Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nowa powieść autorki międzynarodowego bestsellera „O tym się nie mówi”
Przypadek sprawia, że Ruth i Pen, dwie nieznajome kobiety, stają przed kluczowym wyborem tego samego dnia. Jeden dzień, jedno miasto (Dublin), dwa różne charaktery i dwa możliwe rozwiązania. Ruth musi zdecydować, czy ratować swoje małżeństwo: Zostać czy odejść? Wyciągnąć do męża pomocną dłoń, czy spalić za sobą mosty? W tym samym czasie nastoletnia Pen waha się czy wyznać Alice prawdę. Powiedzieć jej, czego pragnie, czy też zamilknąć i porzucić nadzieję?
Emilie Pine pisze o sprawach wielkich i małych: o przyjaźni, miłości, płodności, żalu, ale też o… łażeniu po mieście, braniu prysznica i łapaniu autobusu. Tak zrobiła w O tym się nie mówi, i tak robi w swej równie poruszającej debiutanckiej powieści.
The Spectator
Wzruszająca i oszczędna proza… Zdolność Pine, by wejść do głów dwóch tak różnych bohaterek dowodzi jej talentu.
The Sunday Times
Podnosząca na duchu. Radość życia jest nieodłącznym elementem powieści Pine.
The ObserveR
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 291
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału Ruth & Pen
Copyright © 2022 by Emilie Pine
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Cyranka, 2023
Copyright © for the Polish translation by Olga Dziedzic, 2023
Wydanie I
Warszawa 2023
dla Ronana
Oto jest.
Ruth budzi się z pełnym pęcherzem, na wpół zanurzona we śnie, w którym była gdzieś daleko. Gdzie właściwie? Spokojnie, najpierw ustal, gdzie jesteś teraz. Poniedziałek rano. Dom. Po drugiej stronie łóżka pustka.
Pstryk, włącza światło w łazience, siada, żeby się wysikać, i odruchowo sprawdza bieliznę. Nie widać krwi. Dziękuje po cichu. Później powie o tym w szpitalu. Wszystko w porządku! Zwykła wizyta kontrolna! Strach nie tak łatwo jednak opanować. Może powinna wrócić do łóżka, choć na kilka chwil, przecież jest jeszcze wcześnie. Ale lepkie wspomnienie nocnej gorączki nie daje o sobie zapomnieć. Równie dobrze może wziąć prysznic.
Przykuca, by się upewnić, że nie ma już tamponu, mroczki przed oczami i zawroty głowy pojawiają się nagle.
„Czy tego chcesz?”, zapytał poprzedniej nocy, gdy już miała odłożyć słuchawkę. I Ruth pomyślała: co, jeśli powiem prawdę? Ale kto wie, może pytał pro forma? Może wcale nie chciał poznać odpowiedzi. Teraz nie pamięta już nawet jego intonacji. „Czy tego chcesz?” To było pytanie czy oskarżenie?
Zanim poleci woda, rury wydają z siebie cichy jęk, brzmi to trochę jak oskarżycielska pauza – Ruth miała umówić naprawę bojlera, dobry boże, oby tylko nie zepsuł się na jej zmianie. Wchodzi pod strumień wody, na skórze czuje pierwsze uderzenie gorąca. Pytanie, które zadał, nie przestaje jej nękać. Może powinna zakręcić wodę, wyjść spod prysznica, odwołać wszystko, zadzwonić do Aidana? Wyobraża sobie, jak go pyta: „O co ci chodziło z tym chceniem?” Ale Aidan pewnie jeszcze śpi, mógłby przespać wszystko, hałasy, zdenerwowanie – cokolwiek by się działo, on na pewno zdążył to przespać albo właśnie przesypia. Kolejna rzecz, którą Ruth ma mu za złe: Aidan śpi jak zabity.
Włosy myje dwa razy, taki ma teraz zwyczaj, raz tanim szamponem, raz tym z dodatkiem trawy cytrynowej. Czasami na koniec polewa się strumieniem zimnej wody. Ale tego ranka podkręca mocniej ciepłą, liczy, że w ten sposób roztopi niepokój, który uciska ją w piersi.
Woda zakręcona, wentylator jeszcze szumi. Może sąsiedzi za ścianą, bardzo cienką, słyszą te odgłosy, słyszą Ruth, może dobrze ją znają? Intymne szczegóły, rytmy czyjegoś życia zawarte w pstrykaniu przycisków. Odsuń zasłonkę, otrzep się, wyjdź na dywanik. „Jesteśmy zwierzętami, które same się udomowiły”, powiedział jej kiedyś, na samym początku; nie spodobało jej się to – pomyślała o stadzie krów, które samo zagania się do obory – chciała czegoś więcej, miłość romantyczna powinna budzić lepsze skojarzenia. I proszę, właśnie teraz są na etapie od-udomawiania.
Ręcznik zaczepił się trochę o haczyk, unieś go, pociągnij, owiń się nim, spróbuj sobie przypomnieć, co Aidan powiedział przed tą gadką o chceniu. Coś o tym, że „nawet nie wzięła pod uwagę…”? Wyłączyła się, zanim przypuścił pełen atak (instynkt obronny), więc teraz nie miała pewności, czego nie wzięła pod uwagę, choć oczywiście mogła z powodzeniem zgadywać. Rzecz w tym, że brała pod uwagę tak wiele, za dużo. Powrót do sypialni, rzut oka na zegarek, nie ma jeszcze siódmej, połóż się na brzegu łóżka, tylko na chwilę. Nic dziwnego, naprawdę, że nie zakonotowała, co mówił.
Nie wrócił do domu. Nie wrócił do domu, właśnie o to chodziło. Niedzielny poranek nadszedł i przeminął, a ona dostała tylko jedną wiadomość: „BĘDĘ PÓŹNIEJ”. Wszystko mogło się zdarzyć.
Ruth powinna się ubrać, wysuszyć włosy, wziąć się w garść. Ale czuje, że utknęła na brzegu łóżka. Ich łóżka. Swojego łóżka. Pierwszy klient o ósmej trzydzieści. Poniedziałek rano, 8:30 spotkanie – kiedy zapisujesz coś takiego w kalendarzu, myślisz, że to świetny pomysł, coś na dobry początek tygodnia. Teraz jednak wydaje się to kolejnym aktem sabotażu. Z ręcznika (prezent ślubny) wyłażą nitki, Ruth skubie jedną z nich. Nie porusza się, choć przemarzły jej stopy. „Sirena”, tak ją nazywał, gdy leżała w pościeli po tym, jak uprawiali seks, albo zwinięta wokół kołdry, a on, czysty, wychodził pierwszy spod prysznica. „Moja sireno, czas wstawać”. Włączają się wiadomości radiowe. „Dzień dobry, jest siódma rano w poniedziałek siódmego października…” Może to ją spotyka za lubienie siebie. Matka zawsze powtarzała jak refren: „Oho, ktoś tu lubi siebie”, jakby diagnozowała pomyłkę w rozumowaniu etycznym. Czy tak właśnie postąpiła Ruth, czy za bardzo lubiła siebie, popełniła błąd, przepędziła Aidana?
Powinna pomyśleć o ubraniach, ale nie ma takich, które pasowałyby do kogoś, kim dziś ma być. Psycholożką. Pacjentką. Żoną. Żoną? Wstaje – wielkie osiągnięcie. Prawe biodro ma sztywne, kłykcie masują odcinek tuż przy samym boku. Może coś jest nie w porządku? Z kością, z panewką, ze stawem? A może tak zachowuje się teraz jej ciało, ciało czterdziestotrzyletniej kobiety? Otwórz drzwi szafy, podejmij decyzję. Uciekać. Albo zostać. Ruth, może na początek wybierz marynarkę, nie wszystko musi być inscenizacją.
Zeszłej nocy, kiedy wreszcie zadzwonił, powiedział jej, że konferencja sprzedawców skończyła się w sobotę. Ale jakoś tak wyszło, dodał – jakby to nie zależało od niego – jakoś tak wyszło, że przedłużył rezerwację. A więc nie był spóźniony. „Mieli wolny pokój”, wyjaśnił. Ruth spogląda w lustro, widzi swoją twarz, tak, wciąż pomarszczoną, widzi swoje ciało w granatowym kostiumie, myśli: och, oto kim jestem. Tę myśl zagłusza wycie suszarki do włosów.
Na dole rzut oka na zegarek, nie starczy jej już czasu na śniadanie, z którym i tak nie była się w stanie zmierzyć, jakby się bała, że mleko może się w niej zwarzyć. „Nie jest z tobą łatwo”, powiedział Aidan, a ona nie wiedziała, co odrzec. Poczuła gniew, czy może raczej smutek? „Nie wiem, co czuję”, na tyle mogła się zdobyć. „Czy nie na tym polega twoja praca?”, zapytał.
Torebka już spakowana, Ruth wciąga na siebie płaszcz, sprawdza, czy ma klucze i portfel, zatrzaskuje za sobą drzwi. Październikowe powietrze, wilgotne, zimne, dotyka jej skóry. Spójrz w niebo. Codziennie o dwie minuty mniej światła, aż do grudnia. Czy zamknęła drzwi? Wraca, żeby sprawdzić. Zamknięte, oczywiście. Furtka w ogrodzie zacina się, trzeba by ją naoliwić albo czymś spryskać. Co się właściwie z tym robi? Na skwerku cicho jak makiem zasiał, wygląda na zapomniany. Żartują z tego miejsca, że powinno nazywać się trójkątem, skoro ma tylko trzy boki. „Trójkąt brightoński”, ile razy Ruth tak żartowała? Czy naprawdę mogła się kiedyś wydawać taka zadowolona z siebie? Ktoś tu lubi siebie, jej grzech pierworodny.
Może jednak – Ruth skręca za róg – nie ma nic złego w tym, że lubisz siebie, skoro tak naprawdę jesteś jedyną osobą, z którą idziesz przez życie? Nawet jeśli wzięłaś ślub, stojąc w pomieszczeniu pełnym ludzi (wyłączając z tego własną matkę, która nie przyjechała), nawet jeśli stałaś tam i powiedziałaś – przysięgłaś – że zawsze będziecie razem, życie wygląda inaczej. Masz tylko siebie, to wszystko. Najlepiej dowodzi tego pusta połowa łóżka.
Teraz jest na głównej ulicy. Odgłosy ruchu ulicznego, widok ludzi, zapach kawy z nowo otwartego lokalu za sklepem papierniczym. To tak, jakby wszystkie jej zmysły zostały pobudzone jednocześnie. Dopiero po siódmej, a samochody już stoją w korku. Na przystanku autobusowym czekają trzy osoby, Ruth przechodzi na światłach, zajmuje miejsce w kolejce.
Sama też zadaje sobie to pytanie. Czy właśnie tego chcę?
Tak naprawdę to nie.
Tak naprawdę to tak.
Dwie dziewczyny całują się na Instagramie. Duae puellae osculantur. Jak to rozumieć (budujące czy dołujące?), że czujesz jakby ciepło, ale też niepokój? Czy kiedy kogoś kochasz, to koniecznie musicie się całować? A co jeśli jedna osoba chce się całować naprawdę, a druga tylko w wyobraźni? Albo jeśli chce to robić naprawdę, ale boi się, co się stanie, kiedy ktoś dotknie jej twarzy?
Pen nie powinna zerkać na telefon, zanim wstanie z łóżka, bo potem zawsze czuje się jakaś martwa, a dzisiaj tego nie chce, to będzie najlepszy dzień. Jasne, że dziewczyny na zdjęciu tak naprawdę nie są parą, to tylko oszustwo, reklama czegoś, może dżinsów – masz myśleć, że robią coś przyjemnego, żebyś chciała kupić takie same ciuchy. Tyle rzeczy trzeba wziąć pod uwagę, gdy już się o czymś pomyśli. (Każdy post w internecie kosztuje ponoć 4 g węgla, co jest dołujące, z drugiej strony świat online jest budujący, bo Pen radzi sobie z nim lepiej niż z Prawdziwym Życiem). Ale czy to nie tak, jak z lataniem? Jeden lot, choćby do Anglii, to większy ślad węglowy, niż można sobie wyobrazić. A ile razy się tak lata w trakcie całego życia? Dołujące. Chyba że paliwo samolotowe robią z węglowodorów, to może trochę zmniejszać ślad, ale i tak go całkiem nie zredukuje. Za każdym razem gdy coś robisz, coś umiera. Pen dotyka serduszka na ekranie, żeby polubić zdjęcie (jedna z dziewczyn jest ruda), to kolejne 0,2 g węgla, co oznacza, że znów coś zabiła. Sorry.
Pen leży pod kołdrą obciążeniową, przygląda się rolecie zaciemniającej, zastanawia się, czy nie wystawić stopy na zewnątrz i po prostu nie wstać, ale to wymaga czegoś więcej, innego rodzaju energii. Może uda jej się znaleźć sposób na to, jak zrobić coś tak, by niczego nie zabić. Jeśli tu leży i wstrzymuje oddech, czy jest neutralna? (Ludzie mówią, że „czeka się na coś z zapartym tchem”, tylko czy strach przed uduszeniem się jest silniejszy niż potrzeba nadziei?) Pen czuje ucisk w płucach, jakby powietrze nie miało dość miejsca, ale potem przypomina jej się, że dzisiaj będzie dobry dzień, i powietrze natychmiast z niej ulatuje.
Dzisiaj weźmie Alice za rękę i może nawet nie będzie musiała nic mówić, może ten gest wystarczy; trzymały się już za ręce, ale teraz wydaje się to niemal niewinne, to było zanim zostały… (Jak to właściwie określić?) Mniejsza z tym. Pen czuje się taka wdzięczna – to odpowiednie słowo – że może jej towarzyszyć, wdzięczna, że ktoś ją poprosił, że ktoś wybrał właśnie ją. Dzisiaj wszystko pójdzie dobrze. Spotkają się zgodnie z planem i spędzą razem cały dzień. Pen zarezerwowała na wieczór bilety (na koncert!), ale Alice wie na razie tylko tyle, że czeka ją jakaś niespodzianka, nie da się wyrazić tego, co czuje Pen, kiedy o tym pomyśli, dreszcz emocji przeszywa całe jej ciało; a potem weźmie Alice za rękę i powie, co chce powiedzieć, nie zważając na to, co myślą inni, dziś słowa popłyną same, ukształtowane, napędzane miłością, ale też aspiracją, która przecież oznacza dodatkowy oddech (spiritus) i sugeruje nadzieję na coś (spero).
Z pokoju obok nie dochodzą żadne odgłosy. Soraya jeszcze nie wstała. Pen ryzykuje i znów rzuca okiem na telefon, 7:30, mama niedługo zacznie stukać w sufit kijem od szczotki, lepiej wstać, zanim to nastąpi. Jest takie zdjęcie pewnej piosenkarki, która może sobie pozwolić na noszenie workowatych ciuchów, nieładnych (nawet Pen to wie), bo i tak wygląda w nich tak lekko i świetliście, światło aż się z niej wylewa, więc dziewczyna może nawet udawać, że jest brzydka. To irytujące, jak bardzo przez takie zdjęcia masz ochotę być kimś innym. „Pewnie musi nakładać tony makijażu, żeby ukryć pryszcze i worki pod oczami, a ty jesteś sobą, Pen, jesteś urocza taka, jaka jesteś, zobacz tylko, jak jesteś silna”. Mama zawsze gada takie rzeczy. „Dom to nie hotel”, kolejne jej ulubione powiedzonko, oczywiste do bólu. Fajnie byłoby się zatrzymać w hotelu, oglądać filmy i zamawiać jedzenie do pokoju. Może nawet z Alice. Albo samej.
Pen, w pozycji na boku, przyciąga kolana do brzucha, twarz ześlizguje jej się z poduszki na materac. Przypomina sobie, że leżała tak tamtej nocy, a Alice, niezwykle piękna Alice położyła się przy niej, objęła ją od tyłu bardzo delikatnie i głaskała po ręce; potem ukryła twarz w plecach Pen i szeptała tak łagodnie, że Pen zastanawiała się, czy to jeszcze słowa, czy tylko myśli, które przepływają między nimi. Palce Alice zatrzymały się na jej ramieniu i kawałek po kawałku przesuwały się do przodu, aż same opuszki trzech palców spoczęły na prawej piersi Pen. Alice wyszeptała, że mogłyby udawać, że na całym świecie nie ma nikogo prócz nich, i tak leżały, Pen się nie poruszała, czekała z zapartym tchem (cokolwiek by ludzie opowiadali!). Powinna się wtedy do niej odwrócić – Alice postąpiła tak odważnie – ale Pen nie zrobiła nic, nie odezwała się, a potem coś się zmieniło, wyraźnie to poczuła, i znów był to tylko zwykły uścisk. Przez chwilę jednak coś czuła, coś więcej, wie, że tak, takie są fakty: ktoś ją obejmował.
Pen siada, pozwala opaść kołdrze, to już dzisiaj – mają cały dzień na najdłuższą, najlepszą randkę na świecie. Podnosi roletę, nie pada, to dobry znak. Pędzi do łazienki, by zająć ją przed Sorayą. Pod prysznicem namydla całe ciało, sunie dłonią po miękkiej, gładkiej skórze, delikatnie dotyka miejsca, gdzie nadal czuć blizny. Jeszcze się wchłaniają, tak powiedział lekarz, i jeśli Pen nie zapomni się smarować olejkiem z witaminą E, niedługo nic nie będzie widać. Pen myśli sobie, że jeśli naprawdę się wchłoną, to dlatego, że ktoś będzie ich dotykać – dotykać wypukłych linii, równych rządków biegnących wzdłuż miękkiej różowej skóry na udach.
Zakręca gorącą wodę, niby jak ma się zmieścić w trzech minutach? Sumiennie przeciera ścianki gumową wycieraczką („dom to nie hotel”). Może powinna nałożyć na twarz drogi krem mamy? Etykietka obiecuje „promienny blask” – może nareszcie Alice zobaczy ją w taki sposób, w jaki ona widzi Alice? Blask. Błysk. Promienie. Pen przeciera ręką szkło. Dziwne, że gdy patrzysz w lustro, to widzisz swoją twarz tak, jak nie zobaczy jej nikt inny, bo patrzysz we własne oczy. Pen zastanawia się, czy to znaczy, że samemu wie się lepiej, jak się wygląda. „Lepiej” w tym wypadku oznacza „z większą dokładnością”, ale też po prostu lepiej? A może gorzej? Albo jedno i drugie… Pen nie robi sobie selfie, bo jej oczy na zdjęciach zawsze są nie tam, gdzie trzeba, w ogóle cała twarz wydaje się jakaś krzywa. Chciałaby zaprotestować: wcale tak nie wyglądam! Mama mówi, żeby się tym tak bardzo nie przejmowała, bo przecież „nikt na ciebie nie patrzy”. W tajemnicy, bardzo wielkiej, Pen boi się, że jest próżna (i tego, że wszyscy na nią patrzą). Ecce! In pictura est puella. Tak zaczyna się każda opowieść.
„Liczy się to, co masz w środku”, powtarza mama jak mantrę. Wspomina też o takich rzeczach, jak „podatek lusterkowy”, bo w dzisiejszych czasach walka-z-negatywnym-przekazem odziera młode kobiety z ambicji. Mama Pen mówi czasami tak, jakby wygłaszała przemowę. To dlatego, że jest wykładowczynią. Poza tym trzyma się pewnych zasad, na przykład: w towarzystwie nie wolno zaglądać do internetu ani wysyłać wiadomości, a posiłki to czas przeznaczony dla rodziny, jak gdyby czasu można było używać zgodnie lub niezgodnie z przeznaczeniem, choć przecież zawsze płynie tak samo. Nie, to nieprawda. Na większych wysokościach czas płynie szybciej, więc jeśli Pen jest na górze, a jej mama na dole, to czas płynie jej szybciej niż mamie, albo może jest bardziej skondensowany (lub coś w tym rodzaju). Tylko kto decyduje, która z nich spożytkowała go lepiej? Zgodnie z przeznaczeniem? Poza tym nie powinno się mówić o „tym, co ma się w środku”, bo co, jeśli w środku ktoś jest całkiem inny? To kolejna sprawa, o której Pen może co najwyżej rozmyślać, bo gdyby powiedziała coś takiego na głos, toby się nasłuchała, że przecież każdy-jest-inny. Oczywiście, myśli Pen, wywracając oczami w trakcie tego konkretnego wykładu.
„Inny” czyli „specjalny”, jedno z tych słów, które ludzie wymawiają z naciskiem, dzięki czemu wydaje im się, że są taktowni. „Powiedz, co naprawdę masz na myśli!”, chciałaby wykrzyczeć Pen, ale wtedy to już na pewno usłyszałaby, że się przesadnie ekscytuje. Przynajmniej w tym wypadku pani-od-terapii się z nią zgadza. I rozumie, że Pen potrzebuje nie tyle etykietek, ile strategii radzenia sobie z chaosem świata. Okej, Pen, mówi pani-od-terapii. Poczuj, co wyzwala w tobie konkretne emocje. Poczuj to. Nazwij. Poznaj. Spójrz na swoje dłonie, to pomoże ci odzyskać poczucie kontroli. Kiedy ludzie do ciebie mówią, nie patrz im w twarz, by uniknąć zbyt silnych bodźców. Gdy twój mózg jest przeciążony, zastanów się, czy to z powodu myśli czy uczuć? Jakich uczuć? Pozytywnych, negatywnych czy neutralnych? Obserwacja jest teraz jej sojuszniczką. Na początku Pen mówiła o pani-od-terapii „ta kobieta”, bo to, że do niej chodzi, najlepiej dowodziło, jak bardzo różni się od innych dziewczyn, ale mama jej powiedziała: „Pen, daj spokój, nie daj się zawstydzić, nabrać na tę starą sztuczkę”. Pewnie dlatego, że sama chodzi na terapię. No więc Pen wymyśliła własną etykietkę.
Pokój Pen jest trudny, nie trzeba wnikliwej obserwacji, żeby to stwierdzić. Albo jest tu zupełnie czysto, albo panuje totalny bałagan – tak jak dzisiaj, trudno dojść do drzwi, bo trzeba przechodzić nad rzeczami lub je omijać, co nie jest łatwe. Powinna dbać o porządek, ale to, że coś należy robić, nie znaczy, że tak się dzieje; czasami Pen chciałaby wykrzyczeć, że nawet jeśli przestrzega zasad co do joty, nie ma gwarancji, że się nie zdenerwuje, nie zdrętwieje z przerażenia albo na coś nie wpadnie. Powiedziała o tym w trakcie sesji, na co pani-od-terapii zamilkła na chwilę, a zabrzmiało to tak, jakby się z niej śmiała, choć oczywiście nie zrobiła tego, bo to wbrew zasadom. Potem powiedziała: „Och, Pen, to zupełnie normalne, jesteś po prostu nastolatką”. I Pen poczuła się lepiej – na tyle, by pozwolić sobie na trzaśnięcie drzwiami po powrocie do domu. Później, przy obiedzie, mama zapytała, czemu to zrobiła, ale nie zdenerwowała się wcale. Tylko co z tego, skoro wszystko leży porozrzucane? Pen zdejmuje z krzesła super-ciuchy-na-randkę – materiał jest miękki i miły w dotyku, od razu można poczuć się lepiej. Słychać uderzanie w podłogę (która dla mamy jest sufitem) i niezależnie od tego, jak szybko komu płynie czas, pora zejść na dół.
Trach! Talerz łoskocze. Chrr! Chrupie grzanka. Pen wzdraga się, kiedy pompa do wody zaczyna zgrzytać, bo hałas, jaki robią inni, jest o wiele gorszy.
– Uważaj dzisiaj na siebie – prosi Claire.
Claire jest mamą Pen, ma dobre intencje, troszczy się o bezpieczeństwo córki, to jasne, że wcale nie chce, żeby tam dziś poszła, bo nie rozumie. Pen robi to z miłości.
– Mogą być… no wiesz, nie każdy idzie tam z tych samych powodów co ty, no i będzie głośno.
Pen skupia się na małych tabletkach leżących na stole w rządku i na żółtych płatkach zbożowych rozmiękających w ustach.
– Możesz sobie stamtąd pójść, gdy tylko zechcesz. – Claire nie odpuszcza, ponieważ jej córka nienawidzi hałasu, nie znosi ludzi wokół siebie, woli być sama, właściwie to najlepiej czuje się, gdy nikogo nie ma, więc trudno będzie jej znieść setki osób na demonstracji. Claire zagryzłaby każdego, kto uważa, że jej córka nie powinna robić pewnych rzeczy, lecz mimo to czasami sama wolałaby trzymać ją pod kluczem.
– Zdaję sobie sprawę, że klimat to ważna sprawa, po prostu wolałabym, żebyś poszła do szkoły…
– CLAIRE!
To już przynajmniej jest odpowiedź… Pen od początku powtarza, że to nie wagary, tylko coś w rodzaju lekcji wiedzy o społeczeństwie, a Claire przecież rozumie, o co chodzi z tymi strajkami, bo sama zwalnia studentów z piątkowych zajęć, tym razem jednak to poniedziałek, a Pen jest w przedostatniej klasie liceum i właściwie nie ma znaczenia, że z angielskim radzi sobie lepiej od nauczyciela, liczą się obecności; Claire wie też, że uczyć można się na różne sposoby, wątpliwe jednak, by na egzaminie z geografii pytali o Młodzieżowy Strajk Klimatyczny.
Nawet Pen, gdy ma chwilę, by się nad tym zastanowić, czuje strach przed zbliżającymi się egzaminami, coś jakby nieprzyjemny ucisk w dole żołądka. Ale przecież to uczucie towarzyszy jej każdego dnia.
Bum! Najwięcej hałasu robi najmniejsza osoba. Soraya próbuje zwrócić na siebie uwagę. Pen jej nie widzi, nie odrywa wzroku od mleka w miseczce, z uwagą obserwuje kilka płatków, które tam pływają (jeśli wierzyć plotkom, miseczka płatków zawiera więcej soli niż słona woda), słyszy jednak, że siostra szura, jęczy i oddycha za głośno. Teraz prosi o jabłko „do szkoły”. Przecież ich nie lubi, myśli Pen, ale Claire już sięga do lodówki i szeleści torebkami, by wyjąć owoc, a ona sobie wyobraża, że odsuwa siostrę, żeby jej nie widzieć, wtedy czuje jednak, że Soraya nachyla się do niej i szepcze: „Dobrego dnia”. Tak ją to zaskakuje, że aż podnosi wzrok, napotykając błogi uśmiech siostry. Oto efekt jo-jo rodziny O’Neillów, jak go nazwał Sandy – gdy już zaczynasz myśleć: „to nie może być moja rodzina, doprowadzają mnie do szału”, ktoś ot tak zrobi lub powie coś takiego, że poczujesz się wspaniale.
I nagle Pen znów ma pewność, że dziś będzie niezwykły dzień, czuje to w kościach. Mama kładzie przed nią na stole jabłko.
– Zapakuj zmywarkę, odstaw na miejsce czyste naczynia i zrób coś ze swoim pokojem, Pen, bo wygląda jak po przejściu tornado, a dom to nie hotel. – Claire szuka czegoś w torebce, trzymając już w ręku płaszcz. Najwyraźniej uznała, że zdoła nakłonić córkę do sprzątania. – A tu masz coś ekstra na dziś. – Na stole lądują pieniądze. – Nie wychodź bez jedzenia i włóż płaszcz przeciwdeszczowy, nie obchodzi mnie, czy to obciach czy nie, pamiętaj, nie chcesz się przeziębić. – Pen kiwa głową. – Mogłabyś coś powiedzieć, chociaż czasami. – Claire wydaje się poirytowana, ale wcale nie jest: to miał być żart.
Pen podnosi głowę, spogląda na mamę, unosi ręce i macha. Teraz Soraya też ma dłonie w górze i jeszcze Claire. Nierozerwalny krąg. Kobiety z rodziny O’Neillów.
– Dobrego dnia! Widzimy się wieczorem na poniedziałkowej pizzy! – Trzaskają drzwi, ściana lekko drży.
Dziś Pen nie będzie drżeć, dziś słowa przyjdą same, dziś weźmie Alice za rękę.
– No dzień dobry! – odzywa się głos, a Ruth podnosi wzrok i myśli: „Co znowu / o nie / gdzie jest autobus?”. Wcale nie ma ochoty rozmawiać, nawet nie bardzo jest w stanie, ale to przecież Stephen, kopę lat, chodzili razem do szkoły. Ależ on jest wysoki. Nagle Ruth uświadamia sobie, że nie zrobiła makijażu.
– Rozwiązujesz problemy narodu – mówi Stephen, czym wprawia ją w zakłopotanie. O co może mu chodzić? Po chwili dociera do niej, że miał na myśli program w radio z udziałem słuchaczy. Skąd o tym wie, czy przypadkiem nie pracuje za granicą?
– Tak, nieźle, dużo problemów. – Brzmi jak idiotka. – Spore wyzwanie. – Próbuje zyskać przewagę, ale traci ją z powodu przypadkowej myśli: – A ty nie w Australii?
– Wróciłem sprzedać mieszkanie. – Stephen pokazuje w kierunku Terenure Cross. – Chcę kupić mieszkanie tam… Poza tym mogę pracować z biura w Dublinie, chociaż różnica czasu daje w kość.
Ruth potakuje.
– Właśnie idę na siłownię. – Stephen unosi torbę na dowód. – Nie czekam na autobus, tak sobie tylko stoję, a właściwie to idę, ha, ha.
Szyja boli ją od wyginania. Próbuje dyskretnie zerknąć na wyświetlacz. Wciąż pokazuje: 1 MIN / 1 NÓM. No dalej, dalej, zaklina autobus, żeby wreszcie przyjechał.
– Fajnie posłuchać, czym się zajmujesz – mówi Stephen, a potem, nieoczekiwanie dorzuca: – Słyszę w uszach twój głos. – Uśmiecha się. Ruth patrzy na niego w osłupieniu, więc Stephen wskazuje ucho, jakby nie rozumiała, czym jest. – Podcast – wyjaśnia w końcu.
– O, jak dziwnie – mówi Ruth, bo co właściwie miałaby na to powiedzieć?
– Czy wszystko… – twarz Stephena przybiera zaskoczony wyraz – wszystko okej, Ruth?
– Poniedziałek rano – odpowiada, czując lekki przypływ paniki. Nie dodaje: a mój mąż nie wrócił do domu.
– Pieprzone poniedziałki, no jasne! – Stephen uśmiecha się szeroko, potrząsając głową na myśl o tym, że zaczyna się kolejny tydzień. Słychać głośniejszy warkot silnika, autobus w końcu nadjeżdża. – To na razie! Może moglibyśmy spotkać się któregoś wieczora, zanim wyjadę?
– Pewnie! – Ruth niezgrabnie macha na pożegnanie, właściwie nie jest to nawet machnięcie. Stoi już na schodku i kiedy spogląda za siebie, kiwając głową (oboje wiedzą, że spotkanie nie dojdzie do skutku), myśli sobie, że uśmiech Stephena wydaje się ciut wymuszony.
Zbliża kartę do czytnika. W drodze na górne piętro wraca myślami do tamtej nocy, czyichś dwudziestych pierwszych urodzin. Ona i Stephen wypatrzyli się w tłumie, a chwilę później obściskiwali się po pijaku i ze zdumieniem wyznawali sobie, jak bardzo lubili się w szkole, szkoda tylko, że byli zbyt nieśmiali. Tamtej nocy stało się jednak inaczej – zero zahamowań, życie roztaczało przed nimi oszałamiające perspektywy, a oni rozmawiali i całowali się w parku, on pomógł jej przejść przez ogrodzenie, zaraz potem zaczęło świtać i wylądowali w jego łóżku. Następny dzień, o boże, Ruth nigdy nie umiała sobie radzić z kacem. Stephen wysyłał wiadomości, z początku romantyczne, dodawał na koniec buziaki, aż okazało się, że miał dziewczynę, z którą raz się spotykał, a raz rozstawał (akurat wtedy się spotykali). Ruth tak czy inaczej planowała podróżować. Teraz krzywi się, gdy pomyśli, jakie prawdziwe jej się to wydawało.
Autobus wlecze się przez Harold’s Cross, Ruth niemal czuje, jak się starzeje. Czy to właśnie wtedy, w tamtym okresie, miała w życiu najwięcej wolności? Godziny, dni, które stracili, wydają się teraz luksusem, to na pewno. Ale czy wtedy naprawdę było aż tak wspaniale? Czy czuła się wolna? Niemal się wzdraga. Wtedy wszystko wydawało się możliwe, przynajmniej tak wszyscy mówili. „Wszystko jeszcze przed tobą”. Mieli dobre intencje, ale gdy wszystko jest możliwe, to trochę tak, jakby nie było żadnej możliwości.
Otwiera maleńką puderniczkę. Podejrzliwe zerka na własne odbicie – jak ma wyglądać na normalną osobę? W jaki sposób to osiągnąć? No dobrze, pomaluj oczy kredką, która obiecuje rozświetlenie, wypoleruj twarz pudrem. Ściskając puderniczkę i pojemniczek z tuszem w jednej dłoni, drugą musisz dźgać rzęsy szczoteczką. Cholera, prawie ją upuściła. Odsuń lusterko, aby ocenić efekt. Muska policzki odrobiną różu. Bez sensu, to wszystko wydaje się bez sensu. Zresztą, czy to nie absurdalne maskować zaróżowienie w jednym miejscu, by nakładać róż w innym?
Autobus szarpie i wierzga, wjeżdżając na Clanbrassil Street, teraz bardziej elegancką – nie ma już rzeźni, stare domy zburzono gdy jeszcze była mała, żeby zrobić miejsce dla buspasów, dzięki czemu można szybciej dotrzeć do centrum. Ruth czuje przyciąganie domu swojej matki, gdyby wygięła szyję, mogłaby go zobaczyć, tam na Lombard Street. Teraz dom należy już do kogoś innego, ale nad drzwiami nadal rośnie wisteria. Nie będzie go wypatrywać, niby po co, w końcu to tylko dom.
Minęli już kościół Świętego Patryka, z przodu widać katedrę Kościoła Chrystusowego, nareszcie. Ostatni rzut oka w lusterko, zanim Ruth spakuje wszystko do torby i zejdzie po schodkach. Autobus skręca gwałtownie za katedrą, gdzie przyjaciele Ruth śpiewają w Boże Narodzenie – doroczne klękanie, pieśni i świece. Mijają pub Lord Edward na rogu ulicy. Czy na podłodze wciąż leżą wióry? A może tylko je sobie wyobraziła? Autobus znów szarpie, wreszcie staje.
Wysiadka, w powietrzu nadal czuć deszcz, choć niebo się przejaśniło. Ruth skręca w lewo w Cow’s Lane, zwykle podoba jej się ta wymyślona na nowo ulica, z jogą, tatuażami, roślinami doniczkowymi i książkami. Kiedy ostatnio przeczytała książkę? To była wolność, taka prawdziwa, nie czas do zabicia, tylko czas na to, co ma się ochotę robić. Tyły teatru, wszystkie te uliczki, alejki, dawno zapomniane. Aż dziw, że dawniej było tu centrum miasta, stąd aż do zamku, serce wszystkiego. Oto co stało się w ciągu kilkuset lat: granice się przesunęły. Sklepik, w którym raz kupiła matce na Boże Narodzenie kaszmirowe rękawiczki, na metce widniało „Made in Ireland”, ale liczyć na aprobatę tej kobiety było naiwnością. Na rogu tablica przypominająca o koszmarze pralni magdalenek – zwykle, choć nie dziś, na samą myśl robi jej się niedobrze, bo czy życie, jakie wiedzie, nie jest niekończącym się pasmem wolności? Dzisiaj jednak mija tablicę, nie zwracając na nią uwagi.
Wchodząc szerokim łukiem w Parliament Street, spogląda na pub, w którym pracowała przez całe studia, w czasach, kiedy było zaledwie kilka miejsc, gdzie mężczyźni mogli trzymać się za ręce. Grattan Bridge. Czekając na światłach, myśli o Aidanie, szlag by to, a tak dobrze sobie radziła. „Spójrz – powiedział któregoś dnia, zatrzymując ją, gdy przechodzili przez przejście, i wskazując metalowe rzeźbienia na moście – popatrz na te koniki morskie”. Wyjaśnił, że symbolizują wierność, ponieważ łączą się w pary na całe życie. Poza tym są wyjątkowe, chciałaby mu teraz powiedzieć, że u koników morskich (wie, bo sprawdziła to później) potomstwo na świat wydają samce.
Capel Street, nazwana na cześć kogoś, może jakiegoś hrabiego? A teraz? Tutaj zupa, tu sushi, a tam bibimbap. Dziwne, myśli Ruth, przystając przed wejściem do sklepu, że zapach oliwek lub przypraw pomaga zapomnieć o tym, że mąż być może / prawdopodobnie / zapewne cię nienawidzi, a perspektywa jedzenia jest w stanie zagłuszyć takie myśli. Ruth wchodzi do sklepu (greckiego, tureckiego? Czy to niegrzeczne nie wiedzieć?) i kłania się kobiecie za ladą. „Tak, o to”, mówi mężczyzna przed nią, wskazując tacę z baklawą oprószoną pistacjami. Obsługująca go sprzedawczyni uśmiecha się do Ruth, która znów kiwa głową, tym razem dając do zrozumienia, że może zaczekać.
Ciastko jest ciepłe w dłoni, a papierowa torebka od razu robi się tłusta. Ruth odwija jej brzeg, żeby się w nie wgryźć. Idzie w górę ulicą (jej ulicą, rości sobie do niej prawo) i delektuje się smakiem ciastka, chrupiącego, słonego, serowego. Burek. Czuje stopy na chodniku, ciepło przez torebkę i śliską warstewkę tłuszczu na ustach, a to znaczy, że może jakoś zdoła przetrwać ten dzień.
Wchodzi do ciasnego korytarza. Ciemno, cicho, chyba jeszcze nikogo nie ma. Podnosi ulotki pizzerii i listy, dorzuca do stosu na półce, wspina się po schodach, do góry, do góry, do góry. Efektywna jak nigdy, zapala światła, odkręca ogrzewanie – po weekendzie zawsze jest chłodniej, włącza lampkę na biurku. W jakimś sensie jest w domu. Idzie do kuchni, napełnia czajnik, bierze kubek, co za miszmasz, trzeba zrobić porządek w szafkach, odmierza kawę do zaparzacza, nasłuchuje coraz głośniejszego bulgotu wody, czeka, aż lampka pstryknie i zgaśnie. Łyżeczka do zlewu, wymyje ją później. Ze wszystkim może się uporać później. Ruth zabiera kubek do pokoju obok, kręci się przy biurku, wyjmuje teczki z notatkami, przegląda. Na kartce widnieje jej pismo i komentarze, które pisała na komputerze, wszystko w idealnym porządku. Tak, wie już, o kogo chodzi. Popraw poduszkę, przesuń pudełko chusteczek bliżej fotela. Pauza. Jest jeszcze czas.
„Pewnie słyszałaś niejedną ciekawą historię?” Ich pierwsza randka. Aidan wydawał się szczerze zainteresowany – czy o to chodziło? Czy dlatego zapragnęła mu się zwierzyć? Wyznać, że przerasta ją cierpienie, o którym ludzie opowiadają jej w zaufaniu. Zamiast tego powiedziała, że zdumiewa ją (i nadal nie przestaje), ile energii tracimy na negatywne uczucia wobec siebie samych. Przyznała, że jeśli nie wdawać się w szczegóły, to w gruncie rzeczy każdy cierpi podobnie. Potem zamilkła, zdając sobie sprawę z rozdźwięku między tym, co czuje i co mówi. Aidan wyznał jej później, że ta powściągliwość – nazwał to nieśmiałością – była czarująca, na co Ruth nie odpowiedziała nic, co mogłoby wyprowadzić go z błędu. Aidan. Nie byli konikami morskimi.
Domofon dzwoni. Odsuń się od okna, podejdź do ściany, naciśnij guzik. Ruth słyszy echo czyjegoś głosu, odzywa się, wpuszcza Anthony’ego do środka. Ma jeszcze minutę, bo Anthony zawsze wspina się po schodach powoli, nie znosi przychodzić zdyszany. Ruth robi wydech, by oczyścić umysł, uspokoić się, przygotować na słuchanie, oddzielić kreską życie swoje od tego cudzego.
Sztućce układa się końcami i zębami do góry. Pen je sortuje: noże razem, widelce razem, łyżki oddzielnie. Kiedy panuje porządek, pojawia się to uczucie… Pustka-w-głowie może oznaczać niską inteligencję, ale jak przyjemnie byłoby mieć naprawdę pustą głowę, nie słyszeć brzęczenia głupich ludzi, którzy twierdzą, że coś się w niej popsuło. Jeszcze na pierwszym spotkaniu Pen zapytała panią-od-terapii, czy mówienie to jedyny sposób na wyrzucenie rzeczy z głowy. Pani-od-terapii odparła, że a) Pen ma rację, nic się w niej nie popsuło i dlatego wcale nie potrzebuje naprawy, b) czy to by nie było wspaniale, gdyby świat został urządzony równo dla wszystkich i c) nie trzeba nic mówić, jeśli się nie ma na to ochoty. Czasami po prostu siedzą sobie w ciszy, a to trochę tak, jakby Pen miała pustkę w głowie.
„A jakie to uczucie mieć pełną głowę?” Takie pytanie zadała jej pani-od-terapii. Pen nie umiała odpowiedzieć, więc pani ją poprosiła, by przed następnym spotkaniem wynotowała sobie kilka słów, od których krok po kroku powoli dotrą do odpowiedzi. Kiedy znajdujesz właściwe słowa, to tak, jakby świat nabierał ostrości, ale kiedy Pen usiłowała znaleźć słowa na określenie uczuć tkwiących w jej głowie, to miała raczej wrażenie, że stoi przed ścianą słów. Rankiem w dniu spotkania nadal nie wiedziała, co powiedzieć czy choćby zanotować. Zamiast tego wzięła jeden z tomików poezji z półki mamy – Dickinson ze złoconymi literami na grzbiecie. Gdy weszła do gabinetu, otworzyła książkę na odpowiedniej stronie i pokazała:
Czułam – przez Mózg przechodził Pogrzeb –
Na co pani-od-terapii zapytała: „Czy tak się właśnie czujesz?”, Pen potaknęła, a pani poprosiła, żeby powiedziała jej, które wersy najlepiej opisują jej uczucia. Pen wskazała pierwszy wers, ale potem zdała sobie sprawę, że chciała powiedzieć co innego, i przeczytała na głos:
gdy wszyscy Żałobnicy siedli –
monotonne egzekwie
załomotały bębnem – Umysł
zaczął mi w końcu drętwieć –[1]
Pani-od-terapii znów pokiwała głową i do Pen dotarło, że wreszcie znalazła kogoś, kto umie słuchać. Później pani wyjaśniła jej, że gdy się myśli o różnych sprawach, na przykład o tym, że należy coś zrobić, lub gdy się zastanawia, co inni o tobie sądzą albo czy mama ma się dobrze, to każda z tych myśli przypomina otwieranie w mózgu nowego pliku. Im więcej masz myśli, tym bardziej mózg zapełnia się otwartymi plikami, które się świecą i brzęczą, aby mózg pamiętał, że wciąż tam są. To znaczy, że gdy masz dużo „aktywnych myśli”, powiedziała pani-od-terapii, twój mózg jest pełen migających lampek i brzęków. A to mogłoby każdego wyprowadzić z równowagi.
Pen płucze miseczki, uczucie-wody na dłoniach jest nawet kojące, dlatego się do tego wzięła. Miseczki idą na górną półkę suszarki, zaczynając od tyłu, żeby nie przeciążyć zawiasów. W gabinecie terapeutycznym jest spokojnie i cicho, i jakoś tak pusto, Pen już to polubiła, chodzi tam wystarczająco długo, by móc się odprężyć i nawet trochę porozglądać. Siedzi naprzeciwko pani-od-terapii, twarzą do okna, dzięki czemu widzi niebo, a że są wysoko, może patrzeć na dachy budynków po drugiej stronie ulicy, coś jak dachobraz (jeśli Pen napisze kiedyś wiersz, będzie w nim słowo „obraz”). Kiedy tam jest, w gabinecie, pani-od-terapii objaśnia jej strategie pomagające wyłączyć migające światła w mózgu i odnaleźć spokój – wydają się sensowne, więc Pen kiwa głową i mówi „dziękuję”, a na koniec idzie do domu. W zeszłym tygodniu opowiedziała o proteście i o randce z Alice, i że wcale się tym nie martwi. Ale dzisiaj wszystko wydaje się bardziej skomplikowane. Co, jeśli ludzie będą na nią za bardzo napierać albo będzie za głośno? Rzadko ktoś czeka, aż Pen weźmie wdech i poczuje grunt pod stopami, ludziom po prostu się nie chce. Raz, gdy miała trudny tydzień, pani-od-terapii powiedziała jej, że da sobie radę, bo dwie rzeczy przemawiają na jej korzyść: jest zaradna i sprawcza. Potem dodała, że osoby neuroróżnorodne często odnoszą sukcesy albo są wyjątkowo kreatywne, a to dzięki swojej zaradności i różnym strategiom radzenia sobie w Prawdziwym Życiu i dlatego, że podchodzą do zadań metodycznie, ale inaczej niż inni. Zamiast się opieprzać, robią, co do nich należy. Naprawdę użyła słowa „opieprzać” i Pen się uśmiechnęła, bo coś takiego mogłaby powiedzieć Alice.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
[1] Emily Dickinson, Czułam – przez Mózg przechodził Pogrzeb, przeł. Stanisław Barańczak.
Projekt okładki d2d.pl
Zdjęcia na okładce: Aiony Haust
Projekt typograficzny i skład Robert Oleś
Redakcja Anna Waszkiewicz
Korekta d2d.pl
ISBN 978-83-67121-26-2
Wydanie I
Warszawa 2023
Wydawnictwo Cyranka
al. Promienistych 6, 02-648 Warszawa
wydawnictwocyranka.pl
sprzedaż: [email protected]
redakcja: [email protected]