Rubyfruit Jungle - Rita Mae Brown - ebook + audiobook

Rubyfruit Jungle ebook

Rita Mae Brown

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Powieść napisana mocnym i bezpardonowym językiem, w środowisku queerowym okrzyknięta mianem kultowej. Pełna optymizmu historia walki o świadome i prawdziwe życie. Pół wieku po premierze wciąż mocna, kąśliwa, a przede wszystkim aktualna.

Amerykańskie Południe przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Pochodząca z przeciętnej i niezbyt zamożnej rodziny Molly Bolt wyróżnia się wybitną inteligencją i silną osobowością. Odkrywając siebie, nie zamierza nikogo przepraszać za miłość, nie chce się z niej tłumaczyć. Mimo niechęci konserwatywnego otoczenia odważnie i dumnie staje wobec uprzedzeń, niezrozumienia, a nawet wrogości. Ponieważ wie, kim jest.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 261

Oceny
3,9 (18 ocen)
5
8
3
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
agusica69

Całkiem niezła

Hmmm. Ciekawe spojrzenie na odmienność i chęć bycia sobą
00

Popularność




Podziękowania

Podzię­ko­wa­nia

Dzię­kuję Char­lotte Bunch za pomoc w wygra­niu rocz­nego sty­pen­dium w Insti­tute for Policy Stu­dies w Waszyng­to­nie, Dys­trykt Kolum­bia. Praca ta pozwo­liła mi zna­leźć czas na napi­sa­nie tej książki. Dzię­kuję Fran­ces Chap­man i Once Dek­kers, które prze­czy­tały mój pozba­wiony inter­punk­cji ręko­pis i dopro­wa­dziły go do porządku. I, w końcu, Tasho Burd, dzię­kuję Ci za wytrwa­nie ze mną, gdy byłam sama.

Wstęp

Wstęp

Gdzie się podział miniony czas? Jeśli się dowiesz, powiedz mi. Pójdę po niego i przy­niosę go z powro­tem.

Napi­sa­łam Ruby­fruit Jun­gle ponad czter­dzie­ści lat temu. Kocham język angiel­ski, odkąd nauczy­łam się w nim mówić, a moja miłość stała się jesz­cze więk­sza, kiedy nauczy­łam się pisać w tym języku. Miłość do mojego języka pogłę­biała się z bie­giem lat, ale kto nie byłby zachwy­cony, pra­cu­jąc w kate­drze języka angiel­skiego?

Jeśli ta powieść pomoże ci uświa­do­mić sobie, że nie jesteś sama, to dobrze. Jeśli cię roz­śmie­szę, to jesz­cze lepiej.

Ta powieść jest kla­sy­fi­ko­wana jako powieść les­bij­ska, a tym samym jest spy­chana na obrzeża lite­ra­tury. Zawsze, gdy jaki­kol­wiek utwór lub osoba są pod­da­wane kla­sy­fi­ka­cji, pod­ło­żem dla takiego kate­go­ry­zo­wa­nia jest jakiś rodzaj znie­wagi. Prze­sła­nie takich dzia­łań tak naprawdę brzmi: „To nie jest o ludziach takich jak ty. Może ci się spodo­bać, ale w osta­tecz­nym roz­ra­chunku temat doty­czy niż­szych sfer”.

Nie ma niż­szych sfer. Nie ma homo­sek­su­ali­stów, osób trans­pł­cio­wych czy… (wypeł­nij puste miej­sce). Są tylko ludzie, sza­lona mie­szanka ener­gii, róż­nych zdol­no­ści, kolo­rów: od hebanu do bie­lo­nej bieli. Jeste­śmy tym wszyst­kim i wszyst­kimi. I nawet nie wie­rzę w podział na męż­czy­znę i kobietę, bo przej­ście od jed­nego do dru­giego ma cha­rak­ter płynny, a wra­że­nie podziału wynika z tego, że jeste­śmy zdo­mi­no­wani przez binarną kul­turę: męż­czy­zna–kobieta, czarny–biały, hetero–gej, bogaty–biedny i tak dalej. Stop­nio­wa­nie na płyn­nej skali jest nie­skoń­czone. Jed­nak naj­głup­szym błę­dem ze wszyst­kich jest defi­nio­wa­nie ludzi na pod­sta­wie dóbr mate­rial­nych. A jesz­cze gorzej, gdy ludzie sami defi­niują sie­bie przez pry­zmat posia­da­nych pie­nię­dzy.

Kiedy pisa­łam Ruby­fruit Jun­gle w 1971 roku (to był rok, w któ­rym ją napi­sa­łam, a nie rok, w któ­rym została opu­bli­ko­wana), jedy­nym spo­so­bem, by zacząć rozu­mieć swoją sytu­ację, było zaak­cep­to­wa­nie ety­kiety nada­nej przez innych, ety­kiety wymy­ślo­nej wieki, jeśli nie tysiąc­le­cia temu (w przy­padku nie­któ­rych ety­kiet) i zro­zu­mie­nie, w jaki spo­sób stała się ona środ­kiem opre­sji. Obec­nie ta praca została już wyko­nana.

Zasta­nów się nad tym. Kiedy akcep­tu­jesz defi­ni­cję sie­bie, która została stwo­rzona przez innych, sta­jesz się ofiarą. Jedną z tych, które czer­pią wielką siłę ze zrze­sza­nia się, wspól­nego prze­ży­wa­nia uci­sku i wspól­nej (oczy­wi­ście zawsze chwa­leb­nej) kul­tury. Jed­nak nie zmie­nia to faktu, że na­dal jesteś ofiarą.

Na swój pro­sty spo­sób Ruby­fruit Jun­gle nawią­zuje do tego, ni­gdy nie popa­da­jąc w pro­pa­gan­dową lite­ra­turę faktu. I nie ozna­cza to, że nie cenię lite­ra­tury faktu. Cho­ciaż wiel­bię Zmierzch Cesar­stwa Rzym­skiego Edwarda Gib­bona, nie jest to pozy­cja pro­pa­gan­dowa.

Dopóki nie jeste­śmy gotowi prze­czy­tać, zoba­czyć i zaak­cep­to­wać jakie­go­kol­wiek dzieła sztuki autor­stwa jakiejś uta­len­to­wa­nej osoby, sami sie­bie ogra­ni­czamy. Pomyślmy o tym w kate­go­riach nie­ar­ty­stycz­nych. Moj­żesz wypro­wa­dził Żydów z Egiptu. Ale czy mógł wycią­gnąć Egipt z Żydów? Tylko wtedy można być wol­nym. Uwol­nić się od swo­jego cie­mię­ży­ciela. Wielu ludzi i wielu arty­stów nie potrafi tego doko­nać. Osoby kate­go­ry­zo­wane jako pokrzyw­dzone (w sen­sie eko­no­micz­nym czy poli­tycz­nym) robią bły­sko­tliwe kariery. Doty­czy to nie tylko tych, któ­rzy reagują gnie­wem na swój stan, ale rów­nież tych, któ­rzy zostają praw­ni­kami i samo­zwań­czymi rzecz­ni­kami tam­tych. Można powie­dzieć, że ucisk dobrze się sprze­daje.

Naj­bar­dziej rewo­lu­cyjną rze­czą, jaką możesz zro­bić, to być sobą, opo­wia­dać swoją prawdę i otwo­rzyć ramiona na życie, w tym także na ból. Odkryć swoje pasje.

Język angiel­ski, konie i psy goń­cze oraz teatr są moimi pasjami. Życzę ci, abyś zna­lazł/zna­lazła coś, co wzbo­gaci twoje życie, nauczy cię sza­no­wać wszyst­kie formy życia i pomoże ci zro­zu­mieć innych ludzi.

Jeśli Ruby­fruit Jun­gle pomoże ci wejść na swoją ścieżkę do wol­no­ści, zro­bi­łam coś dobrego.

Żyj lepiej, Rita Mae Brown 6 lutego 2015 roku

Część I

I

Rozdział 1

1

Nikt nie pamięta swo­ich począt­ków. Matki i ciotki opo­wia­dają nam o nie­mow­lęc­twie i wcze­snym dzie­ciń­stwie, pota­jem­nie się modląc z nadzieją, że nie zapo­mnimy minio­nych cza­sów, kiedy miały cał­ko­witą kon­trolę nad naszym życiem, dzięki czemu włą­czymy je w naszą przy­szłość.

Nie wie­dzia­łam nic o moich wła­snych począt­kach aż do siód­mego roku życia. Miesz­ka­łam wtedy w Cof­fee Hol­low, wiej­skiej osa­dzie w oko­li­cach Yorku w Pen­syl­wa­nii. Polna droga łączyła kryte papą domy, pełne dzieci o uma­za­nych twa­rzach, gdzie powie­trze zawsze było gęste od zapa­chu zia­ren kawy, świeżo zmie­lo­nych w małym skle­piku, od któ­rego pocho­dzi nazwa tego miej­sca. Jed­nym z tych brud­nych dzie­cia­ków był Broc­khurst Detwi­ler, któ­rego w skró­cie nazy­wano Broc­coli. To przez niego dowie­dzia­łam się, że jestem bękar­tem. Broc­coli nie wie­dział, że jestem bękar­tem, ale dobi­li­śmy targu, który w rezul­ta­cie pozba­wił mnie złu­dzeń.

Pew­nego rześ­kiego, wrze­śnio­wego dnia Broc­coli i ja wra­ca­li­śmy do domu ze szkoły pod­sta­wo­wej Vio­let Hill.

– Hej, Molly, muszę się odlać, chcesz popa­trzeć?

– Jasne, Broc.

Wszedł w krzaki i zama­szy­stym gestem roz­piął roz­po­rek.

– Broc­coli, co to za skóra wisząca wokół two­jego kutasa?

– Moja mama mówi, że jesz­cze mi jej nie odcięli.

– Co to zna­czy „odcięli”?

– Mówi, że nie­któ­rzy ludzie prze­cho­dzą taką ope­ra­cję, kiedy obci­nają ci kawa­łek skóry i że ma to coś wspól­nego z Jezu­sem.

– Cie­szę się, że nikt mi nic nie obe­tnie.

– Tak ci się wydaje. Mojej ciotce Louise odcięli cycki.

– Ja nie mam cyc­ków.

– Będziesz miała. Będziesz miała duże i obwi­słe, jak moja mama. Zwi­sają jej poni­żej pasa i koły­szą się pod­czas cho­dze­nia.

– Nie ja, ja nie będę tak wyglą­dać.

– Na pewno będziesz. Wszyst­kie dziew­czyny tak wyglą­dają.

– Zamknij się albo wepchnę ci zęby do gar­dła, Broc­coli Detwi­ler.

– Zamknę się, jeśli nikomu nie powiesz, że poka­za­łem ci siu­siaka.

– A o czym tu mówić? Wszystko, co masz, to zwi­tek różo­wych zmarsz­czek wiszą­cych wokół niego. Jest brzydki.

– Nie jest brzydki.

– Wygląda okrop­nie. Myślisz, że nie jest brzydki, bo jest twój. Nikt inny nie ma takiego fiuta. Mój kuzyn Leroy, Ted, nikt. Założę się, że twój jest jedyny na świe­cie. Powin­ni­śmy zaro­bić na nim tro­chę pie­nię­dzy.

– Pie­nię­dzy? Jak zaro­bimy na moim fiu­cie?

– Po lek­cjach możemy przy­pro­wa­dzić tu dzie­ciaki i poka­zać go im. Każemy każ­demu zapła­cić po pięć cen­tów.

– Nie. Nie będę poka­zy­wał go ludziom. A co jeśli będą się z niego śmiać?

– Słu­chaj, Broc, pie­nią­dze to pie­nią­dze. Co cię obcho­dzi, czy ktoś będzie się śmiał? Ty będziesz miał pie­nią­dze i sam będziesz mógł się z nich śmiać. A my podzie­limy się po poło­wie.

Następ­nego dnia pod­czas prze­rwy gło­si­łam nowinę. Broc­coli trzy­mał gębę na kłódkę, więc bałam się, że stchó­rzy, ale zro­bił to. Po lek­cjach około jede­na­ściorga dzie­cia­ków pospie­szyło do lasu mię­dzy szkołą a kawiar­nią i tam Broc się odsło­nił. Był wielką atrak­cją. Więk­szość dziew­czyn ni­gdy nawet nie widziała zwy­kłego kutasa, a ten Broc­coliego był tak obrzy­dliwy, że krzy­czały z roz­ko­szy. Broc wyglą­dał, jakby miał mdło­ści, ale dziel­nie nim maj­tał, dopóki wszy­scy dobrze mu się nie przyj­rzeli. Byli­śmy bogatsi o pięć­dzie­siąt pięć cen­tów.

Wieść roze­szła się po innych kla­sach i mniej wię­cej tydzień póź­niej Broc­coli i ja mie­li­śmy dobrze pro­spe­ru­jący biz­nes. Kupo­wa­łam czer­wone lukre­cje i roz­da­wa­łam je wszyst­kim zna­jo­mym. Pie­nią­dze są potęgą. Im wię­cej mia­łaś czer­wo­nych lukre­cji, tym wię­cej mia­łaś przy­ja­ciół. Leroy, mój kuzyn, pró­bo­wał wbić się w ten biz­nes, popi­su­jąc się swoim, ale splaj­to­wał, bo nie miał skóry. Żeby osło­dzić mu gorycz porażki, dawa­łam mu pięt­na­ście cen­tów z każ­dego dnia pracy.

Nancy Cahill przy­cho­dziła codzien­nie po lek­cjach, by popa­trzeć na Broc­co­liego, nazy­wa­nego „naj­dziw­niej­szym kuta­sem na świe­cie”. Pew­nego razu zacze­kała, aż wszy­scy sobie pójdą. Nancy była reli­gijna, a jej cała twarz była pokryta pie­gami. Chi­cho­tała za każ­dym razem, gdy widziała Broc­co­liego. Tego dnia zapy­tała, czy może go dotknąć. Broc­coli głu­pio się zgo­dził. Nancy chwy­ciła go i wydała z sie­bie pisk.

– Dobra, dobra, Nancy, wystar­czy. Możesz go zmę­czyć, a my musimy zado­wo­lić innych klien­tów – uwaga ta ostu­dziła jej zapał, więc poszła do domu. – Słu­chaj, Broc­coli, co to za pomysł, żeby pozwa­lać Nancy doty­kać cię za darmo? To powinno być warte przy­naj­mniej dzie­sią­taka. Powin­ni­śmy pozwa­lać dzie­ciom to robić za dzie­sią­taka, a Nancy będzie mogła się nim bawić za darmo, kiedy już wszy­scy pójdą do domu – jeśli zechcesz.

– Zgoda.

Nowy ele­ment pokazu przy­cią­gnął do lasu połowę szkoły. I wszystko szło świet­nie, dopóki Earl Stam­bach nie doniósł na nas nauczy­cielce, pan­nie Mar­tin.

Panna Mar­tin skon­tak­to­wała się z Car­rie i z matką Broc­co­liego, i wszystko się skoń­czyło.

Kiedy wró­ci­łam tej nocy do domu, nie zdą­ży­łam nawet przejść przez drzwi, gdy Car­rie krzyk­nęła:

– Molly, chodź no tu w tej chwili – ton jej głosu mi powie­dział, że muszę się przy­go­to­wać na porządną burę.

– Już idę, mamo.

– Co to ja sły­sza­łam? Że bawi­łaś się w lesie peni­sem Broc­khur­sta Detwi­lera? Nie okła­muj mnie, Earl powie­dział pan­nie Mar­tin, że byłaś tam każ­dego wie­czoru.

– Nie, mamo. Ja ni­gdy się nim nie bawi­łam – co było prawdą.

– Nie okła­muj mnie, ty pyskaty bacho­rze. Wiem, że tam byłaś i obcią­ga­łaś temu tępa­kowi. I to na oczach wszyst­kich innych bacho­rów w Hol­low.

– Nie, mamo, szcze­rze, nie zro­bi­łam tego.

Nie było sensu mówić jej, co naprawdę robi­łam. Nie uwie­rzy­łaby mi. Car­rie uwa­żała, że wszyst­kie dzieci kła­mią.

– Zawsty­dzi­łaś mnie przed wszyst­kimi sąsia­dami i mam ochotę wyrzu­cić cię z tego domu. Ty i twoje sprytne i nie­zwy­kłe pomy­sły. Wpa­dasz i wypa­dasz z domu, kiedy ci się żyw­nie podoba. Czy­tasz książki i uda­jesz, że jesteś nie wia­domo kim. Nie­złe z cie­bie ziółko. Panna Lep­sza tam, w lesie, bawi się jego kuta­sem. Mam dla cie­bie nowinę, ty mała gów­niaro, która myśli, że jest taka mądra. Nie jesteś taka bystra, jak sądzisz, i nie jesteś też moja. A teraz, kiedy już wiem, na co cię stać, nie chcę cie­bie tutaj. Chcesz wie­dzieć, kim jesteś, mądralo? Jesteś bękar­tem Ruby Drol­lin­ger, oto kim jesteś. A teraz zobaczmy, jak wysta­wiasz nos na dwór.

– Kim jest Ruby Drol­lin­ger?

– Twoją praw­dziwą matką i dziwką, sły­szysz mnie, panno Molly? Zwy­kłą, brudną dziwką, która poszłaby do łóżka z psem, gdyby tylko dobrze potrzą­snął tył­kiem.

– Nie obcho­dzi mnie to. Nie ma zna­cze­nia, skąd pocho­dzę. Jestem tutaj, prawda?

– To robi wielką róż­nicę. Ci, któ­rzy rodzą się w mał­żeń­stwie, są bło­go­sła­wieni przez Pana. Ci, któ­rzy rodzą się poza mał­żeń­stwem, są prze­klęci jako bękarty. I już.

– Nie obcho­dzi mnie to.

– A powinno cię to obcho­dzić, ty koń­ski tyłku. Zobacz tylko, jak daleko zapro­wa­dzą cię twoje piękne maniery i książki, gdy wyj­dziesz na ulicę i ludzie dowie­dzą się, że jesteś bękar­tem. A ty się tak wła­śnie zacho­wu­jesz. Krew nie woda, a twoje zacho­wa­nie tylko to potwier­dza. Uparta jak Ruby, cho­dzisz do lasu i walisz konia temu idio­cie Detwi­le­rowi. Bękart!

Car­rie poczer­wie­niała na twa­rzy, a żyły wysko­czyły jej na szyi. Wyglą­dała jak kobieta z hor­roru. Waliła w stół i we mnie. Zła­pała mnie za ramiona i potrzą­sała mną jak pies szma­cianą lalką.

– Zasmar­kana suka, dziwka. Miesz­kasz w moim domu, pod moim dachem. Była­byś mar­twa, gdy­bym cię nie wycią­gnęła z tego sie­ro­cińca i nie opie­ko­wała się tobą przez całą dobę. Miesz­kasz tu i jesz moje jedze­nie. Ja opie­kuję się tobą, a ty wycho­dzisz i przy­no­sisz mi wstyd. Lepiej się ogar­nij, dziew­czyno, albo wyrzucę cię tam, skąd przy­szłaś – do rynsz­toka.

– Zabie­raj łapy. Jeśli nie jesteś moją praw­dziwą matką, to po pro­stu zabierz ode mnie te cho­lerne łapy.

Wybie­głam przez drzwi i bie­głam dalej przez pola psze­nicy, aż do lasu. Słońce zaszło, a na nie­bie pozo­stały tylko ostat­nie, różowe pro­mie­nie słońca.

I co z tego, że jestem bękar­tem. Nie obcho­dzi mnie to. Ona pró­buje mnie prze­stra­szyć. Zawsze pró­buje wzbu­dzić we mnie strach. Do dia­bła z nią i do dia­bła ze wszyst­kimi, jeśli robi im to róż­nicę. Cho­lerny Broc­coli Detwi­ler i jego brzydki kutas. Wpa­ko­wał mnie w ten bała­gan i to aku­rat wtedy, gdy zaczę­li­śmy zara­biać pie­nią­dze. Dorwę Earla Stam­ba­cha i roz­łożę go na łopatki. Zro­bię to, nawet jeśli mia­łaby to być ostat­nia rzecz w moim życiu. Tak, bo wtedy mama roze­drze mnie za to na kawałki. Cie­kawe, kto jesz­cze wie, że jestem bękar­tem. Założę się, że Ple­ciuga wie, a jeśli Flo­rence Ple­ciuga z mega­fo­nem zamiast ust wie, to i cały świat wie. Założę się, że wszy­scy paplają o tym jak najęci. Cóż, nie wrócę do domu, żeby się ze mnie śmiali i patrzyli na mnie jak na dzi­wo­ląga. Zostanę w tym lesie i zabiję Earla. Cho­lera, cie­kawe, czy Broc się dowie­dział. Pew­nie powie, że to ja go do tego namó­wi­łam. Tchórz. Każdy z takim kuta­sem musi być cyko­rem. Cie­kawe, czy dzie­ciaki o tym wie­dzą. Mogę sta­wić czoła Ple­ciu­dze i mamie, ale nie całej tej hała­strze. Cóż, jeśli im to robi róż­nicę, to do dia­bła z nimi. Nie rozu­miem, dla­czego to taka wielka sprawa. Kogo obcho­dzi, jak się tu dosta­łam? Mnie to nie obcho­dzi. Naprawdę, nie obcho­dzi. Uro­dzi­łam się, i to się liczy. Jestem tutaj. Rany, matka naprawdę ryczała, jakby się jej gęba roze­rwała. Nie zamie­rzam tam wra­cać. Nie wrócę tam, gdzie to robi róż­nicę, a ona od teraz będzie rzu­cać mi nią w twarz. Tak jak rzuca mi w twarz to, jak kop­nę­łam bab­cię Bolt w gole­nie, gdy mia­łam pięć lat. Zostaję w tych lasach. Mogę się żywić orze­chami i jago­dami, cho­ciaż nie lubię jagód, bo są na nich klesz­cze. Chyba mogę jeść tylko orze­chy. Może będę zabi­jać kró­liki, ale Ted powie­dział mi, że kró­liki są pełne roba­ków. Robaki, fuj, nie będę jeść roba­ków. Zostanę w tym lesie i będę gło­do­wać, tak zro­bię. Wtedy to mamie będzie przy­kro, że krzy­czała na mnie i robiła wiel­kie halo ze spo­sobu, w jaki się naro­dzi­łam. I tego, że nazwała moją praw­dziwą matkę dziwką. Cie­kawa jestem, jak wygląda moja praw­dziwa matka. Może jestem do kogoś podobna. Nie przy­po­mi­nam nikogo w naszym domu, żad­nego z Bol­tów ani Wie­gen­lie­dów, nikogo z nich. Oni wszy­scy mają bar­dzo białą skórę i szare oczy. Niemcy, oni wszy­scy są Niem­cami. I niech Car­rie nie robi draki o to. Jak to moż­liwe, że każdy inny jest zły, Maka­ro­nia­rze i Żydzi, i reszta świata. Czy dla­tego mnie nie­na­wi­dzi? Założę się, że moja matka nie była Niemką. Mojej matce nie mogło na mnie zale­żeć, skoro zosta­wiła mnie z Car­rie. Czy zro­bi­łam coś złego? Dla­czego mnie tak zosta­wiła? Może teraz mia­łaby powód, żeby mnie zosta­wić, po poka­zy­wa­niu fiuta Broc­coliego, ale kiedy byłam mała, jak mogłam zro­bić coś złego? Wola­ła­bym ni­gdy o tym nie usły­szeć. Chcia­ła­bym, żeby Car­rie Bolt padła mar­twa. Dokład­nie tego sobie życzę. Nie wrócę tam.

W lesie zapa­dła noc, a małe, nie­wi­doczne zwie­rzęta zagrze­bały się w ciem­no­ści. Nie było księ­życa. Czerń wypeł­niła moje noz­drza, a powie­trze było pełne cichych sze­le­stów, dziw­nych odgło­sów. Od sta­rego stawu ryb­nego przy sosnach bił chłód. A ja nie mogłam zna­leźć żad­nych orze­chów; było zbyt ciemno. Zna­la­złam tylko gniazdo pająka. To zała­twiło sprawę. Posta­no­wi­łam wró­cić do domu, ale tylko do czasu, aż będę na tyle doro­sła, by zna­leźć pracę. Wtedy będę mogła opu­ścić tę norę. Poty­ka­jąc się, dotar­łam do domu i otwo­rzy­łam drzwi z poroz­ry­waną siatką na owady. Nikt na mnie nie cze­kał. Wszy­scy poszli spać.

Rozdział 2

2

Leroy sie­dział na środku grządki ziem­nia­ków, wyry­wa­jąc klesz­cza z pępka. Wyglą­dał jak Baby Huey z komik­sów i był mniej wię­cej tak samo mądry, ale Leroy był moim kuzy­nem i na swój durny spo­sób kocha­łam go. Zosta­li­śmy tam wysłani, by zbie­rać stonkę, ale słońce było wysoko i oboje byli­śmy zmę­czeni naszymi obo­wiąz­kami. Doro­słe kobiety były w domu, a męż­czyźni poszli do pracy. Było lato 1956 roku i byli­śmy w tak złym poło­że­niu, że musie­li­śmy zamiesz­kać z Den­ma­nami w Shi­loh. Nie wie­dzia­łam, że jeste­śmy w tak złym poło­że­niu; poza tym lubi­łam prze­by­wać na dwo­rze z Leroyem, Tedem i ze wszyst­kimi zwie­rzę­tami. Leroy miał jede­na­ście lat, tyle samo co ja. Był tego samego wzro­stu, ale był gruby; ja byłam chuda. Ted, brat Leroya, miał trzy­na­ście lat i jego głos się zmie­niał. Ted pra­co­wał na sta­cji Esso, więc Leroy i ja utknę­li­śmy na polu, zbie­ra­jąc stonkę ziem­nia­czaną.

– Molly, nie chcę już zbie­rać roba­ków. Mamy dwa pełne sło­iki, chodźmy do pani Her­she­ner po napój gazo­wany.

– Dobrze, ale będziemy musieli iść rowem, w któ­rym Ted roz­bił trak­tor, bo mama nas zoba­czy i każe wra­cać do pracy.

Prze­czoł­ga­li­śmy się przez rów, minę­li­śmy zardze­wiały trak­tor i prze­szli­śmy przez rurę odpły­wową na drugą stronę polnej drogi. Potem pobie­gli­śmy aż do malut­kiego sklepu pani Her­she­ner, który miał wybla­kły szyld z napo­jem Nehi i ter­mo­me­trem przy­cze­pio­nym do drzwi.

– Oto Leroy i Molly. Czy, dzieci, poma­ga­ły­ście waszym mat­kom na wzgó­rzu?

– O tak, pani Her­she­ner – wymam­ro­tał Leroy – spę­dzi­li­śmy cały dzień, zbie­ra­jąc stonkę ziem­nia­czaną, żeby ziem­niaki dobrze wyro­sły.

– Ależ jesteś słodki. Co powie­cie na cze­ko­la­dowe Tasty­kake dla każ­dego?

– Dzię­kuję, pani Her­she­ner – odpo­wie­dzie­li­śmy jed­no­cze­śnie.

– Czy mogę dostać gałkę lodów mali­no­wych za pięć cen­tów?

Wzię­łam lody i wyszłam na czerw­cowe słońce. Leroy wyszedł z lodami krów­ko­wymi i usie­dli­śmy na wytar­tych, pła­skich, drew­nia­nych deskach werandy. Zauwa­ży­łam puste pudełko po rodzyn­kach Sun­maid, pra­wie ide­alne, z wyjąt­kiem roz­dar­tego wierz­chu. Leżało mię­dzy opa­li­zu­ją­cymi wió­rami papy przed skle­pem.

– Po co ci to?

– Mam swoje plany, pocze­kasz i zoba­czysz.

– Daj spo­kój, Moll, powiedz mi, a ci pomogę.

– Nie mogę ci teraz powie­dzieć, idzie Bar­bara Span­gen­thau, a wiesz, jaka ona jest.

– Tak, jasne, to musi być tajem­nica.

– Cześć, Bar­baro, co pora­biasz?

Bar­bara wymam­ro­tała coś o bochenku chleba i znik­nęła w środku. Bar­bara była Żydówką, a Car­rie zawsze mówiła Leroy­owi i mnie, żeby­śmy trzy­mali się od niej z daleka. Nie­po­trzeb­nie zada­wała sobie trud. Nikt nie chciał się zbli­żać do Bar­bary Span­gen­thau, ponie­waż zawsze trzy­mała rękę w spodniach, doty­ka­jąc się, i – co gor­sza – śmier­działa. Do pięt­na­stego roku życia myśla­łam, że bycie Żydówką ozna­czało cho­dze­nie z ręką w spodniach.

Bar­bara wyto­czyła się ze sklepu. Była jesz­cze grub­sza niż Leroy; z rękami peł­nymi chleba od Fishela ruszyła ścieżką z wicio­krze­wami.

– Hej, Bar­bara, czy widzia­łaś dziś Earla Stam­ba­cha?

– Był nad sta­wem. A co?

– Bo mam dla niego pre­zent. Jeśli go zoba­czysz, powiedz mu, że go szu­kam, dobrze?

Bar­bara, prze­peł­niona waż­no­ścią swo­jej wia­do­mo­ści, poga­lo­po­wała drogą. W związku z tym, że miesz­kała naj­bli­żej Stam­ba­chów, ist­niała duża szansa, że ją dostar­czy.

– Co chcesz dać Ear­lowi Stam­ba­chowi w pre­zen­cie? Myśla­łem, że nie­na­wi­dzisz go od zawsze.

– Bo go nie­na­wi­dzę, a pre­zent, który dla niego mam, jest czymś wyjąt­ko­wym. Chcesz pójść ze mną, gdy będę go kom­ple­to­wać?

Leroy prze­wró­cił oczami z wra­że­nia i podą­żył za mną z powro­tem przez pola, jak kaczka za matką, przez całą drogę papla­jąc o tym, jaki to będzie pre­zent. Weszli­śmy do chłod­nego lasu i zaczę­łam szu­kać cze­goś na ziemi. Leroy też patrzył na zie­mię, cho­ciaż nie wie­dział, czego szu­kam.

– Ha! Mam. Teraz go nie­źle zała­twię.

– Nie widzę nic poza kupą kró­li­czych odcho­dów. Co ty zro­bisz? Chodź i powiedz mi.

– Leroy, patrz i zamknij jadaczkę.

Zebra­łam garść małych, ide­al­nie okrą­głych kró­li­czych odcho­dów i wło­ży­łam je do pudełka z rodzyn­kami Sun­maid.

– Pamię­tasz rodzynki, które Flo­rence miała na ganku? Idź tam, ukrad­nij garść i zaraz tu wróć.

Leroy wystar­to­wał jak cię­ża­rówka z cemen­tem, jego syl­wetka lśniła w popo­łu­dnio­wym słońcu. Wró­cił po dzie­się­ciu minu­tach z kosz­towną gar­ścią dorod­nych rodzy­nek. Wło­ży­łam je do pudełka i mocno potrzą­snę­łam zawar­to­ścią. Następ­nie, zaprzy­się­ga­jąc Leroya na wieczną tajem­nicę, ruszy­łam przez las do stawu ryb­nego Car­mine’a, by zna­leźć Earla Stam­ba­cha. Rze­czy­wi­ście tam był, sie­dział z kijem słu­żą­cym za wędkę, cze­ka­jąc, aż nie­ist­nie­jące ryby ugryzą sznu­rek bez przy­nęty. Earl był dość głupi. Jedy­nym jego spo­so­bem na prze­brnię­cie przez czwartą klasę było przy­mi­la­nie się do nauczy­ciela. Szli­śmy teraz do szó­stej klasy, a on na­dal nie potra­fił prze­kro­czyć piątki w tabliczce mno­że­nia. Flo­rence powie­działa, że w związku z tym, że Stam­ba­cho­wie mieli tyle dzieci, żadne z nich nie jadło wystar­cza­jąco dużo, więc mózg Earla był wygło­dzony. Nie obcho­dziło mnie, dla­czego był głupi. Byłam zbyt zajęta nie­na­wi­dze­niem go. Przez cały czas dono­sił na mnie w szkole, bo łama­łam tę czy inną zasadę. Ostat­nim razem zosta­łam wysłana do gabi­netu pana Beavera za kra­dzież leków z maga­zynku. To było tydzień przed koń­cem roku szkol­nego i z tego powodu pra­wie zosta­łam w pią­tej kla­sie. Earl może i był głupi, ale nauczył się, jak prze­trwać, i nauczył się tego moim kosz­tem, prze­bie­gły kojot.

Earl usły­szał nas i spoj­rzał w górę. Cień zakło­po­ta­nia prze­biegł przez jego twarz; pew­nie pomy­ślał, że zamie­rzam go zabić. Więc uśmiech­nę­łam się i powie­dzia­łam:

– Hej, Earl, zła­pa­łeś coś?

– Nie, ale pięć minut temu mia­łem duże bra­nie. To musiał być tuń­czyk, bo był naprawdę duży.

– Doprawdy? Musisz być uta­len­to­wa­nym węd­ka­rzem.

Earl zachi­cho­tał, a jego lewe oko drgnęło. Nie mógł tego roz­gryźć w żaden spo­sób.

– Earl, pomy­śla­łam, że musimy prze­stać się wza­jem­nie iry­to­wać. Wiesz, że nie­na­wi­dzę, kiedy się mnie cze­piasz, a ja wiem, że nie­na­wi­dzisz, kiedy się na cie­bie wście­kam i cię biję w dro­dze ze szkoły do domu. A może zawrzemy rozejm i zosta­niemy przy­ja­ciółmi? Nie pobiję cię, jeśli nie będziesz na mnie dono­sić, kiedy wró­cimy do szkoły.

– Jasne, Molly, jasne. Chciał­bym, żeby­śmy byli przy­ja­ciółmi i przy­się­gam na Biblię, że już ni­gdy cię nie zdra­dzę.

– Przy­nio­słam ci mały pre­zent, żeby przy­pie­czę­to­wać rozejm. Kupi­łam je u pani Her­she­ner, bo wiem, że uwiel­biasz rodzynki.

– Dzięki – Earl chwy­cił pudełko z rodzyn­kami, ode­rwał to, co zostało z wieczka i otwo­rzył usta, prze­chy­lił je i połknął połowę zawar­to­ści za jed­nym zama­chem.

Leroy zaczął się śmiać. Zła­pa­łam go za lewe ramię i uszczyp­nę­łam go mocno, mówiąc:

– Ucisz się albo sko­pię ci tyłek.

– Nie martw się, Molly, nie będę się śmiał.

– O czym roz­ma­wia­cie?

– O tym, jak szybko jesz, Earl. Ni­gdy nie widzie­li­śmy nikogo, kto jadłby tak szybko. Musisz być naj­więk­szym łakom­czu­chem w całym hrab­stwie York. Założę się, że potra­fisz dokoń­czyć pudełko w pół sekundy. Jak myślisz, Leroy?

– Tak, Earl Stam­bach jest naprawdę szybki. On je nawet szyb­ciej niż mój stary.

Earl wzdry­gnął się na te pochwały i nastro­szył się.

– Mogę to zro­bić w mniej niż pół sekundy, patrz na mnie.

Jeden duży łyk i puste pudełko rodzy­nek Sun­maid zostało wrzu­cone do stawu, a Earl pro­mie­niał z dumy.

– Earl, jak sma­ko­wały te rodzynki?

– Jak rodzynki, ale nie­które były pap­ko­wate i gorz­kie.

– Pap­ko­wate? Czy to nie dzi­waczne?

Leroy wybuch­nął śmie­chem i upadł na trawę obok stawu.

– Earl, jesteś taki głupi. Dobrze o tym wiesz, że jesteś głupi. Molly dała ci pudełko pełne kró­li­czych odcho­dów zmie­sza­nych z rodzyn­kami.

Twarz Earla wykrzy­wiła się pod cio­sem.

– Nie zro­bi­łaś tego, Molly, prawda?

– Pew­nie, że tak, ty pod­stępny pier­dzielu. Jesz­cze raz na mnie donie­siesz, a zro­bię coś o wiele gor­szego, więc lepiej się ode mnie odwal, Earlu Stam­bach. Niech to będzie dla cie­bie nauczka.

Dla efektu zro­bi­łam groźny krok w jego stronę, ale Earl tak pozie­le­niał, że nie mar­twił się o zewnętrzną część swo­jego ciała.

– Ni­gdy wię­cej nie doniosę na cie­bie. Obie­cuję, obie­cuję. Przy­się­gam na grób moich rodzi­ców.

– „Grób” to wła­ściwe słowo, chło­paku. Zamknij swoje tłu­ste usta i jeśli piśniesz cho­ciaż sło­wem o tym, że nakar­mi­łam cię kró­li­czymi odcho­dami, to cię dorwę. Chodź, Leroy, zostawmy tu tego peł­nego gówna śmier­dziela.

Czmych­nę­li­śmy po sosno­wych igłach, a Leroy śmiał się tak bar­dzo, że ledwo trzy­mał się na nogach. Na skraju wzgó­rza odwró­ci­łam się, by spoj­rzeć w kie­runku stawu, gdzie Earl rzy­gał jak kot, a łzy mu cie­kły po policz­kach.

Ale go zała­twi­łam, pomy­śla­łam, zała­twi­łam go na cacy i dobrze mu tak. Sam sobie zasłu­żył. Tylko dla­czego nie czu­łam się z tym dobrze?

– Nie sprawi ci już pro­ble­mów, Molly, tym razem zała­twi­łaś go na amen.

– Zamknij się, Leroy, zamknij się.

Leroy zatrzy­mał się na chwilę i spoj­rzał na mnie ze zdu­mie­niem, po czym wzru­szył ramio­nami i powie­dział:

– Lepiej wra­cajmy do domu, zanim Car­rie i Ple­ciuga zaczną nas szu­kać.

Rozdział 3

3

Lato mojej zemsty było rów­nież tym, w któ­rym umarły uprawy i Jen­ni­fer też umarła. Jen­ni­fer była praw­dziwą matką Leroya. Była wysoka i miała twarz jak te panie w ksią­żecz­kach szkółki nie­dziel­nej. Jej oczy były tak duże, że gdy się na nią patrzyło, widziało się tylko te oczy. Nazy­wa­łam ją cio­cią Jenną, cho­ciaż tak naprawdę nie była moją cio­cią, żadne z nich nie było moją rodziną. Tamto lato było pełne złych rze­czy, a wszystko zaczęło się od pocię­cia Epa nożem.

Kilka dni po tym, jak zemści­łam się na Earlu, Ep, mąż Jen­ni­fer, przy­szedł do domu cały we krwi. Spły­wała po jego twa­rzy i osia­dała na gęstych, krę­co­nych blond wło­sach na jego ogrom­nym tor­sie. Jen­ni­fer krzyk­nęła, gdy go zoba­czyła, a Flo­rence pobie­gła do kuchni po miskę zim­nej wody. Mimo wszyst­kich swo­ich wad Flo­rence zawsze jako pierw­sza rozu­miała, co jest potrzebne w każ­dej sytu­acji. Mój tata Carl nie wró­cił jesz­cze do domu, więc byli­śmy tylko my, dzieci i kobiety, z Epem całym we krwi i wyglą­da­ją­cym na tak roz­wście­czo­nego, że myśla­łam, iż mózg mu się ugo­tuje. Leroy tak wyba­łu­szył oczy na swo­jego sta­ruszka, że nie­mal mu wypa­dły.

Ep nie zauwa­żył nas dwojga, sto­ją­cych i wpa­tru­ją­cych się w niego. Ted posa­dził swo­jego ojca na krze­śle, a Flo­rence wró­ciła do pokoju ze szma­tami, z mied­nicą i wład­czą miną.

– Odchyl głowę do tyłu, Ep, i pozwól mi zmyć krew z two­jej twa­rzy. Molly, idź do spi­żarni po gazę i płyn odka­ża­jący. Leroy, napom­puj wię­cej wody dla ojca. Jen­ni­fer, usiądź, jesteś blada jak ściana. Ep, nie ruszaj się. Wiem, że to boli, ale nie ruszaj się. Nie będzie bolało tak bar­dzo, jak wtedy, gdy utkną­łeś.

Ep pod­dał się i odchy­lił głowę do tyłu, krzy­wiąc się za każ­dym razem, kiedy ście­reczka doty­kała jego ran. Nie został pobity, tylko pocięty.

– Ep – powie­działa cicho Jen­ni­fer. – Kocha­nie, co się stało? Znowu stra­ci­łeś pano­wa­nie nad sobą, prawda?

Gniew Epa zaczął słab­nąć i odpo­wie­dział cicho:

– Tak, posze­dłem i stra­ci­łem głowę, ale nie mogłem nic na to pora­dzić. Nie wypi­łem ani jed­nego drinka, przy­się­gam, ani jed­nego.

Flo­rence rzu­ciła mu nie­przy­jemne spoj­rze­nie, ale kon­ty­nu­owała swoją pracę.

– Molly, idź do cioci Jenny i poproś ją, żeby ci poka­zała, jak zro­bić szwy z pla­stra. Przy­go­tuj dużo, on ma dziury wiel­kie jak usta.

Leroy wbiegł z powro­tem do pokoju i posta­wił miskę wody na cera­cie.

– Hej, tato, dorwa­łeś go, tego gościa, który dorwał cie­bie? Zbi­łeś go, tato?

– Leroy, wola­ła­bym, żebyś nie zada­wał tych pytań z taką rado­ścią na twa­rzy – powie­działa Jen­ni­fer. Wyglą­dała staro, bar­dzo staro; to była jedna z tych chwil. Wyda­wało się, że krew odpły­nęła z jej twa­rzy i ukryła się gdzieś głę­boko. Zmarszczki wokół gór­nej wargi były wyraź­nie zary­so­wane, co nada­wało jej dziwny wygląd. Do naro­dzin kolej­nego dziecka bra­ko­wało około dwóch tygo­dni. Wyglą­dała jak bab­cia, która połknęła balon mete­oro­lo­giczny, a Car­rie powie­działa, że Jen­ni­fer ma tylko trzy­dzie­ści trzy lata.

– O co poszło tym razem? – zapy­tała.

– Pokłó­ci­łem się o chłop­ców z tym bękar­tem, Lay­to­nem.

To słowo spra­wiło, że wzdry­gnę­łam się. Jak to moż­liwe, że zawsze, gdy ktoś był zły, nazy­wano go bękar­tem? Policzki mnie zapie­kły i nie odwa­ży­łam się pod­nieść wzroku znad moich szwów z obawy, że ktoś zoba­czy moje rumieńce.

– Lay­ton przy­szedł do sklepu prze­peł­niony dumą ze swo­jego syna Phila. Phil dostał się do West Point, mówi, a potem rzuca mi to prze­bie­głe spoj­rze­nie i pyta, jak radzą sobie moi chłopcy. Cóż, powie­dzia­łem mu, że Ted i Leroy też idą do West Point. W końcu jestem wete­ra­nem, mam pur­pu­rowe serce i nie odmó­wią moim chłop­com, kiedy będą gotowi do wyjazdu. Nie mogą odmó­wić synom ludzi postrze­lo­nych na woj­nie. Więc Lay­ton ryczy ze śmie­chu i mówi, że bycie synem głupca, który dał się postrze­lić na woj­nie, nie ozna­cza, że mogą pójść do tak waż­nego miej­sca jak West Point. Mówi, że wszy­scy na wzgó­rzu wie­dzą, że moi chłopcy są tak głupi, że nie odróż­niają tyłka od łok­cia. Jenna, nie mogłem tego dłu­żej znieść. Powie­dzia­łem mu, że jego syn Phil nie zasłu­guje na to, by być w armii, bo ta ciota siada, żeby się wysi­kać. Wda­li­śmy się w kłót­nię i poło­ży­łem go na łopatki. Wtedy on wycią­gnął na mnie sprę­ży­nowca i cóż, nie ma o czym mówić.

– Jest o czym mówić – wtrą­ciła Flo­rence. – Gliny przyjdą tu i zabiorą cię, jeśli będziesz się wda­wał w bójki. Jak zosta­wi­łeś Lay­tona? Nie zabi­łeś go, mam nadzieję.

– Nie, nie zabi­łem go, cho­ciaż chcia­łem skrę­cić mu kark. Carl wpadł do sklepu w dro­dze do domu i zakoń­czył bójkę. Jest tam teraz i układa się z Lay­to­nem. Wiesz, że Carl jest tak dobro­duszny, że potrafi przy­wró­cić każ­demu dobre samo­po­czu­cie. Ode­słał mnie do domu, żebym mu nie prze­szka­dzał.

Jen­ni­fer wstała spraw­dzić, czy fasolka szpa­ra­gowa gotuje się na kuchence. Ep spu­ścił wzrok na pod­łogę i przyj­rzał się swoim zaku­rzo­nym butom.

– Kocha­nie – zawo­łał – nasi chłopcy nie są głupi. Pora­dzą sobie dobrze, pocze­kaj tylko. Widząc, jak sobie radzą, będę się czuł lepiej niż wtedy, gdy obi­ja­łem Lay­tona.

Jen­ni­fer odwró­ciła się od bul­go­czą­cej wody i wró­ciła do pokoju, by dać mu buziaka.

– Pew­nie, że dadzą sobie radę, ale nie sądzę, żeby bija­tyka była dla nich dobrym przy­kła­dem.

Na twa­rzy Epa poja­wił się wsty­dliwy uśmiech, poło­żył rękę na jej wzdę­tym brzu­chu i poca­ło­wał ją w rękę.

Carl wszedł przez drzwi, robiąc wiel­kie przed­sta­wie­nie z rzutu swoją szarą robot­ni­czą czapką na wie­szak. Udało mu się, więc wszy­scy zaczę­li­śmy wiwa­to­wać. Pod pachą miał duży kawa­łek mięsa owi­nięty w tłu­sty papier rzeź­ni­czy. Jego przedni złoty ząb błysz­czał, gdy się uśmie­chał.

– Dzi­siaj gulasz jagnięcy, ludzie. Mięso zostało po całym dniu i przy­nio­słem je do domu. Więc wyj­mij­cie mar­chewki i selera, będziemy mieli jagnię­cinę.

Car­rie pode­szła do Carla i szep­nęła mu coś do ucha. Pokle­pał ją po ramie­niu i powie­dział, że wszystko jest w porządku. Pod­bie­głam i pod­sko­czy­łam wysoko, by objąć go za szyję.

– Chodź, tatu­siu, zakręć mną w kółko, aż zakręci mi się w gło­wie.

– W porządku, pilot do dru­giego pilota, zaczy­namy.

Carl ciężko pra­co­wał. Jego krzep­kie, musku­larne ciało nosiło już piętno wieku. Sta­rzał się ina­czej niż Jen­ni­fer, ale i tak już zaczy­nał się gar­bić.

Kiedy posta­wił mnie na ziemi, pod­szedł do Epa i zapy­tał go, jak się czuje. Ep wpa­try­wał się w Carla tak, jak chłopcy wpa­trują się w swo­ich ojców, mimo że Carl był tylko dzie­sięć lat star­szy od Epa.

– Zaraz kola­cja. Uprząt­nij­cie stół i zabierz­cie stąd te zakrwa­wione szmaty – oznaj­miła póź­niej Car­rie.

Gulasz został przy­nie­siony na stół, a ja i Leroy wal­czy­li­śmy o miej­sce obok Carla. Jen­ni­fer i Ep przez cały czas patrzyli na sie­bie ponad sto­łem. Flo­rence mówiła wię­cej niż zwy­kle, ale tym razem jej głos nie był ostry. Chciała zała­go­dzić sytu­ację. Leroy zapo­mniał ukraść mięso z mojego tale­rza, a Car­rie śmiała się ze wszyst­kiego, co mówił Carl. O ile mnie pamięć nie myli, nie sły­sza­łam, żeby kie­dy­kol­wiek tyle mówił. Opo­wia­dał histo­rie o pew­nym Mike’u, krzep­kim męż­czyź­nie, dla któ­rego pra­co­wał w skle­pie mię­snym, i żar­to­wał na temat pre­zy­denta Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Doro­śli śmiali się z tych żar­tów do roz­puku, ale dla mnie one nie miały sensu. W szkole mówili nam, że pre­zy­dent jest naj­lep­szym czło­wie­kiem w całym kraju, ale ja wie­dzia­łam, że to mój ojciec jest naj­lep­szym czło­wie­kiem w całym kraju; tyle że kraj o tym nie wie­dział, to wszystko. Więc pomy­śla­łam, że to w porządku, że Carl wyśmie­wał się z pre­zy­denta. W każ­dym razie skąd mia­łam wie­dzieć, że pre­zy­dent był praw­dziwy? Ni­gdy go nie widzia­łam na wła­sne oczy, tylko na zdję­ciach w gaze­cie, które mogły być sfał­szo­wane. Skąd wiesz, że ktoś jest praw­dziwy, jeśli go nie widzisz?

Jen­ni­fer tra­ciła na wadze, zamiast przy­bie­rać, tak jak powinno być, kiedy jest się w ciąży, ale była tak bli­sko porodu, że nikt poza Car­rie nie zwra­cał na to uwagi. Kiedy nad­szedł czas, aby Jen­ni­fer udała się do szpi­tala na Geo­rge Street, wszystko wyda­wało się nor­malne. Uro­dziła dziecko. Nazwała je Carl po tacie, ale dziecko żyło tylko przez dwa dni. Ona rów­nież nie wró­ciła do domu. Doro­śli zwra­cali na nas mniej uwagi niż zwy­kle. Wra­ca­jąc z wychodka, zatrzy­ma­łam się na ganku i usły­sza­łam Flo­rence, Car­rie i Epa. To była gorąca, duszna noc. Leroy był na ganku i pluł pest­kami arbuza, więc oboje sie­dzie­li­śmy i słu­cha­li­śmy.

Głos Epa brzmiał jak nie­wy­raźna audy­cja radiowa. Gorzej niż wtedy, gdy został pocięty.

– Car­rie ni­gdy mi nie mówiła o żad­nych bólach. Ni­gdy nic mi nie powie­działa. Gdyby mi tylko powie­działa, jak się czuje, zabrał­bym ją do leka­rza.

Flo­rence odpo­wie­działa mu spo­koj­nym, wręcz suro­wym gło­sem: – Moja córka Jen­ni­fer ni­gdy nie sta­wiała sie­bie na pierw­szym miej­scu. Ona uwa­żała, że leka­rze mają zbyt wyso­kie wyma­ga­nia i cokol­wiek jej dolega, ma zwią­zek z dziec­kiem, więc wkrótce minie. Nie obwi­niaj się, Ep. Zro­biła to, co uwa­żała za słuszne. Bóg wie, że wszy­scy pra­cu­jemy, z led­wo­ścią zara­biamy na utrzy­ma­nie. Myślała o tym.

– Jestem jej mężem. Powinna była mi powie­dzieć. To mój obo­wią­zek wie­dzieć takie rze­czy.

Car­rie wkro­czyła do akcji:

– Kobiety czę­sto cier­pią na dole­gli­wo­ści, które ukry­wają przed swo­imi męż­czy­znami. Jen­ni­fer była pod tym wzglę­dem cich­sza niż inne. Wspo­mi­nała mi, że ma bóle, ale skąd kto­kol­wiek z nas miał wie­dzieć, że jest chora na raka? Ona nie wie­działa. Takich rze­czy się nie wie.

– Ona umrze. Wiem, że umrze. Kiedy to tak bar­dzo się roz­ro­sło, to nie możesz prze­żyć.

– Nie, nie ma mowy, żeby prze­żyła. Wszystko w rękach Pana – Flo­rence była nie­ugięta. Los był losem. – Jeśli Bóg chce Jen­ni­fer, to ją dosta­nie. Flo­rence akcep­to­wała to. Pan daje i Pan zabiera. To nie nasza sprawa, te rze­czy, naro­dziny i śmierć. Musimy żyć dalej.

Leroy spoj­rzał na mnie i chwy­cił mnie za ramię.

– Molly, Molly. Co to zna­czy, że mama ma raka? O czym oni mówią? Powiedz mi, co to zna­czy.

– Nie wiem, Leroy. Mówią, że cio­cia Jenna umrze.

Bolało mnie gar­dło, czu­łam w nim palącą grudę, ale wzię­łam dłoń Leroya i wyszep­ta­łam:

– Oni nie mogą wie­dzieć, że to wszystko sły­sze­li­śmy. Możemy tylko trzy­mać się z dala od nich i cze­kać na to, co się sta­nie. Może to pomyłka i wkrótce wróci do domu. Ludzie cza­sem popeł­niają błędy.

Leroy zaczął pła­kać, więc zapro­wa­dzi­łam go za grządkę fasoli, żeby nikt nas nie usły­szał. Leroy szlo­chał:

– Nie chcę, żeby moja mama umarła.

Roz­pła­kał się na dobre, a potem zasnął. Nawet komary mu nie prze­szka­dzały. Po chwili Car­rie zawo­łała nas do domu, więc pod­nio­słam Leroya i, czę­ściowo nio­sąc, czę­ściowo pod­pie­ra­jąc, zapro­wa­dzi­łam go do domu, do jego małego łóżka na żela­znej ramie. Leroy spał z Tedem w tym samym pokoju, a ja spa­łam z Car­rie i Car­lem we wła­snym łóżku. Wola­ła­bym być tam z Leroyem, ale mówili, że to nie w porządku. Nie miało to dla mnie żad­nego sensu, zwłasz­cza dziś wie­czo­rem.

– Mamo, pozwól mi zostać tutaj, z Leroyem, tylko na dzi­siej­szą noc. Pro­szę.

– Nie, nie będziesz spała tutaj z chłop­cami. Ted jest już tak duży, że głos mu się zmie­nia. Chodź tam, gdzie twoje miej­sce. Zro­zu­miesz, gdy będziesz star­sza.

Odcią­gnęła mnie, a ja po raz ostatni spoj­rza­łam na bied­nego Leroya z czer­wo­nymi, opuch­nię­tymi i zaspa­nymi oczami. Był zbyt zmę­czony, by pro­te­sto­wać, i popadł w otę­pie­nie.

Musiał powie­dzieć Tedowi, bo następ­nego dnia Ted był bar­dziej wyco­fany niż zwy­kle, a jego oczy rów­nież były zaczer­wie­nione. Jenna ode­szła w ciągu tygo­dnia. Na pogrze­bie poja­wili się wszy­scy miesz­kańcy Hol­low, a ludzie byli pod wra­że­niem ilo­ści i wyglądu kwia­tów. Ep wykosz­to­wał się na naj­lep­szą trumnę, jaka była. Nikt nie mógł mu tego zakupu wyper­swa­do­wać. Jeśli jego żona ma być mar­twa, to będzie mar­twa w odpo­wied­niej opra­wie – tak powie­dział. Flo­rence zajęła się wszyst­kim. Leroy, Ted i ja zosta­li­śmy wypę­dzeni z domu na czas przy­go­to­wań, i nam to odpo­wia­dało.

Wszy­scy ubrali się odpo­wied­nio, by uczcić zmar­łych. Leroy miał muszkę, Ted kra­wat bolo, a tata i Ep dłu­gie kra­waty i płasz­cze, które nie paso­wały do ich spodni, ale sta­no­wiły ele­ment obo­wiąz­kowy. Car­rie ubrała mnie w okropną sukienkę pełną swę­dzą­cych kry­no­lin i kazała zało­żyć lakie­ro­wane buty. Przy­naj­mniej Jen­ni­fer nie była już udrę­czona swę­dzącą sukienką. Pomy­śla­łam, że jest mi gorzej niż tru­powi. Nabo­żeń­stwo trwało i trwało, kazno­dzieja dał się ponieść swo­jej wenie nad trumną, gdy mówił o rado­ści, która jest udzia­łem tych w nie­bie. Kiedy opu­ścili lśniące pudło do ziemi, Flo­rence omdlała, woła­jąc:

– Moje dziecko!

Carl chwy­cił ją i przy­trzy­mał. Ep trzy­mał Teda i Leroya za ręce i ani drgnął. Wpa­try­wał się pro­sto w tę dziurę i nie powie­dział ani słowa. Leroy sta­rał się nie roz­pła­kać, a ja wpa­try­wa­łam się w jego uli­zane włosy, żeby nie zacząć pła­kać i nie wyjść na wielką nie­dojdę. Sukienka nie pomo­gła ani tro­chę; w sukience jest łatwiej pła­kać.

Po tym, jak trumna zna­la­zła się w ziemi, wszy­scy wró­ci­li­śmy do domu. Sąsie­dzi i krewni przy­je­chali z całej oko­licy, a nawet z tak daleka jak Har­ris­burg, i przy­wieźli jedze­nie. Nie wiem dla­czego, ponie­waż nikt nie miał ochoty niczego jeść. Ep przyj­mo­wał ludzi z god­no­ścią prze­peł­nioną bólem, a Flo­rence nie­mal cie­szyła się z uwagi, jaką otrzy­my­wała jako matka zmar­łej, ale uczu­cie to mie­szało się ze smut­kiem. Tak wiele z tego, co robiła Flo­rence, mie­szało się ze smut­kiem.

Gdy zro­biło się ciemno, ludzie zaczęli się roz­cho­dzić i w końcu zosta­li­śmy sami. Car­rie nakryła do stołu, pró­bu­jąc nakło­nić dzieci do jedze­nia. Carl wziął keks i poło­żył kawa­łek na moim tale­rzu.

– Kan­dy­zo­wane wiśnie są pokro­jone w małe czer­wone kawałki. Weź gryza, to jest naprawdę dobre.

– Nie chcę jeść, tato. Nie jestem głodna.

Roz­kru­szy­łam jedze­nie na tale­rzu, żeby wyglą­dało, że tro­chę zja­dłam. Po pew­nym cza­sie stół został posprzą­tany i poszli­śmy do łóżek.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki