Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Długo wyczekiwana powieść pierwszej laureatki Nagrody Conrada
Rozrzucone — fabuła tej międzypokoleniowej i wielogłosowej powieści rozgrywa się w XX i XXI wieku na terenie trzech krajów. To rodzinna historia, w której tajemnica przeplata się z rozpracowywaniem polskich kompleksów.
Marię wojenna zawierucha rzuciła do Alzacji, gdzie wraz z mężem Francuzem prowadzi restaurację, starając się zapomnieć o przeszłości i zapuścić korzenie na nowej ziemi. Jednak los skonfrontuje ją z wieloma wyzwaniami.
Przez cały okres PRL-u Maria odwiedza swoje ciotki na Podkarpaciu. Zaprasza krewnych do Francji, próbując mimo skomplikowanych relacji utrzymać kontakt z rodziną i zachować tożsamość.
Kim naprawdę jest Maria? Czym są granice dla niej i dla kolejnych kobiet w rodzinie, czy da się je przekroczyć? „I co to jest właściwie ta ojczyzna?”
Najnowsza powieść Liliany Hermetz intryguje zarówno formą, jak i językiem. Każda z bohaterek dźwiga swoją tajemnicę i mówi w niepowtarzalny sposób: polszczyzna miesza się z językami ukraińskim, francuskim i alzackim, a kompleksy ubogich krewnych ze Wschodu — z bólem wykorzenienia i samotnością emigracyjnego życia.
Od biednej podkarpackiej wsi po współczesną Warszawę i pracę w polsko-francuskiej korporacji — ponad pół wieku historii Europy, od drugiej wojny światowej, odbija się w losach kilku zwykłych, a zarazem wyjątkowych kobiet. Liliana Hermetz nie pozwala o nich zapomnieć.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 353
CZĘŚĆ I
1.
Granice
Senycha szła wolnym, posuwistym krokiem kulawego artylerzysty i była coraz bliżej łóżka, ale dojść nie mogła. Chuda i w czarnym odzieniu, dokładnie taka jak w trumnie, tylko zgubiła gdzieś różaniec. Pewnie dlatego, że ręce musiała wyprostować do marszu.
Szła, powłócząc nogą, w którą wdała się gangrena, i ona to właśnie Senychę zabiła. Wczoraj ją pochowali. W łóżku spała Zofia z małą córeczką Rozalką, która w wieku czterech lat potrafiła pięknie grać na skrzypkach ojca. I przestraszyła się Zofia, że to po nią, Zofię, Senycha przyszła, a tu dzieci sześcioro do wychowania bez ojca i trzeba się jakoś ratować. Przełożyła więc Rozalkę na brzeg łóżka, sama się przesunęła do ściany. W tym strachu zasnęła w końcu. A kiedy się rano obudziła, córeczka dostała czterdzieści stopni gorączki i wieczorem w konwulsjach umarła.
Potem przez jakiś czas Zofii ukazywała się w oknie główka Rozalki z pięknymi lokami, i te loki Rozalka sobie rozczesywała grzebieniem trzymanym w małej rączce. Główka nigdy nic nie mówiła, tylko patrzyła, a rączka czesała.
Zofia jest przekonana, że gdyby się nie zamieniła z córką miejscami, od kilkudziesięciu lat leżałaby na cmentarzu na górce, bo Senycha przyszła zabrać jedną z nich.
Ze wspomnieniem tamtej nocy Zofia musiała żyć, jak mówiła, „aż po dziś dzień”, chociaż liczyć potrafiła i wybór był prosty: miała jeszcze pięcioro dzieci poza małą Rozalką. A Rozalka i tak by pewnie nie była szczęśliwa, bo miała duszę artystki, a przecież mowy nie było, żeby ją wdowa po wojnie mogła kształcić. Pewnie chodziłaby po wsi ze swoimi skrzypeczkami. Szczęścia by raczej nie zaznała.
Zofia snuje tę opowieść w dniu, w którym czekają na paczkę z Francji.
Snuła takie opowieści w chwilach szczególnych, kiedy w zwyczajnym, codziennym życiu pojawiały się wydarzenia zakreślające horyzont w nieco inny sposób niż zazwyczaj. Krańce malutkiej wioski Krańcuszki, położonej blisko granicy w południowo-wschodniej Polsce, poszerzały się.
Czek na paczkę przywiózł listonosz Marian. Wypił jeden albo dwa kieliszki, którymi go poczęstowano, choć nie należało, bo i tak przyjechał już podpity. Wyjął z torby gazety i listy, które Zofia kazała wnuczce Eulalii poroznosić za niego do kilkunastu domów w wiosce, żeby pan Marian „trochę odpoczął”. Mała była przyzwyczajona do roznoszenia poczty, przekazywania mieszkańcom Krańcuszek motyli, czyli kartek napisanych przez ojca, w których zawiadamiał, że dnia tego a tego, o godzinie tej a tej odbędzie się we wsi zebranie w sprawie budowy drogi albo że będzie zbierał podatek gruntowy, lub że odbędzie się szczepienie psów. Niektórych psów ujadających przy budach akurat się bała, ale łańcuchy na ogół trzymały mocno, a dreszczyk emocji też był ważny. No i ona sama była ważna: przynosiła ludziom ważne listy urzędowe i dobre lub złe nowiny w kopertach. Te wizyty pozwalały jej oglądać mieszkańców, wnętrza ich domów, poznawać zapachy jednych i drugich. Niczym mała listonoszka bez wielkiej torby zbierała obrazy mieszkańców wioski z ich życiami pełnymi trosk i kłopotów. Nie wiedząc oczywiście, że obrazy te będą kiedyś wracać i czasami dręczyć jak upiory. Ale wiadomo, że nic nie wiadomo naprzód. Historie muszą toczyć się swoją koleją w czasie i przestrzeni, a zachowanie chronologii jest potrzebne, żeby się całkiem nie pogubić.
Kiedy więc wróciła tamtego dnia do domu, nie zauważyła, żeby pan Marian odpoczął, za to był jeszcze bardziej pijany. Potem wsiadł z ciężką torbą na wueskę, zapiął pod brodą biały kask i choć oboje się chwiali, żadne się nie przewróciło. Odjechał.
Zaraz po odjeździe listonosza Szczepan, zięć Zofii, zaprzągł konia do wozu o gumowych kołach. Kiedyś nie miał ani takiego wozu, ani nawet konia, i trzeba było prosić sąsiada o pomoc. Trudno, wtedy nie było innego wyjścia. Paczki z zagranicy lepiej utrzymywać w tajemnicy – pouczała go Zofia – bo ludzie zaraz sobie Bóg wie co wyobrażają, a plotki szybko się rozchodzą i po co się potem tłumaczyć.
Szczepan przybył tu kiedyś z wioski Praznik, oddalonej ledwie o dwadzieścia parę kilometrów, ale jakże innej („tam same Ukraińce”), zakochał się w pięknej Hance, córce Zofii, ożenił się z nią i teraz on tu jest gospodarzem.
Zofia, na co dzień twardo stąpająca po ziemi (która to ziemia przynosiła pewien dochód, ale trudno się było z niego utrzymać kilkuosobowej rodzinie i Hanka musiała dorabiać w sklepie), wiedziała, że paczki od Marysi z Francji to jednak realna pomoc. Bo to właśnie Zofia zazwyczaj zamieniała w mieście na ciuchach ich zawartość na polskie złote.
Czas wyczekiwania na powrót Szczepana dłuży się rodzinie. Wreszcie Szczepan wraca, niesie duże kartonowe pudło, które stawia na środku kuchni. Rodzina zasiada wokół, na czym kto może, i czeka. Szczepan zdejmuje palto, buty, a czerwony czajnik grzeje się na płycie węglowej kuchni, esencja z emaliowanego imbryczka wlewa się już do szklanki. Szczepan wypija parzącą herbatę i wreszcie otwiera nożem wielkie pudło. I już ten „zapach francuski” roznosi się z paczki, wypełnia malutką zadymioną kuchnię i przywołuje jakiś doskonalszy świat, pełen kolorów, dóbr i ich tajemniczych właścicieli, których trudno sobie wyobrazić. A jednak zaraz się z nimi na chwilę połączą. Podekscytowani siedzą i czekają. Hanka ma przywilej wyjmowania. Bierze jedną rzecz po drugiej, unosi i wszystkim pokazuje.
– Noo? Kto pierwszy dzisiaj będzie się cieszył? Spodenki dla...
– Pokaż, mamo, pokaż!
– Nie, nie, nie. Najpierw oglądamy, potem co dla kogo. Tak jak zawsze. – I wyjmuje dalej. – Żaakiet. Mój rozmiar. Noo, dla mnie. Koszuula... niebieska, dla Szczepana. Jaka ładna. I w całkiem dobrym stanie.
– Ee, trochę za duża...
Hanka dotyka czegoś miękkiego, wzorzyste to i kolorowe.
– Ooo! Sukienka z zamkiem z tyłu. Taka jak lubię! Patrzcie się, jakie ma wycięcie...
– To nie jest żadne wycięcie, tylko dekolt – zauważa Zofia, krawcowa amatorka, szyjąca czasem na starym łuczniku.
– A to? Chyba dla ciebie, synku... Koszulka na lato.
Chłopakowi błyszczą oczy, chce przymierzać, ale się poddaje i turkusowa koszulka ląduje na razie na kupce na podłodze obok pudła.
– Ładny kolor, morski – chwali Zofia, bo nie zna słowa „turkus”. Ani na określenie koloru, ani zresztą na nic innego.
– Czekajcie, bo to coś większego... A co to? Ni płaszcz, ni kurtka?
– Uuu, porządny materiał. Wełenka. To jest taki płaszczyk trzy czwarte. O ho, ho. To się dobrze sprzeda na ciuchach – mówi znów Zofia.
– Oo, coś twardego... Zaraz, już wyciągam... Porządne czarne meszty! Weź przymierz, Szczepan.
– Mamo, to niesprawiedliwe – oburza się któreś z dzieci.
– Eee, i tak nie wiem, czy dobre...
Teraz Hanka wyjmuje sweterek w kolorze... A jaki to kolor? (A to jest róż wenecki, nieznany im przecież).
– Mama to się zawsze najwięcej obłowi – komentują dzieci.
– Ale jaki niespotykany kolor...
– Ja żem taki kolor już widziała kiedyś, we dworze – włącza się Zofia. – Starsza pani kupiła młodszej pani atłas na suknię. Taki samiutki kolor. To było na Gwiazdkę, bo na Gwiazdkę zawsze...
– Ciii. Nie teraz. Już to opowiadałaś tyle razy – ucisza ją Hanka.
Zofia obrażona. Ale już po chwili mierzy ciemny żakiet.
– O! Leży jak ulał. Do kościoła będziesz miała.
– Babcia, potem opowiesz... – szepce wnuczka. Lubi opowieści babki o tym, jak była pokojówką we dworze.
– A to, to nie wiem, dla kogo i po co wysłała. Do czego to w ogóle?
– To jest taka nakryjbida – mądrzy się znów Zofia.
Już tam ona wie, co ma na myśli, ale specjalnie nie wyjaśnia.
– Aszsz, zawsze musi dodać trochę szmelcu – komentuje Szczepan.
– Szmelcu, szmelcu. Oj, jakby nie ta Marysia. Ileż ona wam pomaga tymi paczkami – kontruje go Zofia. – Niech jej Pan Bóg da zdrowia. Ile ona pracy musi włożyć, żeby to wszystko popakować, pomyśleć, obdzielić, ta i na pocztę pojechać, powysyłać wszystkim...
– Iii, to nie ona wysyła. Nawet nie ma prawa jazdy, mówiłem wam. – Szczepan w trybie trzeźwym zwracał się do teściowej na „wy”, po pijanemu przechodził na „ty”.
– No to kto? Ten jej mąż, Roland? Pytał żeś, jak była? A chociaż żeś podziękował?!
– Za co tu dziękować? Że Francuzi sobie szafy czyszczą?
– Oj, nie mów tak, Szczepan. To jej dobra wola. A że używane? A ile czasu nosisz ty i twoje dzieci? No i grosz jakiś z tego skapnie, jak pójdę na ciuchy.
– Szmelc, ale jakość dobra – śmieje się Szczepan. – Tak, tak, bo tam inny ustrój, to i inna jakość. Inaczej się pracuje, inaczej się płaci!
– Co ty myślisz, że ja taka głupia i nie wiem tego? A Marysia mogłaby przecież zapomnieć o rodzinie, a nie zapomniała. A niejeden, jak mu wszy od dupy odrosną, całkiem zapomina. A ona pamięta.
– Mamo, złote lepiej wyjmij – nalegają dzieci.
– Kawa!
Dotykają wszyscy, żeby poczuć zapach.
Potem Zofia sprzeda „tym paniom” na ciuchach, swoim klientkom.
– No. Wreszcie się na coś zdobyła – mówi Szczepan i przymierza meszty. – Ale że nie wyjęli?
– O, patrzcie, znowu przysłała to różowe mydełko ze sznureczkiem do zawieszania...
– Daj, mamo, daj, tylko zobaczę i zaraz oddam – prosi Lala.
– Ja też chcę zobaczyć! Pokaż, mamo...
Ale to, co cieszy dzieci najbardziej, znajduje się prawie na samym dnie. Dwie ogromne czekolady, rodzynki i kakao marki Suchard. Czekolady i rodzynki zwykle jechały potem w torbach Zofii na ciuchy, dla jej „pań”. W domu zostawało jedynie kakao, które miało zapach i smak najlepszy na świecie! Dzieci dostawały je tylko w niedzielę na śniadanie. Łagodziło im przymus wczesnego wstawania do kościoła, bo msza w ich małym wiejskim kościółku była o ósmej rano.
Ostatnią rzeczą, jaką Hanka wyjmuje z pudła, jest włóczka, czyli kilka podłużnych motków wełny z etykietą na każdym. Aż milknie na chwilę z wrażenia.
– Matko Boska! To jest warte majątek – mówi Zofia, pocierając między palcami grubą nić. – Z pięćset za to wezmę.
– Całe kilo będzie! Wystarczyłoby na swetr dla Szczepana. I to z golfem... – rozmarza się Hanka.
Lala bierze jeden motek, rozcapierza go na swojej dłoni, patrzy pod światło... Dopiero wtedy widzi, jak się mieni ten kolor, jakby niebieski? Taki jak ciemne niebo w tej książce z biblioteki, którą pokazywał jej brat ostatnio... Tej, w której jest obrazek z wielkim szczurem i małym żołnierzykiem.
Korzystając z zamieszania i cmokania, i tego, że matka zaczęła już rozkładać rzeczy ze stosu na podłodze na osobne kupki, przykłada ojcu dwa motki przy twarzy i szyi, przytrzymuje rączkami, żeby nie spadły.
– Naprawdę ci do twarzy w tym kolorze, Szczepan... – mówi Hanka.
Tymczasem Zofia przynosi z sieni starą brązową torbę, żeby zapakować rzeczy do sprzedania. Włóczki na razie do niej nie wkłada.
– I nie zwlekajcie z listem do Marysi. Najlepiej siąść i od razu napisać, i podziękować. Może i do nas kiedy przyjedzie, jak Bóg da.
– Może lepiej nie – mówi nieco ciszej Szczepan.
– A co ty myślisz, że ona nie wie, jak jest? Ona też nie w pałacu urodzona.
– No raczej nie.
– Chociaż ty to pewnie dużo nie pamiętasz. Żeś był gówniarz jeszcze. Ile lat ona starsza od ciebie?
– No zaraz, czekajcie, ona jest chyba dwudziesty szósty, no to dwanaście. A wyjechała w czterdziestym drugim. Pamiętać nie pamiętam, ale to i owo wiem od Kseni, trochę ojciec opowiadał. Matka nie ma czystego sumienia, to za dużo o Marysi nie mówi. Tak czy siak, dzieciństwo Marysia miała niewesołe. Dobra, dajcie już spokój. Trzeba wracać do roboty.
Ale trudno wrócić do obowiązków, kiedy tu paczka, Francja, Marysia. Jakiś świat, którego się nie zna, ale gdzieś tam on jest. Granice już zostały naruszone. Wyobraźnia wędruje sobie dalej i przestać nie chce.
Hanka stroi się przed lustrem, przymierza.
– O! Tak się jutro do sklepu ubiorę. Popatrz się, Szczepan.
– W sukienkę? Jutro przecież jedziemy po towar. Chyba jakieś spodnie na wóz lepsze – mówi mąż, paląc sporta przy kuchennym stole.
Dzieci oglądają swoje przydziały i coś tam po swojemu układają w głowach. Lala na przykład wyobraża sobie ojca w swetrze z tej nowej włóczki, a obok niego siebie samą w takim samym swetrze. Duma, jak by to było, gdyby ta Marysia do nich przyjechała i siedziała przy stole w pokoju, a tu koń waliłby kopytem w ścianę, przeszkadzając w rozmowie, i Marysia by się przestraszyła. Za cienką ścianą pokoju jest przecież stajnia, bo dwie małe izby, w których mieszkają, znajdują się w tym samym budynku.
Tymczasem właśnie słychać motor. Ktoś wjeżdża na podwórze.
– O, i już macie gościa. Już befehl poszedł. Już przyjechał węszyć ten z WOP-u– komentuje Zofia, patrząc przez okno.
– Trochę węszyć, a trochę i z nudów. Co mają robić w tej strażnicy? Coś tam muszą pisać w swoich meldunkach, nie? – rzuca Szczepan.
– Dzieci! Ani słowa o paczce! Lalka, żeby ci się tam co nie wyrwało przypadkiem! – przypomina Zofia.
– Dzień dobry, sołtysie – mówi gość, wchodząc do kuchni, i zdejmuje ciemnozielony kask.
Eulalia wie, że matka zaraz zrobi mu herbaty w kolorowej szklance dla gości, a ojciec będzie musiał z nim pogadać, bo zawsze tak jest, i będzie patrzył dyskretnie na zegar na białym kredensie. Potem się ulotni, mówiąc, że musi krowy nakarmić albo koniczyny nakosić dla królików, licząc, że teściowa lub żona posiedzą z gościem i pogadają o „dupiemaryni”. Ale Zofia jest sprytniejsza tym razem.
– Ja to muszę do krów, bo ich pora i zaraz będą ryczeć. Tak, tak, wszystko tylko na moje ręki czeka... No, do widzenia. Daj no mi jeszcze, Lala, pigułkę z krzyżykiem i garnuszek wody. Znów mnie głowa boli.
Lalka daje pigułkę z szuflady, z ocynkowanego wiadra czerpie garnuszkiem wody, po którą chodzą dość daleko, aż do wiejskiej studni, i czekając, kiedy wreszcie ten nudny wopista sobie pójdzie, myśli dalej o tej Marysi... Jak ona może wyglądać? Co to znaczy, że miała niewesołe dzieciństwo? Chyba dobrze się wszystko skończyło, skoro wysyła im paczki...