Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
[PK]
„Rok śmierci Ricarda Reisa” to najbardziej portugalska i jednocześnie zaskakująco uniwersalna powieść José Saramago, niewątpliwie jedna z ważniejszych w jego dorobku.
Rok 1936. Lizbona. Z pokładu statku, który przypłynął z Brazylii schodzi Ricardo Reis, lekarz i poeta, samotnik z wyboru. Po szesnastu latach emigracji powraca do ojczyzny na wieść o śmierci Fernanda Pessoa, wybitnego pisarza, myśliciela i „sumienia narodu”. Czyniąc Reisa naszym przewodnikiem po labiryncie, jakim jawi się Lizbona – dziwnie ponura, klaustrofobiczna, przytłoczona deszczem i warstwą chmur – Saramago kreśli wierny, ale i krytyczny obraz ówczesnej rzeczywistości własnego kraju i Europy oraz zbierających się nad nimi brunatnych chmur innego już rodzaju: faszyzmu, salazaryzmu, komunizmu i podszytej strachem zwykłej ludzkiej głupoty.
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin (3)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu
Wojewódzka Biblioteka Publiczna w Lublinie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 628
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
MISTRZOWIE LITERATURY
W serii ukazały się:
Jose Saramago BALTAZAR I BLIMUNDA WSZYSTKIE IMIONA
E. L. Doctorow KSIĘGA DANIELA
Erich Maria Remarque PRZYSTANEK NA HORYZONCIE
GAM
DOM MARZEŃ
Iris Murdoch
JEDNOROŻEC DZWON
Salman Rushdie WSTYD DZIECI PÓŁNOCY
Robert Penn Warren GUBERNATOR
Henry David Thoreau WALDEN, CZYLI ŻYCIE W LESIE
Donald Barthelme KRÓLEWNA ŚNIEŻKA
William Faulkner WŚCIEKŁOŚĆ I WRZASK
Don DeLillo PODZIEMIA
Przełożył
Wojciech Charchałis
REBIS
DOM WYDAWNICZY REBIS Poznań 2000
Tytuł oryginału O Ano da Morte de Ricardo Reis
Copyright © Jose Saramago & Editorial Caminho, S.A., Lisboa, 1984 All rights reserved
Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2000
Redaktor
Roman Bąk
Opracowanie graficzne serii i projekt okładki Zbigniew Mielnik
Na okładce fragment obrazu
Rene Magritte’a Das vollendete Bukett (1956)
Wydanie I
ISBN 83-7120-899-5
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o. ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań tel. 867-47-08, 867-81-40; fax 867-37-74 e-mail: [email protected]
Fotoskład: Z.P. Akapit, Poznań, ul. Czernichowska 50B, tel. 879-38-88
Mądry jest ten, kto zadowala się spektaklem świata.
Ricardo Reis
Przez całe moje życie poświęcałem się wyszukiwaniu sposobów na to, by nie działać.
Bemardo Soares
Jeśli mi powiecie, że jest absurdalne mówienie w taki sposób o kimś, kto nigdy nie istniał, odpowiem, że nie mam też dowodów na istnienie Lizbony ani na to, że ja piszę, ani na istnienie jakiejkolwiek innej rzeczy, gdziekolwiek by się ona znajdowała.
Fernando Pessoa
Rok śmierci Ricarda Reisa to rok 1936, mający we współczesnej historii Portugalii znaczenie pierwszoplanowe. Jest to rok przyspieszenia reform podstawowych struktur państwowych zmierzających do utworzenia ustroju tzw. „Nowego Państwa”, tworu korporacyjnego, obficie czerpiącego z ideologii faszystowskiej. Jednym z celów, jakie postawił sobie Jose Sa-ramago, pisząc tę powieść, było nakreślenie panoramy politycznej i społecznej Portugalii w okresie tychże przemian. Aby osiągnąć zamierzony cel, autor wybrał specyficznego głównego bohatera i, po części, również narratora. Kim bowiem jest Ricardo Reis?
Czytelnik spoza portugalskiego obszaru kulturowego może mieć kłopot ze znalezieniem odpowiedzi na to pytanie, jak też na kilka innych pytań, gdyż zrozumienie tej powieści wymaga pewnej dawki wiedzy o historii, kulturze i literaturze Portugalii, co w jednym z wywiadów przyznaje sam Jose Sa-ramago. Choć stwierdzenie to zawiera wiele prawdy, należy zauważyć, że wartości uniwersalne rzeczonej powieści przeważają nad jej kulturową hermetycznością, stąd naszym zdaniem przedstawienie jej polskiemu czytelnikowi uznajemy za w pełni uzasadnione i potrzebne. Chodzi wszak o jedną z najbardziej złożonych i najlepiej napisanych powieści europejskich ostatnich kilkudziesięciu lat.
Ricardo Reis to jeden z heteronimów Fernanda Pessoa (1888-1935), a więc postać fikcyjna o biografii i osobowości stworzonej przez wielkiego poetę. Według Fernanda Pessoa, Ricardo Reis jest stoikiem, miłośnikiem typowego dla starożytnych umiłowania proporcji i równowagi w życiu, jest „samotnym kontemplatorem spektaklu świata”. Jose Saramago nie mógł wybrać bardziej bezstronnego i bardziej bystrego obserwatora dla zrealizowania swych celów literackich. Tym bardziej, że Ricardo Reis - o czym informuje nas Fernando Pessoa w jednym z listów - od lat przebywa na emigracji w Brazylii, skąd powraca w grudniu 1935 roku, otrzymawszy wiadomość o śmierci swego twórcy. Nie sposób więc znaleźć postać, która wnikliwiej i bardziej obiektywnie niż Ricardo Reis obserwowałaby rzeczywistość portugalską w przełomowym roku. Zabieg wprowadzenia do powieści jednego z hete-ronimów Fernanda Pessoa ma także i tę zaletę, że nadaje jej ton satyryczny i pozwala rozwijać wątki poetyckie, ubarwiając w ten sposób dość monotonne, z natury rzeczy, malowanie pejzażu społeczno-politycznego. Jose Saramago buduje postaci Ricarda Reisa i Fernanda Pessoa, czerpiąc z bogatej literatury dotyczącej poety, której, notabene, jest wielkim znawcą. Choć Fernando Pessoa z jego powieści jest postacią fikcyjną, to za punkt wyjścia do jej skonstruowania Saramago wykorzystał dane z biografii, wspomnień o Fernandzie Pessoa, a także jego listy i utwory literackie.
Erudycja głównego bohatera znajduje odzwierciedlenie na kartach książki. Znajdujemy tu aluzje do różnych wydarzeń z historii i kultury Zachodu, zarówno tej dawnej, jak i współczesnej (a przecież rok 1936 obfitował w doniosłe wydarzenia dla historii świata) oraz aluzje do świata starożytnych. Dość często pojawiają się też wtręty w językach: angielskim, francuskim, włoskim, hiszpańskim oraz po łacinie. Niemniej największą trudność dla polskiego czytelnika stanowią aluzje do wydarzeń historycznych, do kultury i literatury portugalskiej, z racji tego, że ich recepcja w naszym kraju jest dość mizerna. W ogóle intertekstualność tej powieści jest dostrzegana przez Polaka w zasadzie tylko w odniesieniu do fragmentów marginalnych dla całego tekstu. Odnalezienie zamieszczonych w tekście fragmentów i aluzji do utworów Cervantesa, Calderona, Wer-giliusza, Moliera, Dantego, Petrarki, Szekspira, Borgesa czy Biblii nie powinno sprawiać kłopotów, podczas gdy trudno się spodziewać rozpoznania dzieł Eęy de Queirósa, Luisa Vaz de Camóesa, Dom Dinisa i wielu innych twórców, którzy z rzadka jedynie byli tłumaczeni na język polski. Szczególną uwagę, co zrozumiałe, poświęcił Jose Saramago twórczości Fernanda
Pessoa, umieszczając w swej powieści dziesiątki cytatów z jego dzieł. Trzeba tu jednak nadmienić, że mistrzowskie wkomponowanie urywków wierszy, prozy i listów Fernanda Pessoa w tekst powieści sprawia, iż wytropienie ich bez gruntownego przygotowania filologicznego w wielu przypadkach jest niezwykle trudne i stanowi nie lada wyzwanie nawet dla profesorów literatury portugalskiej. Z tego względu można tę powieść czytać i rozumieć na wielu płaszczyznach, w zależności od znajomości kultury i literatury portugalskiej. Inaczej będzie ją czytać profesor portugalistyki, a inaczej laik znający Portugalię tylko z przewodników turystycznych, tym niemniej obaj mogą się nią zachwycić. Doskonale wyjaśnia to sam autor w tekście powieści:
„Czy takie szczegóły są istotne, czy nie dla dobrego zrozumienia opowiadania, każdy z nas sam określi, bo nie zawsze nasze opinie muszą się zgadzać, zależą od uwagi, z jaką słuchamy, humoru, charakteru, istnieją tacy ludzie, którzy cenią sobie tylko ogólny zarys, plan całości, panoramy, historyczne freski, a są też tacy, którzy znajdują zamiłowanie w poszukiwaniu zgodności i przeciwności sąsiadujących tonów, doskonale wiemy, że nie można zadowolić wszystkich ludzi (...)”.
Swoją drogą dość trudno zrozumieć niemal całkowity brak na naszym rynku przekładów utworów Fernanda Pessoa, jednego z najważniejszych poetów XX wieku. Poza nielicznymi tłumaczeniami poezji w prasie literackiej, kilka lat temu pojawiła się Księga niepokoju heteronimu Bernarda Soaresa w przekładzie Janiny Klawe (zresztą był to tylko wybór fragmentów). W pewnym okresie można było tłumaczyć nieobecność na naszym rynku Fernanda Pessoa względami politycznymi, obecnie jednak (jeśli argumentacja taka w ogóle kiedykolwiek była prawdziwa) trudno się z tym zgodzić, zwłaszcza że np. Czesi czy Węgrzy posiadają bogatą bibliografię przekładów tego autora.
W całej powieści szczególnie zwracają uwagę odniesienia do twórczości Borgesa, „mistrza labiryntów"’ i „rozwidlających się ścieżek” (posiadającego zresztą portugalskie korzenie).
Ricardo Reis krąży po Lizbonie jak po borgesowskim labiryncie, po Lizbonie symbolizującej całą Portugalię. Podobnym labiryntem są myśli głównego bohatera, jego refleksje na temat kultury i poezji, jego niezdecydowanie wobec rozwidlających się ścieżek, z których jedna prowadzi do Lidii, hotelowej pokojówki, a druga do Marcendy, córki zamożnego notariusza. Kolejny labirynt tworzą niezliczone osobowości Ricarda Reisa, pośród których gubi się nasz bohater. W końcu czytelnik ma wrażenie, że powieść, którą usiłuje czytać Ricardo Reis, The God of the Labyrinth, to księga jego życia, księga, którą wraz z głównym bohaterem czytamy i my, a która tak naprawdę nosi tytuł Rok śmierci Ricarda Reisa.
Choć w przekładzie zdecydowaliśmy się umieścić przypisy tylko w takich miejscach, gdzie naszym zdaniem wymaga tego zrozumienie tekstu, uważamy za stosowne we wstępie zwrócić uwagę czytelnika na kilka spraw istotnych dla zrozumienia charakteru narodowego Portugalczyków, co pomoże czytelnikowi dostrzec pojawiającą się w wielu miejscach ironię autora. Pierwszą z nich jest niechęć do Hiszpanii, tradycyjnego wroga. Portugalczyk boi się Hiszpanii, pogardza nią, a jednocześnie ją podziwia. I trzeba dodać, że zwykle ma o niej stereotypowe, odbiegające od rzeczywistości wyobrażenie. Tyczy się to zresztą, choć w innym wymiarze, także i stosunku Hiszpanów do Portugalii. Z tego powodu przeciętny Portugalczyk chronicznie nie znosi Filipa II i jego następców, puszczając w niepamięć wstydliwy fakt, iż został on portugalskim królem przy dość powszechnej aprobacie rodzimej szlachty. Nie może też przeboleć utraty Olivenęy, małego przygranicznego miasteczka, zagarniętego przez Hiszpanię niemal bez walki w XIX wieku. Z drugiej strony duma rozpiera Portugalczyka z powodu wygranej bitwy pod Aljubarrota (1385), która ugruntowała samodzielne istnienie królestwa Portugalii. Jakkolwiek by było, Portugalia zawsze istniała w opozycji do Hiszpanii.
Również z Filipem II i Hiszpanią ma związek sebastianizm, a więc mit o powrocie króla Sebastiana (Dom Sebastiao), który ma ocalić Portugalię i odkupić ludzkość. To właśnie śmierć owego króla w bitwie pod Alcacer Quibir w Maroku (1578) umożliwiła hiszpańskim Habsburgom przejęcie tronu po zmarłym bezpotomnie przedstawicielu dynastii Avis. Ponieważ nigdy nie odnaleziono jego zwłok, stopniowo rosnąca w siłę opozycja wobec Hiszpanii podsycała mit o jego spodziewanym powrocie. Szczególnie na tym polu odznaczyli się pewien szewc o nazwisku Bandarra i brat Antonio Vieira - o których także wspomina Saramago - i których praca w końcu zaowocowała przegnaniem Hiszpanów i, z drugiej strony, przeniknięciem mitu do literatury. Jeszcze dzisiaj możemy odnaleźć w literaturze krajów portugalskojęzycznych widoczne ślady tego mitu -polski czytelnik może to potwierdzić, czytając np. Wojnę końca świata Maria Vargasa Llosy, a więc powieść osadzoną w realiach Brazylii końca XIX wieku.
Innym odniesieniem, jakie znajdujemy w tekście, a wymagającym objaśnienia, jest aluzja do tzw. „różowej mapy”. Chodzi tu o mapę, opracowaną po berlińskiej konferencji w sprawie nowego podziału kolonii w Afryce (1884), na której w kolorze różowym zaznaczono ziemie, jakie Portugalia chciała przyłączyć do swoich kolonii w Angoli i Mozambiku. Zamierzeniem ówczesnej władzy było połączenie obu tych kolonii korytarzem przebiegającym ze wschodu na zachód poprzez całą południową Afrykę. Ponieważ plan ten uniemożliwiał realizację zamierzeń Anglików, chcących stworzyć podobny korytarz z północy na południe, ci ostatni wystosowali ultimatum, grożąc Portugalii wojną. Groźba wojny ze strony tak wielkiej potęgi, jaką była Wielka Brytania (zresztą tradycyjny sojusznik Portugalii), sprawiła, że porzucono plany kolonialne, co znowu stało się źródłem przewlekłej frustracji i jedną z przyczyn upadku monarchii.
Wypada także powiedzieć kilka słów o stylu i języku tej powieści. Jose Saramago programowo nie używa znaków interpunkcyjnych poza kropkami i przecinkami, a i te stosuje z dość dużą dowolnością, w kilku miejscach w ogóle je pomijając. Według autora, jego teksty należy czytać na głos i słuchać ich, tak jak dawniej słuchano historii wędrownych kuglarzy. Przecinek ma stanowić pauzę na zaczerpnięcie oddechu. Tekst Jose Saramago zaczyna być czytelny dopiero wtedy, gdy miast przebiegać po nim oczyma w poszukiwaniu sensu większych fragmentów, zatrzymamy się na chwilę, by go posłuchać. Połączenie takiego stylu ze słownictwem, jakie stosuje autor, wymaga od tłumacza niebywałej ekwilibrystyki i gruntownego wykształcenia filologicznego. Saramago z łatwością zmienia rejestr języka, przeskakuje od języka urzędowego do potocznego, od pompatycznego i archaizowanego języka rodem z Iliady do kolokwializmów, pospolitych wyrażeń czy ludowych przysłów. Zdarza mu się też używać słownictwa medycznego, morskiego, sportowego, filologicznego, gastronomicznego, technicznego, kościelnego itd. oraz całej gamy regionalizmów. Dość powszechne jest też stosowanie szyku przestawnego, co służy archaizowaniu tekstu, szczególnie tyczy się to dłuższych opisów, kiedy Ricardo Reis przejmuje rolę narratora. Wszystko to sprawia, że praca nad przekładem tej powieści to duże wyzwanie. Mam nadzieję, że jej lektura okaże się dla polskiego czytelnika wielką przygodą.
Na zakończenie chciałbym podziękować za pomoc w pracy nad tekstem pani dr Elżbiecie Milewskiej z Uniwersytetu Warszawskiego, panu dr. Włodzimierzowi Szymaniakowi z Uni-versidade Fernando Pessoa oraz mojej żonie Marii Jose Teixeira de Vasconcelos Dias Charchalis, jednocześnie zastrzegając, że wszelkie ewentualne błędy, które czytelnik znajdzie w tekście, wynikają wyłącznie z mojej niekompetencji.
Wojciech Charchalis Porto, 10 maja 2000 r.
Tutaj morze się kończy i ziemia zaczyna. Deszcz pada na blade miasto, wody rzeki płyną mętne od gliny, zalało przybrzeżne mokradła. Ciemny statek tnie posępny odmęt, to Highland Brigade, który zacumuje przy nabrzeżu Alcantara. Parowiec jest angielski, z Królewskiej Poczty, pływa po Atlantyku pomiędzy Londynem i Buenos Aires, jak tkackie czółenko na morskich szlakach, w tę i z powrotem, zawija zawsze do tych samych portów, La Plata, Montevideo, Santos, Rio de Janeiro, Pernambuco, Las Palmas, w tej albo odwrotnej kolejności, a jeśli nie zatonie podczas tej podróży, zacumuje jeszcze w Vigo i Boulogne-sur-Mer, aby wreszcie wpłynąć na Tamizę, jak w tej chwili wpływa na Tag, no i która z rzek większa, która wieś. Statek nie jest duży, czternaście tysięcy ton, ale dobrze sobie radzi na morzu, jak tego dowiódł już w tej przeprawie, w której, pomimo bezustannie złej pogody, cierpieli na morską chorobę jedynie nowi adepci podróży oceanicznych, albo ci z bardziej doświadczonych, których trapi nieuleczalna wrażliwość żołądka, z racji domowego i wygodnego wystroju wnętrz nadano mu, pieszczotliwie, tak jak Highland Monarch, bratu bliźniakowi, intymne określenie rodzinnego parowca. Oba są wyposażone w przestronne tarasy przeznaczone do uprawiania sportu i zażywania kąpieli słonecznych, można grać na przykład w krykieta, który choć jest grą połową, doskonale sprawdza się również na morskich falach, dowodząc w ten sposób, że dla brytyjskiego imperium nie ma rzeczy niemożliwych, na pewno takie jest założenie tego, który tam rządzi. W dniach umiarkowanej pogody Highland Brigade jest ogrodem dla dzieci i rajem dla staruszków, wszak nie dzisiaj, bo pada, a do wieczora pewnie nic się nie zmieni. Zza zmatowiałych od soli szyb dzieci przyglądają się szaremu miastu, płaskiej metropolii, rozrzuconej po wzgórzach, jakby zbudowanej tylko z parterowych domów, zda się, że ponad wysoką kopułą widać mury wyżej się wznoszące, kształtem przypominają ruiny zamku, o ile to wszystko nie jest złudzeniem, chimerą, iluzją stworzoną przez ruchomą zasłonę wody, spływającą z zaciągniętego nieba. Dzieci obcokrajowców, które natura szczodrzej obdarzyła cnotą ciekawości, chcą poznać nazwę tego miejsca, a ich rodzice, albo niańki, nursy, bony, frauleiny czy jakiś przypadkowy marynarz przechodzący do pracy przy manewrach, odmieniają tę nazwę Lizbona, Lisbon, Lisbonne, Lissabon, na cztery różne sposoby, nie mówiąc już o tych pośrednich i mniej dokładnych, i w ten sposób dzieci dowiadują się tego, o czym wcześniej nie wiedziały, a co było czymś, co już znały, zaledwie nazwą, wymawianą niedokładnie, co jeszcze bardziej mieszało w młodych umysłach, z akcentem właściwym dla Argentyńczyków, jeśli to o nich chodziło, czy Uru-gwajczyków, Brazylijczyków i Hiszpanów, którzy pisząc Lizbona w swoim języku kastylijskim czy portugalskim, wymawiają każdy coś innego, niepodobnego do oficjalnej wymowy i ortografii. Kiedy wcześnie rano następnego dnia Highland Bri-gade będzie opuszczał molo, niech będzie chociaż trochę słońca i czystego nieba, aby bura mgła w tę niefortunną pogodę nie zaćmiła kompletnie, gdy jeszcze będzie widać ziemię, zanikającego już wspomnienia pasażerów, będących tu po raz pierwszy, tych dzieci, które powtarzają Lizbona, samodzielnie zmieniając nazwę na inną, i tych dorosłych, którzy marszczą brwi i wzdrygają się od wszechobecnej wilgoci, przenikającej drewno i stal, jakby Highland Brigade niby podwójne widmo wynurzył się z morskiego dna. Dla przyjemności i z własnej woli z pewnością nikt nie zechce zostać w tym porcie.
Niewielu jest tych, którzy wysiądą. Parowiec zacumował, już opuszczono trap, zaczynają się pojawiać bagażowi i tragarze, ze schronienia wiat i wartowni bez pośpiechu wychodzą strażnicy i celnicy. Deszcz zelżał, niemal ustał. Podróżni zbierają się u szczytu trapu, może ze czterdziestu, wahając się, jakby wątpili, że już pozwolono wychodzić, albo obawiali się śliskich stopni, ale to pogrążone w ciszy miasto przepełnia ich lękiem, może przypadkiem ktoś w nim umarł i deszcz pada tylko po to, by rozpuścić w błocie to, co jeszcze z niego zostało. W głębi za matowymi bulajami lśnią słabo inne statki, zacumowane wzdłuż nabrzeża, omasztowanie ich to okorowane gałęzie drzew, stoją nieruchomo czarne dźwigi. Jest niedziela. Poza zabudowaniami nabrzeża rozciąga się posępne miasto, ograniczone frontonami i ścianami, jeszcze broniące się przed deszczem, może odgarniające haftowaną i smutną zasłonę, spogląda na zewnątrz błędnymi oczyma, wsłuchuje się w gulgotanie wody na dachach, spływającej w dół rynnami na bazalt rynsztoków, czysty wapień chodników, do przepełnionych kanałów, odkrywanych czasami dopiero po zalaniu.
Schodzą pierwsi pasażerowie. Zgarbieni, w jednostajnym deszczu, dźwigają torby i podręczne walizki, sprawiają wrażenie zagubionych, ludzi, którym podróż minęła jak sen pełen przepływających obrazów, pomiędzy morzem i niebem, wznoszeniem i opadaniem metronomu dziobu, kołysaniem bałwanów, hipnotycznym horyzontem. Ktoś niesie dziecko na rękach, sądząc po milczeniu, pewnie portugalskie, któremu nie przyszło do głowy zapytać, gdzie się znajduje, a może wcześniej je uprzedzono, kiedy, by szybciej zasnęło na dusznej koi, obiecano mu piękne miasto i szczęśliwe życie, jeszcze jedną bajkę, bo tym dwojgu nie powiodło się na emigracji. Leciwa kobieta, pasażerka trzeciej klasy, która boi się otworzyć parasol, upuszcza niesione pod pachą niewielkie pudełko z zielonego papieru, w kształcie kuferka, i o kamienie nabrzeża rozbił się sakwojaż, odskakuje wieko, wybijając dno, nie zawierał nic cennego, jedynie przedmioty sentymentalne, jakieś kolorowe szmatki, jakieś listy, zdjęcia, które uleciały, szklane paciorki, które się potłukły, kłębki białe, a teraz pokalane, zniknął jeden z nich pomiędzy nabrzeżem i burtą statku.
Gdy tylko stawiają stopy na ziemi, biegną się schronić, obcokrajowcy złorzeczą nawałnicy, jakbyśmy to my byli winni złej pogody, chyba zapomnieli, że w ich francjach i angliach zwykle jest dużo gorzej, no cóż, ci skorzystają z każdej okazji, żeby pogardzać biednymi krajami, nawet z naturalnego deszczu, ważniejsze powody znaleźlibyśmy do utyskiwania, a przecież nic nie mówimy, przeklęta ta zima, ile ziemi wypłukało z żyznych pól, a tak bardzo jej nam brakuje, tak niewielki ten nasz kraj. Już zaczęto wyładowywać bagaże, marynarze w mocno błyszczących pelerynach wyglądają jak afrykańskie bożki z kapturami, a w dole bagażowi uwijają się lżej odziani, czapka z daszkiem, krótka kurtka z ceraty, lecz tak bardzo obojętni na przemoczenie, że aż zadziwia to wszystkich, może to lekceważenie komfortu wznieci miłosierdzie w trzosach podróżnych, portfelach, jak to się teraz mówi, i wraz ze współczuciem wzrośnie napiwek, lud zacofany, z wyciągniętą ręką, sprzedaje każdy, co tam ma w nadmiarze, rezygnację, ubóstwo, cierpliwość, i ciągle będziemy spotykać takich, którzy takim towarem będą handlować na świecie. Podróżni przechodzą do budynku odprawy celnej, niewielu, jak przypuszczano, ale upłynie sporo czasu, zanim z niego wyjdą, tyle jest dokumentów do wypełnienia i tak skrupulatna kaligrafia celników z tej zmiany, być może ci najszybsi odpoczywają w niedzielę. Ściemnia się, a przecież jest dopiero czwarta, jeszcze trochę cienia, a zapadłaby noc, wydaje się jednak, że tu w środku ciągle panuje noc, przez cały dzień palą się mdłe lampy, niektóre są przepalone, ta od tygodnia, a jeszcze jej nie wymienili. Brudne okna przepuszczają wodnisty poblask. W ciężkim powietrzu unosi się kwaśny zapach mokrych ubrań, kwaśnych bagaży, juty pakunków, a przytłaczająca melancholia wprawia podróżnych w milczenie, nie ma cienia radości w tym powrocie. Urząd celny to przedsionek, przechodnia otchłań, co będzie na zewnątrz.
Szarawy, chudy mężczyzna podpisuje ostatnie papiery, otrzymuje ich kopie, może odejść, wyjść, kontynuować życie na stałym lądzie. Towarzyszy mu bagażowy, którego wyglądu nie opiszemy w szczegółach, bo musielibyśmy bez końca przeciągać badanie, żeby nie powstało zamieszanie w głowie kogoś, kto będzie musiał odróżnić jednego od drugiego. Gdyby zaszła taka potrzeba, to musielibyśmy powiedzieć, że bagażowy jest bardzo chudy, szarawy, jest brunetem i ma ogoloną twarz, co powiedzieliśmy już o tamtym, a przecież są tak różni, jeden pasażer, drugi bagażowy. Ten drugi ładuje wielką walizkę na metalowy wózek, dwie pozostałe mniejsze przewiesił przez szyję na rzemieniu przechodzącym przez kark jak jarzmo albo ozdobna kolia. Na zewnątrz, pod osłoną szerokiego daszku, stawia ładunek na ziemi i idzie wezwać taksówkę, zwykle nie jest to konieczne, na ogół stoją tu, kiedy przypływa statek. Podróżny spogląda na niskie chmury, potem na kałuże w nierównej ziemi, na wody basenu portowego, zanieczyszczone ropą, łupinami, różnymi śmieciami, i właśnie wtedy zauważa okręty wojenne, dyskretne, nie spodziewał się ich tutaj, wszak miejscem właściwym dla tych jednostek jest pełne morze, albo, kiedy nie ma wojny ani ćwiczeń, ujście rzeki, aż nadto szerokie na kotwicowisko dla wszystkich eskadr świata, jak to się dawniej mawiało, a może i teraz powtarza, nie troszcząc się o to, jakie to eskadry. Inni pasażerowie wyszli z urzędu, w asyście tragarzy, i wtedy pojawiła się taksówka, rozchlapująca wodę kołami. Oczekujący, poruszeni, zamachali rękoma, ale bagażowy rzucił się do przodu, zrobił szeroki gest, To dla tego pana, dowodząc w ten sposób, że nawet skromnemu słudze z lizbońskiego portu, kiedy deszcz i okoliczności dopomogą, dane jest w trzeźwych dłoniach dzierżyć szczęście, w pewnej chwili je dać albo odebrać, jak, zgodnie z wiarą, Bóg życie. Kiedy szofer opuszczał bagażnik zamocowany w tyle samochodu, podróżny zapytał, i po raz pierwszy posłyszano jego słaby brazylijski akcent, Dlaczego stoją w porcie te okręty, a bagażowy, sapiąc, gdyż pomagał szoferowi dźwignąć wielką ciężką walizę, odpowiedział, A, to basen marynarki, z powodu złej pogody przyholowali je tu przedwczoraj, mogły się zerwać i osiąść na mieliźnie w Alges. Przybywały kolejne taksówki, spóźniły się albo statek przybił wcześniej niż oczekiwano, teraz na placu zrobił się gwar, banalne staje się zaspokojenie potrzeb, Ile jestem panu winien, spytał podróżny, Ile pan uważa ponad cennik, odpowiedział bagażowy, ale nie powiedział, co to za cennik, ani nie wymienił rzeczywistej ceny usługi, zdał się na fortunę, która opiekuje się śmiałkami, choćby byli tragarzami. Mam tylko angielskie pieniądze, Och, to nie ma znaczenia, i na prawej wyciągniętej dłoni zobaczył dziesięć szylingów, monetę, co jaśniej niż słońce błyszczała, w końcu królewska gwiazda zdołała zwyciężyć wiszące nad Lizboną chmury. Z uwagi na ciężar ładunków i głębię wzruszeń, pierwszym warunkiem pozwalającym na długie i dostatnie życie bagażowego jest jego krzepkie serce ze spiżu, inaczej może paść jak rażony. Chce odpłacić nadmierną szczodrość, przynajmniej nie pozostać dłużnym w słowach, dlatego dodaje informacje, o które go nie proszono, dołącza je do podziękowań, To kontrtorpedowce, proszę pana, nasze, portugalskie, Tag, Dao, Lima, Vouga, Tamega, Dao to ten najbliżej. Niczym się nie różnią, można by im nawet zmienić nazwy, wszystkie takie same, bliźniacze, w szarym kolorze śmierci, zalane deszczem, bez żywego ducha na pokładzie, bandery zmoczone jak szmaty, bez obrazy, nie chodzi o brak szacunku, ale cóż, dowiedzieliśmy się, że ten to Dao, może jeszcze o nim usłyszymy.
Bagażowy unosi czapkę i dziękuje, taksówka rusza, szofer chce, żeby mu powiedzieć, Dokąd, i to pytanie, tak proste, tak naturalne, tak odpowiednie w tej sytuacji i w tym miejscu, zaskakuje podróżnego, jakby kupienie biletu w Rio de Janeiro było i ciągle miało być odpowiedzią na wszystkie pytania, nawet te dawne, które w swoim czasie w odpowiedzi nie otrzymały nic oprócz ciszy, teraz ledwie zszedł na ląd i zaraz zobaczył, że tak nie jest, może dlatego, że zadano mu jedno z dwóch kluczowych pytań, Dokąd, a drugie, gorsze, brzmiałoby, Po co. Szofer spojrzał na niego w lusterku, myślał, że pasażer nie dosłyszał, już otwierał usta, żeby powtórzyć, Dokąd, ale odpowiedź przyszła pierwsza, jeszcze niezdecydowana, niepewna, Do hotelu, Którego, Nie wiem, a powiedziawszy, Nie wiem, podróżny zrozumiał, czego chce, z takim przekonaniem, jakby przez całą podróż rozmyślał nad wyborem, Jakiegoś blisko rzeki, tu w pobliżu, Blisko rzeki może być tylko Braganęa, na początku ulicy Rozmarynowej, nie wiem, czy pan zna, Hotelu nie pamiętam, ale wiem, gdzie jest ta ulica, mieszkałem w Lizbonie, jestem Portugalczykiem, O, jest pan Portugalczykiem, po akcencie sądziłem, że Brazylijczykiem, Aż tak bardzo słychać, No, trochę słychać, Od szesnastu lat nie przyjeżdżałem do Portugalii, Szesnaście lat to dużo czasu, zobaczy pan, jak wiele się tu zmieniło, i po tych słowach szofer zamilkł.
Podróżnemu nie wydawało się, aby zaszło aż tak wiele zmian. Aleja, którą jechali, pokrywała się w ogólnym zarysie ze wspomnieniem o niej, jedynie drzewa były wyższe, nic dziwnego, miały przecież szesnaście lat, aby wyrosnąć, niemniej jeśli w zamglonej pamięci przechowywał zielone listowie, teraz zimowa nagość gałęzi pomniejszała rozmiary alei, jedna rzecz równoważyła drugą. Deszcz przerzedził się, padały jedynie pojedyncze krople, ale na niebie nie otwarła się nawet jedna niebieska szparka, chmury tworzą rozległy i jednolity dach w kolorze ołowiu. Dużo padało, spytał pasażer. To istna powódź, od dwóch miesięcy niebo rozpływa się w wodzie, odparł szofer i wyłączył wycieraczki. Niewiele było samochodów, z rzadka przejeżdżały tramwaje, ten czy ów pieszy przechodził, nieufnie składając parasol, wokół zatkanych rynsztoków utworzyły się wielkie kałuże, niektóre tawerny miały otwarte drzwi, lepkie światła oblegane przez mrok, melancholijny obraz brudnego kieliszka wina na cynkowym kontuarze. Te fasady są murami okalającymi miasto, a taksówka bez pośpiechu posuwa się wzdłuż nich, jakby poszukiwała wyłomu, okna, zdradliwej furtki, wejścia do labiryntu. Powoli przejeżdża pociąg z Cascais, leniwie hamuje, dojeżdżał jeszcze z prędkością wystarczającą, by wyprzedzić taksówkę, ale zostaje w tyle, wtacza się na stację, kiedy samochód już zawraca na placyku, i szofer oznajmia, Hotel to ten, na początku ulicy. Zatrzymał się przed wejściem do jakiejś kawiarni, dodał, Lepiej będzie pójść zobaczyć, czy są pokoje, przez te tramwaje nie mogę czekać przed drzwiami. Pasażer wysiadł, rzucił okiem na kawiarnię, nazywa się Royal i jest przykładem handlowego wykorzystania tęsknot monarchistycznych w czasach republiki albo pozostałością ostatnich lat królestwa, tutaj zamaskowaną angielskim czy francuskim, ciekawy to przypadek, patrzy się i nie wiadomo, jak wymówić słowo, czy roial, czy ruaial, miał czas na przemyślenie tej kwestii, bo już nie padało, a ulica pięła się w górę, potem wyobraził sobie, że mając już pokój czy nie, wraca z hotelu, a po taksówce nie ma ani śladu, zniknęła razem z bagażami, ubraniami, jego papierami, i spytał sam siebie, jak by żył, gdyby pozbawiono go tych i innych dóbr. Pokonywał już zewnętrzne schody hotelu, kiedy spostrzegł, że jest bardzo zmęczony, właśnie to czuł, bardzo wielkie znużenie, sen duszy, rozpacz, jeśli wiemy dostatecznie dobrze, cóż to takiego, by wymawiać to słowo i je rozumieć.
Pchnięte drzwi hotelu sprawiły, że rozbrzmiał elektryczny buczek, dawniej byłby to dzwonek, dzyń dzyń, ale zawsze trzeba się liczyć z postępem i ulepszeniami. Stanął u stóp schodów prowadzących na piętro, a na początku poręczy, na dole, figura z lanego żelaza unosiła w prawej ręce szklaną kulę, przedstawiała pazia w dworskich szatach, czyż jednak ekspresja zyskuje cokolwiek na powtórzeniu, jeśli nie, jest ple-onazmem, bo nikt nie widział pazia, który nie nosiłby dworskich szat, dlatego przecież jest paziem, lepiej byłoby powiedzieć, Paź w ubraniu pazia, odpowiedni krój, model włoski, renesans. Podróżny wdrapał się po nie kończących się schodach, aż niemożliwa tak długa wspinaczka, aby wejść na pierwsze piętro, istne drapanie się na Everest, wyczyn jeszcze śniony i utopia alpinistów, pomogło mu pojawienie się na szczycie schodów wąsatego mężczyzny z jakby słowem zachęty na ustach, naprzód, którego nie wymawia, ale właśnie w ten sposób można by zinterpretować jego spojrzenie i nachylanie się z wysokości podestu, a który to zadaje sobie pytanie, jakież to dobre czy złe wiatry przygnały tego gościa, Dzień dobry panu, Dzień dobry, oddechu nie starcza na więcej, wąsaty mężczyzna uśmiecha się ze zrozumieniem, Pokój, i teraz w jego uśmiechu pojawia się jakby prośba o wybaczenie, Nie ma pokojów na tym piętrze, tutaj jest recepcja, jadalnia i salon, tam w głębi kuchnia i spiżarnia, pokoje są na górze, dlatego będziemy musieli wejść na drugie piętro, ten tutaj się nie nadaje, bo jest mały i ciemny, ten też nie, bo okno wychodzi na tyły, te są zajęte, Chciałbym pokój, z którego widać rzekę, Aha, dobrze, no to spodoba się panu dwieście jeden, zwolnił się dziś rano, zaraz panu pokażę. Drzwi znajdowały się na końcu korytarza, miały emaliowaną blaszkę, czarne cyfry na białym tle, gdyby nie był to skromny pokój hotelowy, bez luksusów, na drzwiach byłby numer dwieście dwa, i wtedy gość mógłby nazywać się Jacinto1 i, jak bohater z powieści Eęy de Queiró-sa, byłby właścicielem dworu w Tormes, nie płaciłby ceny pokoju z ulicy Rozmarynowej, lecz z Pól Elizejskich, wchodziłby do góry schodami po prawej, jak w Hotelu Braganęa, w zasadzie tylko takie jest między nimi podobieństwo. Podróżnemu spodobał się pokój, albo pokoje, jeśli chodzi o ścisłość, bo były dwa, połączone szerokim przejściem o łukowym sklepieniu, za nim miejsce do spania, kiedyś byśmy to nazwali alkową, z tej strony salon, w sumie, pokój jak mieszkanie, z ciemnymi meblami z polerowanego mahoniu, zasłonami w oknach, przytłumionym światłem. Podróżny usłyszał przejmujący zgrzyt tramwaju wspinającego się w górę ulicy, szofer miał rację. Wtedy wydało mu się, że upłynęło wiele czasu, odkąd zostawił taksówkę, czy jeszcze na niego czeka, i zaśmiał się w myślach ze swego strachu o to, że zostanie okradziony, Podoba się panu pokój, spytał dyrektor głosem właściwym dyrektorom i z takąż pewnością siebie, choć przypochlebiając się, w końcu zabiega o swój interes, Podoba mi się, biorę go, A na ile dni, Jeszcze tego nie wiem, wszystko zależy od pewnych spraw, które mam do załatwienia, od czasu, który mi zajmą. Zwyczajowy to dialog, rozmowa zawsze taka sama w sytuacjach jak ta, lecz w tej jest element fałszu, bo podróżny nie ma żadnych spraw do załatwienia w Lizbonie, żadnej sprawy, która zasługiwałaby na takie określenie, skłamał, on, który pewnego dnia zadeklarował, że nie znosi niedokładności.
Zeszli na pierwsze piętro i dyrektor zawołał pomocnika, chłopaka na posyłki i tragarza, aby przyniósł bagaż tego pana, Taksówka czeka przed kawiarnią, i podróżny zszedł razem z chłopcem, żeby zapłacić za kurs, ciągle jeszcze się używa tego określenia z czasów stangreta i kobyły, i sprawdzić, czy niczego nie brakuje, niepotrzebny ten brak zaufania, niezasłużona ocena, szofer jest przecież osobą uczciwą i chce tylko, by mu zapłacono tyle, ile wskazuje licznik, plus zwyczajowy napiwek. Nie będzie miał takiego szczęścia jak bagażowy, nie będzie już rozdawania złota, bo tymczasem podróżny wymienił w recepcji część swych angielskich pieniędzy, nie chodzi o to, że szczodrość nas męczy, ale co za dużo, to niezdrowo, a obnoszenie się z bogactwem jest obraźliwe dla biednych. Waliza ciąży znacznie bardziej niż pieniądze, i kiedy znajduje się na piętrze, dyrektor, który stał tam, oczekując i dopilnowując transportu, uczynił gest, jakby chciał pomóc, przytrzymać ręką od dołu, gest symboliczny, jak rzucenie pierwszego kamienia, cały ładunek i tak spoczywa na ramionach chłopca, chłopca tylko ze względu na profesję, nie na wiek, bo dźwiga już nie pierwszy krzyżyk, taszcząc walizę, myśli o tych pierwszych słowach, z obu stron podpierany usprawiedliwiającą pomocą, bo z identyczną pospieszył mu obolały od wysiłku gość. Już zbliżają się do drugiego piętra, Pokój dwieście jeden, Pimenta, tym razem Pimenta ma szczęście, nie musi wspinać się na najwyższe piętra, a kiedy tak pnie się do góry, gość ponownie wchodzi do recepcji, odrobinę zdyszany z wysiłku, bierze długopis i w odpowiednich kwadratach w książce gości zapisuje to, co jest konieczne, aby wiadomo było za kogo się podaje, nazwisko Ricardo Reis, wiek czterdzieści osiem lat, urodzony w Porto, stan cywilny kawaler, zawód lekarz, ostatnio zamieszkały w Rio de Janeiro, Brazylia, skąd przypłynął na pokładzie Highland Brigade, wydaje się to początkiem spowiedzi, intymnej autobiografii, wszystkie skrywane szczegóły zawierają się w tej odręcznie zapisanej linii, teraz problemem jest odkrycie reszty, zaledwie. A dyrektor, który przekrzywiał głowę, aby śledzić łańcuszek stawianych liter, ciągłość procesu, sens słów, myśli, że dowiedział się tego czy owego, mówi, Panie doktorze, nie jest to grzeczność, jest to odznaczenie, uznanie należnego prawa, zasługi, jakości, która wymaga natychmiastowego odwzajemnienia, choćby nie na piśmie. Mam na imię Salvador, jestem odpowiedzialny za ten hotel, zarządzam nim, gdyby pan doktor czegokolwiek potrzebował, proszę dać mi znać, O której podaj ecie kolację, Kolacja jest o ósmej, panie doktorze, mam nadzieję, że nasza kuchnia przypadnie panu do gustu, serwujemy też dania kuchni francuskiej. Doktor Ricardo Reis skinieniem głowy dał wyraz swej nadziei, wziął płaszcz i kapelusz, które położył był na krześle, i odszedł.
Pimenta czekał na niego wewnątrz pokoju, przy otwartych drzwiach. Ricardo Reis zobaczył go, wszedłszy na korytarz, wiedział, że kiedy dojdzie do pokoju, mężczyzna wyciągnie dłoń pokorną, ale też żądającą, proporcjonalnie do ciężaru ładunku, i kiedy szedł, zauważył, dopiero teraz, że drzwi znajdowały się tylko po jednej stronie, po drugiej była ściana klatki schodowej, myślał o tym, jakby chodziło o jakąś niezwykle ważną sprawę, o której nie powinien zapomnieć, rzeczywiście był bardzo zmęczony. Mężczyzna przyjął napiwek, bardziej go wyczuł, niż zobaczył, oto co znaczy nawyk, i uznał się za zadowolonego, do tego stopnia, że powiedział, Bardzo dziękuję, panie doktorze, nie potrafilibyśmy wyjaśnić, jak się tego dowiedział, skoro nie widział książki meldunkowej, dowodzi to tego, że klasy niższe są nie mniej spostrzegawcze i bystre niż ludzie oddający się studiom i zdobywający wykształcenie.
Ricardo Reis siada na krześle, wodzi oczyma dookoła, to tutaj będzie żyć przez nie wiadomo ile dni, może wynajmie mieszkanie i otworzy gabinet, może wróci do Brazylii, póki co hotel mu wystarczy, miejsce neutralne, bez zobowiązań, tymczasowe, życie w zawieszeniu. Okna nagle pojaśniały poza gładkimi firankami, to latarnie na ulicy. Późno już. Zakończył się ten dzień, to, co z niego pozostało, unosi się w oddali ponad morzem i umyka, zaledwie kilka godzin wcześniej płynął Ricardo Reis przez te wody, a teraz horyzont jest tam, dokąd sięga jego ręka, ściany, meble odbijające światło jak czarne lustro, i miast głębokiego pulsowania maszyn parowych, słyszy szept, pogwar miasta, wzdychanie sześciuset tysięcy ludzi, daleki krzyk, ostrożne kroki na korytarzu, głos kobiety, która mówi, Już idę, to pewnie pokojówka, te słowa, ten głos. Otworzył jedno z okien, wyjrzał na ulicę. Deszcz już dawno ustał. Do pokoju wciska się świeże powietrze, wilgotne od wiatru, który przemknął nad rzeką, rozbija stęchłą atmosferę jakby brudnych ubrań w zapomnianej szufladzie, hotel to nie mieszkanie, jeszcze raz wypada to przypomnieć, pozostają w nim zapachy jego czy jej, przepoconej bezsenności, nocy miłości, przemoczonego płaszcza, pył z butów czyszczonych przed wyjściem, a potem przychodzą pokojówki ze świeżą pościelą słać łóżka, zamiatać, pozostaje też coś z ich aury kobiecości, niczego z tego nie można uniknąć, są to oznaki naszego człowieczeństwa.
Zostawił otwarte okno, poszedł otworzyć drugie, i, w samej koszuli, odświeżony, z wigorem zaczął otwierać walizki, opróżnił je w niecałe pół godziny, przeniósł ich zawartość do szaf, wielkich szuflad komody, buty do szuflady szafki, garnitury na wieszaki, czarną lekarską torbę na mroczne dno szafy, a książki na półkę, kilku łacińskich klasyków, których od dawna już regularnie nie czytywał, wymiętych angielskich poetów metafizycznych, trzech czy czterech autorów brazylijskich, portugalskich nie było nawet tuzina, a pośród nich odnalazł teraz jedną z tych, które pożyczył w bibliotece na Highland Brigade, zapomniał oddać przed przybiciem do brzegu. W tej chwili, jeśli irlandzki bibliotekarz spostrzegł już jej brak, gru-biańskie i ciężkie oskarżenia z pewnością zostały rzucone na luzytańską ojczyznę, ląd niewolników i złodziei, jak powiedział Byron i powie O’Brien, z tych nic nieznaczących przyczyn, lokalnych, zwykle powstają skutki wielkie o światowym zasięgu, ale ja jestem niewinny, przysięgam panu, to było zwykłe zapomnienie, tylko to i nic więcej. Położył książkę na nocnej szafce, aby dokończyć ją któregoś dnia, pragnąc tego, tytuł jej The god of the labyrinth, autor Herbert Quain, także Irlandczyk, przez niewyjątkowy zbieg okoliczności, ale jego nazwisko jest nader osobliwe, wszak nie popełniając błędu w wymowie, można by przeczytać, Quem2, proszę zwrócić uwagę, Quain, Quem, pisarz, który jest nam znany tylko dlatego, że ktoś go odnalazł na Highland Brigade, no cóż, ale jeśli był tam tylko jeden egzemplarz, to tym bardziej należy zapytać, Quem. Ujęła go monotonia podróży i sugestia tytułu, labirynt z bogiem, cóż to za bóg, jaki labirynt, jaki bóg labiryntowy, a w końcu okazało się, że to zwykły kryminał, pospolita historia zabójstwa i śledztwa, przestępca, ofiara, jeśli paradoksalnie ofiara nie wyprzedza swym istnieniem przestępcy, i w końcu detektyw, cała trójka będąca wspólnikami śmierci, tak naprawdę powiem wam, że czytelnik kryminałów jest jedynym, który prawdziwie przeżywa całą, czytaną przez siebie historię, jeśli nie można powiedzieć tego samego o czytelniku każdej innej historii.
Są też papiery, które trzeba schować, te kartki zapisane wierszami, najstarsza datowana dwunastego lipca tysiąc dziewięćset czternastego, zbliżała się wojna, Wielka, jak ją później nazywano, zanim nie wywołano następnej, jeszcze większej, Panie, szczęśliwe są wszelkie godziny, które tracimy, jeśli w ich tracenie, jak w dzban, kwiaty wstawiamy, i kończył, Z życia odejdziemy spokojni, nie mając nawet wyrzutu, żeśmy żyli. Nie zostały napisane ot tak, jedna po drugiej, każda linia zawiera swój podległy jej wiersz, lecz czytamy je w ten sposób, bez innej pauzy niż ta na oddech, czytamy je, najnowsza kartka nosi datę trzynastego listopada tysiąc dziewięćset trzydziestego piątego, minęło półtora miesiąca, odkąd ją zapisał, krótko istnieje, a mówi, Żyją w nas niezliczeni, jeśli myślę i czuję, nie wiem, któż to myśli i czuje, jestem zaledwie miejscem, w którym się myśli i czuje, i chociaż na tym nie koniec, jest tak, jakby na tym wiersz się kończył, bo przecież poza myśleniem i odczuwaniem nie ma nic więcej. Jeśli tylko tym jestem, myśli Ricardo Reis po przeczytaniu, któż może myśleć to, co myślę, czy myślę, że myślę, w miejsce tego, że jestem od myślenia, któż może czuć to, co ja czuję, czy może czuję, że ktoś mnie czuje, zamiast tego, że jestem, żeby czuć, któż to posługuje się mną, by czuć i myśleć, i, z tych niezliczonych, którzy we mnie żyją, którym ja jestem, kto, quem, Quain, jakich myśli i odczuć z nikim nie dzielę przez to, że tylko do mnie należą, kim jestem ja, którymi inni nie są, byli czy będą. Zebrał papiery, dwadzieścia lat dzień po dniu, kartka po kartce, schował je do szuflady niewielkiego sekretarzyka, zamknął okna i odkręcił ciepłą wodę, aby się umyć. Było kilka minut po siódmej.
Punktualnie, kiedy jeszcze rozbrzmiewało ostatnie uderzenie stojącego zegara ozdabiającego podest przy recepcji, Ricardo Reis zszedł do jadalni. Dyrektor Salvador uśmiechnął się, odsłaniając pod uniesionymi wąsami niezbyt czyste zęby, i podbiegł, by otworzyć mu dwuskrzydłowe przeszklone drzwi z monogramem H i B poprzetykanym roślinnym ornamentem, wspomnieniami akantów i palm, poskręcanych liści, uszlachetniających w ten sposób sztukami plastycznymi pospolite zajęcie hotelarskie. Szef sali wyszedł mu na spotkanie, nie było tu innych gości, jedynie dwóch służących, którzy kończyli nakrywać do stołu, słychać było odgłosy ze spiżami za kolejnymi drzwiami ozdobionymi monogramem, stamtąd za chwilę wniosą wazy, przykryte talerze, półmiski. Umeblowanie jest zwyczajowe, jeśli ktoś zobaczył jedną z takich jadalń, widział już wszystkie, chyba że chodzi o hotel luksusowy, a to nie ten przypadek, mdłe światła na suficie i na ścianach, wieszaki, białe obrusy na stołach, bielusieńkie, to ambicja dyrekcji, traktowane wybielinką w pralni, chyba że chodzi o pralnię Cane-ęas, gdzie używa się tylko mydła i słońca, przy takim deszczu, od tylu dni, muszą mieć wiele pracy do nadrobienia. Ricardo Reis usiadł do stołu, kelner mówi mu, co jest dojedzenia, zupa, ryba, mięso, chyba że pan doktor woli posiłek dietetyczny, to znaczy inne mięso, inną rybę, inną zupę, polecałbym go, żeby zacząć przyzwyczajać się do nowego jedzenia, świeżo po przybyciu z tropików po szesnastoletniej nieobecności, nawet to już wiadomo w jadalni i kuchni. Tymczasem zostały otwarte drzwi, przez które przechodzi się do recepcji, weszło małżeństwo z dwójką dzieci, chłopiec i dziewczynka, o woskowej cerze, rumiani rodzice, ale wszyscy z prawego łoża, sądząc po podobieństwie, głowa rodziny na przedzie, przewodnik plemienia, matka popycha lekko dzieci, które kroczą w środku. Potem pojawił się gruby, zwalisty mężczyzna ze złotym łańcuchem kołyszącym się na brzuchu pomiędzy kieszenią i kieszonką kamizelki, a zaraz za nim następny, bardzo chudy, z czarnym krawatem i żałobną opaską na ramieniu, nikt więcej nie wszedł przez ten kwadrans, słychać sztućce uderzające o talerze, ojciec dzieci, władczy, uderza nożem w kieliszek, aby przywołać służącego, chudy mężczyzna, urażony w swej żałobie i wychowaniu, mierzy go surowo wzrokiem, gruby żuje z zadowoleniem. Ricardo Reis kontempluje oka pływające na powierzchni rosołu z kury, wybrał posiłek dietetyczny, przez obojętność posłuchał rady, nie żeby uważał, że mu to w jakiś szczególny sposób pomoże. Bębnienie o szyby zwróciło jego uwagę na to, że znowu zaczęło padać. Te okna nie wychodzą na ulicę Rozmarynową, cóż to za ulica, nie pamięta, jeśli kiedyś w ogóle wiedział, ale służący, który przyszedł wymienić talerz wyjaśnia, Tutaj jest ulica Nova do Carvalho, panie doktorze, i zapytał, Smakował panu rosół, po wymowie poznać, że służący jest Galicyjczykiem, Smakował, po wymowie już spostrzegli, że gość mieszkał w Brazylii.
Po raz kolejny otworzyły się drzwi, tym razem wszedł mężczyzna w średnim wieku, wysoki, stateczny, o twarzy pociągłej i pomarszczonej, i dziewczyna pewnie dwudziestoletnia, nie więcej, chuda, choć dokładniej byłoby powiedzieć wysmukła, kierują się do stolika obok Ricarda Reisa, od razu staje się oczywiste, że stolik na nich czekał, jak przedmiot czekający na dłoń, która często go szuka, na pewno są stałymi gośćmi, może właścicielami hotelu, to ciekawe, jak łatwo zapominamy, że hotele mają właścicieli, ci, są nimi czy też nie, przechodzą przez salę spokojnym krokiem, jakby znajdowali się we własnym domu, zauważa się takie rzeczy, jeśli patrzeć z uwagą. Dziewczyna siada bokiem do Ricarda Reisa, mężczyzna jest zwrócony plecami, rozmawiają ściszonym głosem, ale jego ton podniósł się, gdy dziewczyna powiedziała, Nie, tato, czuję się dobrze, a więc to ojciec i córka, zestawienie niezbyt powszechne w hotelach w tych czasach. Służący podszedł, by ich obsłużyć, wstrzemięźliwy, lecz na swój sposób poufały, po czym się oddalił, teraz sala jest pogrążona w ciszy, nawet dzieci nie podnoszą głosu, dziwny przypadek, Ricardo Reis nie przypomina sobie, by słyszał, jak rozmawiają, a może są nieme albo mają zalepione usta, sczepione niewidzialnymi agrafkami, absurdalna myśl, w końcu jedzą. Wysmukła dziewczyna skończyła zupę, odkłada łyżkę, jej prawa ręka głaszcze, jak małe domowe zwierzątko, lewą rękę, która spoczywa na kolanach. Wtedy Ricardo Reis, zaskoczony własnym odkryciem, zauważa, że od początku ta ręka pozostawała nieruchoma, przypomina sobie, że tylko prawa ręka rozkładała serwetkę, a teraz chwyta lewą i przenosi ją delikatnie na stół, z wielką pieczołowitością, jak niezwykle delikatny kryształ, i tam ją zostawia, obok talerza, lewa asystuje do posiłku, długie palce wyprostowane, blade, nieobecne. Ricardo Reis odczuwa dreszcz, tak, czuje go, on i nikt za niego, po wierzchu i pod spodem skóry, i spogląda zafascynowany na sparaliżowaną i ślepą dłoń, która nie wie, dokąd iść, jeśli jej nie zaniosą, tu, żeby się opalać, tu, żeby posłuchać rozmowy, tu, żeby cię zobaczył tamten doktor, który przyjechał z Brazylii, ręka po dwakroć lewa, dlatego, że jest z tej strony i że jest nieużyteczna, bezwładna, ręka chora, ręka chora, ty nie pójdziesz do doktora. Ricardo Reis zauważa, że dania dziewczyny docierają na stół już odpowiednio przygotowane, oczyszczona z ości ryba, pokrojone mięso, obrane i wydrylowane owoce, jest oczywiste, że ojciec i córka są znanymi gośćmi, stałymi bywalcami, może nawet na stałe mieszkają w hotelu. Skończył jeść, jeszcze trochę zwleka, aby dać czas, jaki czas i komu, czemu, w końcu się podnosi, odsuwa krzesło, i hałas przesuwania, może przesadny, sprawia, że twarz dziewczyny zwraca się w jego stronę, en face ma więcej niż dwadzieścia lat, na które wcześniej wyglądała, lecz profil zaraz zwraca jej młodość, szyja smukła i delikatna, broda subtelna, cała linia ciała chwiejna, niepewna, jakby nie dokończona. Ricardo Reis wychodzi z jadalni, zbliża się do drzwi z monogramem, tam będzie mu-siał wymienić konwenanse z grubym mężczyzną, który też zamierza wyjść, Proszę bardzo, wasza ekscelencja przodem, W żadnym razie, proszę, w końcu gruby mężczyzna wyszedł jako pierwszy, Bardzo dziękuję waszej ekscelencji, cóż za przedziwny sposób tytułowania, Wasza ekscelencjo, gdybyśmy wszystkie słowa rozumieli dosłownie, pierwszy wyszedłby Ricardo Reis, bo jak sam uważa, nosi w sobie niezliczonych.
Dyrektor Salvador wyciąga już w dłoni klucz do dwieście jeden, zamierza wręczyć go usłużnie, jednakże nieznacznie cofa rękę, może gość chciałby wybrać się na odkrywanie nocnej Lizbony i jej tajemniczych przyjemności, po tylu latach w Brazylii i tylu dniach oceanicznej podróży, chociaż zimowa noc bardziej nakłania do skorzystania ze spokoju salonu, tuż obok, z jego głębokimi i wysokimi fotelami ze skóry, pięknym żyrandolem pośrodku, pełnym zwieszających się kryształów, wielkim lustrem, w którym odbija się cała sala, podwajającym ją, rozciągającym w inny wymiar, nie jest to jedynie zwykłe odbicie o pospolitych i znanych wymiarach, szerokość, długość, wysokość, bo nie znajdują się tam pojedynczo, rozpoznawalne, lecz są stopione w jeden jedyny wymiar, jak duch nieuchwytny w planie jednocześnie odległym i bliskim, jeśli w takim wytłumaczeniu nie ma sprzeczności, którą świadomość tylko z lenistwa lekceważy, kontempluje siebie Ricardo Reis w głębi lustra, jednego z wielu, którymi jest, a z których wszyscy zmęczeni, Pójdę na górę, jestem zmęczony podróżą, przez dwa tygodnie była zła pogoda, gdybyście mieli jakieś dzisiejsze gazety, zorientowałbym się w sytuacji ojczyzny, zanim nie zasnę, Oto one, panie doktorze, i w tym momencie pojawiła się dziewczyna ze sparaliżowaną ręką i jej ojciec, przeszli do salonu, on na przedzie, ona za nim, o krok w tyle, klucz i matowe gazety w szarym kolorze już znajdowały się w dłoni Ricarda Reisa, podmuch wiatru uderzył wyjściowymi drzwiami, na dole schodów zabrzmiał buczek, nikt nie przyszedł, to tylko wiatr się wzmaga, tej nocy nie zdarzy się nic, z czego można by skorzystać, deszcz, wichura na ziemi i morzu, samotność.
Kanapa w pokoju jest wygodna, sprężyny, od tylu ciał, które na nich siadały, uczłowieczyły się, tworzą lekkie wgłębienie, a lampa stojąca na biurku oświetla gazetę pod dobrym kątem, tu nawet nie wygląda jak w hotelu, jest jak w domu, na łonie rodziny, w domu, którego nie mam, kto wie, czy go będę kiedyś miał, oto wiadomości z mojego rodzinnego kraju, Naczelnik Państwa zainaugurował wystawę poświęconą Mousinho de Albuquerque w Agencia Geral das Colónias, nie można pominąć obchodów rocznic kolonialnych ani zapomnieć o osobach ważnych dla budowy imperium, Wielkie obawy w Golegä, nie pamiętam, gdzie to jest, aha, w Ribatejo, o to, że wylewy zniszczą zaporę Dwudziestu, zdumiewająca nazwa, ciekawe, skąd się wzięła, będziemy świadkami powtórzenia katastrofy z tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego piątego, miałem osiem lat, to oczywiste, że nic nie pamiętam, Najwyższa kobieta świata nazywa się Elsa Droyon i ma dwa metry pięćdziesiąt centymetrów wzrostu, tej nie zaleje powódź, a ta dziewczyna, jak się może nazywać, ta sparaliżowana dłoń, miękka, czy to choroba, czy wypadek, Piąty konkurs piękności dla niemowląt, pół strony zdjęć dzieciaków, kompletnie gołych, odsłonięte fałdki, wykarmione kaszkami na mleku w proszku, niektóre z tych dzieciaków zostaną przestępcami, włóczęgami i prostytutkami, przez to, że tak je wystawiono, w wieku niewinności, na ordynarne spojrzenia pospólstwa, które niewinności nie szanuje. Trwają działania w Etiopii, a jakie mamy wiadomości z Brazylii, bez zmian, wszystko się skończyło, Ogólne postępy wojsk włoskich, nie ma ludzkiej siły, która byłaby w stanie powstrzymać żołnierza włoskiego w heroicznym marszu naprzód, co może zrobić przeciwko nim abisyńska strzelba, nędzna dzida, licha maczeta, Adwokat słynnej sportsmenki ogłosił, iż jego klientka poddała się poważnej operacji celem dokonania zmiany płci, w ciągu kilku dni stanie się prawdziwym mężczyzną, jakby z urodzenia, żeby tylko nie zapomnieli zmienić jej imienia, jakiego imienia, Bocage przed Trybunałem Świętego Oficjum, obraz malarza Fernanda Santosa, i tu tworzy się sztukę, W Coliseu Ostatni cud, z pełną wigoru, piękną i zgrabną Vanise Meire-les, gwiazdą brazylijską, śmieszne, w Brazylii nigdy o niej nie słyszałem, to pewnie moja wina, wejściówka trzy eskudy, miejsce siedzące od pięciu, dwa występy w niedzielę po południu, w Politeamie Wyprawy krzyżowe, fenomenalny film historyczny, W Port Saidzie lądują liczne oddziały angielskie, każda epoka ma swoje wyprawy krzyżowe, ta jest współczesna, i mówią, że podąży w kierunku granicy włoskiej Libii, Lista Portugalczyków zmarłych w Brazylii w pierwszej połowie grudnia, nie znam nikogo, nie muszę się martwić, nie muszę przywdziewać żałoby, ale rzeczywiście wielu Portugalczyków tam umiera, Akcje dobroczynne w całym kraju, specjalna kolacja w przytułkach, jak dobrze traktuje się staruszków w Portugalii, jak dobrze traktowane jest ułomne dzieciństwo, kwiatuszki ulicy, a ta wiadomość, Prezydent Rady Miejskiej Porto zatelegrafował do ministra spraw wewnętrznych, na dzisiejszej sesji Rada Miejska, której przewodniczę, w uznaniu ogłoszonego dekretu o wsparciu dla biednych podczas obecnej zimy, postanowiła pogratulować Waszej Ekscelencji tej, jakże pięknej inicjatywy, i inne, Gnojówki pełne odchodów bydła, Ospa w Lebuęao i Fateli, grypa w Porto Alegre i gorączka tyfusowa w Valbom, zmarła na ospę szesnastoletnia dziewczyna, polny kwiatuszek, lilia przedwcześnie ścięta, tak brutalnie, Mam sukę foksteriera, mieszańca, która już dwa razy miała młode i za każdym razem została przyłapana na pożeraniu szczeniaków, żaden się nie uchował, proszę powiedzieć panie redaktorze, co mam robić, Kanibalizm suk, drogi czytelniku, zazwyczaj jest spowodowany nieodpowiednim odżywianiem w okresie ciąży, przede wszystkim brakiem mięsa, należy suce dostarczyć wystarczającej ilości jedzenia, przygotowanego na bazie mięsa, lecz nie należy zapominać o mleku, chlebie i jarzynach, to znaczy jedzenie pełnowartościowe, jeśli nawet w takiej sy-
tuacji nie pozbędzie się swej zdumiewającej manii, to znaczy, że nic nie możemy na to poradzić, proszę ją zabić albo nie dopuścić, by ponownie została pokryta, proszę ją zamykać na okres cieczki albo proszę kazać ją wysterylizować. Wyobraźmy sobie teraz, że kobiety źle odżywiane w czasie ciąży, a jest to bardziej niż powszechne, bez mięsa, bez mleka, z odrobiną chleba i kapusty, też zabrałyby się do pożerania dzieci, a wyobraziwszy sobie to i potwierdziwszy, że coś takiego nie ma miejsca, w końcu bardzo łatwo przyjdzie nam odróżnić człowieka od zwierzęcia, tego komentarza nie dodał redaktor ani Ricardo Reis, który myśli o czym innym, jakie imię należałoby nadać tej suce, nie nazwałby jej Diana albo Lembrada, choć w końcu, jakie znaczenie ma imię w odniesieniu do zbrodni czyjej motywów, skoro ohydny zwierz zginie od zatrutego ciasta albo strzału z dwururki jego właściciela, upiera się Ricardo Reis, i wreszcie przychodzi mu do głowy odpowiednie imię, imię, które pochodzi od Ugolina della Gherardesca, najbardziej kanibalistycznego z książąt, który spożył dzieci i wnuki, i ma na to świadectwo i poręczenie, w odnośnym rozdziale Historii Gwelfów i Gibelinów, a także w Boskiej Komedii, Piekło, pieśń trzydziesta trzecia, niech więc nazywa się Ugoliną matkę, która zjada własne dzieci, tak zwyrodniałą, że nie skręcają się jej kiszki z litości, gdy swymi własnymi kłapnięciami rozdziera ciepłą i delikatną skórę bezbronnych, miażdżąc delikatne kości, a biedne pieski, skamlące, zdychają, nie widząc, że je pożera matka, która wydała je na świat, Ugolino nie zabijaj mnie, jestem twoim dzieckiem.
Strona wyjaśniająca takie okropieństwa beznamiętnie opada na kolana śpiącego Ricarda Reisa. Nagłe uderzenie wiatru wstrząsa szybami, woda płynie jak w potopie. Po opuszczonych ulicach Lizbony wałęsa się suka Ugolina, śliniąc się krwiście, warcząc pod drzwiami, wyjąć na placach i w ogrodach, gryząc wściekle własny brzuch, w którym już formuje się następny miot.
Po nocy okrutnej zimy, rozszalałej nawałnicy, słowa te narodziły się już dobrane do pary, te pierwsze nie tak bardzo, i jedne, i drugie tak stosowne do okoliczności, że zaoszczędzają pracy nad wymyślaniem nowych tworów, a równie dobrze można by przecież napisać, że nastał słoneczny poranek z bardzo błękitnym niebem i radosnym wzbijaniem się w górę gołębi. Ale nie taki był kaprys meteorów, mewy ciągle latają ponad miastem, rzece nie można ufać, gołębiom ledwie staje odwagi. Pada, znośnie dla kogoś, kto wyszedł na ulicę w płaszczu i z parasolem, a wiatr, w porównaniu z ekscesami przedświtu, jest pieszczotą dla twarzy. Ricardo Reis wcześnie wyszedł z hotelu, poszedł do Banku Handlowego wymienić trochę swych angielskich pieniędzy na ojczyste eskudy, zapłacono mu za każdego funta sto dziesięć tysięcy reali, szkoda, że nie były złote, bo wymieniłby je za podwójną cenę, ale nawet teraz nie może się uskarżać, wychodząc z banku z pięcioma tysiącami w kieszeni, to fortuna w Portugalii. Z ulicy Comercio, gdzie się znajduje, do Terreiro do Paęo jest kilka metrów, chciałoby się napisać, Jeden krok, lecz Ricardo Reis nie podej-mie ryzyka przejścia na drugą stronę placu, z daleka, spod schronienia podcieni, patrzy na burą i spienioną rzekę, jest przypływ, gdy wznoszą się fale wzdłuż brzegu, odnosi się wrażenie, że zaleją plac, zatopią go, ale to złudzenie optyczne, rozbijają się o falochron, ich impet załamuje się na pochyłych stopniach nabrzeża. Wspomina, że tam właśnie siedział w innych czasach, tak odległych, że może wątpić, iż rzeczywiście je przeżył. Może był to ktoś inny, może człowiek o takiej samej twarzy i takim samym imieniu, lecz inny. Czuje chłód w przemoczonych nogach, czuje też cień nieszczęścia przeszywający mu ciało, nie duszę, powtarzam, nie duszę, to jest uczucie ze-
wnętrzne, mógłby dotknąć go rękoma, gdyby obu dłoni nie zaciskał na rączce niepotrzebnie otwartego parasola. W ten sposób człowiek oddala się od rzeczywistości, w ten sposób wystawia się na pośmiewisko tych, którzy przechodzą i mówią, Proszę pana, tu pod dachem nie pada, ale ten śmiech jest szczery, bez złośliwości, i Ricardo Reis śmieje się ze swego roztargnienia, nie wiedząc czemu, szepcze dwa wersety autorstwa Joao de Deus, doskonale znane w wieku szkolnym, Pod tymi podcieniami wybornie spędzało się noc.
Przyszedł tu, bo znajdował się tak blisko i chciał sprawdzić, czy stare wspomnienie placu, wyraziste jak rytograwiura albo odtworzone przez wyobraźnię w takiej właśnie formie, jest w jakiejś mierze zgodne z materialną rzeczywistością czworoboku z trzech stron otoczonego budynkami, z konną i królewską statuą pośrodku, łukiem triumfalnym, którego nie jest w stanie dojrzeć z tego miejsca, w końcu wszystko jest rozproszone, zamglona architektura, zamazane linie, czy to z powodu pogody, czy pory dnia, czy też z powodu jego już zniszczonych oczu, jedynie oczy jego wspomnień pozostały przenikliwe jak ślepia krogulca. Zbliża się jedenasta, pod arkadami panuje wielki ruch, ale ruch nie oznacza w tym wypadku szybkości, ci dostojni ludzie nie śpieszą się zbytnio, mężczyźni w rozmiękłych kapeluszach, z ociekającymi wodą parasolami, z rzadka kobiety, wszyscy wchodzą do urzędów, o tej godzinie zaczynają pracę urzędnicy państwowi. Oddala się Ricardo Reis w kierunku ulicy Crucifixo, cierpliwie znosi nachalność ulicznego sprzedawcy, który proponuje mu los na loterię, To numer tysiąc trzysta czterdzieści dziewięć, jutro wypadnie, wygrana nie padła na ten numer ani nie padnie jutro, ale tak brzmi pieśń wróżby, prorok zarejestrowany, z blachą na czapce, Niech pan kupi, proszę pana, jeśli pan nie kupi, może pan żałować, ten jest pewny, a w tym jego narzucaniu brzmi nieuchronna groźba. Wchodzi w ulicę Garretty, pnie się w górę do Chiado, czterech tragarzy opiera się o cokół statuy, w ogóle nie zwracają uwagi na drobny deszcz, to wyspa najemnych robotników, a kawałek dalej zupełnie przestało padać, padało, już nie pada, biała jasność rozpościera się za pomnikiem Luisa Ca-móesa, nimbus, i proszę zobaczyć, czym są słowa, to oznacza tyle co deszcz albo chmura, albo aureola, a ponieważ poeta nie jest Bogiem ani świętym, musimy przyznać, że przestało padać, bo przepływające chmury się przerzedziły, nie wyobrażajmy sobie, że był to jakiś cud, taki jak ten z Ourique czy Fatimy, ani nawet pospolity cud objawienia jasnego nieba po ulewnym deszczu.
Ricardo Reis idzie do redakcji gazet, wczoraj przed snem zanotował adresy, przed snem, zaiste nie powiedzieliśmy, że spał źle, nie odpowiadało mu łóżko albo nie odpowiadał kraj, kiedy czeka się na sen w ciszy jeszcze obcego pokoju, wsłuchując się w deszcz na dworze, wszystkie rzeczy nabierają swych prawdziwych wymiarów, wszystkie są wielkie, doniosłe, ciężkie, zwodzące jest światło dnia, czyni z życia ledwie odcinający się cień, jedynie noc jest rozumna, dlatego sen ją zwycięża, może dla naszego spokoju i odpoczynku, pokój dla duszy żywych. Idzie Ricardo Reis do redakcji dzienników, idzie tam, dokąd zawsze będzie musiał pójść każdy, kto chce się dowiedzieć o rzeczach minionych na świecie, tutaj w Bairro Alto, gdzie przeszedł świat, tutaj, gdzie zostawił odcisk swej stopy, ślady, połamane gałązki, podeptane liście, litery, wiadomości, oto co ze świata zostaje, reszta jest zmyślona, konieczna, by z rzeczonego świata mogło też pozostać oblicze, spojrzenie, uśmiech, agonia, Wielce bolesne wrażenie w kołach intelektualnych sprawiła niespodziewana śmierć Fernanda Pessoa, poety grupy Orfeu, nadzwyczajnego ducha, który uprawiał nie tylko poezję w oryginalnej formie, lecz także mądrą krytykę, zmarł przedwczoraj w ciszy, tak jak zawsze żył, a ponieważ z literatury w Portugalii nikt się nie utrzyma, Fernando Pessoa pracował w biurze handlowym, i, kilka linijek poniżej, przy grobie przyjaciele złożyli kwiaty. Nic więcej nie mówi ta gazeta, inna mówi to samo w inny sposób, Został wczoraj pochowany Fernando Pessoa, wspaniały poeta, autor Przesłania, poematu narodowej wzniosłości, jednego z najpiękniejszych, jakie kiedykolwiek napisano, śmierć zaskoczyła go w chrześcijańskim łożu Szpitala św. Ludwika, w sobotę w nocy, w poezji był nie tylko sobą, Fernandem Pessoa, był także Alvaro Camposem, i Albertem Caeiro, i Ricardem Reisem, cóż, a to ci dopiero błąd, nieuwaga, pisanie tego, co się gdzieś zasłyszało, my doskonale wiemy, że Ricardo Reis to ten człowiek, który teraz czyta gazetę swymi własnymi, otwartymi i żywymi oczyma, lekarz w wieku czterdziestu ośmiu lat, to o rok więcej niż miał Fernando Pessoa, kiedy zamknięto mu martwe oczy, nie ma potrzeby przedstawiania innych dowodów czy poświadczeń tego, że nie chodzi o tę samą osobę, a jeśli znalazłby się ktoś, kto jeszcze wątpi, niech idzie do Hotelu Braganęa i porozmawia z panem Salvadorem, który jest tam dyrektorem, niech spyta, czy nie gości tam pan Ricardo Reis, lekarz, który przyjechał z Brazylii, a on odpowie, że tak, Pan doktor nie przyjdzie na obiad, ale powiedział, żeby się go spodziewać na kolacji, jeśli chciałby pan zostawić jakąś wiadomość, osobiście dopilnuję, aby do niego dotarła, któż odważyłby się teraz wątpić w słowa dyrektora hotelu, wybornego fizjonomisty i znawcy tożsamości. Lecz by nie polegać jedynie na słowie kogoś, kogo tak słabo znamy, oto mamy tę gazetę, w której podano rzeczoną wiadomość na konkretnej stronie, na stronie z nekrologami, i gdzie dokładnie identyfikuje się zmarłego, Odbył się wczoraj pogrzeb pana doktora Fernanda Aptónia Noguei-ry Pessoa, kawalera, zmarłego w wieku czterdziestu siedmiu lat, czterdzieści siedem, zwróćmy uwagę, urodzonego w Lizbonie, filologa, absolwenta Universidade de Inglaterra, pisarza i poety bardzo znanego w środowisku literackim, na trumnie złożono wiązanki świeżych kwiatów, dla nich to najgorsze, biedne, szybciej zwiędną. Czekając na tramwaj, który zawiezie go na cmentarz Prazeres, doktor Ricardo Reis czyta mowę pogrzebową wygłoszoną nad grobem, czytają w pobliżu miejsca, gdzie, jak wiemy, został powieszony już dwieście dwadzieścia trzy lata temu, za rządów króla Jana V, który nie znalazł się w poemacie Przesłanie, został powieszony, mówiliśmy, pewien genueński kramarz, który za kawałek drogietu zabił jednego Portugalczyka, jednego z naszych, podrzynając mu gardło, a potem zrobił to samo służącej zabitego, która z miejsca padła martwa, służącego dwa razy pchnął nożem, nie zabijając go, a drugiemu wykłuł oko jak królikowi, i więcej nic nie zrobił tylko dlatego, że w końcu go złapali, i tutaj wykonano wyrok, blisko domu zamordowanego, przy licznie zgromadzonej publiczności, nie można tego dnia porównać z dzisiejszym porankiem tysiąc dziewięćset trzydziestego piątego roku, trzydziestym dniem grudnia, kiedy niebo jest zasnute i tylko ten, kto nie może tego uniknąć, wychodzi na ulicę, aczkolwiek deszcz nie pada w tym konkretnym momencie, kiedy Ricardo Reis, wsparty o latarnię na szczycie ulicy Calęada do Combro, czyta mowę pogrzebową, nie genueńczyka, który takowej nie miał, chyba że uznamy za nią przekleństwa motłochu, lecz Fernanda Pessoa, poety, nie winnego zbrodniczych śmierci, Dwa słowa o jego zgonie, jemu wystarczą dwa słowa lub żadne, lepsza byłaby cisza, cisza, która już spowija jego i nas, która nabiera wymiaru jego duszy, bo co jest bliskie Bogu, jest bliskie jemu, lecz nie powinni, nie mogą ci, którzy na równi z nim wychwalali Piękno, patrzeć, jak schodzi pod ziemię, albo lepiej, jak wspina się do ostatecznych bezkresów Wieczności, nie wyrażając cichego, lecz ludzkiego protestu, z powodu bólu, jakiego przysparza nam jego odejście, nie mogą przyjaciele z Orfeu, raczej bracia, nie mogą, powtarzam, zostawić go tutaj, w ziemi ostatecznej, bez choćby ogołocenia z płatków nad jego szlachetną śmiercią białej lilii swej ciszy i swego bólu, żałujemy człowieka, którego śmierć nam odbiera, a z nim utratę cudu obcowania z nim i łaski jego ludzkiej obecności, żałujemy wszak jedynie człowieka, bo jego duszy i mocy twórczej przydał los tajemnej nieśmiertelnej urody, reszta pozostaje z geniuszem Fernanda Pessoa. Proszę, proszę, szczęśliwie zdarzają się wyjątki w regułach życia, od Hamleta zwykliśmy mówić, Reszta jest milczeniem, a tu się okazuje, że reszta należy do geniuszu, tego czy któregokolwiek innego.
Tramwaj już przyjechał i odjechał, Ricardo Reis siedzi w nim, sam na ławce, zapłacił za bilet siedemdziesiąt pięć centavos, z czasem nauczy się mówić, Jeden za siedem i pół, i ponownie wraca do pogrzebowego pożegnania, nie może uwierzyć, że to Fernando Pessoa jest jego adresatem, nie dlatego, że nie wierzy w jednobrzmiące wiadomości, ale przede wszystkim dlatego, że te dwuznaczności gramatyczne i leksykalne budziłyby w nim odrazę, musieli go znać niezbyt dobrze, skoro w ten sposób do niego przemawiają czy przemawiają o nim, wykorzystali to, że nie żyje, że ma związane ręce i nogi, weźmy na przykład tę lilię białą i ogołoconą z płatków, jak dziewczyna zmarła na gorączkę tyfusową, ten przymiotnik, szlachetna, mój Boże, cóż za głupia myśl, przepraszam za wulgarne słowo, a stał przecież przemawiający wobec śmierci realnej, treściwej, która powinna zagłuszyć wszystko inne, szczególnie resztę, czegokolwiek by się nie powiedziało i tak będzie za mało, a skoro szlachetna oznacza wytworna, rycerska, szykowna, elegancka, przyjemna, dwoma, jak podaje słownik, to śmierć mogłaby być uznana za wytworną, albo rycerską, albo szykowną, albo przyjemną, albo dworną, którą z nich była jego śmierć, jeśli, rzecz jasna, na chrześcijańskim łożu Szpitala św. Ludwika dane mu było wybrać, daliby bogi, by była przyjemna, przecież z taką śmiercią traciłoby się zaledwie życie.
Kiedy Ricardo Reis dojechał do cmentarza, bił dzwon przy bramie, unosił się w powietrzu dźwięk popękanego brązu, jak na folwarku w czasie sennej sjesty. W oddali wóz ciągnięty przez ludzi kołysał żałosną lamperią, grupka ludzi w czerni ciągnęła za karawanem, postaci opatulone czarnymi szalami i męskimi garniturami ślubnymi, kilka śmiertelnie bladych chryzantem w rękach, inne kwiaty upiększały wieko trumny, nawet kwiaty nie mają takiego samego przeznaczenia. Wóz zniknął w głębi cmentarza i Ricardo Reis poszedł do administracji, do rejestru zmarłych, zapytać, gdzie został pochowany Fernando Antonio Nogueira Pessoa, zmarły dnia trzydziestego ubiegłego miesiąca, pogrzebany dnia drugiego bieżącego miesiąca, przyjęty na ten cmentarz aż po kres czasu, kiedy Bóg rozkaże obudzić się poetom z ich tymczasowej śmierci. Funkcjonariusz rozumie, że stoi przed osobą wykształconą i niepospolitą, gorliwie wyjaśnia, podaje aleję, numer, bo tu jest jak w mieście, proszę pana, a ponieważ myli się, pokazując, przechodzi na drugą stronę kontuaru, by wskazać, tym razem ostatecznie, Pójdzie pan aleją, nie zbaczając, skręci pan w prawo, potem cały czas prosto, ale uwaga, grób będzie po pana prawej w jakichś dwóch trzecich alei, jest nieduży, łatwo go przeoczyć. Ricardo Reis podziękował za wyjaśnienia, wziął w żagle wiatr, który nadciągał od placu znad rzeki i morza, nie słyszał, by zbytnio jęczał, co byłoby uzasadnione na cmentarzu, powietrze jest szare, marmury i wapienie wilgotne od niedawnego deszczu, a cyprysy bardziej zielono-czame, idzie aleją, jak mu wskazano, w poszukiwaniu grobu cztery tysiące trzysta siedemdziesiąt jeden, jutro nie ma loterii, losowanie już się odbyło i więcej nie będzie, ot, przeznaczenie, a nie szczęście. Aleja lekko schodzi w dół, przynajmniej jego ostatnie kroki nie były męczące, ostatni spacer, ostatnie jemu towarzyszenie, bo Fernandowi Pessoa nikt już nie będzie towarzyszył, jeśli za życia rzeczywiście robili to ci, którzy po śmierci pójdą za nim. Oto i zakręt, na którym powinniśmy skręcić. Pytamy siebie, po co tutaj przyszliśmy, co uczynić, jakąż łzę chowaliśmy, by uronić ją właśnie tutaj, i dlaczego, skoro nie wylewamy ich w odpowiednim czasie, może dlatego, że ból był mniejszy niż zaskoczenie, ból pojawił się później, tępy, jakby całe ciało było jednym mięśniem rozbijanym od środka, bez czarnych siniaków potwierdzających żałobę. Grobowce po obu stronach mają pozamykane drzwi, zasłonięte szyby koronkowymi firaneczkami z białego bretońskiego płótna jak na prześcieradła, malutkimi kwiatkami wyszytymi pomiędzy dwoma wybuchami płaczu albo zrobionymi na grubych drutach jak na obnażonych szpadach, albo richelieu, albo ażurowe, wymawiane z francuska, Bóg jeden raczy wiedzieć jak, zupełnie jak przez dzieci na Highland Brigade, który teraz jest już daleko, płynie na północ, na morza, gdzie sól z luzytańskich łez pochodzi tylko od rybaków kołysanych falami, które ich zabijają, albo od ich rodzin, krzyczących na plaży, nici wykonała coats and clark company, marka kotwica, żebyśmy się nie uwolnili od historii morskiej a tragicznej. Ricardo Reis przeszedł już połowę alei, patrzy w prawo, wieczna tęsknota, pobożne westchnienie, tu spoczywa, pamięci tego, po lewej napisy pewnie byłyby takie same, gdybyśmy na nie spojrzeli, anioły o obwisłych skrzydłach, łzawe figury, splecione palce, ułożone draperie, zaaranżowane tkaniny, połamane kolumny, czy kamieniarze robią je takimi, czy może rzeźbią całe po to, by później rodzina zmarłego mogła je rozbić na znak bólu, jak uroczyście łamie się tarczę po śmierci wodza i czaszki u podnóża krzyży, dowodem śmierci jest welon, pod którym ukrywa się śmierć. Ricardo Reis minął grób, którego szukał, żaden głos go nie zawołał, Ej, to tutaj, a są wszak tacy, co się upierają, że umarli mówią, co tam po nich, skoro nie są rejestrowani, imię na kamieniu, numer, jak na drzwiach żywych, tylko dlatego, żebyśmy mogli ich odnaleźć, opłacił się wysiłek nauki czytania, proszę sobie wyobrazić analfabetę, a mamy ich przecież mnóstwo, trzeba by go było przyprowadzić i osobiście powiedzieć, To tutaj, mógłby wszakże spojrzeć na nas nieufnie, by sprawdzić, czy przypadkiem go nie oszukujemy, czy przez zwykły błąd albo złośliwość nie będzie się modlił do Montecchie-go, który tak naprawdę jest Capulettim, czy do Mendesa, który jest Gonęalvesem.
Oto tytuły własności i zasiedlenia, wypisano na frontonie, że to grób Pani Dionisii de Seabra Pessoa, pod okapem tej wartowni, gdzie, to romantyczny pomysł, na wysokości wewnętrznych zawiasów drzwi śpi strażnik, jeszcze jedno imię, nic więcej, Fernando Pessoa, z datami urodzenia i śmierci, i złocona urna, która oznajmia, To tutaj, i wtedy znowu zaczyna padać. Przyjechał z tak daleka, z Rio de Janeiro, płynął noce i dni po morskich falach, tak bliska i zarazem tak daleka wy-daje mu się dzisiaj ta podróż, i co teraz ma robić, sam w tej alei, pośród pośmiertnych mieszkań, z otwartym parasolem, w porze obiadu, z daleka dobiega go przytłumiony dźwięk dzwonu, spodziewał się, że będzie coś czuł, kiedy tutaj przyjdzie, kiedy dotknie tych okuć, głębokie wzruszenie duszy, rozdarcie, wewnętrzne trzęsienie ziemi, jak wielkiego miasta bezgłośnie walącego się w gruzy, rozpadające się portyki i białe wieże, a w końcu tylko słabe pieczenie oczu, które minęło tak samo szybko, jak się pojawiło, nie dało nawet czasu, żeby o nim pomyśleć i wzruszyć się tym myśleniem. Nie ma nic więcej do roboty w tym miejscu, a co zrobił, także jest niczym, w środku grobu siedzi obłąkana starucha, której nie można wypuścić, pilnuje gnijącego ciała wierszoklety, który swoje szaleństwo zostawił na świecie, oto czym różnią się poeci i wariaci, przeznaczeniem szaleństwa, które ich opętało. Odczuł strach, gdy pomyślał o siedzącej w środku babci Dionisii, o strapionym wnuczku Fernandzie, ona wytrzeszcza oczy, pilnując, on odwraca swoje, w poszukiwaniu jakiejś szpary, podmuchu wiatru, promyka światła, i nagle uczucie dyskomfortu przerodziło się w mdłości, jakby nim rzuciła albo zalała go wielka morska fala, jego, którego nie zemdliło ani razu podczas czternastu dni podróży. Wtedy pomyślał, To pewnie przez pusty żołądek, i chyba miał rację, bo przez całe przedpołudnie nic nie zjadł. Uderzyła mocna fala deszczu, przyszedł w odpowiednim momencie, teraz przynajmniej Ricardo Reis będzie mógł się wytłumaczyć, gdyby go zapytano, Nie, nie byłem tam długo, bardzo mocno padało. Gdy powoli szedł w górę alei, poczuł, że opuszczają go mdłości, pozostał jedynie lekki ból głowy, może pustka w głowie, jakby miał o cząstkę mózgu mniej, jakby jedna jego część w niej się nie mieściła. W drzwiach administracji cmentarza stał jego informator, zauważył jego błyszczące wargi, bo tamten właśnie skończył jeść, gdzie, tu właśnie, rozłożona na biurku serweta, jedzenie przyniósł z domu, jeszcze było letnie, bo zostało dobrze zawinięte w gazety, może podgrzał je na kuchence gazowej w głębi archiwum, trzy razy przerywał żucie, aby zarejestrować wchodzących, chyba jednak spędziłem tu więcej czasu, niż mi się wydawało, I co, znalazł pan ten grób, Znalazłem, odparł Ricardo Reis, i przechodząc przez bramę powtórzył, Znalazłem, byłem tam.