Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Skomplikowane losy polskich rodzin zamieszkujących północno-wschodnie tereny międzywojennej Polski, w powojennej historii były pomijane milczeniem.
Od września 1939 roku do końca wojny na Wileńszczyźnie pięciokrotnie zmieniali się okupanci, ale po wojnie nie uczono o tym w szkołach. Przypominanie, że na wschód od powojennych granic kiedyś była Polska, nie było dobrze widziane.
Uciekinierzy i przesiedleńcy przez lata nie mogli odwiedzać rodzinnych ziem i wielu z nich do końca życia nie ujrzało opuszczonych w pośpiechu chat, domów i dworów.
Powieść „Rozstajne drogi. Nie ma powrotu do domu” opisuje historię przyjaźni trzech młodych mężczyzn, z pokolenia Kolumbów. Burzliwe dzieje dawnych Kresów stają się tłem i kanwą historii ich rodzin.
W sielski obraz terenów, gdzie wielonarodowościowa ludność żyła we względnej harmonii, wkroczyła polityka i zmieniła wszystko. Przez lata zgodnie żyjący sąsiedzi poddani intensywnym działaniom agitatorów stali się dla siebie wrogami.
Na przykładzie jednostkowych historii ludzkich pokazane są przemiany, które zaważyły na życiu setek tysięcy Polaków z Wileńszczyzny.
Fakt, że część bohaterów to postacie autentyczne, uwiarygodnia opowieść.
Na historię narodu składają się losy wszystkich jego dzieci i każdemu z nich należy się pamięć.
Elżbieta Jodko-Kula – z zawodu pedagog i socjoterapeutka, autorka sztuk teatralnych oraz książek dla dzieci i młodzieży, w tym dla dzieci ze spektrum autyzmu, a także dla dorosłych: „Zdrady i powroty”, „Maria Piłsudska. Zapomniana żona”, „Ostatnia miłość Marszałka. Eugenia Lewicka”, „Zanim zamkniemy drzwi”, „Czas niesprawiedliwych”. Laureatka konkursu im. Astrid Lindgren, nominowana do nagrody w konkursie literackim. im Kornela Makuszńskiego oraz zdobywczyni wielu nagród i wyróżnień w konkursach dramaturgicznych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 494
Copyright © Elżbieta Jodko-Kula, 2024
Projekt okładki
Sylwia Turlejska
www.studio-kreacji.pl
Zdjęcia na okładce
© AIExplosion/Adobe Stock
© ana/Adobe Stock x 2
© emir/Adobe Stock x 2
© Blue Jean Images/Adobe Stock
© Polona.pl
Redaktor prowadzący
Anna Derengowska
Redakcja
Aneta Kanabrodzka
Korekta
Grażyna Nawrocka
ISBN 978-83-8352-694-2
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Z tęsknoty i dla pamięci
Prolog
PRZEPROWADZKA
– Uważaj! Teraz będzie z górki, musisz mocniej trzymać ramę z tamtej strony, bo za bardzo skręcamy w lewo. Jeszcze jakąś ścianę uszkodzimy i będzie heca! – krzyknął Zbyszek, kiedy poczuł, że rama żelaznego łóżka wysuwa mu się z dłoni. Jurek wcale się jednak nie przejął ostrzeżeniem, tylko zachichotał. Klepnął przyjaciela w ramię, po czym wysunął nogę do przodu, udając, że chce wskoczyć na łóżko.
– Głupi jesteś czy co? – Przerażony Zbyszek zaparł się nogami, usiłując zmniejszyć wyczuwalne przyspieszenie nietypowego pojazdu, ale Jerzy roześmiał się jeszcze głośniej i rozejrzawszy się na boki, sprawdził, czy ich podróż przez miasto robi odpowiednie wrażenie na przechodniach. Zadowolony z tego, co zobaczył, gwizdnął przeciągle i z udawanym szacunkiem skłonił się stojącej na krawężniku oniemiałej ze zdziwienia starszej pani.
Jadące głównymi ulicami Wilna łóżko na kółkach wzbudzało sporą sensację już od chwili, gdy trzej koledzy wyruszyli sprzed domu przy ulicy Kolejowej, na przemian pchając i ciągnąc osobliwy sprzęt. Jedni z zaciekawieniem przyglądali się młodzieńcom manewrującym ciężkim stelażem, inni, zaintrygowani odgłosami, jakie na miejskim bruku wytwarzał przemieszczający się dziwaczny pojazd, wyglądali z okien, wyraźnie rozbawieni niecodzienną sceną.
Chłopcy tymczasem dopchali łóżko pod Ostrą Bramę i tu się zatrzymali, żeby uciszyć postukiwanie przemieszczającego się żelastwa. Kiedy znaleźli się dokładnie pod świętym dla mieszkańców Wilna miejscem, unieśli do góry nogi łóżka i z niemałym trudem, wolniutko, przesunęli je pod łukiem bramy. Dalej jednak, na odcinku ulicy Ostrobramskiej, która w tym miejscu łagodnie schodzi w dół, cichsze poruszanie się przestało być możliwe.
Zazwyczaj spokojny i zrównoważony Zbyszek w tym momencie stracił rezon, bo sytuacja przestała być zabawna i zrobiło się niebezpiecznie. Od Bernardyńskiej, gdzie znajdowała się nowa kwatera Jurka, dzieliła ich nieduża odległość – bez łóżka znaleźliby się tam w kilka minut, ale podróż z zapełnionym tobołami żelaznym meblem była trudną przeprawą, a co gorsza, nadmiernie hałaśliwą, toteż chłopak obawiał się, że w końcu natkną się na policjanta lub, nie daj Boże, funkcjonariusza litewskiej Saugumy, tutejszego urzędu bezpieczeństwa. W takiej sytuacji ich przeprowadzka – w najlepszym razie – skończyłaby się mandatem.
Jurek nic sobie z tego nie robił. Uszczęśliwiony nawet nie myślał o zagrożeniu i czerpiąc radość z sensacji, której był autorem, nie tylko uśmiechał się, pozdrawiając mijanych przechodniów, ale też czasem kłaniał im się nisko lub salutował do gimnazjalnej czapki.
Zbyszek nie podzielał zachwytu Jurka ani trzeciego z uczestników wyprawy, o rok starszego od nich Stefana. Spodziewał się kłopotów, zanim jeszcze wszyscy trzej znaleźli się przy wyładowanym bambetlami łóżku. Nie miał ochoty na konfrontację z policją, a tym bardziej na spotkanie któregoś z nauczycieli ze szkoły jezuitów. W odróżnieniu od Jurka dbał o swoją reputację i od kiedy rozpoczął naukę w liceum, stracił ochotę na figle. W ostatnim czasie nieraz starał się hamować kolegów, gdy zamierzali zrobić coś niemądrego, ale ten głos rozsądku zwykle nie docierał do ich uszu. Tym razem zaniepokojenie Zbyszka też nie znalazło zrozumienia w oczach Jerzego i Stefana. Dla starszego z nich rajd przez centrum Wilna z poduchami, pierzyną i garderobą Jurka spakowaną do walizy i wielkiej powłoczki na pierzynę wydawał się być doskonałą zabawą.
Ku przerażeniu Zbyszka Jerzy i Stefan wcale nie starali się zachowywać cicho. Przeciwnie, minąwszy Ostrą Bramę, przestali zważać na cokolwiek i ciemnowiśniowe łóżko gnało środkiem jezdni, nie tylko robiąc rumor, ale i wstrzymując ruch uliczny.
Rozbawieni przechodnie zatrzymywali się, przyglądając się niecodziennemu zdarzeniu, a stary woźnica rzucił w ich stronę uwagę, której treści nie należało powtarzać w kulturalnym towarzystwie. W przedstawieniu zorganizowanym przez Jurka wszyscy trzej grali teraz główne role, ale zdaniem Zbyszka takie wygłupy nie były dobrym pomysłem.
Wiosną tysiąc dziewięćset czterdziestego roku, otrzymawszy plenipotencje od Sowietów, Wileńszczyzną rządzili nieprzychylnie nastawieni wobec polskiej ludności Litwini, toteż narażanie na nieprzyjemności siebie albo dyrekcji jezuickiego gimnazjum i liceum mogło mieć smutne konsekwencje.
Wkroczenie we wrześniu tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku Armii Czerwonej na wschodnie tereny Rzeczypospolitej w świetle zawartego w tysiąc dziewięćset trzydziestym drugim roku paktu o nieagresji było zaskoczeniem dla polskich władz, które większość sił zbrojnych rzuciły do obrony przed Niemcami zachodnich, południowych i północnych granic państwa. W tej sytuacji wojska sowieckie bez trudu zajęły tereny wschodniej Polski, głosząc propagandowe hasła i zapewniając ludność, że czerwonoarmiści maszerują na zachód, by podjąć walkę z Niemcami.
Nieprzygotowane do obrony kresowe miasta bez większego problemu były przejmowane przez wojska Stalina. Żołnierze pogranicza, sparaliżowani rozkazem marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego, nakazującym niepodejmowanie walki z Sowietami, stawiali jedynie słaby opór i tylko w niewielu przypadkach, jak to było podczas obrony Grodna, dochodziło do poważniejszych walk lub potyczek.
Wkroczenie Armii Czerwonej na Wileńszczyznę całkowicie zmieniło sytuację jej mieszkańców, ale bolszewicy nie byli jeszcze gotowi, by zaprowadzać tu swoje porządki, toteż administrowanie tymi terenami powierzyli Litwinom. Krótkotrwała okupacja sowiecka zmieniła się zatem w okupację litewską i na razie tak miało pozostać.
Po opuszczeniu Wilna przez Sowietów atmosfera w okręgu uległa poprawie, a Sauguma nie wydawała się tak groźna jak NKWD, ale nastroje mieszkańców nie były dobre, bo zagrożenie ze strony władz litewskich z dnia na dzień się zwiększało.
W tej sytuacji spektakl, którego uczestnikami byli trzej przyjaciele, w oczach Zbyszka wydawał się całkowicie niepotrzebny. Jego zdaniem przeprowadzkę Jurka ze stancji na stancję należało zrobić dyskretnie, unikając zamieszania. Jurek i Stefan widzieli to jednak inaczej.
Już w połowie roku szkolnego na przełomie lat tysiąc dziewięćset trzydzieści dziewięć i tysiąc dziewięćset czterdzieści, w którym Jerzy rozpoczął naukę w liceum jezuitów, stało się jasne, że młodzieniec nie znosi właścicielki swojej stancji. Czasy jednak były trudne, czynsz za pokoik niski i zdaniem ojca właśnie to miało priorytetowe znaczenie. Aleksander nie lubił wyrzucać pieniędzy w błoto, toteż ilekroć musiał je wydawać na rzeczy niezwiązane z rozwojem lub funkcjonowaniem majątku, długo się zastanawiał, jak obniżyć koszty. W nowej sytuacji politycznej jeszcze bardziej obawiał się o swoje zasoby, bo wśród mieszkańców Wileńszczyzny rosła niepewność i należało się liczyć z każdą ewentualnością. Bolszewicy nienawidzili ziemian i tylko kwestią czasu było, kiedy dobiorą się do ich majątków. Siedemnastego września tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku na właścicieli ziemskich padł blady strach. Część z nich od razu porzuciła włości i wyruszyła do centralnej Polski lub za granicę. Ojciec Jerzego nie wyobrażał sobie takiej tułaczki i chociaż podobnie jak inni czuł lęk przed bolszewikami, to na razie postanowił czekać. Pojawienie się Sowietów na Kresach przeraziło ludzi, ale tam, gdzie mieszkał Aleksander, nie wszyscy opuścili majątki i wkrótce okazało się, że ci, którzy zostali, mieli rację, bo Sowieci, powierzywszy Litwinom świeżo podbite ziemie, poszli sobie. Po panice życie wróciło w dawne, chociaż już nieco rozchwiane koleiny.
Życiowe doświadczenie mówiło jednak Aleksandrowi, że Sowietom nie można ufać. Wiedział, że niezależnie od tego, kto teraz administruje Wileńszczyzną, ten stan nie potrwa długo, a prezent zrobiony przez bolszewików Litwinom nie pozostanie w ich rękach.
Czerwona Armia Józefa Wissarionowicza Stalina mogła w każdej chwili wrócić, by znów zaprowadzić swoje porządki, na razie jednak trudno było przewidzieć, kiedy to nastąpi.
Po przekazaniu przez Sowietów władzy Litwinom sytuacja Polaków uległa niewielkiej poprawie, a ci, których działania NKWD wprawiły w przerażenie, nieco odetchnęli. Nie znaczy to, że na Kresach zrobiło się bezpiecznie. Inwigilacja środowisk inteligenckich, rozpoczęta przez NKWD, była kontynuowana przez Saugumę, ale pod litewskimi rządami większość działających wcześniej polskich instytucji, takich jak szkoły, uniwersytet, kina czy teatry, nadal funkcjonowała.
Dobra, którymi zarządzał Aleksander, w dalszym ciągu przynosiły pewne zyski, ale nauczony doświadczeniem trudnych lat pierwszej wojny dziedzic Paukszteliszek roztropnie używał pieniędzy, starając się nie wydawać ich na zbytki.
W kwestii gospodarowania schedą po zamożnym tacie Aleksander był postępowy i nie żałował grosza na to, co mogłoby usprawnić pracę parobków. Za honor poczytywał sobie utrzymywanie w porządku swojego dziedzictwa, by nie uchybić pamięci przedsiębiorczego Sylwestra, który przez całe życie ciężko pracował na to, by rozbudować majątek i pozostawić go w jak najlepszym stanie. Za zarobione pieniądze skupował ziemię i okoliczne folwarki, z których część, podobnie jak dwór Paukszteliszki, należała dawniej do ubożejącego rodu Podbereskich. Zanim demencja odebrała Sylwestrowi siły i samodzielność, zabezpieczył nie tylko własną starość, ale i byt swoich dzieci. Roztropność i zmysł praktyczny były w tej rodzinie dziedziczne, ale zarówno Sylwester, jak i jego syn oszczędzali pieniądze, a ich oszczędność graniczyła ze skąpstwem.
Żona Aleksandra, Leoniła, doskonale znała tę jego cechę i chociaż sama nie należała do osób rozrzutnych, to nie szczędziła mężowi uszczypliwości. Działo się tak zwykle wtedy, gdy chodziło o zaspokajanie potrzeb Jurka, ich jedynego syna, wobec którego matka była znacznie mniej rygorystyczna niż ojciec.
Zimą przełomu tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego i tysiąc dziewięćset czterdziestego roku Jerzy był uczniem pierwszej klasy wileńskiego Liceum Ojców Jezuitów, jego przyjaciel Zbyszek uczniem klasy drugiej, a trzeci z kolegów, Stefan, studentem pierwszego roku prawa na wileńskim Uniwersytecie Stefana Batorego.
Mimo litewskiej okupacji życie pięknego miasta płynęło dalej i choć na urzędach i gmachach państwowych nie powiewały już biało-czerwone flagi, to młodzież uczyła się w polskich szkołach, a mieszkańcy Wilna swobodnie odwiedzali kina, kawiarnie i kościoły. Ludzie znacząco zbiednieli, a następczyni NKWD, Sauguma, zaczęła już dokuczać Polakom, ale po krótkim doświadczeniu sowieckiej okupacji dawało się jakoś żyć.
Po kilku miesiącach wynajmowania pokoju u Genowefy Markiewicz Jerzy nabrał pewności, że powinien się przeprowadzić. Zbyszek od początku próbował namówić go na skorzystanie z usług wozaka, który za niewielką opłatą mógłby przewieźć nie tylko żelazne łóżko, ale i cały skromny uczniowski dobytek, Jurek nie chciał jednak o tym słyszeć.
– Ani ja, ani mój mebel nie zostaniemy u tej wiedźmy dłużej niż to niezbędne – oznajmił kategorycznie, po czym dodał: – Jutro ruszamy, a jeśli ty, Zbychu, nie chcesz nam towarzyszyć, to trudno!
Widząc, że na nic się zda opór, przyjaciel z rezygnacją wzruszył ramionami i westchnąwszy głęboko, poniechał dyskusji. Dobrze znał Jurka i wiedział, że dalsza rozmowa z nim na temat przeprowadzki nie ma żadnego sensu.
W słoneczny, choć zimny poranek Jerzy zapełnił ubraniami skórzaną walizkę, zgarnął pierzynę, powłoczkę poduszki wykorzystał jako wór do spakowania reszty przyborów, które nie zmieściły się w tekturowym pudle i w teczce.
Zbyszek i Stefan zameldowali się około dziesiątej przed drzwiami malutkiego pokoiku w oficynie kamienicy przy Kolejowej, po czym razem z Jerzym wynieśli gotowe do drogi łóżko i wrzuciwszy na nie przewidziany do transportu dobytek, ruszyli. W bramie minęli zaskoczoną Genowefę Markiewicz, przed którą młody najemca skłonił się i rzuciwszy krótkie „Żegnam!”, ruszył przed siebie, dumnie unosząc głowę. Mina właścicielki kamienicy sprawiła Jerzemu nieopisaną wręcz przyjemność, bo wzburzenie wścibskiej baby, a nawet jej złość były efektem jak najbardziej oczekiwanym.
Kobieta nie spodziewała się, że powierzony jej opiece młody lokator bez uprzedzenia opuści stancję, a już na pewno nie w taki sposób. Do tego doszedł wstyd, bo hałas, jaki żelazne kółka łóżka urządziły na podwórku i wybrukowanej ulicy, przyciągnął uwagę wszystkich sąsiadów i lokatorów niemiłej kobiety, którzy teraz byli świadkami ich rozstania.
Jurek szeroko się uśmiechał, kłaniając się wszystkim, i z nieukrywaną ulgą opuścił ciasny pokoik w oficynie będący dla niego przez kilka miesięcy nauki u jezuitów nielubianym domem.
Kiedy w czerwcu tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku w towarzystwie ojca po raz pierwszy oglądał to lokum, całe wyposażenie maleńkiej izby stanowiły odrapana komoda, kulawa szafka i czarny stolik z dwoma krzesłami. W pokoju nie było łóżka i na wyraźne życzenie właścicielki kamienicy Aleksander je zakupił, podobnie jak wypchany morską trawą solidny materac.
Uprzejmość, jaką jej zdaniem Markiewiczowa wyświadczała Aleksandrowi, którego znała z racji skoligacenia, miała ograniczyć się do niewygórowanego czynszu oraz doglądania, czy Jerzy dobrze się prowadzi. Stało się jednak inaczej. Natręctwo podstarzałej jejmości szybko zaczęło ciążyć młodzieńcowi, a korespondencja, w której niegodziwa baba co kilka dni donosiła Aleksandrowi o wszystkim, co robił lub czego nie robił jego syn, po pewnym czasie zirytowała nawet adresata. Czytając listy Genowefy, Aleksander dziwił się jej wścibstwu i choć początkowo był wdzięczny za informacje o synu, to z czasem zrozumiał, że kobieta nie tyle dogląda Jerzego, ile zwyczajnie go śledzi. W tej kwestii, choć głośno tego nie mówił, całkowicie zgadzał się ze zdaniem małżonki.
– Ta obrzydliwa baba oczywiście przesadza! – wykrzykiwała Leoniła, przeczytawszy kolejny list z pakietu, który pokazał jej mąż. – Czy ona myśli, że osiemnastoletni młodzieniec będzie spędzał czas tylko w szkole i w jej odrapanym domu? Toż wiadomo, że czasem pójdzie gdzieś z kolegami, choćby i do kawiarni! A skoro ta cała Genowefa nie pozwala mu przyjmować u siebie gości, to chodzi tam, skąd go nie wyrzucają! – dodawała podniesionym głosem.
Aleksander początkowo próbował dyskutować z żoną, potem jej uwagi kwitował milczeniem, z czasem jednak coraz częściej mruczał pod nosem i ledwie dostrzegalnie kiwał głową. Wkrótce też doszedł do wniosku, że Leoniła ma rację, ale nie chciał kłopotać się nieprzyjemnymi myślami. Nauka w liceum trwała jedynie dwa lata i robienie problemu z wścibstwa Markiewiczowej wydawało się dziedzicowi przesadą. Nie ulegało wątpliwości, że kobieta zbyt dosłownie potraktowała prośbę o opiekę nad młodzieńcem, ale świat spotykały większe problemy, toteż Aleksander nie zamierzał przejmować się niezadowoleniem potomka. Na swój sposób kochał jedynaka, lecz obawiając się śmieszności i utraty rodzicielskiego autorytetu, postanowił zachowywać powściągliwość w okazywaniu uczuć.
Jerzy szanował ojca, ale trochę się go bał i być może dlatego nigdy mu się nie zwierzał. Kiedy potrzebował załatwić coś z Aleksandrem, najpierw kierował się do mamy, a przekonawszy ją do swoich racji, usuwał się i trzymał na uboczu dopóty, dopóki Leoniła nie zmiękczyła męża. Tak działo się od wczesnego dzieciństwa, ale zimą przełomu tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego i tysiąc dziewięćset czterdziestego roku różnica była taka, że decyzję o zmianie miejsca zamieszkania Jerzy po raz pierwszy podjął całkiem sam. Zanim jeszcze wszystko sobie ułożył, uznał, nie bez racji, że osiągnięta w grudniu tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku pełnoletniość uprawnia go do tego.
Stancja przy Bernardyńskiej, którą już wcześniej sobie upatrzył, była przyjaznym miejscem, toteż wielu uczniów i studentów zabiegało o to, by tam mieszkać. Poznawszy Wilno, Jurek osobiście dokonał wyboru i czekał, aż w kamienicy pani Kazimierzowej znajdzie się dla niego miejsce. Chociaż brak zgody ojca miał wymierne finansowe konsekwencje, to Jerzy postanowił, że je poniesie i da sobie radę.
Aleksander wiedział, że prędzej czy później coś takiego nastąpi, bo kiedy sam był młody, też buntował się przeciw ojcu. Jako że nie dogadywał się z Sylwestrem, opuścił dom rodzinny i przeniósł się do miasta. Teraz scenariusz się powtórzył, bo obdarzeni podobnymi temperamentami ojciec i syn nieraz już miewali różne zdanie, a z upływem czasu zdarzało się to coraz częściej. Konflikty nie były jednak wielkie i dzięki skutecznej mediacji zawsze czujnej matki zwykle dobrze się kończyły.
Rozpoczynając naukę w Wilnie, Jurek już wiedział, że niezależnie od lokalizacji na wszystkich stancjach w mieście jest drożej niż u Markiewiczowej, mimo to decyzję o przeprowadzce uważał za ostateczną. Z chwilą uzyskania pełnoletniości mógł podjąć pracę i z zarobionych pieniędzy pokrywać różnicę w cenie wynajmu. Decydując się na radykalną zmianę, w głębi serca miał nadzieję, że mama wspomoże go czasem ze swoich zaskórniaków.
Kiedy w styczniowe południe zaparkowali łóżko na podwórku kamienicy przy Bernardyńskiej, sympatyczna gospodyni z uśmiechem przyjęła nie tylko młodego lokatora i jego kolegów, ale i wehikuł, którym przetransportowali rzeczy.
– Nie wiem, jak ten wasz pojazd zmieści się w naszej komórce, ale o tym, żeby stał na podwórku, nie ma mowy! – oznajmiła, przyglądając się solidnemu meblowi.
Jerzy nie śmiał proponować, że dla bezpieczeństwa, aby nie kusić złodziei, koledzy pomogą mu wnieść łóżko do ciasnego pokoiku na poddaszu. Pani Kazimierzowa okazała i tak wielką życzliwość, dotrzymawszy danego słowa, że poinformuje go zaraz po tym, gdy tylko zwolni się pokój. Nie należało nadużywać jej cierpliwości.
Trzypiętrowa kamienica przy Bernardyńskiej cieszyła się dobrą sławą i od końca września, kiedy Markiewiczowa dała mu się już we znaki, Jurek marzył, by tam zamieszkać. Często zaglądał do gospodyni, próbując ją oczarować, a dla lepszego efektu ciągnął ze sobą Stefana, który był wyższy, bardziej wygadany i podobał się kobietom.
Zamierzony skutek został osiągnięty i teraz zmęczeni przeprowadzką trzej młodzi mężczyźni siedzieli na łóżku pośrodku podwórka kamienicy i zatopieni we własnych myślach milczeli. Zasłużony odpoczynek przerwał w końcu radosny śmiech Stefana.
– Wygląda na to, że masz nie tylko pojazd, ale i garaż! – zawyrokował, wskazując brodą niedużą komórkę, o której wspomniała gospodyni. Wesołość Stefana nie udzieliła się jednak kolegom.
– Łóżko tam się nie zmieści – mruknął posępnie Jurek, z rezygnacją wzruszając ramionami. Fizyczne zmęczenie oraz nieoczekiwany kłopot całkiem popsuły mu humor, bo kiedy obmyślał plan przeprowadzki, doprowadzał ją zwykle do bramy domu przy Bernardyńskiej i nie zastanawiał się nad tym, co będzie dalej.
– To je sprzedaj! – zaproponował Stefan, ale przyjaciel spojrzał na niego surowo, prychnął i energicznie pokręcił głową.
– Nie mogę tego zrobić – mruknął, nerwowo przygryzając dolną wargę. Sprzedanie mebla zakupionego przez ojca nie wchodziło w rachubę, chyba że Aleksander sam by sobie tego życzył, ale tak nie było. Ojciec nie został poinformowany o planach syna, toteż na razie łóżko stanowiło problem.
– Może spróbujemy je rozkręcić – zaproponował nieśmiało Zbyszek, pochylając głowę w kierunku pionowej ramy mebla, przy której akurat siedział.
Stefan gwałtownie się wyprostował i zastygł w bezruchu, z uwagą spoglądając na kolegę, po czym wyciągnął prawą dłoń, palec wskazujący skierował w stronę Zbyszka i zawołał z udawanym uwielbieniem:
– Geniusz, prorok, wybawca!
Zeskoczył z łóżka i teatralnie skłonił się przyjacielowi.
– Pawian! – zawyrokował Zbyszek, wzruszając ramionami. – Nie trzeba być prorokiem, tylko myśleć… Choćby czasami!
– Dobra, przestańcie! – Jerzy energicznie zakończył dyskusję. – Rzeczywiście trzeba pożyczyć od gospodyni śrubokręt i jakoś ten złom rozkręcić, bo inaczej nie damy rady – mruknął. – Stefan, ty najlepiej wszystko załatwisz, więc zamiast kłócić się ze Zbychem, idź do Kazimierzowej i pożycz co potrzeba: śrubokręt i może trochę towotu, gdyby się okazało, że śruby się zapiekły i nie chcą puścić – zakończył, pochylając głowę nad ramą łóżka.
Stefan stuknął obcasami, po czym przygładził dłonią fryzurę.
– Już się robi – oświadczył chwacko i rozciągnąwszy usta w szerokim uśmiechu, odsłonił nieskazitelnie białe zęby, a ściszając głos do konfidencjonalnego szeptu, zauważył: – Tylko obawiam się, że jak mnie zobaczy mąż uroczej gospodyni, to może być krucho…
– Błazen – syknął znowu Zbyszek, odwracając głowę, Jurek zaś poklepał przyjaciela po ramieniu i mruknął:
– Mąż pani Honoraty ma ze sto lat i prawdopodobnie niewiele już go obchodzi, możesz więc być spokojny o swoje bezpieczeństwo. Chyba żebym się mylił… Na wszelki wypadek nie obłapiaj kobiety i nie umizguj się do niej, bo naprawdę chciałbym tu pomieszkać spokojnie – zakończył, poważniejąc.
– Szafa gra, wrócę z czym trzeba, a gospodyni nie tknę. – Stefan pochylił się w kierunku przyjaciół i szepnął: – No, chyba żeby się napraszała… Ale prawdę mówiąc, trochę za stara dla mnie – mruknął i na koniec dodał: – A przy okazji… Nie myślałeś o tym, żeby to łóżko wynajmować? Tak na krótko, ale za to często. – Stefan uśmiechnął się i puścił oko do Jerzego. Ten roześmiał się i energicznie klepnął się po kolanach. Tylko Zbyszek zrobił kwaśną minę i z politowaniem pokręcił głową.
– Ty to zawsze o świństwach myślisz! – podsumował, stukając się palcem w czoło.
Stefan z udawanym zdziwieniem spojrzał na przyjaciela i spróbował nadać twarzy wyraz świętego oburzenia.
– Świństwa? A co ty za idee zbereźne masz w tej swojej głowie, człowieku?! Ja myślałem o wędrowcu zdrożonym, bracie bezdomnym czy zmęczonej białogłowie – zakończył i składając ręce jak do modlitwy, uniósł wzrok ku niebu.
– Głównie zaś o tej białogłowie… – zakończył Jurek ze śmiechem i prostując plecy, pchnął kolegę w stronę drzwi domu. – Idź już lepiej, bo do wieczora nie skończymy, a kiedy ty będziesz czarował Kazimierzową, my w tym czasie zaniesiemy na górę piernaty.
Stefan raz jeszcze stuknął obcasami i poszedł.
– Pajac! – mruknął Zbyszek, wstając z łóżka.
– Co ty dzisiaj taki wściekły jak osa? – Jurek uważnie przyjrzał się przyjacielowi. – Trochę pajac, ale pożyteczny, a poza tym lubicie się przecież, więc o co chodzi?
Zbyszek nie skomentował uwagi, tylko wzruszywszy ramionami, chwycił z łóżka mniejszy z tobołków, podczas gdy większy zostawił właścicielowi.
– Drzwi są otwarte czy może masz już klucz? – zapytał, ruszając w stronę wejścia.
– Otwarte, a klucz jest w zamku – powiedział Jerzy i zaraz dodał. – Chyba…
CZĘŚĆ I
PRZED
Rozdział I
DOM
Jurek przez kilka lat uczył się poza domem, większość czasu spędzał z dala od rodzinnego gniazda, toteż każdy jego przyjazd do Paukszteliszek zmieniał monotonne życie dworu i dodawał dniom radości.
Podczas zimowych ferii i letnich wakacji we dworze pojawiała się też młodzież z okolic, która wyciągała Jurka do lasu czy nad jezioro, a niekiedy, zwłaszcza zimą, przebywała razem z nim w domu. Leoniła i Aleksander nigdy nie stronili od ludzi, ich gościnny dom często odwiedzali sąsiedzi, a nawet przyjezdni letnicy, lecz pod nieobecność jedynego syna nie widywało się tutaj młodzieży. W lecie bywało inaczej. Znajomi Jurka pojawiali się o najrozmaitszych porach dnia i chociaż pomagali czasem w pracach gospodarskich panu Aleksandrowi albo rządcy majątku, to ich nieustanna obecność bywała męcząca. Kiedy więc młodzi za bardzo hałasowali, burząc spokój dziedzica, ten wypędzał ich w najdalszy kąt sadu. Przyjaciele Jerzego nie obrażali się za to. Szanując wolę starszego pana, sami często usuwali się w miejsca, z których głośny śmiech nie dolatywał do dworu. W okolicy należącej do dziedzica Paukszteliszek nie brakowało takich miejsc.
Aleksander lubił młodych, ale uważał, że swoboda musi mieć granice, toteż wobec własnego syna bywał surowy i bardziej wymagający niż wobec pracowników, a Jurek czuł przed ojcem respekt i nie pozwalał sobie na poufałość, skoro nie miał na nią przyzwolenia.
Stary dziedzic uważał, że dystans pomiędzy ojcem a synem jest czymś naturalnym i zdrowym. W imię tej zasady nie okazywał Jurkowi czułości nawet wtedy, gdy ten był małym dzieckiem, co nie podobało się Leonile.
– Od cackania się z dziećmi są baby – mawiał zwykle, gdy małżonka wyrzucała mu oziębłość, z jaką zwracał się do chłopca. – Jurek musi czuć przed kimś respekt i ojca słuchać, inaczej na psy zejdzie! – kończył zwykle, groźnie marszcząc brwi.
Na takie słowa Leoniła wzruszała ramionami i zwykle rezygnowała z dalszej rozmowy. Bardzo kochała swoje jedyne dziecko i gotowa była mu nieba uchylić, ale zdawała sobie sprawę, że mąż ma rację, toteż nie zamierzała z nim dyskutować.
Każde z rodziców kochało Jurka na swój sposób i ciut inaczej pojmowało rodzicielską miłość, ale chłopiec nie był spokojnym dzieckiem i od najwcześniejszych lat miewał szalone pomysły, nieustannie dostarczał im trosk swoim zachowaniem. Ciekawski dzieciak pilnie przyglądał się otaczającemu światu, próbując urządzać go według własnego pomysłu, na co surowy ojciec nie dawał przyzwolenia. Od najmłodszych lat Leoniła starała się więc nie spuszczać syna z oczu, co z upływem czasu, gdy chłopak mężniał i dorastał, stawało się coraz trudniejsze.
Na szczęście Jerzy na ogół nie bywał sam, bo choć sprytnie wywijał się spod matczynej kontroli, to miał zwykle przy sobie rozsądnego Zbyszka, którego spokojne usposobienie wpływało łagodząco na jego temperament. Kiedy więc syn zaprzyjaźnionej z nimi nauczycielskiej rodziny pojawiał się w progu dworu, Leoniła miała nadzieję, że ich jedynak niczego nie zmaluje. Rozsądny Zbyszek tonował niespożytą energię Jerzego i powstrzymywał go od realizacji najdzikszych pomysłów. Nie zawsze jednak mu się to udawało.
Pewnego razu niezauważeni przez dorosłych chłopcy przyglądali się parobkom Aleksandra, którzy przy stawku za stajnią zdejmowali skórę z padłego w nocy schorowanego konia. Uważnie śledząc działania dorosłych, Jurek postanowił pójść w ich ślady, a Zbyszek obiecał mu pomoc.
Ofiarą sześciolatków padł solidny koń na biegunach, którego Jerzy dostał od ojca na Gwiazdkę. Aleksander nieczęsto sprawiał jedynakowi drogie podarki, ale przed Wigilią tysiąc dziewięćset dwudziestego siódmego roku postarał się i wkładając osobiście prezent pod choinkę, bardzo był z zakupu dumny. Dwa miesiące wcześniej w dużym eleganckim sklepie z zabawkami w Wilnie sam wybrał największego i najpiękniejszego konika, którym jego synek cieszył się od świąt aż do tej chwili, kiedy podpatrując parobków, postanowił go oskórować.
Pomimo targających nim wątpliwości Zbyszek bez większego oporu pomógł mu w realizacji zamierzenia i wkrótce z pokrytego słomą drewnianego szkieletu zostało zdarte solidne pokrycie i odsłoniło się brzydkie wnętrze zabawki. Zorientowawszy się, że skóra starej szkapy, która dożyła swych dni w majątku Aleksandra, suszy się teraz w słońcu na płocie, chłopcy powiesili obok niej mocno uszkodzone pokrycie zabawki i z poczuciem dobrze zrealizowanego zadania pobiegli pochwalić się swoim dziełem matce Jerzego. Tego dnia Leoniła nie była jednak w najlepszym nastroju i kiedy dzieci przestąpiły próg jej ukochanej kuchni, nie zwróciła większej uwagi na ich paplaninę. Zaraz też wręczyła im po kromce chleba z konfiturą i kazała zmykać.
Być może gdyby w tamtej chwili chłopcom towarzyszyła młodsza siostra Zbyszka, Marysia, którą Leoniła kochała jak własną córkę, kobieta zatrzymałaby dzieci nieco dłużej i uważniej wysłuchała opowieści chłopaków, ale przeziębiona dziewczynka została akurat w domu i nie uczestniczyła w zabawie.
Dopiero wieczorem rozpętała się burza. Obszedłszy zabudowania i wszystkie miejsca, gdzie wykonywano codzienne prace, Aleksander swoim zwyczajem rozliczał pracowników i jak zwykle rozmawiał z nimi o minionym dniu oraz o planach na dzień następny.
Susząca się w słońcu skóra małego konika nie zwróciłaby pewnie jego uwagi, gdyby nie to, że drewniany szkielet zabawki chłopcy niedbale rzucili pod płotem.
Na próżno zatrudnieni w majątku mężczyźni próbowali rozładować zdenerwowanie dziedzica, obracając w żart wyczyn Jerzyka. Aleksander bardzo się rozgniewał i choć postępek chłopców też trochę go rozbawił, postanowił ukarać jedynaka. Matka nie zdążyła uchronić syna przed gniewem ojca i po niezbyt dotkliwym laniu chłopak dostał do wykonania kilka prostych, lecz żmudnych prac w budynkach gospodarczych, a co gorsza – tygodniowy zakaz kontaktu z rówieśnikami.
Współuczestniczący w „przestępstwie” Zbyszek też dostał reprymendę od rodziców, ale dla obu małych przyjaciół i tak najgorszy był zakaz spotykania się ze sobą. Przykra nauczka przyniosła też jednak pozytywne rezultaty, bo od tamtego dnia Zbyszek stał się jeszcze bardziej zapobiegliwy i stanowczo wyrażał wątpliwości wobec tych pomysłów Jurka, które wydawały mu się nazbyt śmiałe lub głupie. Zwykle udawało mu się przekonać przyjaciela do poniechania niemądrych zamiarów, czasem jednak Jurek i tak realizował to, co sobie wymyślił, a wtedy żądny przygód przyjaciel solidarnie mu sekundował. Działo się tak zwykle wtedy, gdy chłopcom dokuczyła nuda, na którą nigdy nie skarżyli się w czasie wakacji. Najczęściej uczucie to dotykało ich w internacie w Różanymstoku, gdzie znaleźli się po skończeniu czwartej klasy powszechniaka.
Ich szkolna edukacja połączona z klasztorną dyscypliną miała trwać aż do małej matury. Z dala od domu chłopcy zdobywali wiedzę i nabierali ogłady w salezjańskiej szkole, która cieszyła się bardzo dobrą opinią. Wprawdzie od rodzinnych Smołw była oddalona o ponad czterysta kilometrów, ale rodzice Zbyszka i Jurka nie mieli wątpliwości, że to dobry wybór.
Z dala od domów chłopcy spędzali w swoim towarzystwie jeszcze więcej czasu niż dotychczas, w tych latach ich przyjaźń zacieśniła się, za to pomysłowość nieco przyblakła. W surowej dyscyplinie internatu trudno było ukryć się przed wszystkowidzącym wzrokiem wychowawców, co zdecydowanie odpowiadało rodzicom.
W Różanymstoku do dwuosobowej kompanii dołączył Stefan. Nowy kolega był od nich starszy i kiedy obaj przyjaciele pojawili się w internacie, od razu się nimi zainteresował. Przebywający w tym miejscu od roku jakoś jeszcze nie znalazł sobie odpowiedniego towarzystwa, toteż kiedy zorientował się, że Jurek i Zbyszek akceptują go bez reszty, poweselał i odżył, co nie uszło uwadze wychowawców. Zaprzyjaźniwszy się z młodszymi chłopakami, szybko uznał, że dużo bardziej podobają mu się pomysły Jerzego niż rozsądek Zbyszka, toteż ilekroć Jurek proponował coś szalonego, znajdował wsparcie u starszego kolegi.
W internacie szkoły prowadzonej przez salezjanów psoty odbywały się wcale nierzadko i chociaż zakonnicy uparcie zmuszali uczniów do przestrzegania regulaminu, to wszyscy ci, których energia była trudna do okiełznania, i tak rozrabiali, ponosili kary, a potem rozrabiali dalej.
W sporej odległości od rodzinnego gniazda rozsądek Zbyszka stracił siłę, a zdarzało się i tak, że całkiem przestawał działać. Niektóre postępki sympatycznych chłopaków ściągały nad ich szalone głowy czarne chmury. Jeden z pomysłów Jurka wywołał w klasztorze tak wielkie zamieszanie, iż wyprowadzony z równowagi dyrektor gimnazjum wezwał do Różanegostoku ojców swoich czterech uczniów. Wśród nich nie było jednak taty Stefana, gdyż ten z powodu choroby i izolacji nie uczestniczył w całym zajściu. Wezwani rodzice usłyszeli w gabinecie dyrektora, że powinni natychmiast zabrać ze szkoły synów, którzy zakłócając nabożeństwo odpustowe, narazili zgromadzonych w kościele ludzi na niebezpieczeństwo. Podczas uroczystości czterej chłopcy niepostrzeżenie wdrapali się po schodach na chór, a stamtąd przez wąskie drzwi przedostali się na strych. W rzadko odwiedzanym pomieszczeniu znajdowały się haki, na których zamocowane były zwisające z sufitu lampy. Chłopcy rozbujali jeden z kryształowych żyrandoli, wiszący centralnie nad głowami ludzi, wprawiając tym w osłupienie nie tylko wiernych, ale i stojących przy ołtarzu księży. Zgromadzony tłum z przerażeniem patrzył na coraz szybciej wirujący żyrandol i niewiele brakowało, by w kościele wybuchła panika. Na szczęście dwóch przytomnych młodych zakonników ruszyło na strych i po kilku pełnych grozy minutach dziwne zjawisko ustało. Sprawcy zamieszania zostali zidentyfikowani i zgodnie z decyzją władz szkoły oczekiwali w izolacji na przyjazd rodziców.
Ściągnięci depeszą Aleksander i Ksawery, ojcowie Jerzego i Zbyszka, solidarnie porzucili codzienne zajęcia i ruszyli w podróż. Zanim jednak spotkali się z synami, musieli wysłuchać tyrady zdenerwowanego dyrektora, który gotów był natychmiast relegować ze szkoły niebezpiecznych, jak się wyraził, uczniów.
Sytuacja nie wyglądała dobrze, ale bardzo grzeczny upór oraz, z jednej strony, deklarowana przez ojców czwórki rozrabiaków gotowość współpracy z ciałem pedagogicznym, z drugiej zaś pokaźny datek na potrzeby świątyni, który przekazali, by zadośćuczynić za grzechy potomków, sprawiły, że chłopców warunkowo pozostawiono w placówce. W ramach kary za skandaliczny postępek dyrektor postanowił wszakże wydłużyć nieco naukę dwóm prowodyrom.
Ksiądz dyrektor żałował później swojego pomysłu, słusznie rozumując, że przedłużając edukację młodych postrzeleńców, naraża własną placówkę na kolejne nieprzewidziane kłopoty, ale decyzja już zapadła. Dwóch słabiej uczących się „przestępców” otrzymało dotkliwą karę repetowania klasy. W ten sposób drogi przyjaciół rozeszły się po raz pierwszy, bo Jurek pozostał na drugi rok w tej samej klasie, Zbyszkowi zaś udało się uniknąć repetowania.
Chłopcy wracali na wakacje do domów z nosami na kwintę, a tam spotkała ich kolejna przykrość w postaci kary obejmującej niemal całe lato. Nieprzejednany Aleksander w porozumieniu z Ksawerym zapewnił Jurkowi i Zbyszkowi zajęcie na oba letnie miesiące, a sumienne wykonywanie przez nich zadań było pilnie nadzorowane.
Wstyd, jakiego ojcowie doznali w gabinecie dyrektora, zapamiętali na długo, z czasem jednak ich złość osłabła, by w końcu z dramatu zamienić się we wspominaną z uśmiechem dykteryjkę.
W życiu chłopców wiele się w tym czasie zmieniło, bo od tamtej pory niemal żaden z szalonych pomysłów Jerzego nie doczekał się realizacji. Dodatkowa kara w postaci rozdzielenia przyjaciół odniosła pożądany przez dorosłych skutek, ponieważ Jurek i Zbyszek w ostatnim roku nauki Zbyszka w Różanymstoku znaleźli się nie tylko w różnych klasach, ale i w osobnych pokojach w internacie.
Zbyszek zamieszkał w dwuosobowej izdebce razem z siostrzeńcem organisty, a Jurkowi przydzielono na mieszkanie dwóch spokojnych i lękliwych chłopaków z młodszej klasy. Żadnego z nich nie dałoby się sprowadzić na złą drogę, toteż salezjanie mogli już spać spokojnie.
Rok szkolny przełomu tysiąc dziewięćset trzydziestego siódmego roku i tysiąc dziewięćset trzydziestego ósmego dla trzeciego z kompanów, Stefana, był ostatnim rokiem nauki u salezjanów i z nadejściem wakacji młodzieniec myślał już tylko o kolejnej szkole, tym razem w Wilnie. Jako pierwszy z trójki wyruszał w wielki świat i czuł z tego powodu nie tylko radość, ale i dumę.
Dwanaście miesięcy później do liceum jezuitów przeniósł się również Zbyszek, toteż ostatni rok nauki w Różanymstoku był dla Jerzego czasem smutnym. Z trójki przyjaciół pozostał sam i marzył, by jesienne i zimowe miesiące mijały jak najszybciej.
Opowieści o nowej szkole, jakie Zbyszek przekazywał mu w listach, od dawna wzbudzały zazdrość chłopaka, nie tylko dlatego, że teraz obaj jego przyjaciele byli znowu razem, ale i z tego powodu, że bardzo lubiana przez nich szkoła znajdowała się w samym centrum Wilna. Jurek miał już dosyć klasztornej nudy i pragnął nareszcie zaznać uroków miasta, na to jednak musiał jeszcze poczekać. Osamotniony i zmęczony dalekimi podróżami z prowincji na prowincję postanowił wymóc na ojcu zgodę na kontynuowanie edukacji w Wilnie. W końcu prośby syna i żony odniosły rezultat i Aleksander obiecał zastanowić się nad zmianą. Szkoła jezuitów cieszyła się bardzo dobrą opinią, a w związku z tym, że Jerzy zamierzał studiować na wileńskim uniwersytecie, Aleksander uznał, że ukończenie przez jedynaka jednego z lepszych liceów w mieście ma sens. Poza tym na korzyść Jerzego działała sytuacja polityczna. Aleksander zdawał sobie sprawę, że mimo nie najlepszych okoliczności czasu nie można zatrzymać, a młodzież musi się uczyć. Wiele wskazywało na to, że może wybuchnąć wojna, mimo to decyzje co do dalszej nauki jedynaka musiały zostać podjęte. Z docierających do Paukszteliszek gazet wiało optymizmem, toteż nikt nie zamierzał zawieszać decyzji o kształceniu potomstwa, niewątpliwie jednak miejsce nauki musiało znajdować się dużo bliżej domu niż Różanystok.
– Od nas do zachodniej granicy daleko, z Różanegostoku bliżej – przekonywał siebie Aleksander i ostatecznie zgodził się, by syn kontynuował naukę w Wilnie.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI