Rozpętaliśmy burzę - Vanessa Chan - ebook + książka

Rozpętaliśmy burzę ebook

Chan Vanessa

4,0

Opis

Bestseller w Stanach Zjednoczonych.
Powieść o matce, która podczas II wojny światowej nieoczekiwanie staje się szpiegiem najeżdżających sił japońskich
Malaje, rok 1945. Rodzina Cecily jest w niebezpieczeństwie: jej piętnastoletni syn zniknął, najmłodsza córka przebywa zamknięta w piwnicy, aby uniknąć przymusowej pracy jako kobieta do towarzystwa w „ośrodkach pocieszenia”, a najstarszą, która pracuje w herbaciarni odwiedzanej przez pijanych japońskich żołnierzy, z każdym dniem ogarnia coraz większy gniew.
Cecily wie dwie rzeczy: że to wszystko jej wina i że jej rodzina nigdy nie może poznać prawdy.
Dekadę wcześniej desperacko pragnęła być kimś więcej niż tylko gospodynią domową urzędnika niskiego szczebla na skolonizowanych przez Brytyjczyków Malajach. Przypadkowe spotkanie z charyzmatycznym generałem Fuijwarą wciągnęło ją w świat szpiegów, który niósł obietnicę realizacji marzenia o „Azji dla Azjatów”. Zamiast tego Cecily pomogła zapoczątkować jeszcze bardziej brutalną okupację japońską. Po dziesięciu latach, gdy wojna osiąga apogeum, przeszłość dopada kobietę, a jej mroczne sekrety wystawiają na próbę nawet najtrwalsze więzi.
Rozpętaliśmy burzę to opowiedziana z perspektywy czterech postaci historia o okrucieństwach wojny, napiętych relacjach między skolonizowanymi a ich prześladowcami oraz dwuznaczności dobra i zła, gdy stawką jest przetrwanie.
Jedna z najlepszych powieści szpiegowskich, jakie kiedykolwiek czytałem.
CrimeReads
Ta urzekająca historia rzuca światło na niebezpieczeństwa wojny i na to, jak daleko posuniemy się, aby ocalić tych, których kochamy.
„Woman’s World Magazine”
„Ambitna” to banalne określenie wybitnego debiutu Vanessy Chan, powieści historycznej, w której wibruje napięcie towarzyszące inwazji Japonii na tereny dzisiejszej Malezji podczas II wojny światowej. Chan kreuje swoje postacie – szczególnie skonfliktowaną bohaterkę Cecily Alcantarę, byłą agentkę wywiadu Cesarskiej Armii Japońskiej – z precyzją, która nie cofa się przed brutalnością wojny ani nie ignoruje człowieczeństwa w jej wnętrzu. To książka, która naprawdę wciąga.
„Elle”
Debiutancka powieść Vanessy Chan chwyta czytelnika za gardło i nie puszcza, kiedy podążamy za pewną rodziną przez jeden z najbardziej makabrycznych – i często pomijanych – rozdziałów II wojny światowej… Przeskakując od jednej perspektywy do drugiej, Chan testuje granice więzi rodzinnych, poświęceń politycznych i ludzkiej wytrzymałości.
Oprah Daily
Przenikliwy debiut. Podbój i kolonizacja od dawna są płodnymi tematami w literaturze, od Josepha Conrada po współczesne pisarki, takie jak Zadie Smith i Imbolo Mbue. Podobnie jak oni Chan używa kolonializmu jako soczewki, przez którą bada rasizm, dyskryminację, status społeczny, biedę i przemoc... Autorka i jej krewni noszą w swoich ciałach „dziedzictwo kolonizacji” i to właśnie tę międzypokoleniową traumę – i niezłomność – Chan chciała opisać w swojej powieści. Z autentycznością i pasją udaje jej się przekazać ból i wolę przetrwania postaci, których wady i sprzeczności są równie fascynujące co ich mocne strony.
Leigh Haber, „Washington Post”
Saga rodzinna, której akcja rozgrywa się na Malajach pod okupacją brytyjską i japońską, analizuje moralną złożoność decyzji podejmowanych pod przymusem.
„Vanity Fair”
Rozpętaliśmy burzę to przejmujące spojrzenie na skutki kolonializmu, okropności wojny i siłę matczynej miłości.
„Town & Country”
II wojna światowa to prawdopodobnie najpopularniejszy temat fikcji historycznej, ale debiut Vanessy Chan przeciwstawia się typowemu skupieniu się na froncie zachodnim i wyraźnemu rozróżnieniu między dobrem a złem, które charakteryzuje wiele książek… Rozdzierająca serce historia rodziny naznaczonej wojną.
Jenny Shank, „Minneapolis Star Tribune”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 372

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału The Storm We Made
Prze­kład EWA PENK­SYK-KLUCZ­KOW­SKA
Wy­dawca KA­TA­RZYNA RUDZKA
Re­dak­torka pro­wa­dząca KA­RO­LINA WĄ­SOW­SKA
Re­dak­cja KA­MIL BO­GU­SIE­WICZ
Kon­sul­ta­cja z ję­zyka ma­laj­skiego dr DA­RIA ZO­ZULA
Ko­rekta SAN­DRA TRELA, JAN JA­RO­SZUK
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych, ilu­stra­cja na okładce KIRA PIE­TREK
Opra­co­wa­nie ty­po­gra­ficzne
Ła­ma­nie, spo­lsz­cze­nie mapy ANNA HEG­MAN
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji PAU­LINA KU­REK
The Storm We Made Co­py­ri­ght © 2024 by Va­nessa Chan Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Ewa Penk­syk-Klucz­kow­ska Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy, War­szawa 2024
War­szawa 2024 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-68121-31-5
Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl
www.mar­gi­nesy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla mo­jej matki i mo­jego dziadka,

któ­rzy za­wsze sta­wiali na ży­cie

Miły Czy­tel­niku!

U nas w Ma­le­zji wy­ra­zem mi­ło­ści dziad­ków jest mil­cze­nie. A do­kład­niej – dziad­ko­wie nie mó­wią o swoim ży­ciu w la­tach 1941–1945, w któ­rym to okre­sie Ce­sar­ska Ar­mia Ja­poń­ska na­je­chała Ma­laje (tak się na­zy­wała Ma­le­zja przed od­zy­ska­niem nie­pod­le­gło­ści), prze­pę­dziła bry­tyj­skich ko­lo­nia­li­stów, a spo­kojny na­ród pchnęła do bra­to­bój­czej walki.

Pro­blem w tym, że nasi dziad­ko­wie są ga­da­tliwi na każdy inny te­mat. Opo­wia­dają nam o dzie­ciń­stwie – o są­sia­dach i ko­le­gach, z któ­rymi się ba­wili, o na­uczy­cie­lach, któ­rych uwiel­biali, na­uczy­cie­lach, któ­rych szcze­rze nie zno­sili, o du­chach, któ­rych się bali. Opo­wia­dają o ży­ciu do­ro­słym – ru­mieńcu z po­wodu pierw­szej mi­ło­ści, stra­chach ro­dzi­ciel­stwa, o tym, jak po raz pierw­szy do­tknęli na­szych twa­rzy, twa­rzy swo­ich wnu­ków. Na­to­miast o tych czte­rech la­tach II wojny świa­to­wej na­po­my­kają rzadko, je­dy­nie po to, by po­wie­dzieć, że to były złe czasy, a oni prze­żyli. I za­raz do­dają, że mamy zmy­kać i nie być cie­kaw­scy.

Za­nim za­bra­łam się do pi­sa­nia Bu­rzy, zna­łam le­d­wie garść fak­tów na te­mat ja­poń­skiej oku­pa­cji. Wie­dzia­łam, że Ja­poń­czycy po­my­słowo na­je­chali nasz kraj na ro­we­rach, od pół­nocy, przez Taj­lan­dię, pod­czas gdy bry­tyj­skie działa cze­kały na nich od dru­giej strony, wy­ce­lo­wane w mo­rze. Wie­dzia­łam, że Ja­poń­czycy byli bru­talni i za­bi­jali bez li­to­ści. Że po in­wa­zji zrzu­cali czer­wone ulotki pro­pa­gan­dowe z ha­słem „Azja dla Azja­tów”, co było ostrze­że­niem i jed­no­cze­śnie we­zwa­niem do broni.

Jako pierw­sze wnu­czę w ro­dzi­nie mo­jego ojca spę­dzi­łam mnó­stwo czasu z dziad­kami, jego ro­dzi­cami, za­da­jąc im mnó­stwo py­tań, na które oni z mi­ło­ścią od­po­wia­dali. Po dzie­cię­cemu wy­py­tu­jąc bab­cię, wy­cią­gnę­łam z niej wię­cej fak­tów: Jak się za­cho­wać w cza­sie na­lotu („Leż pła­sko i nie pod­noś się, do­póki sa­mo­lot cał­kiem nie od­leci, bo bomby spa­dają na zie­mię, gdy sa­mo­lot jest przed tobą, nie nad tobą”). Jak zo­stać oczkiem w gło­wie mamy („Mu­sisz być przy­stoj­nym chłop­cem jak mój brat, mu­szą cię po­rwać Ja­poń­czycy, a ty po­tem wra­casz i mó­wisz, że nic się nie stało”). Jak wzbu­dzić za­zdrość męża („Co roku przez dwa­dzie­ścia pięć lat do­sta­wa­łam pocztą ka­len­darz od wy­jąt­ko­wego, mi­łego Ja­poń­czyka, który w cza­sie wojny pra­co­wał ze mną na ko­lei”).

Gdy tro­chę pod­ro­słam, wy­do­by­wa­nie z babci prawdy o niej jako na­sto­latce w oku­po­wa­nym Ku­ala Lum­pur przy­po­mi­nało pod­chody. Kiedy py­ta­łam, jak wy­glą­dało jej ży­cie w cza­sie oku­pa­cji, mó­wiła za­wsze: „Nor­mal­nie! Jak wszyst­kich”.

Ko­niec koń­ców jed­nak przez lata ten mia­rowy głos prze­ka­zu­jący su­che fakty po­wie­dział mi dużo wię­cej – że lu­dzie nie mieli jak wy­ży­wić swo­ich ro­dzin, że za­mknięto szkoły, a funk­cjo­na­riu­sze bez­względ­nej ja­poń­skiej taj­nej po­li­cji Kem­pe­itai uwię­zili przed­sta­wi­cieli bry­tyj­skich władz w Sin­ga­pu­rze i zdu­sili chiń­skie re­be­lie w dżun­gli.

Za­po­mnia­łam o tym na całe lata. Mia­łam co in­nego do zro­bie­nia, mu­sia­łam być gdzie in­dziej – tak przy­naj­mniej są­dzi­łam. Mu­sia­łam pra­co­wać, za­ra­biać pie­nią­dze, opo­wia­dać wła­sne hi­sto­rie. Aż w 2019 roku, w ra­mach swo­istego po­wrotu do ko­rzeni, za­czę­łam pi­sać o Ma­le­zji.

W trak­cie warsz­ta­tów pi­sar­skich pod ko­niec 2019 roku po­wstało coś, co uwa­ża­łam za wprawkę, za­da­nie do­mowe – o na­sto­latce, która stara się wró­cić do domu przed go­dziną po­li­cyjną, za­nim ja­poń­scy żoł­nie­rze za­pa­nują na uli­cach. Pa­mię­tam od­ręczne no­tatki – uwagi pro­wa­dzą­cej: „Nie zgub tego skarbu – przy­ka­zała – i pisz da­lej”.

Więc pi­sa­łam. Pi­sa­łam w cza­sie pan­de­mii w swoim ma­łym miesz­ka­niu, pi­sa­łam, gdy przed­wcze­śnie ode­szła moja mama, pi­sa­łam w do­tkli­wej sa­mot­no­ści, gdy nie mo­głam po­je­chać do Ma­le­zji. Pi­sa­łam o dzie­dzi­czo­nym bólu, o ko­bie­tach, mat­kach, cór­kach i sio­strach, o tym, jak na­sze wy­bory od­bi­jają się echem przez całe po­ko­le­nia na­szych ro­dzin i spo­łecz­no­ści w spo­sób cał­ko­wi­cie nie­prze­wi­dziany. Pi­sa­łam o tym, jak się nie­sie w swoim ciele dzie­dzic­two ko­lo­ni­za­cji, o sła­bo­ści do tok­sycz­nego męż­czy­zny, o skom­pli­ko­wa­nych przy­jaź­niach, o po­ka­wał­ko­wa­nym ży­ciu, o nie­jed­no­znacz­no­ści do­bra i zła w sy­tu­acjach, gdy stawką jest prze­trwa­nie. Moja wprawka jest te­raz czwar­tym roz­dzia­łem po­wie­ści.

Mam na­dzieję, że Roz­pę­ta­li­śmy bu­rzę się Wam spodoba, że z przy­jem­no­ścią prze­czy­ta­cie, jak Ce­cily, Ju­jube, Abel i Ja­smine idą przez świat. Mam na­dzieję, że w trak­cie tej lek­tury po­czu­je­cie mi­łość, za­chwyt, smu­tek i ra­dość. A przede wszyst­kim mam na­dzieję, że za­pa­mię­ta­cie ich hi­sto­rie.

Dzię­kuję za lek­turę

Wa­sza Va­nessa

Roz­dział pierw­szy

CE­CILY

BIN­TANG, KU­ALA LUM­PURLUTY 1945 ROKUMA­LAJE POD OKU­PA­CJĄ JA­POŃ­SKĄ

Za­częli zni­kać na­sto­letni chłopcy.

Naj­pierw Ce­cily usły­szała o znik­nię­ciu jed­nego z braci Chin – śred­niego spo­śród piątki nie­zdar­nych chło­pa­ków o wą­skich czo­łach i sze­ro­kich ba­rach. Na­zy­wali się Boon Hock, Boon Lam, Boon Khong, Boon Hee i Boon Wai, ale matka na każ­dego wo­łała Boon, a oni już sami mu­sieli wie­dzieć, o któ­rego aku­rat cho­dzi. Za rzą­dów bry­tyj­skich wszy­scy ci chłopcy sły­nęli z bo­gac­twa i okru­cień­stwa. Zwy­kle wi­działo się ich ze­bra­nych w kręgu za jar­marcz­nym brą­zowo-zło­tym do­mem Chi­nów. Stali nad sługą, je­den trzy­mał w dłoni ró­zgę, a wszyst­kim błysz­czały oczy, ile­kroć ró­zga sma­gała skórę nie­szczę­śnika. Kiedy przed Bo­żym Na­ro­dze­niem 1941 roku przy­byli Ja­poń­czycy, chłopcy pre­zen­to­wali po­stawę wy­zy­wa­jącą; gniew­nym wzro­kiem śle­dzili pa­trole Kem­pe­itai, splu­wali, je­śli któ­ryś pod­szedł bli­żej. Ten średni, Boon Khong, znik­nął, po pro­stu pew­nego dnia się ulot­nił, jakby ni­gdy nie ist­niał. I ot tak z piątki braci Chin zo­stała czwórka.

Są­sie­dzi się za­sta­na­wiali, co się stało z chłop­cem. Pani Tan spe­ku­lo­wała, że po pro­stu uciekł. Puan Azreen, za­wsze przy­gnę­biony, mar­twił się, że chło­pak wdał się w bójkę i leży gdzieś w ro­wie, więc gdy ktoś szedł za­ła­twiać swoje sprawy, po dro­dze za­glą­dał do ro­wów, tro­chę się bo­jąc, co tam znaj­dzie. Inne matki krę­ciły gło­wami; taki los ło­bu­zów, mó­wiły, może wresz­cie miarka się prze­brała. Ce­cily wy­pa­try­wała matki Bo­onów, cie­kawa, czy uj­rzy ją na po­ste­runku przy drzwiach wy­cze­ku­jącą wie­ści albo w ataku hi­ste­rii prze­ra­żo­nej matki, ale pani Chin, jak i cała ro­dzina, rzadko wy­cho­dziła z domu, a kiedy się to zda­rzało, czte­rej chłopcy ota­czali ro­dzi­ców o sza­rych twa­rzach wiel­kim mu­rem ścię­gien i mię­śni, pil­nu­jąc, by nikt ich nie zo­ba­czył.

Ce­cily tylko raz spo­tkała pa­nią Chin, wcze­snym ran­kiem w miej­sco­wym skle­piku. Pani Chin z twa­rzą lśniącą od łez wpa­try­wała się w prze­ką­skę kal­ma­rową. Ce­cily zdu­miała się ci­cho­ścią tej sceny – żad­nych szlo­chów, żad­nego po­trzą­sa­nia głową, tylko ja­sne, mo­kre po­liczki i wil­gotne oczy.

– Stoi tak już do­bre pięć mi­nut – po­wie­działa cio­cia Mui, żona wła­ści­ciela, wy­raź­nie ucie­szona, że może się tym od­kry­ciem z kimś po­dzie­lić.

Po kilku ty­go­dniach, wo­bec braku ko­lej­nych pu­blicz­nych ma­ni­fe­sta­cji bólu i no­wych plo­tek, lu­dzie prze­stali się in­te­re­so­wać lo­sem mło­dych Chi­nów. Wkrótce w ogóle za­po­mnieli, który to z nich za­gi­nął.

Na­stępne za­gi­nię­cia na­stą­piły szybko, jedno po dru­gim. Chu­dzie­lec, który sprzą­tał groby (Ce­cily była prze­ko­nana, że chło­pak krad­nie kwiaty zło­żone przez ro­dziny na mo­gi­łach i sprze­daje je na cmen­ta­rzu). Gru­ba­sek miesz­ka­jący koło skle­piku, ten, co bru­dził so­bie bu­zię i uda­wał ka­lekę, zwią­zu­jąc końce no­ga­wek, by że­brać na ulicy. Strasz­no­oki, któ­rego przy­ła­pano kie­dyś, jak pod­glą­dał dziew­częta w szkol­nej to­a­le­cie. Ło­buzy, kwi­to­wali są­sie­dzi i sama Ce­cily. Może i so­bie za­słu­żyli.

Ale nim na­stała po­łowa roku, za­częli też zni­kać sy­no­wie lu­dzi, któ­rych Ce­cily znała. Bra­ta­nek są­sia­dów z domu obok, chło­pak o im­po­nu­ją­cym ba­ry­to­nie, wy­gry­wa­jący wszyst­kie szkolne kon­kursy ora­tor­skie. Syn dok­tora z mia­sta, ci­chy mło­dzian, co to wszę­dzie no­sił ze sobą sza­chow­nicę i sia­dał do roz­grywki z każ­dym chęt­nym. Chło­pak od praczki, bar­dzo pra­co­wity, tak spraw­nie prał mun­dury ja­poń­skich żoł­nie­rzy. Te­raz wszyst­kim mu­siała się za­jąć jego matka, bo Ja­poń­czycy nie da­wali czasu na ża­łobę.

Z jedną je­dyną drogą prze­ci­na­jącą mia­steczko na pół, jedną ap­teką, jed­nym skle­pi­kiem, jedną szkołą mę­ską i jedną żeń­ską, Bin­tang był tak mały, że zmiany na­pa­wały jego miesz­kań­ców lę­kiem. Znowu za­częły się szepty, ukrad­kowe spoj­rze­nia rzu­cane na ro­dziny za­gi­nio­nych, ści­szone głosy za­sta­na­wia­jące się nad ich lo­sem. Każdy z chłop­ców zni­kał dys­kret­nie, jakby się wy­mknął, nie chcąc ni­kogo ura­zić. To nie da­wało Ce­cily spo­koju, bo na­sto­letni chłopcy, cią­gle w ru­chu, ro­bili naj­wię­cej ha­łasu – wpa­dali na coś, tu­pali, wier­cili się nie­spo­koj­nie, na­wet jak stali w miej­scu, nie­zdolni kon­tro­lo­wać no­wej siły fi­zycz­nej, no­wej dłu­go­ści swo­ich koń­czyn.

– Mało, że nas gło­dzą i biją, od­bie­rają nam szkoły i ży­cie? Mu­szą jesz­cze od­bie­rać nam dzieci? – sar­kał stary wu­jek Chong, wła­ści­ciel skle­piku z róż­no­ściami Chong Sin Kee. To tu­taj miesz­kańcy Bin­tangu za­opa­try­wali się we wszystko, od przy­praw i ziół po ryż i my­dło. Jego żona, cio­cia Mui, pac­nęła go w usta. To były zdra­dziec­kie słowa, a Chon­go­wie też mieli syna.

Nie za­wsze tak było. Kiedy Ja­poń­czycy się po­ja­wili, ja­kieś trzy lata wcze­śniej, Ce­cily i jej mąż wraz z trójką dzieci zna­leźli się wśród ro­dzin, które usta­wiły się przed swo­imi do­mami i ma­chały wkra­cza­ją­cym woj­skom na po­wi­ta­nie. Ce­cily pa­mię­tała dumę, z jaką wska­zała ły­sego, przy­sa­dzi­stego ja­poń­skiego ge­ne­rała Shi­geru Fu­ji­warę na czele de­fi­lady, mó­wiąc dzie­ciom: „Oto Ty­grys Ma­laj­ski”.

Ge­ne­rał Fu­ji­wara w ciągu sied­miu ty­go­dni rzu­cił Bry­tyj­czy­ków na ko­lana, zor­ga­ni­zo­waw­szy ge­nialną i nie­spo­dzie­waną in­wa­zję drogą lą­dową – jego żoł­nie­rze na­je­chali Ma­laje na ro­we­rach od pół­nocy, przez gra­nicę z Taj­lan­dią, przez gę­stą, duszną dżun­glę, pod­czas gdy ma­ry­narka bry­tyj­ska, spo­dzie­wa­jąc się na­tar­cia od strony mo­rza, wy­ce­lo­wała działa na po­łu­dnie i wschód, w kie­runku Sin­ga­puru i Mo­rza Po­łu­dnio­wo­chiń­skiego. Ce­cily wi­działa w tym po­czą­tek no­wej epoki. Ale jej na­dzieja, że oto przy­szedł lep­szy ko­lo­ni­za­tor, nie żyła długo. Po kilku mie­sią­cach Ja­poń­czycy za­częli za­my­kać szkoły, a żoł­nie­rze na uli­cach da­wali się miesz­kań­com we znaki. Ja­poń­scy oku­panci w ciągu trzech lat za­bili wię­cej lu­dzi niż bry­tyj­scy ko­lo­ni­za­to­rzy w ciągu pięć­dzie­się­ciu. Bru­tal­ność wstrzą­snęła spo­koj­nymi Ma­laj­czy­kami, przy­zwy­cza­jo­nymi już do sto­icy­zmu i znu­dzo­nej obo­jęt­no­ści Bry­tyj­czy­ków, któ­rzy ge­ne­ral­nie trzy­mali się z da­leka od miej­sco­wych, o ile do­stali wy­ma­gane ilo­ści cyny i kau­czuku.

Ze stra­chu przed tym, co na­dej­dzie, Ce­cily za­częła co wie­czór or­ga­ni­zo­wać zbiórki, żeby się upew­nić, czy wszyst­kie jej dzieci wró­ciły do domu.

– Ju­jube! – wo­łała po­śród har­mi­dru przy­go­to­wań do ko­la­cji. – Ja­smin! Abel!

I co wie­czór się mel­do­wali – Ju­jube z iry­ta­cją, twa­rzą ob­le­czoną w wy­raz po­wagi ty­po­wej dla naj­star­szego dziecka, Ja­smin ra­do­śnie, tu­po­cząc drob­nymi stóp­kami jak szcze­nia­czek. Abel na­to­miast – śred­nie dziecko, o które naj­bar­dziej się mar­twiła – wo­łał „Mama, no prze­cież je­stem!” i na­chy­lał się do niej z ser­decz­nym uści­skiem.

Przez ja­kiś czas wy­da­wało się, że sys­tem działa. Każ­dego wie­czoru, gdy słońce za­cho­dziło, a mo­skity za­czy­nały wie­czorny chór, wo­łała swoje dzieci, one zaś od­po­wia­dały. Ro­dzina się zbie­rała przy po­dra­pa­nym stole i każdy re­la­cjo­no­wał, jak mu mi­nął dzień, i przez kilka mi­nut, słu­cha­jąc, jak Ja­smin par­ska śmie­chem po ko­lej­nym żar­cie Abla, pa­trząc, jak Ju­jube cią­gnie za swoje krót­kie loki tak po­dobne do lo­ków matki, Ce­cily za­po­mi­nała o po­wa­dze sy­tu­acji, o po­twor­no­ści wojny, o ży­ciu odar­tym ze wszyst­kiego.

Na­gle jed­nak, w swoje pięt­na­ste uro­dziny, pięt­na­stego lu­tego, Abel – który miał ja­sno­brą­zowe włosy, zu­peł­nie inne niż u reszty ro­dzeń­stwa, Abel, który cały czas cho­dził wście­kle głodny z po­wodu nie­do­bo­rów żyw­no­ści, Abel, który w ze­szłym roku urósł o pięt­na­ście cen­ty­me­trów i te­raz był naj­wyż­szy w ro­dzi­nie – nie sta­wił się na zbiórkę, nie wró­cił do domu ze sklepu. A gdy uro­dzi­nowa świeczka wto­piła się w su­che uro­dzi­nowe cia­sto, Ce­cily wie­działa. Złe rze­czy zda­rzają się złym lu­dziom, więc wszystko się zga­dzało – bo ona była złym czło­wie­kiem.

Przez ostat­nie kilka lat z tru­dem ukry­wała strach, który rzą­dził jej ży­ciem; wie­działa, że za wszystko, co uczy­niła, bę­dzie mu­siała za­pła­cić, a kara jest tuż-tuż. Ten strach prze­ja­wiał się w jej ner­wo­wo­ści, wy­krę­ca­niu pal­ców, w tym, jak wo­dziła wzro­kiem za dziećmi, w nie­uf­no­ści, którą oka­zy­wała każ­demu nie­zna­jo­memu. Te­raz, gdy do­szło już do tra­ge­dii, po­czuła, jak na­pię­cie w jej ciele po pro­stu pusz­cza ka­wa­łek po ka­wałku. Od Ju­jube do­wie­działa się póź­niej, że za­wyła długo, głu­cho i bo­le­śnie, a po­tem pa­dła na rat­ta­nowy fo­tel i tak zo­stała: z ka­mienną twa­rzą, nie­ru­choma, niema.

Do­koła niej ro­dzina krzą­tała się go­rącz­kowo. Jej mąż Gor­don krą­żył, krzy­cząc do sie­bie albo do niej na całe gar­dło: „Może po­szedł do sklepu; może utknął na punk­cie kon­tro­l­nym, może to, może tamto”. Ja­smin trzy­mała się kciuka star­szej sio­stry, z twa­rzą zbyt spo­kojną jak na sied­mio­latkę. Ju­jube, za­wsze prak­tyczna, ru­szyła do ak­cji. Wy­swo­bo­dziła się z uchwytu Ja­smin i po­bie­gła za dom, wo­ła­jąc przez ogro­dze­nie do są­sia­dów z prawa i lewa: „Wi­dzie­li­ście mo­jego brata? Po­mo­że­cie mi zna­leźć brata?”. Ale mi­nęła już dwu­dzie­sta, była go­dzina po­li­cyjna, nikt z są­sia­dów nie ośmie­lił się od­po­wie­dzieć, choć od krzy­ków dziew­czyny pę­kały im serca.

Ce­cily nic nie mó­wiła. Przez kilka mi­nut, nim za­wład­nęło nią po­czu­cie winy, czuła ulgę, że kosz­mar się zi­ścił. Wresz­cie się stał, a to wszystko była jej wina.

Ona to zro­biła, wszystko przez nią. Wszystko.

*

Ran­kiem po znik­nię­ciu Abla są­sie­dzi Ce­cily za­częli dzia­łać. Al­can­ta­ro­wie byli sza­no­waną ro­dziną, a sza­no­wane ro­dziny nie za­słu­gi­wały na ta­kie tra­ge­die. Męż­czyźni zor­ga­ni­zo­wali dzienne grupy po­szu­ki­waw­cze, krą­żyli, wy­krzy­ku­jąc imię za­gi­nio­nego. Za­glą­dali do skła­dzi­ków za do­mami, w kąty ulu­bio­nych skle­pów Abla, na place za­baw i do opusz­czo­nych fa­bryk. Zer­kali na dawną szkołę, w któ­rej Ja­poń­czycy urzą­dzili ośro­dek prze­słu­chań, tam jed­nak nie zaj­rzeli. Za­trzy­my­wali się w ma­łych grup­kach, po­chy­lali ni­sko głowy, kiedy przy­glą­dali im się żan­darmi Kem­pe­itai w bru­nat­no­zie­lo­nych mun­du­rach, ale w głębi du­szy byli z sie­bie za­do­wo­leni, bo w ku­pie czuli się bez­pieczni, a te po­szu­ki­wa­nia chłopca po­strze­gali jako swoją ma­leńką re­wo­lu­cję, re­be­lię prze­ciwko Ja­poń­czy­kom. Ko­biety po­trak­to­wały ten in­cy­dent jak na­ro­dziny albo śmierć, zno­siły więc do domu Al­can­ta­rów nie­zli­czone ilo­ści je­dze­nia i słu­żyły po­cie­sze­niem. Za­pew­niały Ce­cily, że wszystko bę­dzie do­brze – że Abel jest po pro­stu nie­roz­waż­nym chło­pa­kiem i pew­nie gdzieś za­snął, i nie­długo trafi do domu, że stra­cił po­czu­cie czasu i zo­stał na noc u któ­re­goś ko­legi, że tacy chłopcy jak on – tacy przy­stojni, uro­czy, obie­cu­jący – nie zni­kają tak po pro­stu.

Ce­cily zda­niem tych ko­biet oka­zała się za­ska­ku­jąco nie­wdzięczna. Nie dzię­ko­wała, gdy przy­no­siły je­dze­nie, nie za­pra­szała ich do środka na her­batę, nie pła­kała, nie zwie­rzała się ani nie omdle­wała, co by­łoby zro­zu­miałe. Nic z tych rze­czy, wy­glą­dała je­dy­nie na strasz­nie po­bu­dzoną i czujną, strze­lała oczami na wszyst­kie strony, jakby go­towa się rzu­cić. Na co? Nie wie­działy. Oczy­wi­ście jej współ­czuły, za­pew­niały się szep­tem, ale Ce­cily cza­sami na­prawdę prze­sa­dzała. Pa­mię­ta­cie te straszne hi­sto­rie, które opo­wia­dała kie­dyś swoim dzie­ciom?

– Tę o czło­wieku, któ­remu ka­zano pić my­dliny, aż mu się zro­bił wielki, ob­wi­sły brzuch, a wtedy ja­poń­scy żoł­nie­rze po­ło­żyli na nim de­skę i ska­kali na koń­cach jak na huś­tawce, aż pękł? – mó­wiła pani Chua.

– Aiya, och! Na­prawdę mu­sisz po­wta­rzać te po­twor­no­ści?!  – bia­do­liła pani Tan. – Moje dzieci ca­łymi ty­go­dniami miały w nocy kosz­mary!

Cza­sami Ce­cily na­prawdę nie miała po­ję­cia, jak się na­leży za­cho­wać, tak uwa­żały. Wszyst­kie były mat­kami, wie­działy, co przy­stoi matce. I kiedy matka tra­ciła syna, po­winna pła­kać, pa­dać na zie­mię, szu­kać po­cie­sze­nia u in­nych ma­tek. Nie po­winna uży­wać swo­jego bólu jako tar­czy, być taka draż­liwa, że strach po­dejść.

Nie­mniej mu­siały się za­cho­wy­wać jak do­bre są­siadki. Pani Tan da­lej po­sy­łała do domu Al­can­ta­rów mi­ski go­rą­cej zupy, a gdy na­za­jutrz wi­działa po dro­dze te mi­ski do­kład­nie w tym sa­mym miej­scu przed wej­ściem, sta­rała się nie czuć ura­żona. Pani Chua pro­po­no­wała, że zaj­mie się Ju­jube i Ja­smin, żeby Ce­cily od­po­częła. Puan Azreen, która uwiel­biała dra­ma­ty­zo­wać, opo­wia­dała wszyst­kie za­sły­szane hi­sto­rie o za­gi­nio­nych oso­bach, ale nie po­wstrzy­mała się od okra­sze­nia ich po­twor­no­ściami – o lu­dziach wra­ca­ją­cych do domu bez koń­czyn albo ze zde­for­mo­wa­nymi twa­rzami.

Przy­naj­mniej Gor­don, mąż Ce­cily, wy­da­wał się są­sia­dom na­le­ży­cie wdzięczny. Ra­zem z in­nymi męż­czy­znami prze­cze­sy­wał mia­sto, na­wo­ły­wał syna, po­kle­py­wał się po ra­mie­niu z in­nymi mę­żami, wszyst­kim dzię­ko­wał za to, że po­świę­cają czas na po­szu­ki­wa­nia. Zro­bił się o wiele mil­szy, za­uwa­żali są­sie­dzi. Oczy­wi­ście nikt ni­komu nie ży­czy ta­kiej sy­tu­acji, a skądże, cmo­kali, ale wo­leli tę wer­sję Gor­dona Al­can­tary, z utar­tym no­sem, bez py­chy, któ­rej w nim nie lu­bili za daw­nych cza­sów, kiedy rzą­dzili tu Bry­tyj­czycy i Gor­don był ich urzęd­ni­kiem. Uwa­żał się bo­wiem wów­czas za ko­goś lep­szego.

Nie­obec­ność Abla li­czyła się już w ty­go­dniach. Męż­czyźni tylko spo­ra­dycz­nie wy­ru­szali na po­szu­ki­wa­nia, a ko­biety rza­dziej przy­cho­dziły do domu Al­can­ta­rów. Chłop­ców zni­kało co­raz wię­cej, są­sie­dzi sie­dzieli za­tem w do­mach i pil­no­wali swo­ich sy­nów, byle nie padł na nich zło­wiesz­czy wzrok żan­dar­mów Kem­pe­itai. Ra­do­sne po­czu­cie re­be­lii pierz­chło, a są­sie­dzi so­bie przy­po­mnieli, że w cza­sie wojny je­dy­nym prio­ry­te­tem jest wła­sna ro­dzina. Nie mo­gli mar­no­wać czasu na szu­ka­nie cu­dzych za­gi­nio­nych dzieci.

*

Ty­dzień przed znik­nię­ciem Abel wró­cił do domu z na­rę­czem brzyd­kich, nie­wy­da­rzo­nych kwia­tów, które naj­wy­raź­niej ze­rwał przy dro­dze. Był jed­nak taki dumny, że Ce­cily wsta­wiła je do wa­zonu i uda­wała, że są to naj­pięk­niej­sze kwiaty, ja­kie w ży­ciu wi­działa. Po jego znik­nię­ciu ziel­sko po­schło i się po­kru­szyło, ale Ce­cily nie była w sta­nie go wy­rzu­cić. Aż któ­re­goś po­po­łu­dnia za­po­mniała za­mknąć okno w sy­pialni w cza­sie bu­rzy, ta­kiej gło­śnej, wstrzą­sa­ją­cej ścia­nami, tro­pi­kal­nej bu­rzy, z ja­kiej słyną Ma­laje. Mgiełka desz­czo­wej wody roz­py­liła się w po­koju, a wiatr wszystko po­przew­ra­cał, tłu­kąc przy tym wa­zon z wy­su­szo­nym bu­kie­tem od Abla. Wie­czo­rem po bu­rzy Gor­don zna­lazł żonę, kiedy po­krwa­wio­nymi pal­cami usi­ło­wała po­skle­jać wa­zon, a znisz­czony bu­kiet uło­żyć tak, by był wzro­stu chłopca. Ale po­dob­nie jak z ele­men­tami, które wpra­wiła w ruch przed dzie­się­ciu laty, nie dało się nic na­pra­wić. Nie było od­wrotu.

Roz­dział drugi

CE­CILY

BIN­TANG, KU­ALA LUM­PURROK 1935DZIE­SIĘĆ LAT WCZE­ŚNIEJ, MA­LAJE POD OKU­PA­CJĄ BRY­TYJ­SKĄ

Ce­cily przy­szła na świat w ro­dzi­nie eu­ro­azja­tyc­kiej wy­wo­dzą­cej się z Por­tu­gal­czy­ków, któ­rzy przy­byli do ma­laj­skich brze­gów w XVI wieku jako pierwsi z dłu­giego ciągu bia­łych ko­lo­ni­za­to­rów, zbrojni w ar­maty i ar­ke­buzy, a także am­bi­cje kon­tro­lo­wa­nia szla­ków ko­rzen­nych re­gionu i tu­tej­szych ogrom­nych bo­gactw na­tu­ral­nych. Matka Ce­cily roz­ko­szo­wała się plam­kami bieli w swoim na­zwi­sku i krwi, mie­rząc in­nych oczami mrocz­nymi od osądu. „Nie przy­by­li­śmy tu jako wy­rob­nicy – po­wta­rzała – jak ci Chiń­czycy czy Hin­dusi, by ha­ro­wać na roli czy w ko­pal­niach, i nie zo­sta­li­śmy pod­bici jak Ma­laj­czycy. Zro­dzili nas biali lu­dzie, je­ste­śmy chrze­ści­ja­nami, czcimy tych sa­mych bo­gów i oni dali nam na­zwi­ska: Ro­za­rio, Oli­ve­iro czy Se­qu­iera”.

Jako dziecko Ce­cily nic nie ro­zu­miała, po­nie­waż u swo­ich eu­ro­azja­tyc­kich ko­le­ża­nek i człon­ków ro­dziny wi­działa wszyst­kie ko­lory – brą­zowy, czarny, żółty – ale nie przy­po­mi­nała so­bie ani jed­nej osoby bia­łej w ró­żowe plamy, ta­kiej jak Bry­tyj­czycy.

– Ach, no ale je­ste­śmy pra­wie biali, jak oni – upie­rała się matka, wpa­tru­jąc się z uwiel­bie­niem w ja­kąś przy­pad­kową Bry­tyjkę czy Bry­tyj­czyka, po­cą­cych się w eg­zo­tycz­nym upale: na­uczy­ciela, za­rządcę, księ­dza.

Ce­cily ni­gdy nie uwa­żała się za piękną, nie miała po­czu­cia wyż­szo­ści. W dzie­ciń­stwie była ładna, ale nie­do­strze­galna, nie na tyle śliczna, by przy­cią­gać uwagę. Wi­dać to było, gdy matka z obo­jęt­no­ścią, a nie­kiedy z roz­cza­ro­wa­niem pa­trzyła na bu­ro­brą­zowe włosy córki, jej oczy, skórę. Jej sio­stra Ca­the­rine, cztery lata star­sza, miała aspi­ra­cje. Ze swoją oliw­kową cerą i zie­lo­no­sza­rymi oczami osta­tecz­nie po­ślu­biła bry­tyj­skiego ofi­cera o na­zwi­sku Ab­bott, który za­brał ją do An­glii, by zo­stać tam lor­dem. I w ten spo­sób Ca­the­rine zo­stała lady Ab­bott. Ale zwy­kłe dziew­czyny, jak Ce­cily, na­wet je­śli były Eu­ro­azjat­kami uro­dzo­nymi w dom­kach kry­tych strze­chą w par­nych bry­tyj­skich ko­lo­niach na po­czątku XX wieku, miały pro­wa­dzić spo­kojne ży­cie, od­gry­wa­jąc wszyst­kie prze­zna­czone im role: naj­pierw dziew­czę­cia, które uczy się roz­ma­itych umie­jęt­no­ści wa­bią­cych do­brego męża, po­tem żony, która pro­wa­dzi dom i ma do­bre re­la­cje z są­sia­dami, i wresz­cie matki, która ro­dzi i wy­cho­wuje wła­ściwą liczbę dzieci, by udo­wod­nić swoją war­tość.

I Ce­cily ro­biła to wszystko z ci­chą nie­ustę­pli­wo­ścią, a nim skoń­czyła trzy­dzie­ści lat, miała dwójkę dzieci – Ju­jube i Abla – oraz męża Gor­dona, kie­dyś pulch­nego eu­ro­azja­tyc­kiego chłopca, który miesz­kał dwie ulice da­lej, a po ślu­bie za­pew­nił jej przy­zwo­ity po­ziom ży­cia. Miesz­kali w ma­łym domu o po­ma­rań­czo­wym da­chu, zu­peł­nie nie­pięk­nym, za to bar­dzo wy­god­nym. A jed­nak od­czu­wała iry­tu­jące nie­za­do­wo­le­nie. Co rano sta­wała w go­rą­cej kuchni, by go­to­wać jajka na pół­twardo dla męża i dzieci. Wle­wała czarną kawę do ku­becz­ków, z uśmie­chem na twa­rzy, cza­sami z pio­senką na ustach. Ale pod­czas go­to­wa­nia, śpie­wa­nia i wy­ko­ny­wa­nia wszyst­kich tych po­win­no­ści su­ge­ru­ją­cych spo­kojny mały świat do­mo­wego szczę­ścia, fan­ta­zjo­wała, że roz­bija mę­żowi jajka na gło­wie, a go­rącą kawą chlu­sta dzie­ciom w twarz. Mdliło ją ze wstydu. Nie wie­działa, kiedy, dla­czego ani jak do­ko­nała się w niej ta zmiana; nie wie­działa, jak się na­pra­wić. Na­wet cza­sami poza do­mem, kiedy na rynku tar­go­wała się ze stra­ga­nia­rzami nad rybą czy ba­kła­ża­nem, czuła na­głą chęć, by krzy­czeć i wy­wró­cić na wła­ści­cieli stoły pełne łu­sko­wa­tych ryb i ocie­ka­ją­cej krwią wie­przo­winy.

*

W ostatni wto­rek 1935 roku Ce­cily nie­uf­nie spo­glą­dała na niebo. Miało pa­dać, szare chmury zbie­rały się jak pa­ra­fia­nie na mszę. Stała po ko­lana w cuch­ną­cych od­pa­dach, a przy tym tak kur­czowo wci­skała stopy w klapki, by nie stra­cić rów­no­wagi, że skóra na sta­wach pal­ców zu­peł­nie jej po­bie­lała. Po­wie­trze było wil­gotne, jak to wie­czo­rami w tro­pi­kal­nych Ma­la­jach, dziś jesz­cze bar­dziej, pod na­po­rem groź­nych desz­czo­wych chmur. Bała się, że nie zdąży za­koń­czyć za­da­nia, nim lu­nie. Ko­pała w gó­rach śmieci, prze­gar­nia­jąc li­ście ka­pu­sty, resztki ryb i coś, co aż za do­brze przy­po­mi­nało zwie­rzęce wnętrz­no­ści. Upał ude­rzał w jej noz­drza odo­rem ca­łej tej zgni­li­zny. Stłu­miła tor­sje, prze­klęła swoją mi­sję i już miała się pod­dać, gdy zo­ba­czyła po­szu­ki­wany do­ku­ment – kartka z no­tesu le­żała spo­koj­nie na tor­bie śmieci, przez które do­piero co się przedarła. Była po­pla­miona, ale na­wet nie­po­mięta, le­żała so­bie, jakby cze­kała, aż ktoś ją weź­mie. Ce­cily chwy­ciła ją i lekko strzą­snęła, czego za­raz po­ża­ło­wała, bo pry­snęła so­bie w twarz od­pa­do­wym pły­nem, któ­rym kartka była uwa­lana. Na szczę­ście gry­zmoły, wy­kresy, plamy i li­nie na­kre­ślone ręką jej męża po­zo­stały nie­tknięte.

– Do­bra ro­bota, Ce­cily.

Ten oschły ton ją prze­stra­szył, aż się po­śli­znęła. Kuc­nęła sta­bil­niej, żeby nie wpaść głową w śmieci, co by­łoby od­ra­ża­ją­cym zwień­cze­niem po­szu­ki­wań. Pod­nio­sła się i ob­ró­ciła, trzy­ma­jąc ręce przed sobą, by nie po­pla­mić ubrań.

Fu­ji­wara stał trzy kroki za nią. Dło­nie miał białe i czy­ste, zde­cy­do­wa­nie róż­niące się od dłoni Ce­cily, brą­zo­wych i brud­nych od mo­krych śmieci. Po za­gnie­ce­niach jego lnia­nego gar­ni­turu wi­dać było, że prze­szedł przez mia­sto. Z wy­cią­gnętą ręką po­sta­wił krok w jej stronę, ge­stem wska­zu­jąc kartkę. Spoj­rzała na niego spode łba. Nie tak się uma­wiali, Fu­ji­wara wie­dział, że gdy po­ja­wia się gdzieś znie­nacka, jej się to nie po­doba. Na­ru­szało to rów­no­wagę pie­czo­ło­wi­cie zbu­do­wa­nego cha­rak­ter ich re­la­cji, co z ko­lei na­ru­szało jej rów­no­wagę.

Fu­ji­wara wy­jął jej z ręki kartkę, chwy­ciw­szy nie­uwa­lany róg. Strzą­snął ją, żeby wy­schła na po­wie­trzu. To nie po­dzia­łało, a wręcz od wil­goci kartka wy­glą­dała na jesz­cze brud­niej­szą.

– Scho­waj to, chyba że chcesz, by nas zła­pano – po­wie­działa pi­skli­wie. Pró­bo­wała za­ma­sko­wać ucisk w żo­łądku lo­do­wa­tym to­nem, ale wy­pa­dło to słabo. W gar­dle ro­sła gula fru­stra­cji.

Tam­tego dnia Ce­cily miała pod­rzu­cić zdo­byte in­for­ma­cje do skle­piku Chon­gów. Wsu­wała tam palce mię­dzy uszko­dzoną ścianę a nie­sta­bilną półkę z pod­pa­skami, mu­siała wy­ma­cać małą wnękę i wci­snąć tam co­ty­go­dniową kartkę. Taka skrzynka kon­tak­towa była bar­dzo prze­myślna – niby na wi­doku, bo w jed­nym z naj­czę­ściej od­wie­dza­nych skle­pów w oko­licy, ale męż­czyźni uni­kali tej alejki i tej półki, nie chcąc mieć nic wspól­nego z ukła­dem roz­rod­czym ko­biet, ko­biety na­to­miast wska­ki­wały tam w po­śpie­chu, by nikt ich nie za­uwa­żył. Za­ufana ku­charka Fu­ji­wary w cza­sie za­ku­pów wy­cią­gała ma­te­riały ze skrytki i prze­ka­zy­wała swo­jemu panu. Ro­bili tak od mie­sięcy; on nie miał po­wodu zmie­niać pro­ce­dury.

– Nie po­doba mi się to – syk­nęła Ce­cily. – Ktoś mógłby mnie przy­ła­pać na roz­mo­wie z tobą. – Zer­kała na główną drogę, rów­no­le­głą do za­ułka, w któ­rym stali, zwy­kle bar­dzo ru­chliwą. Mi­nął ich sa­mo­chód, po­tem rik­sza, po­tem ro­wer, ale chyba nikt nie zwró­cił na nich uwagi.

– Ce­cily – szep­nął.

Wiele rze­czy iry­to­wało ją w Fu­ji­wa­rze, lecz naj­bar­dziej chyba to, że on w za­sa­dzie za­wsze mó­wił ci­cho, pod no­sem. Za­sta­na­wiała się, czy ma świa­do­mość, że ci­chy tembr jego głosu sam w so­bie jest agre­sywny, bo lu­dzie mu­szą się sku­pić wy­łącz­nie na tym, by na­chy­lić się i słu­chać.

Od­wró­ciła się od niego, od szla­chet­nego pro­filu, na wi­dok któ­rego za­wsze coś ją ści­skało w żo­łądku. Fu­ji­wara nie był piękny, ale w jego ry­sach były ja­kaś czy­stość i sy­me­tria, na­da­jące mu aurę ary­sto­kraty. Się­gnęła po wąż i sku­piła się na zmy­wa­niu z rąk za­pa­chu ry­bich resz­tek. Gdy zimny stru­mień ude­rzył w jej lewą dłoń, po­czuła prze­szy­wa­jący ból, a z wodą po­pły­nęła krew.

– Ce­cily, ska­le­czy­łaś się.

Przy­su­nął się, by spoj­rzeć na ranę, a wów­czas po­wie­trze wy­peł­niło się mię­to­wym za­pa­chem bry­lan­tyny, przy­po­mi­na­jąc Ce­cily, że Fu­ji­wara ma nad nią wła­dzę.

– Nic ta­kiego, za­dra­pa­nie – od­parła. „Bo ka­za­łeś mi grze­bać w śmie­ciach” – do­dała w my­ślach. Ob­le­kła tylko twarz w spo­kojny uśmiech, w za­sa­dzie uśmie­szek, któ­rym chciała za­ma­sko­wać im­puls, by zła­pać go za rękę, by za­ko­mu­ni­ko­wać, że go pra­gnie. Trwało to już od mie­sięcy. Spo­tkali się kil­ka­krot­nie, a jej za każ­dym ra­zem wszystko prze­wra­cało się w brzu­chu, przez co się czuła głodna i odu­rzona.

– Prze­pra­szam – usły­szała. – Wiem, że nie lu­bisz, jak coś zmie­niamy.

Ce­cily prze­su­nęła dłoń pod stru­mie­niem wody i wzdry­gnęła się, gdy prze­szył ją ból.

– Mu­szę ci po pro­stu coś po­wie­dzieć, nie mo­głem cze­kać.

No i znowu, to roz­koszne ścię­cie krwi w ży­łach. Ni­gdy nie dał jej do zro­zu­mie­nia, że czuje coś po­dob­nego. Wręcz ni­gdy nie dał jej znaku, co w ogóle czuje w od­nie­sie­niu do ko­go­kol­wiek czy cze­go­kol­wiek.

Prawą dło­nią wy­gła­dził kartkę o udo. Ce­cily wy­jęła palce z wody, wy­tarła je o kwie­ci­stą spód­nicę. Krew za­częła już krzep­nąć, czer­wone kro­ple przy­ciem­niły płatki kwiatu na tka­ni­nie, ale plamy pra­wie nie było wi­dać. Naj­ciem­niej pod la­tar­nią.

– Co chcesz mi po­wie­dzieć? – spy­tała. Usły­szała w swoim gło­sie nie­mal bła­ga­nie i nie­na­wi­dziła tego.

– Te liczby się nam przy­da­dzą. – Wpa­try­wał się w kartkę, igno­ru­jąc jej py­ta­nie i ścią­ga­jąc ciemne brwi.

Przy­glą­dała mu się. Na jego czole po­ja­wiła się kro­pelka potu, co było nie­ty­powe, bo za­wsze wy­glą­dał świeżo, jakby się do­piero co wy­ką­pał. Ce­cily miała ochotę wy­su­nąć ję­zyk i zli­zać tę kro­plę, po­czuć pa­lący smak soli.

– Będę mu­siał to za­brać do prze­ana­li­zo­wa­nia – po­wie­dział. Po­nie­waż od­su­nął się od niej, le­d­wie go sły­szała. – Ale wy­gląda to na za­pi­ski two­jego męża o pły­wach w por­cie. Mu­siał umie­ścić swoje ob­ser­wa­cje w więk­szym ra­por­cie i wy­rzu­cić te no­tatki.

Ce­cily kiw­nęła głową, le­d­wie go słu­cha­jąc. Roz­pacz­li­wie usi­ło­wała ode­rwać wzrok od kro­pli potu. Zra­niony pa­lec pul­so­wał ze wstydu.

– No do­brze. Skoro nie za­mie­rzasz mi po­wie­dzieć, co się dzieje, to ja idę. To nie­bez­pieczne tak stać, poza tym mu­szę biec do dzieci. – Od­wró­ciła się, wstrzy­mu­jąc od­dech. Po­wta­rzała so­bie w du­chu, że da radę odejść.

– Cze­kaj! – Fu­ji­wara aż syk­nął. Gdzieś bli­sko gda­kała majna, jakby drwiła z ich im­pasu. – Sły­sza­łem o Niemcu, który jest jed­no­cze­śnie do­bry i zły, i wy­gra nam wojnę z Bry­tyj­czy­kami. – Jego głos wi­bro­wał eks­cy­ta­cją, przez co jesz­cze trud­niej było go usły­szeć.

Ce­cily cof­nęła się i ob­ró­ciła twa­rzą do niego. To było nie­co­dzienne. Ich re­la­cja miała cha­rak­ter trans­ak­cyjny; Fu­ji­wara był jej sze­fem w siatce szpie­gow­skiej. Ona zbie­rała in­for­ma­cje wy­wia­dow­cze, głów­nie wy­kra­da­jąc je od męża, czy to z kar­tek w jego ko­szu, czy z pod­słu­cha­nych roz­mów. Gor­don był ni­czego nie­podej­rze­wa­ją­cym kie­row­ni­kiem śred­niego szcze­bla ad­mi­ni­stra­cji bry­tyj­skiej w wy­dziale ro­bót pu­blicz­nych, sku­pia­ją­cym się na geo­lo­gii i go­spo­darce grun­tami. Nie ko­chał tej pracy, ale że ty­tuł „kie­row­nik wy­działu grun­tów” da­wał mu wy­star­cza­jący sza­cu­nek wśród zna­jo­mych, to­le­ro­wał ją. Fu­ji­wara prze­ka­zy­wał zdo­by­cze Ce­cily prze­ło­żo­nym, małe ka­wałki za­wi­łych puz­zli, które Ja­poń­czycy pró­bo­wali po­skła­dać, by po­ko­nać Bry­tyj­czy­ków obec­nych w Ma­la­jach od po­nad stu lat. Od Fu­ji­wary rzadko do­sta­wała ja­kieś in­for­ma­cje; wszystko, co wie­działa, mu­siała wy­wnio­sko­wać z peł­nych za­kłó­ceń ko­mu­ni­ka­tów ra­dio­wych o po­czy­na­niach Niem­ców i Ja­poń­czy­ków w miej­scach tak od­le­głych, że wy­da­wały się nie­praw­dziwe. Cza­sami, wie­czo­rem, gdy czuła się za­gu­biona, za­sta­na­wiała się, czy Ma­laje kie­dy­kol­wiek zo­staną wy­zwo­lone. Miała na­dzieję, że tak.

– Czy nie każdy jest jed­no­cze­śnie do­bry i zły? – spy­tała. – Po co do­kła­dać za­ga­dek?

– Ce­cily... – Ką­ciki ust Fu­ji­wary po­wę­dro­wały w górę. – To wła­śnie naj­bar­dziej w to­bie lu­bię. Ja je­stem ma­rzy­cie­lem, a ty za­wsze je­steś prak­tyczna.

Za­lała ją fala go­rąca, po­czuła, jak czer­wie­nią się ko­niuszki jej uszu. Chyba jesz­cze ni­gdy nie po­wie­dział jej kom­ple­mentu tak wprost. „Lu­bię”. Po­wie­dział: „naj­bar­dziej w to­bie lu­bię”. Przy­gła­dziła nie­sforne pa­smo wło­sów i miała na­dzieję, że on uzna jej ru­mie­niec za re­ak­cję na wie­czorny skwar.

– Po­win­naś wie­dzieć... Chcę, że­byś wie­działa... Bę­dzie so­jusz... po­mię­dzy Niem­cami, Wło­chami i Ja­po­nią, po­tężny so­jusz. Wła­śnie on nada kształt przy­szło­ści. 

Mó­wił gło­sem prze­ję­tym, skrzą­cym się ener­gią. Ce­cily też to po­czuła. Od sa­mego po­czątku roz­ma­wiała z Fu­ji­warą o świe­cie, w któ­rym Azjaci sta­no­wią o swo­jej przy­szło­ści, świe­cie, w któ­rym o sta­tu­sie spo­łecz­nym nie de­cy­duje, ile stopni po­kre­wień­stwa dzieli daną osobę od bia­łego czło­wieka. Dzięki ta­kiemu so­ju­szowi – Niem­ców z Wło­chami i Ja­po­nią, któ­rej przy­wódcy po­przy­się­gli uwol­nić Azję od bry­tyj­skiej plagi – to wszystko sta­wało się rze­czy­wi­ście moż­liwe. Wy­pu­ściła po­wie­trze, choć na­wet nie za­uwa­żyła, że wstrzy­mała od­dech. Fu­ji­wara wy­po­wie­dział tak nie­wiele słów, a jed­nak pchnął ją do czynu, jakby od zmiany dzie­liła ją jedna fala, a ona ob­ser­wo­wała z brzegu jej nad­cią­ga­jący grzbiet. I może na ra­zie to wy­star­czało.

*

Fu­ji­wara po­ja­wił się w ży­ciu Ce­cily w po­rze mon­su­no­wej 1934 roku, wtar­gnął jak po­ry­wi­sty wiatr tro­pi­kal­nych burz, który sma­gał drzewa i rzu­cał wszyst­kim z miej­sca na miej­sce. Ty­dzień przed Bo­żym Na­ro­dze­niem. W po­wie­trzu czuło się za­po­wiedź no­wego roku, wie­czo­rów wy­peł­nio­nych przy­ję­ciami ce­le­bru­ją­cymi ko­niec sta­rego. Tego dnia było chłodno, bo całe po­po­łu­dnie sza­lała bu­rza, więc Ce­cily w końcu od­czuła ulgę; wie­działa, że nie prze­poci ele­ganc­kiej su­kienki. Po raz pierw­szy w ży­ciu za­pro­szono ich do domu mi­ni­stra-re­zy­denta, by świę­to­wać mia­no­wa­nie za­stępcy bry­tyj­skiego przed­sta­wi­ciela w Bin­tangu. Gor­don wcze­śniej trzy razy ka­zał się jej prze­brać, nim wresz­cie wska­zał kre­mową su­kienkę z ja­sno­ró­żo­wym pa­skiem po bo­kach, ani zbyt ob­ci­słą, ani zbyt luźną, jego zda­niem i od­po­wied­nią, i sto­sow­nie skromną.

Wie­lo­letni mi­ni­ster-re­zy­dent, po­sępny Frank Le­wi­sham, od­po­wia­dał głów­nie za utrzy­ma­nie spo­koju i do­pil­no­wa­nie, by Bin­tang do­star­czył usta­lone ilo­ści kau­czuku i rudy cynku. Ce­cily przy­glą­dała się no­wemu za­stępcy – chudy, głup­ko­waty z wy­glądu Wil­liam Om­ma­ney miał chyba naj­bar­dziej spę­kane wargi, ja­kie w ży­ciu wi­działa. Pew­nie dla­tego, że w ner­wach je ob­li­zy­wał. Gor­don cie­szył się z tej no­mi­na­cji. Był lo­ja­li­stą i zwo­len­ni­kiem Bry­tyj­czy­ków. W jego od­czu­ciu mia­no­wa­nie Om­ma­neya ozna­czało, że Ku­ala Lum­pur – mia­sto, które wchło­nęło ich Bin­tang – miało się stać, po­dob­nie jak po­bli­skie wy­spy Sin­ga­pur i Pi­nang, jedną z głów­nych sie­dzib ad­mi­ni­stra­cji w Ma­la­jach Bry­tyj­skich.

– Ko­rona wresz­cie do­strze­gła nasz cały po­ten­cjał! – krzyk­nął do żony na wieść o tych zmia­nach.

Na przy­ję­cie przy­były tłumy lu­dzi, po­wie­trze wy­peł­niał ro­snący gwar roz­mów, w któ­rym od czasu do czasu nio­sły się pi­ski Bry­ty­jek od­bi­ja­jące się od czy­stych bia­łych ścian. Re­zy­den­cja była im­po­nu­jącą bu­dowlą, sto­jącą po­środku gład­kiego, wy­strzy­żo­nego traw­nika z buj­nymi pte­ro­kar­pu­sami, któ­rych li­ście trze­po­tały na mon­su­no­wym wie­trze. Głos Bil­lie Ho­li­day pły­nął z gra­mo­fonu na wy­pie­lę­gno­wany traw­nik, wie­czór wy­da­wał się ospały, otu­lony po­de­szczową mgłą. Ce­cily od­kryła ze zdzi­wie­niem, że de­li­kat­nie prze­stę­puje z nogi na nogę, pra­wie jakby tań­czyła, po raz pierw­szy w ży­ciu. Dziwne. Za­wsze uwa­żała ta­niec za roz­rywkę dla ład­niej­szych dziew­cząt. Zwy­kłe ko­biety jak ona nie miały do­stępu do roz­ry­wek za­re­zer­wo­wa­nych dla pięk­no­ści.

W wi­rze pre­zen­ta­cji i nie­po­trzeb­nych uści­sków dłoni Ce­cily po raz pierw­szy spo­tkała Fu­ji­warę. Z tym że wów­czas na­zy­wał się ina­czej. Mó­wił z bry­tyj­skim ak­cen­tem, choć, jak póź­niej się do­wie­działa, an­giel­ski nie był jego ję­zy­kiem oj­czy­stym.

– Bin­gley Chan – przed­sta­wił się, wy­po­wia­da­jąc „-ley” tak twardo, że aż ści­snęło mu się gar­dło. Wy­cią­gnął rękę na po­wi­ta­nie, a ktoś do­dał, że jest on han­dlow­cem z Hong­kongu spe­cja­li­zu­ją­cym się w ob­ro­cie to­wa­rami orien­tal­nymi.

Ce­cily mu się przyj­rzała, temu Azja­cie, który naj­wy­raź­niej cie­szył się za­ska­ku­ją­cym sza­cun­kiem Bry­tyj­czy­ków. Nie miał krą­głych ry­sów, które na­uczyła się roz­po­zna­wać u lu­dzi z po­łu­dnio­wych Chin ścią­ga­nych do Ma­la­jów przez Bry­tyj­czy­ków, żeby pra­co­wali w ko­pal­niach. Ale też nie po­znała wielu Azja­tów poza Ma­laj­czy­kami.

– Pa­nie Chan, pro­wa­dzi pan ja­kieś in­te­resy z Niem­cami czy też ogra­ni­cza się pan ści­śle do Ko­rony i na­szego kraju? – spy­tał Gor­don, na­dy­ma­jąc klatkę pier­siową i si­ląc się na ak­cent, który jego zda­niem brzmiał wy­twor­nie. Ce­cily mało się nie skrzy­wiła.

– Niem­com z pew­no­ścią nie­po­trzebni są han­dlowcy sprze­da­jący przy­prawy i dy­wa­niki – od­rzekł Bin­gley Chan pro­tek­cjo­nal­nym to­nem, pod­no­sząc jedną brew.

– Cho­lerni Niemcy! – krzyk­nął ktoś i wszy­scy pa­no­wie do­koła ryk­nęli jak to męż­czyźni, ra­czej w ra­mach mę­skiej so­li­dar­no­ści niż dla­tego, że zro­zu­mieli żart. Bin­gley Chan wy­giął wargi w na­mia­stce uśmie­chu. Ce­cily za­uwa­żyła jed­nak, że – po­dob­nie jak ona – nie ro­ze­śmiał się.

*

Po przy­ję­ciu u re­zy­denta Bin­gley za­czął wpa­dać do domu Al­can­ta­rów w go­dzi­nach wie­czor­nych, gdy dzieci były już w łóż­kach. Gor­don – urze­czony po­my­słem, że usto­sun­ko­wany Bry­tyj­czyk, choćby i azja­tyc­kiego po­cho­dze­nia, chce na­le­żeć do ich kręgu to­wa­rzy­skiego – przyj­mo­wał go z za­chwy­tem, upa­ja­jąc się pod­nie­sio­nym w swoim mnie­ma­niu sta­tu­sem. Pa­no­wie roz­sia­dali się przed do­mem na rat­ta­no­wych fo­te­lach z po­du­chami. Po­pi­jali brą­zową whi­sky przy­nie­sioną przez Bin­gleya, ko­ły­sząc szklan­kami, Gor­don za­chwy­cał się ja­ko­ścią trunku, Bin­gley za­prze­czał za­py­tany, czy na­był al­ko­hol na czar­nym rynku. Mi­jała go­dzina, dwie, trzy, pa­no­wie śmiali się na całe gar­dło, z ni­czego, a Ce­cily, uśmie­cha­jąc się z po­bła­ża­niem, dzier­żyła swoją pierw­szą i je­dyną szklankę.

Wkrótce na­de­szły noce, gdy Gor­don przy­sy­piał na fo­telu, pal­cami wciąż ści­ska­jąc szklankę, z udami roz­wa­lo­nymi na rat­ta­no­wym fo­telu, z twa­rzą zwiot­czałą w al­ko­ho­lo­wym śnie. Z po­czątku Ce­cily była za­kło­po­tana, tłu­ma­czyła męża: „Och, miał w pracy ciężki dzień” – mó­wiła, prze­pra­sza­jąc Bin­gleya, który mógłby się po­czuć ura­żony, i od­pro­wa­dzała go do drzwi. Ale po trzech wie­czo­rach ho­lo­wa­nia męża do łóżka w po­je­dynkę, przy­jęła od Bin­gleya pro­po­zy­cję po­mocy. I tak to się za­częło: co wie­czór we dwoje cią­gnęli Gor­dona, cza­sami de­li­kat­nie za ra­miona, cza­sami bru­tal­nie za ręce, do sy­pialni, rzu­cali go na po­sła­nie w ubra­niu, chi­cho­cząc jak dzieci z jego chra­pa­nia. Przy­ja­ciel­sko, nic poza tym, mó­wiła so­bie. Miły dżen­tel­men po­maga jej za­ta­skać męża do łóżka po uro­czym wie­czo­rze.

Wszystko się jed­nak zmie­nia, ta re­la­cja też. Bin­gley już nie wy­cho­dził od razu po za­cią­gnię­ciu Gor­dona do łóżka. Z po­czątku zo­sta­wał ot, na kilka mi­nut przy drzwiach, roz­ma­wiali o tym, co się dzieje w oko­licy, wzno­sze­niem oczu do nieba kwi­tu­jąc wy­czyny pani Ca­rvalho, wścib­skiej są­siadki zza płotu, albo uty­ski­wali zgod­nie na wil­got­ność po­wie­trza, która nie od­pusz­czała na­wet nocą. Bar­dzo szybko ba­nalne kon­wer­sa­cje prze­szły w wy­zna­nia, do któ­rych Bin­gley mu­siał usiąść i słu­chać.

Ce­cily czuła co­raz więk­sze roz­cza­ro­wa­nie Bry­tyj­czy­kami, ina­czej niż jej matka i mąż, da­rzący ich sza­cun­kiem. Im była star­sza, tym wy­raź­niej wi­działa sła­bo­ści i li­chość bia­łych lu­dzi do­koła – trze­cich czy czwar­tych sy­nów bez prawa do ma­jątku, sła­bych żoł­nie­rzy, al­ko­ho­li­ków, któ­rych po­zbyła się ro­dzina czy re­gi­ment, więc zo­stali wy­słani w od­le­głe miej­sca ta­kie jak Pół­wy­sep Ma­laj­ski, aby od­zy­skać odro­binę god­no­ści dla rodu. A tu­taj, cuch­nący w swo­ich nie­od­po­wied­nich do kli­matu weł­nia­nych gar­ni­tu­rach, pa­ra­do­wali w au­rze nie­uza­sad­nio­nej – jej zda­niem – wyż­szo­ści, aż do­strze­gli wy­jąt­kowo kształtne miej­scowe piersi, na któ­rych wi­dok roz­ja­śniały się ich wod­ni­ste oczy.

Ści­skało ją ze wstydu, gdy Bry­tyjki uni­kały jej w skle­pie albo ile­kroć jej mąż wra­cał do domu prze­jęty dro­biną uzna­nia bia­łego ko­legi, który nie pa­mię­tał na­wet jego na­zwi­ska.

Chwi­lami ga­sła w niej na­dzieja na lep­szą przy­szłość jej dzieci. Na przy­kład tego dnia, gdy sze­ścio­let­nia Ju­jube wró­ciła ze szkoły pod­eks­cy­to­wana, z za­ru­mie­nio­nymi po­licz­kami, wcią­gnęła so­bie bra­ciszka na ko­lana i za­częła wrzesz­czeć PRY­MI­TYWNY do jego ucha, aż Abel się roz­pła­kał, a jego szare oczy za­lśniły jak po­wierzch­nia ba­gna.

– Ju­jube! – krzyk­nęła Ce­cily obu­rzona. – Skąd znasz to słowo?! – Sły­sząc tak brzyd­kie wy­ra­że­nie z dzie­cię­cych ust, prze­żyła głę­boki szok.

– Na­uczy­ciele w szkole tak o nas mó­wią! I że dla­tego mu­sieli prze­pły­nąć taki ka­wał drogi, żeby nam po­móc! I dla­tego mu­simy cho­dzić do ko­ścioła, żeby bóg zo­ba­czył, że je­ste­śmy... na­wró­ceni! 

Ju­jube za­wo­dziła, krzy­wiąc twarz z wy­siłku, by po­wtó­rzyć wszystko, czego się do­wie­działa. Ce­cily się wzdry­gnęła, ale poza uci­sza­niem Ju­jube i po­cie­sza­niem sko­ło­wa­nego Abla nie wie­działa, jak wy­ja­śnić córce, że na­wet je­śli so­bie wmó­wią, że są pra­wie jak biali, na­wet je­śli będą się kur­czowo trzy­mali klek­sów eu­ro­pej­sko­ści w swo­ich ży­łach, to nie zna­czy nic.

Gor­don i matka Ce­cily mieli za­wsze na­dzieję, że biel w ich krwi prze­waży nad brą­zem skóry, że je­śli za­cze­kają i będą cier­pli­wie słu­żyć bry­tyj­skim pa­nom, biali lu­dzie do­strzegą ich – mocno roz­cień­czony – eu­ro­pej­ski ro­do­wód. Że zo­staną wy­nie­sieni po­nad Ma­laj­czy­ków in­nych ras. Ale choćby nie wia­domo jak szo­ro­wali swoją skórę, by od­sło­nić ja­śniej­sze war­stwy, choćby nie wia­domo jak ar­ty­ku­ło­wali sa­mo­gło­ski ję­zyka an­giel­skiego, choćby nie wia­domo jak gło­śno wy­po­wia­dali swoje na­zwi­sko, choćby nie wia­domo jak sta­rali się być ucy­wi­li­zo­wani, w oczach bia­łych im­pe­ria­li­stów po­zo­sta­wali kimś gor­szym.

Bin­gley też się jej zwie­rzał. Po­wie­dział ci­chym zre­zy­gno­wa­nym gło­sem o upo­ko­rze­niach, któ­rych za­zna­wał od Bry­tyj­czy­ków – jak go prze­zy­wali, jak szy­dzili z jego oczu. Po­wie­dział jej o swoim synu, który zmarł kilka ty­go­dni po na­ro­dzi­nach, o związku, swoim związku, który nie prze­trwał tego bólu. Prze­łknął ślinę i nie miał siły już mó­wić da­lej. Długo po tym, jak wszystko się wy­da­rzyło, zdała so­bie sprawę, że wła­śnie w tam­tym mo­men­cie wszelki jej opór zo­stał prze­ła­many. Miała wra­że­nie, że mi­mo­wol­nie się przed nią ob­na­żył w swoim po­ra­nie­niu, i tą jedną in­tymną chwilą sła­bo­ści prze­ko­nał ją do współ­pracy.

Po la­tach Ce­cily spró­buje so­bie przy­po­mnieć szcze­góły tego wie­czoru, gdy zdra­dził jej swoją toż­sa­mość. Czy bzy­czały wów­czas mo­skity? Księ­życ był w pełni czy w no­wiu? Było cie­pło czy chłodno? Nie mo­gła so­bie przy­po­mnieć. Wie­działa tylko, że mu­siał uznać, że do­sta­tecz­nie ją już uro­bił, od­sło­nił wraż­liwe war­stwy, przy­go­to­wał ją. Gdy jej mąż spał w mał­żeń­skim łożu, Bin­gley po­wie­dział, że na­zywa się Fu­ji­wara. Jego ak­cent się zmie­nił, mó­wił te­raz po an­giel­sku z ak­cen­tem ja­poń­skim, i wy­ja­wił jej, że tak na­prawdę jest ja­poń­skim woj­sko­wym, że ma­rzy mu się Azja dla Azja­tów, świat, w któ­rym biały czło­wiek nie za­wsze wy­grywa.

Pa­mię­tała tylko, że po tym wy­zna­niu ze wstrzy­ma­nym od­de­chem słu­chała jak urze­czona o ide­ałach Fu­ji­wary, lo­gicz­nych i ro­man­tycz­nych jed­no­cze­śnie. Opo­wia­dał jej o świe­cie, w któ­rym lu­dzie o ich wy­glą­dzie nie są już pod­da­nymi im­pe­rium, o Azji, która dba o swo­ich i jest rzą­dzona przez swo­ich, o spo­łe­czeń­stwie, które li­kwi­duje struk­tury bia­łych lu­dzi – choć jej od za­wsze mó­wiono, że li­czą się tylko one, a ona nie czuła się w nich do­brze. Po­ta­jemne wie­czory trwały, aż Ce­cily stwier­dziła, że ona też so­bie wy­obraża świat ode­brany Bry­tyj­czy­kom, przy­szłość, w któ­rej ona, jej dzieci, po­tem wnuki mogą być kimś wię­cej niż igno­ro­wa­nym, nie­waż­nym do­dat­kiem.

Roz­dział trzeci

ABEL

OBÓZ PRACY KAN­CHA­NA­BURI NA GRA­NICY BIR­MAŃ­SKO-TAJ­LANDZ­KIEJ16 SIERP­NIA 1945 ROKUMA­LAJE POD OKU­PA­CJĄ JA­POŃ­SKĄ

Abel ock­nął się w kur­niku, w gło­wie dzwo­niło mu od chro­botu łap drep­czą­cych do­koła. Jedna z kur, brą­zowa z bia­łymi pió­rami na brzu­chu, za­trzy­mała się nad jego no­sem, by się mu przyj­rzeć. Zmu­sił się do spo­koju – nie chciał, by go dziob­nęła. Gdy ku­rze znu­dziła się in­spek­cja, ode­szła po­woli, a Abel usiadł, by po­ma­cać twarz, która była po­kryta za­schniętą krwią. Ro­zej­rzał się. Siatka kur­nika two­rzyła za­grodę o wy­mia­rach dwa i pół na dwa i pół me­tra i wy­soką na pół­tora. W kur­niku były cztery ptaki: tamta brą­zowa kura, dwie białe dzio­biące się na­wza­jem i ko­gut, który le­żał na boku. Umie­ra­jący, są­dząc po odo­rze.

Cho­ciaż prze­by­wał w obo­zie pracy już od pół roku, w kur­niku zna­lazł się po raz pierw­szy. Uświa­do­mił so­bie, że nie zdoła sta­nąć. Dźwi­gnął się do po­zy­cji kucz­nej. Gdy ugięte ko­lana do­tknęły klatki pier­sio­wej, po­czuł pa­lący ból brzu­cha. Po­ło­żył się na ziemi, pod­niósł po­dartą brą­zową ko­szulę, by spraw­dzić, co się dzieje, i zo­ba­czył siatkę fio­le­towo-nie­bie­skich si­nia­ków prze­ci­na­ją­cych się z ja­śniej­szymi ró­żowo-żółto-zie­lo­nymi. W ustach miał su­cho, ję­zyk mu spuchł, jakby był na­szpi­ko­wany drza­zgami. Pró­bo­wał od­chrząk­nąć, żeby od­zy­skać głos, i usły­szał ci­che chry­pie­nie. Brą­zowa kura od­wró­ciła się, by raz jesz­cze przyj­rzeć mu się gniew­nym wzro­kiem.

*

O li­nii ko­le­jo­wej Abel usły­szał po raz pierw­szy w przed­dzień swo­ich pięt­na­stych uro­dzin. Pięt­na­ste uro­dziny miał pięt­na­stego lu­tego, co wy­da­wało mu się wy­jąt­kowo do­nio­słe, cho­ciaż w związku z wojną nie miał szans za bar­dzo świę­to­wać. Wra­cał ze sklepu – jego ko­lega Yao Chun, który tam pra­co­wał, dał mu pa­pie­rosa i stary pla­kat re­kla­mowy lucky strike’ów przed­sta­wia­jący pa­lącą dziew­czynę. Pusz­cza­jąc oko, zwi­nął pla­kat i po­wie­dział: „Zrób z niego uży­tek, przy­ja­cielu”, a Abel skrzy­wił się za­kło­po­tany. Wziął jed­nak pre­zent. Zdję­cia ład­nych dziew­cząt trudno było zna­leźć. Kiedy szedł do domu, wcią­ga­jąc smo­li­sty dym, roz­my­ślał, co to zna­czy mieć pięt­na­ście lat. Na przy­kład to, że za rok bę­dzie mógł się za­cią­gnąć i wy­gnać Ja­poń­czy­ków tam, skąd przy­szli.

Mar­twiło Abla, że jego oj­ciec, kie­dyś kor­pu­lentny, z każ­dym dniem staje się co­raz chud­szy i bled­szy, na rę­kach ma co­raz wię­cej cięć od blach, bo mu­siał pra­co­wać w fa­bryce. Mar­twiło Abla jesz­cze bar­dziej, gdy wi­dział, jak zmarszczka mię­dzy brwiami matki po­głę­bia się na wi­dok co­raz mniej­szych przy­dzia­łów żyw­no­ści przy­no­szo­nych przez ojca po pracy. Le­d­wie ty­dzień temu oj­ciec stał przez cztery go­dziny w ko­lejce i do­stał tylko torbę krwa­wych resz­tek, które oka­zały się by­czymi ją­drami. Gdy oj­ciec z za­wsty­dze­niem wy­znał matce, co jest w tor­bie, Abel uznał, że to ko­miczne, i do­stał na­padu re­cho­tli­wego śmie­chu. „By­cze ją­dra, by­cze ją­dra!” – wo­łał. Na­wet po­ważna Ju­jube po­zwo­liła so­bie na de­li­katny uśmiech. Matka jed­nak, za­miast do­łą­czyć do uba­wio­nej ro­dziny, krzyk­nęła „MAM DOŚĆ!”. Abel pa­mię­tał, że matce drżała dolna warga, a po­tem gwał­tow­nym kro­kiem wy­szła do nie­wiel­kiego po­koju, który dzie­liła z oj­cem, i przez resztę wie­czoru już nie chciała wyjść. Tam­tego dnia ro­dzina zja­dła na ko­la­cję go­to­wane by­cze ją­dra w so­sie so­jo­wym, uda­jąc, że nie sły­szy stłu­mio­nych szlo­chów matki do­bie­ga­ją­cych z po­koju. Abel jesz­cze dziś czuł gu­mo­wa­tość tego da­nia.

– Ej, ty! – ryk­nął tu­balny głos, prze­ry­wa­jąc mu uro­dzi­nowy spa­cer. Abel ze zdu­mie­niem stwier­dził, że woła go brat Luke. Przed przy­by­ciem Ja­poń­czy­ków brat Luke uczył hi­sto­rii. Z wy­jąt­kiem księży, do któ­rych się mó­wiło per oj­ciec, miesz­ka­jący tu bry­tyj­scy mi­sjo­na­rze nada­wali so­bie za­szczytny ty­tuł brata, co su­ge­ro­wało i bra­ter­stwo z in­nymi bia­łymi Bry­tyj­czy­kami, i zwierzch­nic­two wo­bec lu­dzi o brą­zo­wym ko­lo­rze skóry. Brat Luke, je­zu­ita, przy­pły­nął do Ma­la­jów jako na­uczy­ciel i po­mógł w za­ło­że­niu Szkoły dla Chłop­ców im. św. Jó­zefa, do któ­rej cho­dził Abel. Był wy­ma­ga­ją­cym na­uczy­cie­lem, co nie po­do­bało się Ablowi, który był strasz­nym uczniem.

– Chłop­cze, wy­mień trzy wy­na­lazki z okresu re­wo­lu­cji prze­my­sło­wej! – krzyk­nął raz brat Luke do Abla. Na bo­ko­bro­dach per­lił mu się pot. Do każ­dego ucznia zwra­cał się „chłop­cze”, dzięki czemu nie mu­siał się za­sta­na­wiać, jak się wy­ma­wia ich imiona.

– Sil­nik pa­rowy. Od­ziar­niarka ba­wełny – wy­rzu­cił z sie­bie Abel i za­milkł. Za­ci­snął po­wieki, by zna­leźć w pa­mięci trzeci wy­na­la­zek, ale na próżno. Wie­dząc, co te­raz na­stąpi, wy­cią­gnął rękę, szy­ku­jąc się na pie­kący ból. Od­wró­cił głowę, gdy drew­niana li­nijka brata Luke’a ze­tknęła się z naj­wraż­liw­szą czę­ścią jego dłoni.

Ale brat Luke, który stał przed Ablem w przed­dzień jego pięt­na­stych uro­dzin, był cie­niem krzep­kiego, czer­wo­no­li­cego na­uczy­ciela o wiel­kich krą­głych ra­mio­nach. Ta wer­sja brata Luke’a była wy­chu­dzona, miała za­pad­nięte po­liczki, a jedno oko mniej­sze, opuch­nięte.

– Chłop­cze, po­zwo­lisz? – Nie­które rze­czy się nie zmie­niają, po­my­ślał Abel. Brat Luke da­lej nie znał jego imie­nia.

– Tak, bra­cie Luke’u? – Abel trzy­mał pa­pie­rosa przy boku, sta­ra­jąc się go ukryć.

– Po­zwo­lisz, chłop­cze? – Wska­zał pa­smo dymu, któ­rego Abel ukryć nie zdo­łał. Zre­zy­gno­wany chło­pak po­dał na­uczy­cie­lowi uro­dzi­no­wego pa­pie­rosa.

Brat Luke za­cią­gnął się głę­boko, a jego po­liczki jesz­cze bar­dziej się przy tym za­pa­dły.

– Jak do­brze, chłop­cze. – Usiadł na kra­węż­niku i nie od­da­wał pa­pie­rosa. – Spo­cznij tu ze mną.

– Miło pana wi­dzieć... – po­wie­dział Abel ner­wowo. Prze­żył szok na wi­dok brata Luke’a. Za­kła­dał, że jak więk­szość bry­tyj­skich urzęd­ni­ków i mi­sjo­na­rzy on też zo­stał aresz­to­wany, kiedy przy­byli Ja­poń­czycy, i osa­dzony w wię­zie­niu Changi na po­łu­dniu kraju.

– Wy­pu­ścili pana? – spy­tał.

Igno­ru­jąc py­ta­nie, brat Luke osło­nił zdrowe oko przed słoń­cem, które lało ża­rem pro­sto na niego.

– Sły­sza­łeś o ko­lei bir­mań­skiej?

Abel po­krę­cił głową.

– Zwol­nili pana? – na­ci­skał.

– Oj, ty za­wsze się strasz­nie uczy­łeś. To ko­lej, którą bu­dują Ja­poń­czycy. Do trans­portu za­opa­trze­nia.

Abel ścią­gnął brwi, pa­trząc na na­uczy­ciela, i za­sta­na­wiał się, co ta ko­lej ma z nim wspól­nego. Iry­to­wało go, że nie do­staje od­po­wie­dzi na swoje py­ta­nia.

– Słu­chaj, chłop­cze... chcesz po­móc swo­jej ro­dzi­nie? Oni szu­kają ro­bot­ni­ków, ku­li­sów. Ła­twa praca, do­bra płaca, i na­wet ci za­pew­nią miesz­ka­nie.

Yao Chun i inni ko­le­dzy Abla sły­szeli o lu­dziach, któ­rzy po­ja­wiają się w oko­licy i wer­bują mło­dzień­ców do pracy dla Ja­poń­czy­ków, obie­cu­jąc ła­twy za­ro­bek. Kilku ich zna­jo­mych przy­jęło na­wet taką pro­po­zy­cję, spa­ko­wali mi­zerny do­by­tek do wa­li­zek i wsko­czyli na pakę cię­ża­rówki ja­dą­cej w ich mnie­ma­niu do do­brej pracy. Ni­gdy nie wró­cili.

Ni­gdy jed­nak Abel nie sły­szał o bry­tyj­skim re­kru­te­rze. Naj­czę­ściej byli to miej­scowi, któ­rzy szu­kali przy­działu je­dze­nia, by na­kar­mić ro­dziny. Abel od­su­nął się od brata Luke’a i usi­ło­wał wstać.

– Do­kąd idziesz? – Na­uczy­ciel wy­cią­gnął rękę, tę bez pa­pie­rosa, i z za­ska­ku­jącą siłą chwy­cił Abla za prawe ra­mię.

– Mu­szę iść, pro­szę pana. Mama bę­dzie się mar­twić.

– Chłop­cze, chodź ze mną, zrób to dla mnie. – Abel za­uwa­żył, że ze­wnętrzny ką­cik zdro­wego oka na­uczy­ciela za­czyna nie­kon­tro­lo­wa­nie drgać. – Mu­sisz pójść.

– Nie, pro­szę pana, mu­szę iść do domu. – Abel wy­krę­cił się z uchwytu brata Luke’a i wstał tak szybko, że mało się nie po­tknął.

– Wsa­dzą mnie z po­wro­tem do wię­zie­nia, chłop­cze. Bła­gam. – Ze zdro­wego oka pły­nęły te­raz łzy, po­ja­wiła się w nim tak mroczna de­spe­ra­cja, że Abel mu­siał od­wró­cić wzrok.

Po­biegł do domu, zo­sta­wia­jąc na kra­węż­niku brata Luke’a jak kupę nie­szczę­ścia.

*

Przy­szli po niego na­stęp­nego dnia, pięt­na­stego, do­kład­nie w jego uro­dziny. Mama zmierz­wiła mu rano włosy i obie­cała nie­spo­dziankę. Wie­dział, że to nie bę­dzie bóg wie co, bo w obec­nych cza­sach nie było ta­kiej moż­li­wo­ści, ale miał na­dzieję na coś słod­kiego. Mama na­wet z mi­zer­nych ra­cji umiała coś wy­cza­ro­wać.

My­ślał też o te­lur mata ker­bau, jaj­kach sa­dzo­nych o do­sko­nale żół­tym żółtku, jak naj­głęb­sza część by­czego oka. Tam­tego ranka, gdy znowu po­szedł do sklepu, jego wła­ści­ciel, a oj­ciec Yao Chuna, dał mu za darmo pięć do­sko­nale brą­zo­wych ja­jek.

– Ale wujku, nas nie stać... – za­opo­no­wał Abel.

– Weź je, masz uro­dziny. To od na­szych kur.

Abel już so­bie wy­obra­żał smak chru­pią­cych brą­zo­wych kra­wę­dzi sma­żo­nych ja­jek, gdy usły­szał krzyk:

– Tam jest!

Od­wró­ciw­szy się, znowu uj­rzał brata Luke’a, który wy­glą­dał jesz­cze go­rzej niż po­przed­niego dnia. Zdro­wym ra­mie­niem wska­zy­wał Abla. Dru­gie ra­mię, lewe, zwi­sało bez­wład­nie u boku, wy­krzy­wione pod dziw­nym ką­tem. Na dol­nej po­wiece zdro­wego oka na­uczy­ciel miał te­raz za­schniętą krew. Dru­gie oko było tak spuch­nięte, że pew­nie nic przez nie nie wi­dział. Nie­wąt­pli­wie znowu zo­stał po­bity.

– Bra­cie Luke’u! – za­wo­łał Abel.

– Chłop­cze!

Za­nim zdą­żył za­re­ago­wać, sta­nęło przy nim dwóch ja­poń­skich żoł­nie­rzy w zie­lo­nych mun­du­rach po­lo­wych. Je­den był kilka cen­ty­me­trów niż­szy od Abla, przy­sa­dzi­sty, drugi z ko­lei wy­jąt­kowo wy­soki i ku­lał. Wy­glą­dali jak ka­ry­ka­tury wy­ki­daj­łów z ko­mik­sów, które Abel kie­dyś czy­tał.

– Idziesz z nami! – oznaj­mił wyż­szy. Niż­szy szarp­nął Abla za ra­mię. Chło­pak mocno ści­snął torbę z pię­cioma jaj­kami, nie chciał ich od­dać.