani żaden grzech. Pojąłem, że trzeba puścić wodze mojej wyobraźni, by pędziła, gdzie jej się podoba…
Wyobraźnia jest naszym pierwszym przywilejem. Tak niewytłumaczalna jak przypadek, który ją pobudza” (L. Buñuel)1.
Czytałam Moje ostatnie tchnienie, wspomnienia Buñuela. Leżałam w łóżku, z ulicy dochodził słabnący odgłos silnika: Marek właśnie odjeżdżał do pracy. Popatrzyłam na niebo przez okno w dachu i przypomniałam sobie, jak wczoraj na filmie malarz pokazywał chmury dziewczynie (z perłą). „Jakiego są koloru?”, zapytał. „Białego”, odpowiedziała bez wahania. Po chwili jednak spojrzała na nie oczami malarza: „Ale też niebieskiego, szarego, żółtego i chyba…”
I chyba już najwyższa pora wyprowadzić psa. Wyszłam od razu, żeby zdążył pobiegać po lesie, zanim zrobi się upalnie. Potem wsiad-łam na rower i pojechałam do wsi odebrać pocztę, bo listonoszka ma wolne. Po drodze kupiłam rogaliki, chleb, ser i parę innych rzeczy, upchnęłam to wszystko w plecaku i ruszyłam do domu, dumna i zadowolona, że tak dziarsko pedałuję po okolicznych górkach i że od rana jestem taka przedsiębiorcza.
Lukáš już nie spał, gapił się w telewizor. Był jeszcze przed śniadaniem. Ucieszył się ze świeżych rogalików i nawet mi za nie podziękował. Kiedy jadł, poszłam na poddasze i zaczęłam znosić do pergoli w ogródku laptop, klawiaturę, mysz, podkładkę i jeszcze milion innych drobiazgów. Procedura przenoszenia czegokolwiek z góry wygląda mniej więcej tak: muszę wdrapać się po schodach, otworzyć pokój, zabrać swoje szpargały, najlepiej wszystkie naraz (nigdy mi się to nie udaje), i przytrzymać je jedną ręką, żeby drugą móc w tym czasie zamknąć drzwi na klucz. A potem jakoś zleźć z całym balastem na dół. Lukáš, kiedy mijałam go obładowana, chciał mi pomóc, ale odmówiłam. Przecież i tak nie wie, co mi potrzebne z góry, a poza tym…
Jeśli czegoś zapomnę (a zawsze czegoś zapominam), muszę znów lecieć na poddasze. Tam na ogół okazuje się, że zostawiłam gdzieś klucz od pokoju, więc wracam na dół, szukam, znajduję, wchodzę, otwieram, biorę, zamykam. Bo cokolwiek by się działo, drzwi trzeba zamknąć. Tak jest, najważniejsze to zamknąć drzwi na klucz! (Gdybym jeszcze pamiętała o tym za każdym razem…)
Będę pisać pod pergolą.
Spróbuję.
Lukáš skończył jeść i z grubsza uprzątnął po śniadaniu. Powiedział, że wychodzi. Sam z siebie zaproponował, że weźmie szkło i po drodze wrzuci je do kontenera.
– A nie trzeba ci jeszcze z czymś pomóc, mamo?
– Dzięki, wystarczy, że zapytałeś. To ładnie z twojej strony.
Na pożegnanie nasz średni syn uśmiechnął się do mnie miło i powiedział:
– No to powodzenia, niech ci się dobrze pisze.
A zatem dziewczyna i chmury. Zaraz, zaraz, czuję, że strasznie spierzchły mi usta, zupełnie jak jej. W tamtej scenie malarz poprosił, żeby zwilżyła je sobie językiem, ale ja już dawno oduczyłam się tego zwyczaju. Zaczęłam szukać swojej saszetki – tak zwanej nerki – w której zawsze mam balsam z jeleniego łoju. I wtedy przypomniało mi się, że kiedy wypakowywałam zakupy z plecaka, bezwiednie zostawiłam ją na parterze. Sprawdziłam: faktycznie tam była. Sięgnęłam do przegródki, wyłowiłam balsam i posmarowałam sobie usta. Ale coś mi tu nie grało. Ot, nieokreślone poczucie, że jest jakoś inaczej niż zwykle.
Bo było inaczej niż zwykle. (A może właśnie tak samo?)
Aż się zatrzęsłam z wściekłości. Pobiegłam po rower, wskoczyłam na siodełko i zaczęłam pedałować jak wariatka. Wkrótce dogoniłam Lukáša pod dużą górką i jak przystało na wariatkę, nawet się nie zatrzymałam, nawet nie zeszłam z roweru, tylko zajechałam Lukášowi drogę i wrzasnęłam:
– Pięćdziesiąt koron! Gdzie moje pięćdziesiąt koron?!
Popatrzył na mnie, jakby nie rozumiał, o co chodzi, i odpowiedział pytaniem:
– Co? Jakie pięćdziesiąt koron?
Teraz już zahamowałam, zeskoczyłam z roweru i oparłam go o płot najbliższego ogródka.
– Pokaż kieszenie!
Przeszukałam go. Jakie to upokarzające! Naturalnie tylko dla mnie – bo złodziejowi grzebanie w cudzych kieszeniach nie może chyba przeszkadzać, w końcu sam robi to na co dzień.
I ten wstyd. Że muszę się posuwać do czegoś takiego.
A więc przeszukałam Lukášowi kieszenie i nic nie znalazłam. Na moment zwątpiłam w stan swojego zdrowia psychicznego. Ale przecież rano płaciłam w spożywczym dwusetką, jestem pewna. Sprzedawczyni nie miała drobnych, wydała mi resztę dopiero po następnej klientce: banknot i kilka monet. Wrzeszczę do Lukáša:
– Gdzie pięć dych z mojej saszetki?!
– Z jakiej saszetki?
– Gdzie je schowałeś?! Do gaci?! Do butów?!
Oho, zaraz się rozpłacze.
– Niczego nie wziąłem!
– Masz mi je natychmiast oddać!
– Ale ja niczego nie wziąłem!
– Pytam się: gdzie schowałeś pieniądze?
No i się rozpłakał. Przedwczoraj skończył siedemnaście lat. Przedwczoraj dostał na urodziny tysiąc koron. A teraz ryczy, dosłownie spazmuje, jakby stała mu się nie wiadomo jaka krzywda.
Były czasy, kiedy brałam jego łzy za dobrą monetę i sama zaczynałam płakać. A potem przepraszałam go za niesprawiedliwe oskarżenia. Były czasy, kiedy mu ufałam, czasy, kiedy jeszcze nie umiałam przeszukiwać kieszeni.
– Słuchaj no, ja się z tobą cackać nie będę, zaraz wszystko z ciebie zedrę i sama sprawdzę! Przy ludziach! (Na drodze nie ma nikogo, ale z ogródków pewnie już się na nas gapią, mój wrzask musi nieść się całkiem daleko). Rozbiorę cię do goła i znajdę te pieniądze! Pytam ostatni raz: gdzie moja forsa?!
– W portfelu.
– Przecież sprawdzałam, nic tam nie ma.
– Pod dowodem.
I rzeczywiście, pod dowodem był wciśnięty banknot. Starannie złożony w malutki kwadracik. Wzięłam, co moje, wskoczyłam na rower i próbowałam wjechać na górkę.
– Wyrzucisz butelki do kontenera i migiem do domu, jasne?
Nogi odmawiały mi posłuszeństwa, były jak z waty. Czułam się słaba, chociaż zarazem aż mnie rozsadzało z furii. Zsiadłam z roweru i zaczęłam go pchać, gorączkowo się przy tym zastanawiając, co zrobię za chwilę, kiedy Lukáš przyjdzie do domu.
Nic nie zrobię.
Problem rozwiązał się sam: Lukáš nie pokazał się do północy. Kiedy wrócił, siedziałam w pokoju na górze. Sama. (Marek został w mieszkaniu rodziców). Nie powiedziałam ani słowa. Milczałam jak zaklęta, choć wcale nie było to łatwe. Lukášowi oczywiście pasuje taka sytuacja: naje się, polezie do wyra i zaśnie. Koniec, kropka, tyle na dziś. Mam czekać, aż się pokaja? Już tego nie robi. Któregoś dnia przeprosił mnie za kradzież, a nazajutrz znów coś rąbnął, więc kiedy następnym razem wystartował z tą samą gadką, nie wytrzymałam i krzyknęłam:
– Przestań kraść, to nie będziesz musiał w kółko przepraszać!
Przestał przepraszać.
„…Wczoraj kazałam ci wracać prosto do domu, a ty miałeś to gdzieś, więc dzisiaj dla odmiany ty sobie na nas poczekasz. I od razu ci mówię: nawet nie próbuj dostać się do środka!”
Dziś przed wyjazdem zamknęliśmy z Markiem dom, żeby Lukáš nie mógł sam do niego wejść – ma klucze tylko od drzwi do przedsionka, od tych wewnętrznych nie. Chcieliśmy, żeby po wczorajszym wyskoku zrozumiał, że nie będziemy tolerować takich zachowań. (Kiedy wychodziłam z psem, jeszcze spał, ale zdążył dać nogę, zanim wróciłam).
Przyjechaliśmy o jedenastej w nocy. Lukáš siedział w przedsionku, oparty o wewnętrzne drzwi. Zamek był rozgrzebany i rozchwierutany, ale ciągle trzymał. Dokoła walały się narzędzia. Śrubokręty, druty i zrobiony na szybko wytrych. Skąd to wziął, skoro zamknęliśmy też składzik?
Okno było rozbite. Na podłodze pełno odłamków.
Wszystko mamy rozbite, rozchwierutane i rozgrzebane.
Tak właśnie żyjemy.
Śpię płytko, a dziś od wpół do szóstej rano ten lichy sen zakłócało mi jeszcze monotonne, głupie gruchanie sierpówki, która najwyraźniej nigdy nie zamierzała się uciszyć. Przewracałam się z boku na bok i nie mogłam zasnąć. Nie chciało mi się leżeć, nie chciało mi się wstawać, nic mi się nie chciało.
W końcu jakoś zwlokłam się z łóżka, poszłam na dół i zaczęłam przygotowywać śniadanie. Marek pojawił się chwilę po mnie. Jedliśmy w milczeniu. Rozmowa oznaczałaby kolejną wiwisekcję: musielibyśmy rozkładać na czynniki pierwsze wszystko, co wydarzyło się wczoraj i w ostatnich latach, musielibyśmy wciąż od nowa analizować całą tę sytuację, która od dłuższego czasu ani trochę się nie zmienia, a jeśli już, to na gorsze. Nawet w lesie, na spacerze z psem, milczeliśmy. Rzucaliśmy mu patyk i usiłowaliśmy zarazić się jego niezłomną psią radością.
Kiedy wróciliśmy, Lukáš jeszcze spał. Było nam to na rękę. Potem wyczłapie się ze swojego pokoju, a my znów nie będziemy wiedzieć, jak z nim rozmawiać. Jeśli będziemy domagać się wyjaśnień, zaczniemy poranek od kłótni. Żadnego oczyszczenia to nie przyniesie – gdyby takie dyskusje miały jakikolwiek skutek, sprawy w domu już dawno wyglądałyby inaczej. Z kolei jeśli będziemy się zachowywać, jakby nic się nie stało, Lukáš pomyśli, że naprawdę tak jest. Że jego kradzieże i włamania są dla nas czymś normalnym, podobnie jak wybita szyba, porozrzucane śrubokręty i wytrychy, rozmontowany zamek, podważone okna na parterze…
Pada. Pewnie dlatego, że jest niedziela. Mimo to wybraliśmy się z Markiem na wycieczkę rowerową. Lukáš wylegiwał się przed telewizorem. Wcześniej kategorycznie oświadczył, że on nigdzie, ale to nigdzie nie pojedzie (i tak nie miałby na czym, zdążył rozwalić wszystkie swoje rowery). A my już nie próbujemy go namawiać ani zmuszać, chyba że to naprawdę konieczne. Staramy się jak najdłużej utrzymać zawieszenie broni, każda chwila przerwy od codziennych awantur to dla nas ulga.
Wczoraj zabraliśmy się do czyszczenia komina i pieca – brudna robota, wszędzie pełno sadzy i pyłu. O dziwo, Lukáš się przyłączył i nawet trochę pomagał. Udało nam się zawrzeć rozejm; teraz najważniejsze, żeby tego nie zepsuć.
Marek wyznaczył trasę: pojedziemy tam, potem tędy i w jeszcze jedno miejsce (gdzie zrobimy sobie przerwę na piwo), a później z powrotem do wsi, ale od drugiej strony, a stamtąd do domu, do lasu. Łącznie ze dwadzieścia kilometrów, jeśli nie więcej. I same pagórki.
Ruszyliśmy. Przestało padać, przejaśniło się. Całą drogę było pięknie. Pedałowaliśmy przez okoliczne wzgórza – ja i skądś jakby znajomy rowerzysta, który raz mijał mnie z naprzeciwka („Cześć!” – „Cześć!”, pozdrawialiśmy się, jak przystało na kulturalnych cyklistów), a innym razem wyjeżdżał zza moich pleców („Cześć!” – „Cześć!”, pozdrawialiśmy się i wtedy; jesteśmy naprawdę kulturalni).
Zataczanie elips to nowa metoda Marka: wykorzystuje ją zawsze, kiedy jedzie ze mną u boku (cóż za górnolotne określenie!). Nawiasem mówiąc, tylko ze mną „u boku” ma szansę zobaczyć cokolwiek z okolicy – kiedy indziej po prostu gna przed siebie, bo przecież musi pilnować, żeby nie obniżyła mu się średnia prędkość.
Jak tylko dojechaliśmy do wsi, pogoda znów zaczęła się psuć. Wkrótce spadł deszcz, gwałtowny i obfity. Pani K. zobaczyła nas z okna domu i zaproponowała, żebyśmy się u niej schowali. Kawa, ciasto, pogaduchy. Naturalnie o chłopakach. Opowiadamy, na ile potrafimy, aż nagle Marek, który siedzi przy oknie, mówi, że chyba zobaczył na ulicy Lukáša – z Patrikiem. Skąd by się tu wziął Patrik? Pół godziny później zadzwonili do nas na komórkę, powiedzieli, że są w domu, obaj.
Wsiedliśmy na rowery.
Patrik kończy dziś osiemnaście lat!
Ma wprawdzie urodziny, ale że od czterech miesięcy nie pokazywał się ani nie dzwonił, niczego nie przygotowaliśmy. Nawet nie przyszło nam do głowy, że przyjedzie dziś do domu, sam z siebie, dobrowolnie.
Patrik, nasz najstarszy syn.
Wyglądał dość czysto i był całkiem przyzwoicie ubrany – z wyjątkiem butów: rozczłapanych, poprzecieranych, dziurawych. Włosy ogolone na zero, głowa cała w szramach, jakby ktoś testował na niej żyletki. Wyszedł z kryminału, czy jak? W ciągu ostatnich kilku miesięcy widziałam go tylko raz, w autobusie – ale wtedy nosił dredy.
– A ty co, siedziałeś w pudle, że masz taką ogoloną głowę?
– Teraz w pudle nikogo nie golą.
– Skąd wiesz?
Nalaliśmy wina (na szczęście w domu znalazła się jakaś butelka) i wypiliśmy za jego pełnoletniość.
– Wszystkiego najlepszego!
– Gdybym wiedziała, że przyjdziesz, zrobiłabym tort.
– Spoko.
– Zdrowie!
– Zdrówko.
– To co, policjanci nie będą cię już chyba ścigać, nie?
– I tak mnie nie ścigali.
– No nie wiem, tutaj bywali całkiem często.
– Przynajmniej mają co robić.
– Wyobraź sobie, że szukali cię też u mojego ojca.
– Że co? Ha, ha, ha! – parsknął śmiechem. Ja (prawie) też, w każdym razie wtedy, kiedy tata zadzwonił, żeby mi to zakomunikować. Policjanci szukali u niego Patrika, a tymczasem ojciec nawet nie wie, jak Patrik wygląda! Moich trzech synów widział w sumie raz albo dwa, kiedy jeszcze byli mali.
– Szukali cię gdzie się dało.
– Za to im płacą.
– Nie bądź taki mądry, z twoich pieniędzy im nie płacą.
– Co za różnica? Dostają kasę, to niech robią.
Patrik przyjechał do nas po paszport. Dowód osobisty zostawił w poprawczaku, ale nie będzie tam teraz po niego wracał. Dlaczego? Bo nie ma czasu. Jedzie popływać.
Powiedziałam, że nie dam mu paszportu, dopóki nie odbierze dowodu. Zadzwoniłam do wychowawczyni z zakładu, żeby zapytać, czy nie narobił sobie długów; wolałam wiedzieć, czy nie będziemy musieli oddawać jakichś pieniędzy.
– Po co tam dzwoniłaś? – burknął Patrik. – Niby skąd miałbym mieć długi, jak mnie tam prawie nie było?
– Chcieli cię usadzić na kolejny rok. W zakładzie o zaostrzonym rygorze, z kratami w oknach. Strasznie im podpadłeś.
– I tak bym zwiał!
– Złożyliśmy w sądzie wniosek, żeby cię puścili. Żebyś mógł korzystać z wolności. Ale w zakładzie wymagają, żebyś się stawił po dowód, dopiero wtedy będą mogli cię oficjalnie zwolnić. Nie mogą tego zrobić, póki są tam twoje rzeczy, a zwłaszcza dokumenty. Musisz to wszystko zabrać i dać im pokwitowanie. Zrozum, chłopie, każde państwo ma swoje prawo, a prawa trzeba przestrzegać. Znajdź sobie pracę i zacznij płacić składki na ubezpieczenie zdrowotne, u nas każdy je odprowadza, nie ma zmiłuj. Inaczej ciągle będziesz na minusie i nigdy nie wygrzebiesz się z długów. Po co tak sobie komplikować życie, i to już na starcie? Jak nie chcesz pracować, to chociaż zgłoś się do urzędu pracy. Przynajmniej dostaniesz ubezpieczenie…
Zaczynaliśmy się nakręcać.
Oznajmiliśmy Patrikowi, że może z nami mieszkać, ale tylko jeśli porzuci swój dotychczasowy tryb życia i przestanie być na bakier z prawem. Mieszkać z nami? Patrik nie chce z nami mieszkać. Znalazł sobie lokum na mieście, u kumpla. Kumpel jest spoko. A on, Patrik, nie będzie zapieprzać co rano do roboty jak jakiś debil. Albo jeździć co tydzień do pośredniaka. Poradzi sobie, luz. Forsę zarobić umie. A swoją drogą, nie podrzucilibyśmy go do zakładu? Bo nie bardzo wie, jak tam trafić.
– Nie wiesz, jak trafić do poprawczaka, a sześć razy stamtąd uciekałeś!
– Pięć.
– Pięć czy sześć, wielka różnica!
Krzyczeliśmy.
Znów się wściekliśmy, Marek i ja, znów pozwoliliśmy, żeby puściły nam nerwy, to silniejsze od nas.
Patrik wstał.
– To dacie mi ten paszport czy nie?
– Nie.
– Ale czemu?
Skoro nie ma innej rady – a nie ma innej rady…
Bałam się, że notariuszka, wybrana na chybił trafił z książki telefonicznej, będzie na nas krzywo patrzeć, że nas skrytykuje. Trudno, raz kozie śmierć, idziemy. Uczymy się radzić sobie z takimi sytuacjami, przyzwyczajamy się. Wróć: tylko się uczymy.
O dziewiątej weszliśmy z Markiem do jej kancelarii. Odwagi! Nie robimy przecież nic złego. Próbowaliśmy jakoś dodać sobie otuchy, ale i tak mieliśmy poczucie, że zawiedliśmy, że nie stanęliśmy na wysokości zadania, bo nie potrafiliśmy wychować chłopców jak należy… Czemu nam się nie udało, skoro tak się staraliśmy? Naprawdę nie mamy na nic wpływu? A nasza miłość, energia, dobre wzorce – wszystko to na darmo? Ile bezsennych nocy spędziłam na zadręczaniu się takimi pytaniami…
A teraz – proszę bardzo, jesteśmy w kancelarii.
Z grubsza wyjaśniliśmy notariuszce naszą sprawę. Życiorys w kilku punktach, rodzicielskie résumé spisane od myślników. Inaczej nie dałoby się ująć tych dwudziestu lat.
Prawo mówi, że w przysposobieniu pełnym adoptowane dziecko ma taki sam status jak dziecko biologiczne. A więc nie tędy droga. Musimy udowodnić, że Patrik nie interesuje się sprawami rodziny i że jego tryb życia odbiega od powszechnie uznanych norm obyczajowych. Nie ma innej rady.
Po chwili przeszliśmy do dokumentacji. Pokazaliśmy notariuszce opinie specjalistów, do których zwróciliśmy się o pomoc przed laty, kiedy zrozumieliśmy, że wszystkie próby wychowywania adoptowanego syna w zgodzie z naszymi przekonaniami i charakterami kończą się absolutnym fiaskiem.
Patrik: „…Zaburzenia zachowania stopniowo rozwijające się w kierunku zaburzeń zachowania z nieprawidłowym procesem socjalizacji, połączonych z nieharmonijnym rozwojem osobowości, którego skutkiem mogą być zaburzenia zachowania z elementami zachowań przestępczych…”
Wzięliśmy też orzeczenia sądowe i zawiadomienia o ucieczkach z poprawczaka (żadna z nich bynajmniej nie zaprowadziła Patrika do domu). Gruby plik. Spisaliśmy wszystko najstaranniej jak umieliśmy. Nie ma innej rady.
Okrągła pieczątka.
Skierowaliśmy się do wyjścia. Kiedy staliśmy w drzwiach, notariuszka uścisnęła nam ręce i powiedziała, że podziwia naszą odwagę. A ja… Kolejna rzecz, której muszę się nauczyć: przyjmować do wiadomości, że nie wszyscy nas potępiają, nie wszyscy, jeszcze nie.
Marek prędko odjechał służbowym autem do pracy, ja naszym po zakupy i do domu. Po powrocie wypakowałam siatki z bagażnika, ale nie zdążyłam ich nawet donieść do furtki, kiedy na ulicy pojawił się samochód z napisem POLICJA, a w nim dwaj mundurowi. Pytali o Patrika. Kolejne ogólnokrajowe poszukiwania. Jak to? Czego znów od niego chcą? Przecież wczoraj został oficjalnie zwolniony z zakładu poprawczego, od wczoraj jest pełnoletni.
A od dziś wydziedziczony.
„…Uważam, że nic nie jest tak ważne przy produkcji filmu jak dobry scenariusz…” (L. Buñuel)2.
Ja też tak uważam. Nie wiem tylko, kto decyduje o tym, jak wygląda dobry albo zły scenariusz. Wczoraj mieliśmy spotkanie we czwórkę: producent, reżyser, dramaturg i ja, scenarzystka. Celem było zapoznanie się z producentem (przyprowadził go reżyser) i uczczenie akceptacji scenariusza.
Producent powiedział, że przeczytał tekst jednym tchem. I że to NUDA. Po czym przedstawił listę poprawek.
Mam pozwolić spartaczyć sobie scenariusz, żeby w ogóle powstał z niego film?
Wieczorem w mieszkaniu teściów odbywało się ostatnie pożegnanie zmarłego taty Marka. A ja myślałam wyłącznie o tym, co zrobić albo czego nie robić ze swoim scenariuszem.
W stanie zupełnego zamętu pobiegłam na autobus do miasta. W stanie zupełnego zamętu spotkałam listonoszkę. Dała mi list. Trzymałam w rękach kopertę i podziwiałam wykaligrafowane litery (przypominały mi pismo taty), wyćwiczone, równiutkie, świadczące o silnej osobowości i jasno sformułowanych poglądach piszącego. W liście znajdę zapewne jasno sformułowany pogląd na scenariusz. Wystarczy mi sił, żeby go przeczytać? Jak to możliwe, że nie potrafię sama ocenić, czy piszę dobrze, czy źle? Im jestem starsza, tym bardziej brak mi pewności siebie. Kiedyś znałam swoją wartość i umiałam jej bronić. Teraz we wszystko wątpię. Mijały kolejne minuty, autobus jak zwykle się spóźniał. Z bijącym sercem otworzyłam w końcu list od AJL.
„…No, myślę, że tym razem wyszło całkiem nieźle”.
Autobus najwyraźniej przyjechał, skoro nagle siedziałam w środku. I najwyraźniej zawiózł mnie aż do pętli tramwajowej, skoro nagle tam stałam. A ja najwyraźniej w coś wsiadłam, dotarłam na nabrzeże i doszłam stamtąd na miejsce spotkania – najwyraźniej właśnie tak było, skoro znajdowałam się w windzie i wjeżdżałam na ostatnie, czwarte piętro. Dokładnie o czasie. Podjęłam decyzję: nie ustąpię.
Reżyser miał poślizg. Ale kolega już czekał.
– Co słychać? – zapytał.
Opowiedziałam mu wszystko.
Że odechciało mi się żyć, bo sprawy w domu zupełnie mnie wykańczają.
Że miałam ochotę wsiąść do auta, rozpędzić się i walnąć w drzewo.
Że wszystko wydawało mi się bez sensu. Życie, rodzina, a zaraz po niej jakakolwiek twórczość.
Że zaczęłam nienawidzić pisania.
Że każdego ranka przerażała mnie perspektywa kolejnego dnia, który muszę przeżyć.
Że bałam się, czy w ogóle go przeżyję. I czy ta klapka w mózgu, dzięki której człowiek jakoś się trzyma, w końcu nie puści. (Jaką breję trzeba mieć w głowie, żeby tak pomyśleć? Jaka substancja musi się tam rozlewać, jeśli jedyne, czego się chce, to jak najprędzej ze sobą skończyć?)
Że ciągle ryczałam.
Że ciągle ryczę.
Że AJL przekonywał mnie, żebym napisała scenariusz na podstawie swoich najlepszych utworów prozatorskich.
Że wątpiłam, czy to w ogóle możliwe.
Że próbowałam, ale mi nie wychodziło.
Że w styczniu byliśmy z Markiem na przedstawieniu i spotkaliśmy dyrektora teatru. Poznałam go jakiś czas temu, nawet nie wiem, kiedy dokładnie. Ledwie mnie zobaczył, zawołał: „Słuchaj, wpadnij do nas na początku lutego! Dostaniesz darmową wejściówkę. Tylko musisz pokazać w kasie jakiś dokument. Masz w dowodzie panieńskie nazwisko?” – „Dlaczego pytasz?” – „Bo dziewiątego lutego zaczyna się rok Koguta, szykujemy specjalny program. A wszyscy, którzy mają cokolwiek wspólnego z tym zwierzęciem…” – „Rok Koguta? Przecież ja się urodziłam w roku Koguta! Ba, na dodatek w godzinie Koguta!”
Że jeszcze w styczniu byłam na dnie. W lutym zaczęłam pisać scenariusz. A potem szukałam dramaturga, z którym ewentualnie mogłabym się dogadać. Znalazłam jednego, ale chociaż usilnie namawiałam go do współpracy, odmówił.
Że nie dałam za wygraną. Wytrwale przynosiłam mu kolejne wersje, póki się nie zgodził.
Że wszystko poszło dobrze.
Że po długich poszukiwaniach ostatecznie zdecydowałam się na tego, a nie innego reżysera, chociaż po pierwszym wspólnym filmie powiedziałam sobie, że z nim już nigdy nie będę pracować, że on…
Akurat przyszedł.
Byliśmy w domu tylko we dwójkę, Marek i ja. Pierwszy raz od wielu, chyba piętnastu lat zostaliśmy sami. (Mama zaprosiła Lukáša na tydzień do domku letniskowego, żeby potowarzyszył synowi mojej siostry, który się tam nudzi).
Siedzieliśmy do późna na tarasie. Marek opowiadał o obojgu nieżyjących rodzicach, noc robiła się coraz chłodniejsza, trzymaliśmy się za ręce, trochę popijaliśmy, a nad ranem weszliśmy do środka, puściliśmy na cały regulator Leonarda Cohena (a może Toma Waitsa? albo Vana Morrisona?) i zaczęliśmy się kochać, też na cały regulator, pośrodku pokoju, na podłodze, na którą w pośpiechu zrzuciliśmy jakieś koce i poduszki…
A wszystkie drzwi zostały otwarte.
Zaczęły mnie boleć nerki. Potem dołączyło gwałtowne, przeszywające kłucie w podbrzuszu. Zgięta wpół, doczłapałam się jakoś do auta i pojechałam na pogotowie. Zapalenie dróg moczowych. Po powrocie wzięłam tabletki, ale trochę trwało, zanim zaczęły działać. Do tego czasu polegiwałam skulona pod kocem, usiłowałam oglądać telewizję i piłam jedne zioła po drugich.
Marek przywiózł Matěja z obozu letniego. Teraz, kiedy zobaczyłam go po dwóch tygodniach, wydał mi się wyższy i jakby dojrzalszy. Był zmęczony po zielonej nocy, w czasie której nie zmrużył oka, ale nie dał tego po sobie poznać i mężnie odmówił wcześniejszego pójścia do łóżka. Siedział z nami przed telewizorem i spał. Nasz najmłodszy syn.
Jest nas teraz tylko troje. Drzwi mogą jeszcze zostać otwarte, ale ja już odruchowo je zamykam. I odruchowo chodzę po domu z torebką pod pachą. Ciekawe, jak sobie radzi mama. Wystukałam jej numer. Jutro kończy siedemdziesiąt trzy lata!
– Mamo, wszystkiego naj… naj… naj…
– Dzięki, ale powiedz lepiej, co u ciebie – brzmiała odpowiedź.
– Jak ci idzie z Lukášem? – nie dawałam za wygraną. – Nie giną ci pieniądze? Radzisz sobie?
– A ty?
– Mamo…
– Nadal jesteś zakochana?
– Mamo.
„…Sprawy zawsze toczą się swoim torem – i prawie zawsze inaczej, niż sobie tego życzymy. Pisanie scenariusza to największa radość w pracy nad filmem i zarazem jedyny etap, kiedy mamy na cokolwiek wpływ. Reszta nie zależy już od nas. Z mojego doświadczenia wynika, że każda próba ingerencji w bieg wypadków jest mniej lub bardziej przeciwskuteczna. Tak czy inaczej, wierzę, że w końcu nakręcą Ci ten scenariusz (oby jak najszybciej!!!), ale jeśli jakimś cudem tak się nie stanie, pamiętaj, że wykonałaś wspaniałą pracę i że nikt Ci nie odbierze Twojego doświadczenia. Nie piszę tego, żeby Cię pocieszyć ani żeby Ci współczuć, bo współczucie, jak powiada Naďa, moja domowa pani doktor, nie leczy, tylko co najwyżej może przynieść ulgę w bólu (mniej więcej tak, jakby ktoś podmuchał Ci na ranę) albo, jeśli wolisz, w kryzysie, czy jak to się nazywa. A kiedy będziesz trochę starsza (jak mądrala piszący te słowa), zobaczysz, że zaczniesz coraz lepiej znosić takie sytuacje – chociaż pewnie nigdy nie przestaniesz się wściekać na rozmaitych idiotów, ja zresztą też nie. Tak się składa, że w branży filmowej spotyka się ich o wiele częściej niż gdzie indziej. Wszyscy ci geniusze – reżyserzy albo producenci, na jedno wychodzi – to najlepsi scenarzyści na świecie; rzecz w tym, że zaczynają nimi być dokładnie w chwili, kiedy dostają od kogoś (czytaj: od nas) już gotowy scenariusz. Wtedy błyskawicznie, zaraz po pierwszym czytaniu, wiedzą, co trzeba zmienić albo poprawić, czyli – innymi słowy – jak niezawodnie i doszczętnie sknocić dostarczony tekst. Dlatego proszę Cię: nie pozwól, żeby w Twoim przypadku tak się skończyło, lepiej już, żeby film na razie nie powstał, poczekaj na jakiegoś odpowiedniego człowieka…” (Dušan).
Byle o niczym nie myśleć!
Przemeblowałam pokój Matěja – chłopak tak wyrósł, że już się nie mieści w łóżku. Zrobiłam porządki we wszystkich szafach, poprzestawiałam Lukášowi meble, posegregowałam jego podarte ciuchy (innych nie ma) i połowę z nich wyrzuciłam, a potem zabrałam się do sprzątania pokoju Patrika. Tak, to nadal jego pokój. To nadal jego łóżko, szafa, biurko, ubrania. Włączyłam radio i słuchałam wiadomości.
Mamy nowego ministra kultury. W swoim exposé zapewnił, że będzie się bił o kulturę i że zamierza sumiennie wypełniać misję powierzoną mu przez pana premiera, bo co jak co, ale pomysły pana premiera przynajmniej są z głowy, a nie z dupy.
Klawego mamy ministra. Tak, kultury.
„Materia świata to materia opowieści… Człowiek poznaje ziemię za pomocą nóg, a sferę niebieską za pomocą głowy… Żeby naród był rzeczywiście narodem, musi porzucić swoje legendy i zrezyg-nować z mitycznego zapomnienia na rzecz historycznej pamięci… Chciałbym oddać honor autorowi, z którym się nie zgadzam… Słynna maksyma Sokratesa: «Wiem, że nic nie wiem» powinna brzmieć: «O tym, co wiem, wiem, że wiem, a o tym, czego nie wiem, wiem, że nie wiem…»”
W telewizji leciała rozmowa Marka Ebena z filozofem Zdeńkiem Neubauerem.
(Już rozumiem, dlaczego filozof nie może być ministrem kultury).
– A reżyser niby nie wie, że postacie z twoich filmów, choćby miały zupełnie inne imiona, zawsze są wzorowane na prawdziwych ludziach? Na członkach twojej rodziny?
– Oczywiście, że wie. Bardzo dobrze wie.
– Nie powinien tego kręcić, i koniec! – zawyrokował Cyril, dramaturg.
– W takim razie kto powinien?
Był ciepły wieczór. Nasza knajpiana narada w mieście skończyła się jeszcze przed zmrokiem. Potem jak zwykle wzajemnie się odprowadzaliśmy. On mnie, ja jego… Cyril pojechał do domu tramwajem, co mu się rzadko zdarza – zazwyczaj idzie do metra, przy czym, jak podkreśla, niezależnie od ilości wypitego alkoholu (a potrafi chlać naprawdę solidnie) nigdy się nie zatacza i zawsze trzyma pion.
Zataczając się i niespecjalnie trzymając pion po dwóch małych piwach, wlokłam się do pustego mieszkania mamy. Wybrałam okrężną drogę. Ściemniało się. Wszędzie paliły się światła, miasto żyło. Ludzie siedzieli w ogródkach restauracji, zewsząd dobiegały rozmowy i muzyka, na rzece roiło się od łódek i rowerów wodnych, w oddali majaczył most z tłumami turystów, a za nim przepiękna, choć przecież tak już zbanalizowana panorama. Niekiedy strasznie mi tego wszystkiego brakuje: widoku łódek, ludzi, mostu, panoramy…
Nocą obejrzałam w telewizji Buena Vista Social Club, dokument Wendersa o starych kubańskich muzykach, którzy kiedyś grali ze sobą w zespole, ale potem rozproszyli się po ubogiej, zdewastowanej, zrujnowanej komunistycznej Hawanie i przez długi czas żyli w zapomnieniu. Odkryci na nowo, spotkali się i odtworzyli zespół. Wspaniały film o prawie osiemdziesięcioletnich artystach (ale jakich!), powracających do muzyki i do niegdysiejszej kapeli, w latach pięćdziesiątych należącej do najlepszych na całej Kubie. Po rozpadzie grupy jeden z muzyków zarabiał na życie czyszczeniem butów, inny akompaniował dzieciom na fortepianie podczas lekcji gimnastyki. Wszyscy tułali się gdzieś po kraju, a ich talenty się marnowały.
Wyludnione hawańskie ulice, w nocy zupełnie bez świateł. Opustoszałe, na poły wyburzone domy i dawne pałace, które trzymają się chyba tylko na słowo honoru, odrapane, rozpadające się z dnia na dzień – i niemal piękne w swoim zniszczeniu, zwłaszcza dla kogoś z naszego zakątka Europy, gdzie podobne zjawiska są już sprawą przeszłości i gdzie miasta stały się jedynie kulisami dla wypucowanych fasad eleganckich budynków.
I wreszcie hawańczycy – ludzie, którzy w nieskończoność dłubią przy swoich pięćdziesięcioletnich autach i którzy tak samo majstrują przy każdym dniu, żeby jakoś dało się go przeżyć, ludzie wałęsający się po ulicach bez oczekiwań i bez celu, bo co to za cel, jeśli nie prowadzi do niego żadna droga?
Zaczęłam sobie przypominać, jak wyglądało życie przed osiemdziesiątym dziewiątym rokiem tutaj, w Czechosłowacji. Przed oczami stanął mi obraz wszechogarniającego zobojętnienia i braku nadziei. Czas jak gdyby wtedy nie płynął, panował jakiś dziwny bezruch. Na ulicach pustki, dokoła ciemność.
A zarazem był to okres największych przyjaźni i najtrwalszych więzi.
Jest dwudziesty pierwszy sierpnia, rocznica wkroczenia wojsk Układu Warszawskiego, gdyby ktoś nie wiedział. Od wkroczenia wojsk Układu Warszawskiego zaczyna się akcja mojego scenariusza, gdyby i tego – zupełnie przypadkiem – ktoś nie wiedział. Piętnaście lat temu zmarł dziadek.
Postanowiłam: zerwę współpracę z reżyserem i zaraz go o tym poinformuję. W kółko rozmawiamy i korespondujemy, a on ciągle próbuje wmusić mi swoją wizję, czyli właściwie wizję producenta:
„…Nie bój się wprowadzać bohaterek, z których robią się kurwy – to były skurwione czasy i tak je trzeba pokazać. Będzie mocny efekt. Kontrowersyjny, ale na pewno chwyci. Nawet jak trochę przesadzimy, to nic nie szkodzi…”
Marek, Lukáš i Matěj wyjechali. Miałam spędzić pierwsze i jedyne w tym roku wakacje razem z nimi, ale ostatecznie zostałam w domu. Żeby pilnować swoich spraw albo, jak kto woli, ideałów artystycznych. Do ostatniej chwili wyglądało na to, że pojadą tylko Marek i Matěj, a ja oprócz ideałów artystycznych będę też musiała pilnować Lukáša, który właśnie wrócił od mamy i znowu psuł wszystkim krew.
Początkowo Lukáš kategorycznie odmawiał uczestnictwa w wycieczce: twierdził, że jazda na rowerze (pożyczonym) to dla niego żadna rozrywka. A my nie mogliśmy zostawić go samego, choć przecież w przypadku prawie dorosłego chłopaka nie powinno być z tym problemu. (Raz spróbowaliśmy, wystarczy).
Chodziło o tygodniowy rajd po górach, zaplanowany i zorganizowany przez Marka dla Klubu Alergików. Gdybyśmy zmusili Lukáša, żeby wziął w nim udział, byłby ciągle nabuzowany, a to zepsułoby nastrój wszystkim – opiekunom i (alergicznym) dzieciom. Co jak co, ale w uprzykrzaniu innym życia potrafi być naprawdę wytrwały. Poza tym nie bardzo wyobrażaliśmy sobie, jak mielibyśmy skłonić pozostałe czterdzieści osób, żeby w czasie pobytu w pensjonacie chowały przed nim pieniądze, telefony i tak dalej.
No bo niby gdzie? Pod poduszkę?
Klára zaprosiła mnie na obiad. A ja zaprosiłam Klárę. To dobra metoda, zwłaszcza kiedy obie strony mają skromne wymagania. Klára, starsza o piętnaście lat koleżanka, w ciągu piętnastu lat znajomości udzieliła mi mnóstwa dobrych (i kilku złych) rad. Na przykład zasugerowała, żebym w sprawie dramatyzacji tekstu zwróciła się do Cyrila, i od razu dała mi jego numer telefonu. „To łebski facet”, powiedziała. „I ma doświadczenie. Myślę, że ci pomoże”.
A więc jadłyśmy obiad.
W mieście, w restauracji o wymownej nazwie „Zgubiono, Znaleziono”. Klára opowiadała o swoich przejściach z synami i mężami, ja o swoich z chłopakami. A potem o tych z pisaniem. Wtedy ni stąd, ni zowąd naskoczyła na mnie:
– To prawda, że pożegnałaś się z reżyserem?
– Tak. Wczoraj.
– I chcesz, żeby w przyszłości któryś jeszcze z tobą współpracował? Chyba trochę przeginasz z tym czepianiem się szczegółów. Czemu tak się uwzięłaś na gościa? Co ci się w nim nie podoba? Przecież twój pierwszy film nakręcił dobrze.
– Mógłby lepiej.
– Myślisz, że jakikolwiek reżyser wytrzymałby, gdyby scenarzysta, zwłaszcza taki jak ty, patrzył mu na ręce i dyktował, co i jak ma robić?
– Nie zamierzałam patrzeć mu na ręce. Ale chciałam być na planie. Bo ani reżyser, ani żaden z aktorów nie wiedzieli, o czym tak naprawdę jest mój tekst. Co to znaczy mieć rodzinę, w której każde z trojga dzieci pochodzi zupełnie skądinąd. Niektórych scen, zwłaszcza tych z mamą, wiesz, takich typowo kobiecych sytuacji, po prostu nie zrozumiał. Czuć tam było jakąś sztuczność.
– Dziewczyno, tobie już naprawdę odbija. Jakbym miała z tobą pracować, tobym się dwa razy zastanowiła.
– Dobrze, że przynajmniej chcesz jeść ze mną obiad.
– Jesteś nie do życia!
Lżejsza o resztki pewności siebie, za to cięższa o solidny obiad, w tej samej restauracji czekałam potem na spotkanie z producentem. Nie był zadowolony, że zerwałam współpracę z reżyserem.
– Czemu wcześniej tego ze mną nie uzgodniłaś?!
– Sam jesteś sobie winien! W gruncie rzeczy pozbyłam się go przez ciebie, bo próbował na siłę przeforsować twoje poprawki. Ale o ile ty jako producent masz prawo nakłaniać mnie do wprowadzenia nieakceptowalnych zmian, o tyle on jako reżyser nie może ich przyjmować tak bezkrytycznie.
– Ja chyba śnię!
– Zresztą, dlaczego miałabym cokolwiek z tobą uzgadniać, skoro nie przyjmujesz scenariusza w obecnej wersji, a ja nie zamierzam tworzyć innej pod twoje dyktando?
– To jeszcze nie znaczy, że możesz robić, co ci się podoba!
– Dlaczego? Przecież tekst jest ciągle moją własnością. Na razie nie zaproponowałeś mi ani umowy, ani zaliczki, ani w ogóle niczego. Tylko zmiany na gorsze.
– Całe szczęście, że go nie kupiłem.
– Całe szczęście, że go nie sprzedałam.
Całe szczęście, że mogę wyjechać!
Góry: deszcz, słońce, mgła, wiatr, mokro, słońce, ciepło, zimno, sucho, upał. ROWER.
Sto siedem kilometrów.
Co czeka na mnie w domu? Mail od reżysera. Mail od reżysera. Mail od reżysera. Mail od reżysera.
Tak, już rozumie, że nie należało na mnie naciskać; powinien był pamiętać, że jestem przewrażliwiona. Ale czy musiałam od razu wbijać mu nóż w plecy? To dla niego wstrząs: nie może spać, nie może pracować, nie może prowadzić samochodu (wrzuca wsteczny bieg zamiast normalnego). Czemu nie odpowiadam? Czemu nie chcę się spotkać i powiedzieć mu wszystkiego w twarz?
Specjalnie tak się nad nim znęcam?
Chodziłam po górskiej łące i szukałam miejsca, w którym zakopałam Patrika. Przyznałam się Markowi, że go zamordowałam.
Obudziłam się zlana potem. I wpatrywałam się w ciemność, jakbym chciała coś tam zobaczyć. Naprawdę to był tylko sen? Zapaliłam lampkę, oślepiło mnie światło. Połknęłam tabletkę na uspokojenie. Całą.
Kiedy ostatni raz byłam z chłopakami u psychiatry, skończyło się tak, że to ja dostałam prochy. Patrik definitywnie odmówił współpracy, a Lukáš poszedł w jego ślady. Lekarka zobaczyła, że ciągle się trzęsę, i zamiast chłopcom przepisała tabletki mnie. Tak wyglądał finał wieloletniej terapii ich dysfunkcji umysłowych, ADHD i zaburzeń zachowania.
Długo walczyłam z sennością. Bałam się, że koszmar wróci. Ale tabletka zadziałała: zasnęłam, nawet nie wiem kiedy. Obudził mnie dźwięk telefonu. Od jakiegoś czasu, mniej więcej od dwóch albo trzech lat, zawsze kiedy w dzień powszedni przed południem dzwoni stacjonarny, robi mi się słabo. Jak dotąd za każdym razem była z tego jakaś chryja. A ja spodziewałam się złych wieści o Patriku.
W słuchawce odezwał się głos nieznanej mi kuratorki z miasta, która zakomunikowała, że przeciwko Patrikowi wszczęto właś-nie postępowanie karne, ponieważ wspólnie z dwoma innymi chłopakami włamał się do jakiegoś klubu. W dzień swoich osiemnastych urodzin. (A więc prosto od nas pojechał kraść! Jak to możliwe? Po tym wszystkim, co mu wtedy mówiliśmy?!) Popełnił przestępstwo jeszcze jako nieletni i dlatego trafił pod jej opiekę. Równowartość szkody wynosi osiemdziesiąt pięć tysięcy. Razem z rozbitym oknem i drzwiami – prawie sto. Sto tysięcy koron.
Policja szybko złapała sprawców, ale na korzyść Patrika przemawia fakt, że się przyznał i wskazał funkcjonariuszom miejsce, gdzie przechowywano skradzione rzeczy, dzięki czemu sporo z nich udało się odzyskać. Napad został zorganizowany przez dorosłego mężczyznę, który w zamian za dokonanie rabunku obiecał chłopcom pieniądze i marihuanę. Kuratorka będzie się starała pomóc Patrikowi: widzi, że jej podopieczny wykazuje skruchę i chce się poprawić. Wierzy mu. (Pozazdrościć takiej wiary!)
Patrik ma szczęście, bo zawsze znajdą się ludzie, którzy dadzą się nabrać na jego miłą powierzchowność. Na pierwszy rzut oka faktycznie wygląda całkiem przyzwoicie. A do tego jest bystry. Wie, co i kiedy powiedzieć, żeby w danym momencie dobrze to zabrzmiało. Problem w tym, że pomiędzy słowami a czynami nie ma żadnej korelacji. Absolutnie żadnej! Dlatego każdy, kto naiwnie uwierzył w jego gadkę, zawsze się rozczaruje, bo prędko będzie musiał się skonfrontować z główną dysfunkcją Patrika, jaką jest absolutny brak zainteresowania drugim człowiekiem, nawet tym najbliższym, i zdumiewająca obojętność wobec jakichkolwiek wzajemnych relacji czy więzi.
Przez całe lata usiłowałam uporać się z najróżniejszymi wątpliwościami i rozterkami, z wyrzutami sumienia, rozpaczą, złością, płaczem, histerią, a potem znów z płaczem, wątpliwościami i tak w kółko, by na końcu zrozumieć, że od kogoś z takimi zaburzeniami nie można oczekiwać choćby śladu ludzkich uczuć. Bo człowiek pokroju Patrika po prostu nie ma pewnego szczególnego miejsca w duszy, jakiejś rysy czy bruzdy, w której uczucie mogłoby zakiełkować i rozkwitnąć. I po tych wszystkich latach odkryłam coś, nad czym naukowcy ciągle się głowią (i ciągle bez skutku), a co ja już teraz widzę najzupełniej jasno: że przyczyna leży w samej psychice i nic się z tym nie da zrobić.
We wtorek pierwsze przesłuchanie. Zostałam wezwana jako opiekun prawny. Nie wiem jeszcze, czy pójdę. Po ostatnich przebojach zwyczajnie nie mam ochoty. Nie mam ochoty. Nie mam.
Wsiadłam do auta i pojechałam do miasteczka, żeby zorientować się, ile kosztowałyby kraty okienne. Wszyscy, którzy doświadczyli podobnych historii, ostrzegali, że w pierwszej kolejności Patrik okradnie nas. Powinniśmy się cieszyć, że dotąd tego nie zrobił. Cóż, najwyraźniej w tym przypadku nasz włamywacz akurat się wyłamał. Tak czy inaczej, dobrze byłoby zabezpieczyć się na przyszłość, ale kraty są drogie, nie stać nas.
A zresztą – na co kraty, skoro chłopcy mają klucz?
Kiedy kochamy się z Markiem…
– Dzień dobry, mówi… – przedstawił się przez telefon kolega Patrika z jego dawnej klasy, ten, który mieszka u nas we wsi. – Czy jest Lukáš?
Owszem, jest. Zawołałam go: wziął słuchawkę, burknął w nią, że nie będzie nigdzie niczego przynosił, po czym się rozłączył.
Kolega dzwonił w imieniu Patrika, który chciał, żeby Lukáš dostarczył mu na pocztę paszport, dzięki czemu Patrik mógłby odebrać dowód osobisty (po wielu prośbach wysłali mu go z poprawczaka listem poleconym).
Hmm, czyli Patrik jest we wsi, namawia kolegę, żeby zadzwonił do nas do domu, próbuje skłonić Lukáša do przyniesienia mu paszportu, a ze mną, która mu ten paszport – gdyby tylko! – załatwiłam (kosztowało mnie to sześć stów, bo oczywiście synuś pokpił sprawę i nie złożył wniosku w terminie, chociaż jechać z nami nad morze to już chciał), rozmawiać nie będzie?!
Powiedziałam Lukášowi, że dobrze zrobił, bo i tak nie dałabym mu paszportu Patrika. Nie podoba mi się ten sposób komunikacji; jeśli Patrik czegoś od nas chce, musi się pofatygować osobiście – do mnie albo do taty. Nakreśliłam Lukášowi sytuację brata, żeby wiedział, do czego prowadzi samowolka, która tak mu imponuje.
– To śmierdzi kryminałem. Pamiętaj o tym, zanim znów gdzieś z nim poleziesz.
Lukáš skwapliwie oświadczył, że taki głupi to on nie jest, żeby okradać jakieś lokale. Chciałam odpowiedzieć, że kradzież we włas-nym domu to też złodziejstwo, czyn karalny jak każdy inny, ale ugryzłam się w język. Dla odmiany spróbujemy pozytywnych motywacji. Jeszcze raz go pochwaliłam:
– Dobrze zrobiłeś.
Cały dzień czekałam, aż Patrik przyjdzie do nas po paszport – w końcu na przesłuchaniu będzie musiał okazać dowód osobisty, a bez paszportu go nie odbierze. Nie przyszedł.
Nie rozumiem tego, ale już się nawet nie dziwię.
Modlitwa za Martę.
Nie za ciężkie jak na tytuł filmu? I chyba jednak dość mylące… A poza tym: czy nie przeszkadza, że tak samo była zatytułowana piosenka Marty Kubišovej? I czemu Cyril tak długo się nie odzywa? Gdzie się podziewa?
(Może umarł?)
Siedzieliśmy pod pergolą, w jeden z niewielu ciepłych wieczorów tego dziwnego lata, i oblewaliśmy koniec wakacji. Była cała nasza paczka – Mirek z Jarką, Daniel z Pavlą i Martin z Lenką. Gadaliśmy i popijali, a Martin, kiedy już się trochę ululał, zaczął nas wszystkich namawiać, żebyśmy znaleźli jakieś przyjemne miejsce na cmentarzu we wsi i zafundowali sobie wspólny grób, gdzie po śmierci moglibyśmy się w tej podziemnej nudzie wzajemnie…
Zabawiać.
W niedzielę wieczorem puszczają teraz w telewizji najnowsze czeskie filmy. Próbowałam obejrzeć jeden z nich, ale po prostu się nie dało. Godzina i czterdzieści pięć minut! To miała być czarna komedia; jeśli dobrze pamiętam, nasza krytyka ją chwaliła.
Nie wytrzymałam do końca. Bohaterowie głównie gadają (najchętniej na siedząco), potem dzieje się coś niby tajemniczego – niby tajemnicze jest w tej komedii w ogóle wszystko – ale stopniowo niby się wyjaśnia i niby składa do kupy. Chyba kupy gówna! Podobnie jak niemal w każdym czeskim filmie z ostatnich kilkunastu lat.
Jak to możliwe, że producenci nie wyrywają sobie mojego scenariusza z rąk? Może mam o sobie zbyt wysokie mniemanie? Z drugiej strony, jeśli ludzie chodzą na taką szmirę, to czy ktoś przyjdzie, wróć: przyszedłby na mój film? Chyba nie.
Dopadło mnie przygnębienie.
Przydałaby mi się jakaś zachęta. Najlepiej sukces, choćby mały, ale konkretny. Długo już żyję bez sukcesu.
Długo już żyję.
Coś konkretnego: długo też wojuję z Lukášem o jego wiecznie śmierdzące nogi i pachy. (Kiedy był mały, po prostu wsadzałam go do wanny i szorowałam. A teraz co mogę zrobić?) Zapewnia mi tę rozrywkę każdego dnia.
– Ty tego nie czujesz? Jak nosisz koszulę ze sztucznego materiału na taki skwar, pot nie ma gdzie wsiąkać i później jesteś mokry. I jeszcze nogi! Cały dzień łazisz w zamkniętych butach, i to teraz, w najgorsze upały (nareszcie są upały!), a później jak je ściągasz… Czemu się nie myjesz? Nie mógłbyś raz sam o to zadbać? Musisz zawsze czekać, aż ci przypomnę? Tobie to nie przeszkadza? Nosa nie masz? Jak będziesz takim śmierdzielem, żadna dziewczyna nawet się do ciebie nie zbliży! Nie chcesz mieć dziewczyny?
Zaczęła się szkoła. Wszyscy dokądś poszli.
Marek pojechał na rowerze do pracy, Lukáš pociągiem do zawodówki. Na szczęście kilka dni temu zdał zaległy egzamin z praktyk murarskich, przez które był nieklasyfikowany po pierwszym roku. (Nie chodził na nie. Miał siedemdziesiąt procent nieusprawiedliwionych nieobecności. A przecież regularnie dzwoniłam do majstra i pytałam go o Lukáša. A przecież regularnie jeździłam na zebrania). Matěj pojechał autobusem do swojej podstawówki. Jest już w ósmej klasie, dziś ma inaugurację. Patrik pewnie gdzieś się szwenda, ale gdzie? Kto to może wiedzieć? (Jeśli chodzi o dowód, poczciwa pani w okienku na poczcie po prostu mu go wydała).
Zostałam sama, przerażona.
Dlatego zaraz uciekłam. Pojechałam do miasta po pieniądze na bilet do Niemiec na czwartek. Po długiej przerwie w końcu będę mieć wieczór autorski, po długiej przerwie w końcu coś zarobię. Odwiedzę Rainera. Oby to nie było nasze ostatnie spotkanie…
Pamiętam, jak zadzwonił w zeszłym roku tuż przed Bożym Narodzeniem. To był czas, kiedy toczyłam najcięższe boje z samą sobą i z własną depresją, a na dodatek ciągle kłóciłam się z Markiem (taka nasza przedświąteczna tradycja). Rainer, śmiejąc się jak zawsze, na dzień dobry zapytał: „Zgadnij, co się stało?” – „Nie wiem. Masz jakąś nową miłość?” – „Coś lepszego”. – „Co?” – „Raka”.
„…Ciagle zyje, walka jeszcze sie nie skonczyla. O dziwo przezylem nawet operacje nerek (mam tylko jedna). Za tydzien wyrzucili mnie ze szpitalu. Podobno dluszszy pobyt jest nieekonomiczny. I jakos to idzie. Zadna katastrofa sie nie wydarzyla, z wyjatkiem tego, ze ciagle mam raka.
Przeznaczenie jest przeznaczenie – pamietasz, jak to mowilem? Mialem racje, prawda? W kazdym razie staram sie wygladac jak najnormalniej. Dzisiaj wieczorem ide na concert Cockera. Pierwszy raz w zyciu, bo wiem juz troche lepiej, ze zycie moze byc duzo krotsza niz chcemy. Jak to przezyje, moze bede nawet przezyc wlasna smierc. Co ty na to? Kloccie sie, czlowiek nigdy nie wie, jak dlugo jeszcze moze sie klocic. Nie czekac do boze narodzenie, klocic sie teraz. Przynajmniej zyc dzisiaj. Ile madrosci, nie jest to cud? Nie dlugo zaczynam to co po niemiecku sie nazywa Immun-Chemo--Therapie. Bede chyba stracic wszystkie wlosy. Może z powrotem przyjda kiedys. Potem bede jeszcze madrzejszy” (Czesc, Rainer).
Umówiłam się w mieście z redaktorem gazety, do której raz w miesiącu piszę felieton. Współpracujemy ze sobą już od ponad roku i muszę powiedzieć, że to najlepszy redaktor, jakiego kiedykolwiek poznałam. Dotąd wszystko konsultowaliśmy przez maile, ale teraz postanowiliśmy się spotkać i wypić bruderszaft. Siedzieliśmy na osłonecznionym podwórku którejś z kawiarń literackich i rozmawialiśmy, o czym tylko się dało. Naturalnie również o moim scenariuszu, o producentach, reżyserach, aktorach.
– Musisz walczyć. Nie wolno ci sprzedać tanio swojej skóry – powiedział, pierwszy raz na ty.
Miał rację. Sęk w tym, że najpierw ktoś musiałby chcieć ją w ogóle kupić, nie? Jego gazeta płaci mi za felieton tysiąc trzysta pięćdziesiąt koron. Dokładnie tyle i ani o włosek więcej wynosi mój miesięczny przychód.
Taka ze mnie pisarka!
Pisarka, która nie może pisać.
Przygnębienie, okrutne, obezwładniające przygnębienie. Nikomu o tym nie mówię. I tak by nie pomogło. To moje przygnębienie i to ja muszę coś z nim zrobić. Nikomu nic nie mówię, a zarazem tak strasznie chciałabym się do kogoś przytulić (i żeby ten ktoś mnie przytulił), móc kogoś dotykać (i być dotykaną), z kimś się kochać (i stać się obiektem czyjejś czułości), poczuć się przy kimś bezpiecznie…
Jest dziewiąta.
Patrik ma pierwsze przesłuchanie na policji (przełożyli je z wtorku na środę, nie wiem dlaczego). Nie idę. Skoro w jego oczach nie jesteśmy warci choćby jednej rozmowy telefonicznej, stwierdziłam, że nie ma sensu.
Nie obchodzą mnie jego sprawy. Nic a nic.
Ciekawe, jak wygląda takie przesłuchanie.
Konfrontacja z policją już od dawna nie przeraża ani nawet nie stresuje Patrika. Po wszystkich ucieczkach z poprawczaka, po nalotach na praskie nocne kluby, gdzie ostatnio rezyduje, po tym, jak parę razy go zgarnęli i zatrzymali w areszcie, a opiekunowie z zakładu nie przyjechali… jest całkiem wyluzowany.
Przygnębienie.
„Wenn die Lauferei auf der Entbindungsstation einen Sinn hatte…” Położyłam się na słońcu i próbowałam ćwiczyć czytanie po niemiecku fragmentów Maratonu, ale jakoś nie mogłam się skupić. Myśli odpływały mi w zupełnie innym kierunku: sama nie wiem dlaczego, nagle zaczęłam medytować nad tym, co zostaje po człowieku, kiedy ten umiera. (Niczego nie kupować, wszystko wyrzucać!)
„Wenn die Lauferei…”
Rodzice Marka mieszkali w jednym miejscu przez pięćdziesiąt lat. Ale trudno doszukać się tam jakiegokolwiek niepowtarzalnego śladu ich obecności. W domu stoją dziś tylko niepotrzebne graty. A w piwnicy pięć ton miału węglowego.
Co może zostać po człowieku.
Niczego nie kupować, wszystko wyrzucać, powtarzałam sobie. Przypomniała mi się przyjaciółka mamy, swego czasu również moja przewodniczka po świecie literatury (jest się czym chwalić, bo to siostrzenica samego Franza Kafki).
Lata temu przepisała rodzinną willę na dzieci i przeprowadziła się do mieszkania. Nie ma w nim prawie nic. Łóżko, stół, krzesło, kilka talerzy, jakieś sztućce. Twierdzi, że nie potrzebuje niczego więcej. (Tak bardzo chciałabym się z nią zobaczyć. Tak bardzo chciałabym z nią porozmawiać. Tylko że ona nie przyjmuje wizyt. Rozumiem to).
Trzy czwarte rodziny, łącznie z matką, zginęło w obozie koncentracyjnym. Później umarł jej syn – jeszcze jako dziecko. Po tej tragedii mąż zabrał ją nad morze, żeby doszła do siebie, ale wyjazd skończył się kolejnym nieszczęściem: mąż się utopił. Wracała do domu z jego trumną.
Przeżyła również drugiego syna, utalentowanego kompozytora. Tylu zmarłych w ciągu jednego życia! I w ogóle się nie skarży. Jest prawie ślepa. A przecież zawsze uwielbiała czytać. Nie potrafię pojąć, skąd bierze siły na każdy kolejny dzień, podczas gdy ja… Właściwie bez powodu. Powinnam się wstydzić. Często dźwięczy mi w głowie fragment jej listu:
„Pisarz to ma pecha! Albo pisze i wariuje od tego, że pisze, albo nie pisze i wariuje od tego, że nie pisze”.
W nocy wysłałam reżyserowi krótką wiadomość. Żeby nie czekał na spotkanie ze mną, o ile jeszcze czeka. Wracam do poprzedniego producenta. (Zadzwonił i powiedział, że ciągle jest zainteresowany moim scenariuszem). To powinno rozwiązać problem: ci dwaj na pewno nie będą chcieli razem pracować, bo zwyczajnie nie znoszą się nawzajem.
Rano poszłam przyszykować sakwę na rower; auto było w naprawie, a ja musiałam pojechać do miasteczka. Chciałam kupić bilet na pociąg do Niemiec i przy okazji dowiedzieć się, czy możemy – a jeśli tak, to w jaki sposób – wymeldować Patrika. Sakwa stawiała opór, za nic nie dało się jej przymocować. Poza tym gdzieś mi wcięło linkę. Przez jakiś czas mordowałam się z tym wszystkim, a kiedy wróciłam do domu, na ekranie komórki (położyłam ją na stole) zobaczyłam, że mam jedno nieodebrane połączenie i SMS od reżysera. Wiadomość była tej treści:
„ZACHOWALAS SIE JAK OSTATNI TCHORZ!”
Zadzwoniłam do niego.
– Zachowałaś się jak tchórz, jesteś podła, konfliktowa i…
– W takim razie czemu chcesz ze mną pracować?
– Zachowałaś się jak tchórz…
Nacisnęłam czerwoną słuchawkę. I wyłączyłam telefon. Po chwili przyszedł mail.
„…Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, jakie świństwo mi zrobiłaś? To po prostu niepojęte! Zdradziecko mnie wykolegowałaś, w dodatku zrobiłaś to jak ostatni tchórz! Nie miałaś nawet dość odwagi, żeby się spotkać i powiedzieć mi prosto w oczy, że zrywasz współpracę. Wpędziłaś mnie w chorobę. Jak pomyślę o twoim producencie i o jego planach zrobienia z ciebie dysydentki, to aż mi cię żal, ale z całego serca życzę ci tego piekła, które cię czeka. Nie masz pojęcia, w co się pakujesz, i dobrze ci tak… Ja umywam ręce. Chcesz się bawić w policjanta? Proszę bardzo. Pilnuj wszystkich i wszystkiego, a najlepiej nakręć sobie ten film sama. Piszesz nieźle, ale mogłabyś w końcu odłożyć na bok swoje kompleksy i przestać traktować ludzi jak przedmioty” (Ten, od którego nie odbierasz telefonów).
– Ej – zaczął Lukáš – to prawda, że jak na końcu numeru w dowodzie mam dwójkę, to znaczy, że jest nas w sumie dwóch z identiko imieniem i nazwiskiem? Bo Bára powiedziała, że ona ma na końcu dziewiątkę, czyli że takich samych jak ona jest dziewięć…
Ej, mam wieczór autorski w Karlsruhe.
„Wenn die Lauferei auf der Entbindungsstation einen Sinn hatte…”
Ej, dałam radę.
A czy dam radę teraz? Dam radę wysiąść na drezdeńskim dworcu i nie pokazać po sobie, że się denerwuję? Że boję się spojrzeć na Rainera?
Wyglądał dobrze, jak zawsze. I nie stracił nic ze swojego wspaniale sarkastycznego poczucia humoru. Oby tak dalej! Wziął ode mnie torbę (jeden egzemplarz niemieckiego przekładu mojej książki, jedna koszula nocna, jedne krople do nosa…) i poszliśmy do jego mieszkania, gdzie się czegoś napiliśmy, a stamtąd na kolację do hiszpańskiej knajpki, przyjemnego lokalu w jednym z podwórek dzielnicy artystów.
Było ciepło, przez dziedziniec, na którym siedzieliśmy, co chwila przechodzili ludzie z wózkami albo rowerami, panował miły gwar, jedliśmy, piliśmy piwo i ciągle mieliśmy o czym rozmawiać. Do domu (postanowiłam zostać na noc) wracaliśmy okrężną drogą. Ściemniało się. Szliśmy wzdłuż Łaby, naprzeciw nas wznosiły się sylwetki kopuł i wież kościołów – właśnie kończyła się odbudowa największego z nich, dopiero teraz, tyle lat po bombardowaniu. Panorama była naprawdę zachwycająca, ale kiedy tak podziwiałam jej monumentalny rozmach, znów uświadomiłam sobie, jak piękne, przytulne i urokliwe jest moje miasto i jak zachwycająca potrafi być jego panorama – zachwycająca w zupełnie inny sposób, bo tak zwyczajnie, po ludzku.
Nabrzeże tętniło życiem, mnóstwo młodych ludzi jeździło na rowerach albo na rolkach, pojawiały się też całe rodziny, a od czasu do czasu śmigał obok nas jakiś wysportowany senior w jaskrawej bejsbolówce.
– Jak skończę siedemdziesiątkę, też tak będę zasuwał – powiedział Rainer.
Postanowiliśmy zostać tu jeszcze trochę. Zrobiło się ciemno, reflektory oświetliły kopuły kościołów, a po naszej stronie – w iście imperialnym stylu – zapłonęły chińskie pochodnie. Siedliśmy w knajpce pod gołym niebem i zamówiliśmy po małym piwie; zaczął dmuchać lekki wietrzyk, ochłodziło się.
Po powrocie do domu przeglądaliśmy płyty Rainera. Było wśród nich nagranie z odgłosami trzaskającego ognia. Nigdy bym nie pomyślała, że można coś takiego wyprodukować i sprzedawać, nie mówiąc już o kupowaniu. Szaleństwo. Ale podobno to działa. Wystarczy posłuchać przez chwilę, żeby poczuć, jak ciepło rozlewa się po całym ciele.
Rainer pokazał mi efekty swojej pracy z ostatnich kilku lat. To jego autorski pomysł: CD z historią własnego życia. Wygląda to tak, że człowiek zamawia u niego płytę z autobiografią, Rainer spotyka się z nim parę razy i nagrywa jego opowieść (jeśli trzeba, popycha narrację dodatkowymi pytaniami), potem w studiu montuje i czyści zapis, podkłada muzykę (pochodzącą z czasów, których dotyczy dany fragment, albo inną, wedle życzenia klienta) i sporządza odpowiednią liczbę kopii. W zależności od zainteresowania i potrzeb robi transkrypcję tekstu i wydaje ją w formie unikatowej książeczki w nakładzie jednego egzemplarza. Zamawiający może podarować takie dziełko rodzinie i w ten sposób przekazać jej coś, czego wcześniej nie umiał albo nie mógł wypowiedzieć: świadectwo swojego życia.
Z tej (kosztownej) usługi korzystają na ogół ludzie starsi. Ale jakiś czas temu Rainer nagrał młodą mamę dwuletnich bliźniąt. Umierała na raka i chciała zostawić dzieciom pamiątkę.
Rainer – dziennikarz rutyniarz z wieloletnim stażem – słuchając jej opowieści, zwyczajnie ryczał. Oboje ryczeli. Prace odbywały się w pośpiechu. Kiedy wręczał kobiecie gotową płytę, uścisnęli się jak dobrzy przyjaciele. Mocno. Wkrótce potem umarła. Jeszcze nie wiedział, że sam też będzie się leczył.
Pojutrze zaczyna kolejną, trzecią turę chemii. Żeby już było na sicher. Dzień przed moim przyjazdem dowiedział się, że przerzuty się nie pojawiły! Że po dwóch cyklach chemioterapii nie ma żadnego guza.
Jeszcze się nie żegna!
Nie pożegnaliśmy się. Kiedy już byliśmy na dworcu (Rainer mnie odprowadził), zorientowaliśmy się, że wczoraj źle spisaliśmy połączenie i że odjazd mojego pociągu miał być pięć minut temu. Ale i tak pobiegliśmy na peron, bo a nuż…
Pociąg stał. Opóźniony. Z głośników anonsowano odjazd, teraz zaraz. Automatyczne drzwi zaczęły się zamykać, wskoczyłam do wagonu w ostatniej chwili i zdążyłam już tylko krzyknąć Rainerowi: „Pa, paaaa!”
– Pa! – zawołał w odpowiedzi.
Drzwi się zamknęły. Pociąg ruszył.
(Nie uścisnęliśmy się).
Matěj kończy dziś czternaście lat!
Urodził się 11 września 1991 roku, dokładnie o 9.15. Same nieparzyste liczby. Nawet końcówkę numeru ewidencyjnego ma nieparzystą. Kiedy już jakimś cudem powstał i rozwinął się w moim podwójnie niepłodnym ciele (niepłodność drugiego stopnia), na koniec oczywiście musiał się ustawić główką do góry, żeby tej cudowności nie było jednak zbyt dużo. Lekarz nie chciał ryzykować skomplikowanego porodu pośladkowego, który mógłby prowadzić do przyduszenia dziecka, dlatego w szpitalu – jak to określił czteroletni wówczas Patrik – zrobili ze mnie cesarza.
Matěj…
W gruncie rzeczy znalazł się w sytuacji podobnej do tej, jaka często spotyka jedyne nieupośledzone dziecko w rodzinie. Wyczerpanym rodzicom nie starcza czasu ani energii na zdrowego potomka, z konieczności są tak zajęci pozostałymi, że niemal go nie zauważają.
Na urodziny Matěja w telewizji od rana do wieczora pokazują atak na nowojorskie wieżowce. Jedenasty września uchodzi za najczarniejszy dzień naszej współczesnej historii. Jeszcze dwa lata temu Matěj potrafił rozpłakać się z tego powodu. „Czemu musiałem się urodzić akurat jedenastego?”, chlipał. „Czemu oni mówią, że to najgorszy dzień?”
Ciesz się, że w ogóle się urodziłeś.
Dla mnie ten dzień zawsze będzie najpiękniejszy ze wszystkich.
Przesłuchanie Patrika zostało przełożone na dzisiaj. Dlaczego? Bo ostatnio – jak powiedziała mi kuratorka przez telefon – Patrik nie przyszedł. Nie wytrzymałam i postanowiłam jednak pojechać.
Miałam się stawić o dziewiątej. (Co oznaczało pobudkę o wpół do siódmej rano – lepiej zostawić sobie jakąś rezerwę). Miejsce dobrze znałam: na tej samej ulicy, a nawet w tym samym budynku dwadzieścia lat temu roznosiłam pocztę. (Praca listonoszki była najbardziej prestiżowym zawodem spośród tych, które bezpieka pozwoliła mi wykonywać).
Na portierni komisariatu zjawiłam się pierwsza. Z uczuciem nieprzyjemnego łaskotania w brzuchu usiadłam na ławce i spokojnie czytałam gazetę – to znaczy niby spokojnie i niby czytałam.
Wokół ani żywej duszy. Piętnaście po dziewiątej przyszła kuratorka. Wszystkich wezwano właśnie na tę godzinę, najwyraźniej pomyliła się, kiedy mówiła mi, że przesłuchanie jest o dziewiątej. Poznałyśmy się przy okienku portiera, kiedy akurat dopytywałam, czy na pewno dobrze trafiłam. Po chwili pojawili się obaj obrońcy. Ten Patrika, przydzielony z urzędu, młody i sympatyczny, i ten, który reprezentował drugiego chłopaka. Ostatnia dołączyła policjantka z wydziału śledczego. Byliśmy wszyscy. Wszyscy oprócz Patrika.
Czekaliśmy czterdzieści pięć minut. Na początku zżerały mnie nerwy, bo zupełnie nie wiedziałam, czego się spodziewać. Gorączkowo zastanawiałam się, jak będzie przebiegało przesłuchanie i co na nim usłyszę. Wstydziłam się, że mój syn jest złodziejem. Wszystkich za to przeprosiłam.
W miarę jak czas mijał, a my ciągle sterczeliśmy pod portiernią jak idioci, zdenerwowanie zaczęło ustępować miejsca furii. Bo ja przez te wszystkie lata trochę się już na Patrika naczekałam!
Na przykład kiedy odbierałam go samochodem z przystanku autobusowego, żeby nie musiał wracać do domu na zimnie i po ciemku. Któregoś razu stawiłam się jak zwykle o umówionej godzinie: przyjechał jeden autobus, przyjechał drugi, oba zdążyły już ruszyć w kolejny kurs, a Patrika jak nie było, tak nie ma. Bałam się, że coś mu się stało, wyczekiwałam przemarznięta w nieogrzewanym aucie, spędziłam łącznie dwie godziny na mrozie. Patrik wrócił, jak już się nagadał z kumplami w miasteczku. Bo co się będzie przejmował. Kiedy sytuacja powtórzyła się parę razy, przestałam po niego jeździć. A potem już wszystko zaczęło tak wyglądać – póki się ucho nie urwało.
Ale że Patrik nie pojawia się teraz, kiedy naprawdę ziemia pali mu się pod nogami? Nawet mnie to zaskoczyło. Racjonalnie myślącemu człowiekowi takie zachowanie po prostu nie mieści się w głowie. Zdziwili się też obaj adwokaci:
– Czemu go nie ma? Przecież przesłuchanie to jego być albo nie być!
Śledcza się wściekła. Kuratorka nie wiedziała, co myśleć. Wczoraj rozmawiała z Patrikiem: powiedział, że będzie.
– Czemu nie przyszedł? – pytali mnie wszyscy.
– Czemu nie przyszedł? – pytam ja.
(Może ktoś jeszcze chce zapytać?)
Pierwsza straciła cierpliwość śledcza, potem obaj adwokaci. Kuratorka i ja wyszłyśmy na końcu.
– Chyba powinna pani wiedzieć – zwróciła się do mnie – że Patrik zaczął szukać biologicznej matki.
Kolejna niespodzianka.
O jego biologicznej matce rozmawialiśmy kilka razy. Przekazałam Patrikowi wszystkie informacje, jakie miałam. (Nie zatailiśmy przed nim niczego). I dodałam, że jeśli będzie chciał poznać swoje prawdziwe imię i nazwisko, a więc i nazwisko matki, mogę mu je w każdej chwili powiedzieć.
W pewnym okresie często wypytywał o mamę; był przekonany, że na pewno nie życzyłaby sobie, żeby chodził do szkoły i odrabiał lekcje, nie mówiąc już o pomaganiu w domu. Zdziwił się, dosłownie zbaraniał, kiedy dowiedział się od kolegów z klasy, że prawdziwi rodzice też każą swoim dzieciom chodzić do szkoły i odrabiać lekcje, a nawet pomagać w domu.
Od kuratorki usłyszałam jeszcze, że Patrik nie chce z nami mieszkać, bo wysłaliśmy go do poprawczaka.
A w poprawczaku każdemu powtarzał, że strasznie, ale to naprawdę strasznie zależy mu na powrocie do szkoły – dwa tygodnie po tym, jak na własne życzenie z niej wyleciał. Dyrektor uwierzył w jego bajeczkę i wydał pozwolenie na kontynuację nauki, ale kiedy akurat jechaliśmy potwierdzić je naszymi podpisami, Patrik najzwyczajniej w świecie dał nogę. (Dyrektor nie mógł się nadziwić).
– Wysyłając Patrika do zakładu, stracili państwo jego zaufanie. Czuje się oszukany.
Gdyby kuratorka wiedziała, co poprzedzało tę decyzję! Ile było próśb, ile daremnych starań, żeby chodził na lekcje, żeby nie włóczył się z różnymi podejrzanymi typami, o których wiadomo było, że sprzedają narkotyki albo się prostytuują.
Wysłaliśmy go do poprawczaka dopiero wtedy, kiedy zorientowaliśmy się, że żadne nasze starania nie przynoszą skutku, że sami nigdy nie skłonimy go, żeby zaczął żyć inaczej – to jest w granicach prawa. Wysłaliśmy go tam dopiero wtedy, kiedy już zupełnie przestał się nami przejmować.
Ile energii włożyliśmy w to, żeby zapobiec jego ostatecznemu wykolejeniu – jeszcze zanim ruszył, jeszcze zanim się rozpędził – wykolejeniu, które on nazywał i nazywa jazdą bez trzymanki!
Szłyśmy razem ulicą. Nagle przed nami pojawił się Patrik. Był brudny, a kiedy się zbliżył, okazało się, że na dodatek okropnie cuchnie. (Odór nóg Lukáša to przy tym perfumy!) Przylazł w asyście dwóch facetów, na oko bezdomnych. Pewnie chciał mieć obstawę. On też wyglądał jak bezdomny. Wszystko miał utytłane jakąś burą mazią, mułem albo czymś podobnym. To był dla mnie szok. Chciało mi się ryczeć.