37,90 zł
Ashley Flowers
Sami porządni ludzie
Przełożyła Małgorzata Szubert
Do czego są zdolni sąsiedzi, kiedy myślą, że nikt ich nie obserwuje?
Wszyscy z Wakarusy w stanie Indiana pamiętają historię January Jacobs, której ciało odkryto w rowie kilka godzin po tym, jak rodzina dziewczynki zgłosiła jej zaginięcie. Margot Davies miała wtedy sześć lat, tyle samo co January – były sąsiadkami. Po dwudziestu latach od tragicznych wydarzeń Margot wraca do rodzinnego miasteczka jako wzięta dziennikarka z wielkiego miasta. Jednak nigdy nie pozbyła się myśli, że to ona mogła być na miejscu January. Szczególnie że nigdy nie złapano zabójcy dziewczynki.
Margot ma wrażenie, że w Wakarusie nie zaszły żadne zmiany, jest dokładnie taka, jak ją zapamiętała – pełna sekretów i tajemnic. Kiedy pojawiają się wiadomości o zaginięciu pięcioletniej Natalie Clark z sąsiedniego miasta, uczucia sprzed dwudziestu lat nawiedzają Margot. Kobieta postanawia odnaleźć Natalie i raz na zawsze rozwiązać sprawę morderstwa January.
Jednak policja, rodzina Natalie i mieszkańcy miasta wydają się coś ukrywać. A im głębiej Margot bada sprawę zaginięcia Natalie, tym większy opór napotyka. Czy zabójca sprzed dwudziestu lat jest cały czas na wolności i czy to on stoi za zaginięciem Natalie? I jak dużą cenę będzie musiała zapłacić Margot, by odkryć, co naprawdę wydarzyło się tamtej nocy lata temu?
Mrożąca krew w żyłach powieść trzymającą w napięciu od pierwszej strony, autorstwa współtwórczyni najpopularniejszego na świecie podcastu o tematyce true crime
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 375
Krissy, 1994
Mieszkańcy Wakarusy w Indianie potrafili pochłaniać plotki szybciej, niż pająk pożera muchę zaplątaną w jego sieć. Za każdym razem, gdy któryś z nich zrobił coś, czego nie powinien zrobić – gdy Abby Schmuckers została przyłapana na kradzieży szminki ze sklepu za grosik, gdy dzieciak Beckera przestał chodzić do klubiku prowadzonego przez wolontariuszy, gdy Jonah Schneider usnął i chrapał w kościele – plotki wręcz osaczały tę osobę, smakowano je i delektowano się nimi z takim zapałem, że zanim straciły na atrakcyjności, zniekształcona i nierozpoznawalna prawda zamieniała się w opowieść. A ponieważ mieszkańcy Wakarusy chodzili do kościoła, przestrzegali prawa i byli bogobojni, opowieść zawsze osładzano, by złagodzić jej ostrość: „Niech jej Bóg błogosławi, ale…”. „Będę się za nich modliła, bo słyszałaś, że…”. „Panie, zmiłuj się nad ich duszami”.
Krissy Jacobs zdawała sobie sprawę z siły plotek w Wakarusie, dlatego usilnie się starała nie wpaść w ich sieci. Co niedziela chodziła do kościoła, córkę ubierała na różowo, a syna na niebiesko, nosiła odpowiednie buty i dbała, aby mąż miał stosowne krawaty. Nie dlatego, że uważała to za ważne; rzecz po prostu w tym, że miała bardzo dużo do stracenia. Nie chciała takiego życia – rodziny, farmy, domu – nie chciała niczego podobnego, lecz było to więcej, niż miała kiedykolwiek wcześniej, więc trzymała się tego kurczowo.
Tego dnia, gdy wszystko wymknęło jej się z rąk, Krissy obudziła się na dźwięk budzika o piątej rano, jak każdego dnia w jej życiu żony farmera. Cicho wstała z łóżka, by nie obudzić Billy’ego, choć budzik dzwonił również dla niego. Wyszła z ciemnej sypialni i ruszyła starymi drewnianymi schodami do kuchni.
Zanim pokonała ostatni stopień, zauważyła napis na ścianie i zaparło jej dech. Przeczytała trzy straszne wiadomości nabazgrane wielkimi krwistoczerwonymi literami: „Pieprzyć twoją rodzinę”. „Ta suka nie żyje”. „Ciebie też to czeka”.
Serce Krissy obijało się mocno i boleśnie o żebra. Jej pierwszą myślą, dziwaczną i bez sensu, było, że te słowa wydają się… zupełnie nie na miejscu na starych i popękanych, lecz nieskazitelnie białych ścianach jej pięknej kuchni. Te paskudne, brutalne słowa nie pasowały do Wakarusy w Indianie, gdzie mieszkali dobrzy, pobożni ludzie. Krissy wiedziała, że gdy w mieście rozejdzie się wieść o tym napisie, cała jej rodzina pozostanie zbrukana do końca życia.
Stała u stóp schodów, dygocząc. Choć słońce jeszcze nie wzeszło, a Krissy miała mętlik w głowie, było jasne, że te słowa są zapowiedzią czegoś strasznego. „Ta suka nie żyje”, przeczytała po raz kolejny i tym razem zaczerwieniła się ze wstydu. Działo się coś bardzo, bardzo złego, a ona zastanawiała się tylko, co powiedzą sąsiedzi.
Margot, 2019
Margot zatrzymała się przy krawężniku przed domem stryja Luke’a, zgasiła silnik i zapadła się w fotelu. Przez szybę po stronie pasażera wpatrywała się w budynek z lat siedemdziesiątych w stylu rancza, czując ciarki na skórze ze strachu. Ostatni raz spędziła noc w Wakarusie, mieście, gdzie dorastała, przed dwudziestu laty. Miała wówczas jedenaście lat.
Rodzinne miasto Margot nosiło pierwotnie nazwę Salem, lecz została ona zmieniona w latach pięćdziesiątych dziewiętnastego wieku, aby nie mylono go z innym Salem w Indianie. Pochodzenie nowej nazwy nie jest znane, powszechnie uważano jednak, że w języku rdzennych Amerykanów Wakarusa znaczy „ugrzęznąć w błocie po kolana”. Margot uderzała zadziwiająca stosowność obu tych nazw. Pierwsza przywodziła na myśl spalenie niewinnych młodych kobiet, druga sugerowała, że bardzo trudno opuścić to miasto. Margot uważała jednak, że błoto w Wakarusie bardziej przypomina ruchome piaski. Im bardziej ktoś próbuje się z nich wydostać, tym mocniej wciągają zdobycz w głąb. Przez lata sądziła, że udało jej się uciec, a teraz wróciła, znów tu była.
Ale nie samo miasto przyprawiało Margot o bicie serca, teraz bardziej ją niepokoiło, jaką wersję stryja zastanie tego wieczoru. Tę prawdziwą czy tę złą.
Wzięła głęboki oddech, chwyciła torby z tylnego siedzenia i ruszyła przed siebie ścieżką. Drzwi frontowe oświetlała żarówka w drucianym koszyczku rzucająca żółtawe migoczące światło. Odgłos obijających się o nią ciem przypomniał Margot dzieciństwo – tutejsze letnie wieczory, długie upalne dni, podrapane kolana i łydki poranione na polach kukurydzy. Podniosła pięść i zapukała.
Po chwili usłyszała szczęk zasuwy, a potem skrzypienie uchylanych powoli drzwi. Sztuczny uśmiech to się pojawiał na jej twarzy, to z niej znikał.
– Stryjku Luke?
Przez ciemną szczelinę w wejściu wypatrywała zmian, jakie zaszły w stryju od czasu, gdy widziała go po raz ostatni. Zmarszczki na jego twarzy wydawały się głębsze, a włosy miał wyjątkowo potargane. Jedyną rzeczą, która się nie zmieniła, była czerwona bandana na szyi, którą Margot podarowała mu na Boże Narodzenie dwadzieścia pięć lat temu, a on nadal ją nosił.
Stryj uważnie jej się przyjrzał.
– Rebecca?
Margot przełknęła ślinę. Mimo że jej podobieństwo do zmarłej żony stryja ograniczało się do krótkich brązowych włosów i przeciętnej budowy, Margot przywykła do tego, że Luke zwraca się do niej imieniem innej kobiety. Nadal jednak za każdym razem ją to raziło.
– Jestem Margot, pamiętasz? Twoja bratanica, córka Adama. – Przy słowach „córka Adama” aż ją ścisnęło w żołądku. Luke był dla niej bardziej tatą, niż kiedykolwiek był nim jej ojciec. Słowo „bratanica” tego nie oddawało; oprócz żony to Margot była jego ulubienicą, a ona najbardziej lubiła jego. Ale teraz najlepiej było zachować ostrożność, najpierw pobudzić jego pamięć, a reszta przyjdzie sama, jak zwykle.
– Margot… – Stryj wypowiedział jej imię powoli, jakby robił to pierwszy raz.
– Tak mam na imię, ale zwykle nazywałeś mnie dzieciakiem. – Margot starała się mówić pogodnym, pewnym głosem.
Luke zamrugał raz, drugi, a potem, jakby czyjaś ręka zdjęła pajęczynę, jego twarz się rozjaśniła.
– Dzieciak! – Otworzył drzwi i wyciągnął ramiona. – Mój Boże, jesteś tu! Dlaczego tak długo cię nie było?
Wpadając mu w ramiona, Margot zmusiła się do śmiechu, lecz gardło miała ściśnięte. Nigdy nie przestała się bać, że w końcu straci stryja na dobre.
– Przepraszam za to, dzieciaku – powiedział, gdy przestali się obejmować. – W moim wieku łatwo się zapomina. – W jego tonie zdawała się pobrzmiewać beztroska, jakby zapominanie rodziny było równie nieszkodliwe jak zapodzianie kluczy, lecz w jego oczach widać było cień zakłopotania.
Margot machnęła ręką.
– Wszystko w porządku.
– Cóż, jak się miewasz? Ojej, pozwól, że pomogę ci z tymi torbami.
Margot zaprotestowała, lecz Luke już trzymał torby w rękach. Miał zaledwie pięćdziesiąt lat, gdy umysł zaczął go zawodzić, wydawał się jednak równie silny jak zawsze. Gdy się odwrócił, ukradkiem omiotła spojrzeniem jego mały dom i przeżyła coś w rodzaju wstrząsu. Była tu po raz pierwszy od śmierci stryjenki, która w zeszłym roku zmarła na raka piersi. Poczuła się winna, że nie przyjechała wcześniej. W pokoju dziennym zalegały na podłodze sterty gazet. Na stoliku do kawy stały brudne talerze i kieliszki. Już od drzwi frontowych widać było warstwę kurzu pokrywającego regał na książki i stary telewizor. Dużo gorzej wyglądała kuchnia na prawo od pokoju. W zlewie i na otaczającym go blacie piętrzyły się niedbale ułożone sterty naczyń, miski ustawione na filiżankach, a wszystko z zaschniętymi resztkami jedzenia. Najbardziej niepokojący był zbiór buteleczek na lekarstwa zgromadzony przy telefonie stacjonarnym. Stało ich tam lub leżało ponad tuzin, niektóre były puste. W jednej dużej butelce znajdowały się różnego rodzaju pigułki, okrągłe białe mieszały się z podłużnymi bladozielonymi. Margot nie wiedziała, ile z nich miało leczyć chorobę stryja, a ile pocieszyć wdowca.
– Jezu, masz dużo bagażu, dzieciaku – zauważył Luke, trzymając torby w ramionach. – Jakbyś miała się tu wprowadzić.
Margot spojrzała mu w oczy, by zobaczyć, czy to był żart – bo rzeczywiście się wprowadzała – ale dostrzegła tylko przekorę, a nie porozumiewawcze spojrzenie. Zaśmiała się lekko.
– Znasz mnie. – Ponieważ Luke stał bez ruchu, skinęła głową w stronę drzwi na końcu korytarza. – Miałam nadzieję, że zajmę gabinet.
Błysk zrozumienia i skinienie głową.
– Jasne, jasne.
Gabinet stryja i stryjenki rzadko pełnił swoją funkcję, ponieważ oboje pracowali w South Bend, Luke jako księgowy, Rebecca na część etatu w muzeum sztuki. W pierwszych piętnastu latach ich małżeństwa pokój był pomalowany na wesoły żółty kolor, a w rogu zawsze stała pusta kołyska. Później, gdy Rebecca skończyła czterdzieści lat i porzuciła nadzieję, przemalowała ściany na szaro. Stryjostwo kupili biurko i japoński materac, lecz z gabinetu korzystał tylko stryj, który lubił czasem postawić przed snem pasjansa na komputerze.
Teraz na widok tego miejsca Margot poczuła ból w piersi. Było oczywiste, że stryj w chwilach jasności umysłu zaczął przygotowywać pokój na jej przyjazd. Materac był rozłożony, prześcieradło naciągnięte na trzy rogi, dwie nieobleczone poduszki leżały na podłodze obok. Margot musiała poszukać koca i poszewek na poduszki.
– Jest doskonale. Dziękuję, stryjku – zawahała się. – Przyjechałam prosto z pracy, więc jestem głodna. Jadłeś już?
Margot sprawdziła zawartość lodówki – głównie przyprawy, większość przeterminowana – po czym pojechała po pizzę do jedynej pizzerii w Wakarusie. Usiedli przy kuchennym stole ze szklankami wody z kranu i pizzą na papierowych ręcznikach, ponieważ nie było czystych naczyń. Z kontaktów telefonicznych w ostatnich kilku miesiącach Margot wywnioskowała, że rozmowa przebiega najlepiej, gdy to ona mówi, mówiła więc między kolejnymi kęsami, cały czas wspominając z żalem nie tak dawne dni, gdy w tej samej kuchni ona i stryj rozmawiali całymi godzinami.
– Jeszcze raz dziękuję, że pozwoliłeś mi się tu zatrzymać – powiedziała Margot, zerkając na twarz stryja. Tak naprawdę chciała go zapytać: Czy wiesz, dlaczego tu jestem? Pamiętasz, co powiedzieli lekarze? Jak sobie radzisz z tym wszystkim? Ale za każdym razem, gdy wspomniała o czymś związanym z jego chorobą, głos Luke’a twardniał. Margot zdawała sobie sprawę z kryjących się za tym emocji; jej stryj zaczął tracić rozum w wieku zaledwie pięćdziesięciu lat i był tym przerażony. Unikała więc tego tematu. Gdy sama się tu wpraszała, zapewniła go, że musi zwolnić tempo i być bliżej niego, zmyślając, że będzie mogła to zrobić dzięki „elastycznym warunkom pracy”.
– Oczywiście – odparł Luke, nie odrywając wzroku od pizzy. – Wiesz, że zawsze jesteś tu mile widziana.
– I po prostu pamiętaj, cieszę się, że mogę ci pomóc, więc jeśli czegoś potrzebujesz…
Luke uśmiechnął się, lecz wciąż wydawał się spięty.
– Dziękuję, dzieciaku.
Margot otworzyła usta, by coś dodać, ale stryj już zmienił temat.
– Ejże, co tam u Adama? I twojej mamy?
Margot stłumiła westchnienie. Przeskakiwali z jednego kłopotliwego tematu na drugi, a ona nie wiedziała, jak pokierować rozmową. Jeszcze pół roku temu nie zawahałaby się powiedzieć stryjowi prawdy o jego bracie i o wszystkim innym. Teraz jednak, po diagnozie, Luke wydawał się słabowity, a jak się dowiedziała, słabowitość mogła prowadzić do zmian nastroju i wybuchów. W rozmowie telefonicznej zdarzyło się to tylko dwa razy, lecz Margot przerażała myśl o pogubionym stryju.
– On jest…
– Nadal nędznym pijakiem, który nie pozwala sobie pomóc?
Zaskoczona Margot wybuchnęła śmiechem.
– Daj spokój, może i tracę rozum, ale nie ma sposobu, żebym o tym zapomniał – zapewnił, a ona roześmiała się jeszcze głośniej.
Nie chodziło o to, że widziała coś zabawnego w fakcie, iż jej ojciec bardziej kochał whiskey niż swojego jedynego brata i jedyną córkę, ale za takim właśnie stryjem Margot tęskniła – za jedynym człowiekiem w mieście fałszu, który zawsze mówił prawdę. Człowiekiem, przy którym Margot czuła się rozumiana i nie musiała udawać. Który miał zupełnie takie samo poczucie humoru jak ona, a pewnego razu rozśmieszył ją tak bardzo, że łyk wody sodowej wyleciał jej nosem. Poza tym obojętność ojca, a także matki, jeśli o to chodzi, nie była dla Margot czymś nowym. W domu jej dzieciństwa na porządku dziennym były głośne awantury z kieliszkami rozbijanymi o ściany. Dlatego trzymała się Luke’a. Prawie codziennie po szkole szła do domu stryja, a nie własnego. W weekendy tam nocowała. Chętnie zamieszkałaby z nim i Rebeccą – wielokrotnie jej to proponowali – lecz matka się bała, co ludzie na to powiedzą.
Podobnie zareagowała, gdy Margot jej oznajmiła, że przeprowadza się do Wakarusy.
– Co powiesz ludziom, jeśli cię zapytają, dlaczego tam wracasz? – zapytała.
– W czym problem? Powiem im prawdę, że zamieszkam z Lukiem, bo chcę mu pomóc.
– To nikogo nie powinno obchodzić. Tak czy inaczej, twój ojciec mówi, że nie może być tak źle. Luke jest przecież jego młodszym bratem.
– Skąd, u licha, tata to wie? Kiedy oni rozmawiali ze sobą ostatni raz? W dwa tysiące dziesiątym?
– Skoro naprawdę cię to niepokoi, dlaczego nie zatrudnisz pielęgniarki lub kogoś w tym rodzaju? Nie chcesz przecież wracać do tego smutnego miasteczka, gdzie zdarzyły się takie straszne rzeczy.
Margot odsunęła telefon od ucha i spojrzała na ekran z niedowierzaniem.
– Pielęgniarki? Za jakie pieniądze?
– Mój Boże, Margot, czasami jesteś taka okropna. – Po chwili dodała obojętnym tonem, dowodzącym, że cała ta sprawa jej nie dotyczy: – Masz dobrą pracę. Jestem pewna, że coś wymyślisz.
– Mama jest taka sama jak zawsze. Ma urojenia – powiedziała Margot do stryja.
Luke prychnął.
– Co tym razem Bethany sobie uroiła?
– Chyba uważa, że jestem milionerką, bo piszę do gazety.
– Poczekaj. Nie jesteś milionerką?
Margot uśmiechnęła się od ucha do ucha.
– A tak przy okazji, jaka jest ta gazeta?
Margot spuściła wzrok.
– Jest w porządku, naprawdę. – Nie cierpiała ukrywać prawdy przed stryjem, ale nie zniosłaby myśli, że wpędziła go w poczucie winy za coś, na co nie miał żadnego wpływu. Nie mogła mu powiedzieć, że od pół roku praca była dla niej męką, ponieważ wciąż myślała o Wakarusie zamiast o Indianapolis i gazecie. Nie mogła mu powiedzieć, jak niechętnie wydawca zgodził się, by pracowała zdalnie. – Naprawdę – powtórzyła tym razem weselszym tonem. – Jest wspaniała.
Podniosła wzrok i zobaczyła, że stryj dziwnie na nią patrzy. Nie wpatruje się już w kawałek pizzy w swojej dłoni, lecz w twarz Margot, marszcząc przy tym brwi.
– Rebecca?
Margot przełknęła ślinę.
– To ja, stryjku. Twoja bratanica, Margot.
Przez chwilę mrugał oczami, potem twarz mu się rozjaśniła i pojawił się na niej szeroki uśmiech.
– Dzieciaku! Tak się cieszę, że tu jesteś!
Margot skinęła głową.
– Ja także.
Tego wieczoru, gdy Luke poszedł spać, Margot myła naczynia, dopóki nie opróżniła jednej komory zlewozmywaka, po czym usiadła przy stole kuchennym i spisała listę. Musiała dorobić dla siebie klucz do domu stryja i zorganizować leczenie Luke’a. Musiała wysprzątać kuchnię i pokój dzienny oraz kupić papier toaletowy i papierowe ręczniki, które już się kończyły. Przeczytała gdzieś, że umieszczenie nalepek na sprzętach, na przykład z informacją, co znajduje się w szafkach kuchennych, pomogłoby stryjowi poruszać się po domu, gdyby zawiodła go pamięć, postanowiła więc to zrobić. Przeprowadzka do Wakarusy zabrała jej sporo czasu i w rezultacie miała tygodniowe opóźnienie w pracy, musiała zatem dokończyć te artykuły, które mogły jeszcze trafić do druku. Dodała do listy: „Wykonaj swoją pracę”. Na dole napisała, że musi zadzwonić do umówionego podnajemcy jej mieszkania w Indianapolis. Podczas ich ostatniej rozmowy wydawał się niepokojąco niezdecydowany, a jej zależało, by się wprowadził i zapłacił czynsz. W przeciwnym razie to ona będzie musiała zapłacić miesięczny czynsz za mieszkanie, które stoi puste. Już samo patrzenie na listę sprawiło, że Margot poczuła się zmęczona, ale jutro będzie miała więcej czasu.
Zanim jednak nastał kolejny dzień, miasto już huczało o tym, co się wydarzyło – wieści przetoczyły się przez Wakarusę niczym chmura burzowa – i trudno było zrobić cokolwiek.
Margot zauważyła, że coś jest nie w porządku następnego rana w aptece. Kilka minut wcześniej zostawiła Luke’a popijającego kawę i przeglądającego książkę z krzyżówkami, którą przywiozła z Indianapolis, ponieważ przeczytała, że mogą one pomóc utrzymać umysł w dobrej formie. Dzwonek nad drzwiami apteki obwieścił jej przybycie, więc choć nikogo nie było za kontuarem, gdy weszła, założyła, że aptekarz wkrótce się pojawi. Stała przy kontuarze, mimowolnie przebiegając palcami po wystawionych tam opakowaniach kropli na kaszel; z głębi apteki dobiegały niewyraźne głosy z telewizora.
– Przepraszam? – zawołała, gdy po minucie nikt się nie pokazał. Czekała. Nadal nic. – Dzień dobry!
W końcu usłyszała ruch na tyłach, jakiś mężczyzna wystawił głowę zza rzędu półek.
– Och! – wykrzyknął, chwytając okulary zwisające na łańcuszku na szyi. Szybko włożył je na nos, zamrugał. – Przepraszam. Wciągnęły mnie wiadomości, rozumie pani. To straszne, co się stało, prawda? – Zanim Margot zdążyła odpowiedzieć, odchylił głowę do tyłu, jakby dopiero teraz zobaczył klientkę. – Nieczęsto widzę tu nieznajomą twarz.
Margot się uśmiechnęła.
– Przyszłam tu w sprawie lekarstw przepisanych mojemu stryjowi. – Przełożyła plecak do przodu i wyjęła z kieszeni dwie pomarańczowe buteleczki. Wcześniej przejrzała chaotycznie ustawione przez Luke’a opakowania, z ulgą zauważając, że w większości zawierały to samo lekarstwo przepisane w różnych miesiącach. Podzieliła je na trzy grupy, dwie z nich wymagały uzupełnienia; pierwsza grupa to prawdopodobnie statyny, druga – leki na ciśnienie, trzecia na poziom cukru we krwi.
– Kim jest pani stryj? – chciał wiedzieć aptekarz.
Margot postawiła dwie buteleczki na kontuarze.
– To Luke Davies.
Mężczyzna uniósł wysoko brwi.
– Jest pani bratanicą Luke’a i Rebekki? To znaczy, że pani to Margot.
Wyraz jego twarzy mówił raczej o ciekawości niż życzliwości, lecz mimo to Margot odpowiedziała uśmiechem.
– Tak, to ja.
– Bardzo mi przykro z powodu pani stryjenki. Ten rak był taki szybki. I mój Boże, nie widziałem pani rodziny od wieków. Jak oni się mają?
Uśmiech Margot przygasł, ale tylko trochę. Wiedziała, że tak będzie, od chwili, gdy podjęła decyzję o powrocie. Te niepewne spojrzenia, gdy chodziło o Luke’a i Rebeccę, przymilne, jeśli była mowa o jej ojcu i matce. Jej rodzice byli idealnymi mieszkańcami Wakarusy do czasu, gdy się wyprowadzili pozornie z powodu nowej atrakcyjnej pracy ojca w Cincinnati, a w rzeczywistości dlatego, żeby ojciec mógł udać się na odwyk, który nie tylko nic mu nie pomógł, ale sprawił, że był jeszcze bardziej obrażony na świat i podlejszy niż wcześniej.
– Mają się doskonale – zapewniła Margot aptekarza. – Czy sądzi pan, że mógłby mi pomóc z tymi lekarstwami? Słyszałam o statynie, ale czy ona jest na serce, czy na cholesterol?
Margot czekała, jak jej się wydawało, o wiele za długo na to, by ten człowiek przyniósł dwa zwykłe leki, a po powrocie wydawał się zdenerwowany, wzburzony; zamykał małą białą torebkę, marszcząc brwi, wyraźnie rozkojarzony. Gdy Margot wychodziła, minęła przekraczającą próg apteki kobietę z przyciśniętym do ucha telefonem. Kobieta była tak pochłonięta rozmową, że zdawała się w ogóle nie widzieć Margot, która tuż przed zamknięciem drzwi usłyszała jej słowa.
– Wiem. Mówiłam ci. Jacobsowie są niewinni.
Margot obejrzała się za siebie, by spojrzeć na kobietę przez szybę, i zmarszczyła brwi. Może po prostu źle usłyszała. To nazwisko prawdopodobnie pojawiło się w jej głowie tylko dlatego, że tu wróciła. Nie sposób było znaleźć się w Wakarusie i nie myśleć o rodzinie Jacobsów. A poza tym kobieta mówiła ponaglającym tonem, a sprawa Jacobsów wynikła dwadzieścia lat wcześniej. Margot miała wielką ochotę wrócić do apteki i zapytać kobietę, o czym mówiła, powstrzymała ją jednak myśl, że z własnej woli wplącze się w plotkarską sieć w tym mieście. Sprawdzi to po prostu w swoim telefonie.
W wyszukiwarce Google nie znalazła niczego nowego, wyrzuciła więc tę sprawę z głowy. I tak miała już zbyt dużo do przemyślenia.
Reszta dnia upłynęła jej na sprzątaniu. Pozmywała naczynia, wyczyściła blaty, zapełniła całą torbę na śmieci puszkami po wodzie sodowej, zużytymi papierowymi ręcznikami i opakowaniami po jedzeniu. Po południu, gdy stryj wyszedł na spacer, weszła do jego sypialni i zakryła dłonią nos i usta. Z pościeli Luke’a unosił się kwaśny zapach potu i moczu. Margot nawet nie zawracała sobie głowy praniem, po prostu ją wyrzuciła i oblekła świeżą pościel kupioną w Walmarcie w pobliskim Elkhart.
Porządki tak ją zaabsorbowały, że zupełnie nie pamiętała o incydencie w aptece, dopóki nie poszła do Shorty’s Bar & Grill po kolację dla siebie i Luke’a. Musiała w końcu odzwyczaić stryja od diety złożonej z pizzy i burgerów, lecz nie zdążyła jeszcze wybrać się do sklepu spożywczego, na razie więc musiało wystarczyć jedzenie na wynos.
W barze było tłoczno, stoliki obsiadło mnóstwo gości, którzy z pochylonymi głowami prowadzili ożywione rozmowy. Telewizor w rogu nadawał program informacyjny, lecz ogólny zgiełk zagłuszał wszystko, co mówili prezenterzy na ekranie. Margot podeszła do oblężonego przez gości baru i próbowała przyciągnąć wzrok barmanki, kobieta skupiła jednak uwagę na siedzącym naprzeciwko niej mężczyźnie. Ze skrzyżowanymi ramionami i szeroko otwartymi oczami przytakiwała kiwnięciami głową temu, co on mówił, gestykulując z piwem w ręce.
– …dokładnie tak, jak uważałem od samego początku! – udało się usłyszeć Margot.
Pomachała w stronę barmanki.
– Mogę prosić?
Kobieta za barem odwróciła głowę i spojrzała na nią.
– Poczekaj chwilę, Larry, zaraz wracam – rzuciła do mężczyzny i podeszła do Margot. – Co podać, łaskawa pani? – Wyglądała na pięćdziesiąt lat, Margot podejrzewała jednak, że bliżej jej do zaniedbanej czterdziestki. Miała cerę jak podniszczona skóra i włosy jak siano.
– Cześć, przyszłam zamówić jedzenie na wynos dla…
– Cholera jasna! – wykrzyknęła barmanka tak niespodziewanie, że Margot podskoczyła. – Jedzenie na wynos dla Margot! Jesteś Margot Davies.
Margot zauważyła ze swojego miejsca rząd głów odwracających się w jej kierunku. Zmusiła się do uśmiechu. Aptekarz działał szybko. Minęło niespełna siedem godzin, od kiedy mu powiedziała, jak się nazywa.
– Cześć.
– Jak się ma twoja rodzina? Boże, od wieków nie widziałam Adama i Bethany! – Barmanka posmutniała. – Tęsknię za nimi. Powiesz im, że Linda ich pozdrawia?
Margot skinęła głową.
– Jasne. Tak, oczywiście.
– O mój Boże! – zawołała Linda, po czym mocno ściszyła głos. – To dlatego tu jesteś?
– Hmm. – Margot pokręciła głową. – Dlaczego tu jestem?
– No, z powodu tej historii, oczywiście. Jesteś reporterką, prawda?
– Tak… – Margot była oszołomiona tym, jak dużo ta obca osoba wydawała się o niej wiedzieć, i do tego nie rozumiała, o czym mowa. – Jakiej historii? Co się tu dzieje?
Linda wysoko uniosła brwi.
– To znaczy, że nie wiesz? – Obróciła się dookoła, czegoś szukając, i w końcu wypatrzyła pilota do telewizora obok otwartego słoika z wiśniami w maraskino dodawanymi do koktajli. Chwyciła pilota i zwiększyła głośność telewizora. Rozległ się głos prezentera.
– …najnowszym wydarzeniu w Nappanee w Indianie – mówił prezenter. Margot zaparło dech. Nappanee leżało o rzut kamieniem od Wakarusy. Gdyby wsiadła teraz do samochodu, dojechałaby tam w mniej niż piętnaście minut. – Dziś wcześnie rano – ciągnął prezenter – rodzice zgłosili zaginięcie córki, pięcioletniej Natalie Clark. Według matki, Samanthy Clark, dziewczynka zniknęła z pełnego dzieci miejscowego placu zabaw. Pani Clark karmiła najmłodsze dziecko, niemowlę, a gdy podniosła wzrok, by sprawdzić, co robią córka i syn, Natalie nigdzie nie było.
Na ekranie pojawiło się zdjęcie zaginionej dziewczynki; Natalie miała wszystkie zęby i rozczochrane brązowe włosy. Nareszcie wszystko stało się jasne – zdenerwowanie aptekarza, rozmowa telefoniczna tamtej kobiety i jej wzmianka o rodzinie Jacobsów. Margot się nie przesłyszała. A teraz wiedziała, co rzuci Linda, jeszcze zanim barmanka odwróciła się do niej, by to powiedzieć.
– To się znów dzieje. Morderca January Jacobs wrócił.
Krissy, 1994
Krissy wpatrywała się w twarz Robby’ego O’Neila, nic nie rozumiejąc. Małe ciemne oczy Robby’ego, jego rumiane policzki i wydatne wargi rozmazywały jej się przed oczami. Człowiek, którego znała całe życie, nagle wyglądał jak ktoś zupełnie obcy. Ale jeszcze bardziej dezorientujące było to, dlaczego w ogóle Robby O’Neil stał przed drzwiami frontowymi jej domu.
Zaledwie dwadzieścia minut wcześniej Krissy zeszła na dół, zobaczyła napisy na ścianie i krzykiem obudziła Billy’ego. Usłyszawszy ten krzyk, Billy i Jace zbiegli po schodach. Siostra bliźniaczka Jace’a, January, nie zbiegła.
Słowa: „Ta suka nie żyje” kołatały się w głowie Krissy, gdy wraz z mężem gorączkowo przeszukiwali dom, by znaleźć sześcioletnią córkę, a ponieważ January nigdzie nie było, zadzwonili na 911. Do drzwi powinna zatem pukać policja, a nie ich stary kumpel z liceum. Obecność tutaj Robby’ego o wpół szóstej tego koszmarnego, dziwacznego ranka stawiała tę ponurą sprawę w osobliwym, surrealistycznym świetle. Krissy chodziła z Robbym O’Neilem do przedszkola i do liceum, obserwowała, jak brnął z trudem przez studia socjologiczne, nie radząc sobie z analizą aktualnych wydarzeń, słuchała narzekań swojej przyjaciółki Marthy na jego bujanie w obłokach.
Stojący przy matce Jace schował buzię w fałdy jej szlafroka, a Krissy położyła dłoń na plecach syna. Po chwili ją zabrała. Zanim zdołała obmyślić, co powiedzieć Robby’emu, zza jej pleców wyłonił się Billy.
– Cześć, Robby – przywitał się i uścisnął przybyszowi rękę. – Dziękuję, że przyszedłeś.
Dopiero wówczas, gdy Krissy rzuciła okiem na mundur Robby’ego, dotarło do niej, że mąż jej przyjaciółki jest policjantem. W głębi duszy wiedziała o tym – Robby od lat był funkcjonariuszem policji w Wakarusie – lecz fakt, że gdy zadzwoniła na policję, ponieważ zaginęła jej jedyna córka, przysłano do niej Robby’ego O’Neila, który nie radził sobie z analizą aktualnych wydarzeń, wydawał się jakimś okrutnym żartem.
– Nie ma sprawy – powiedział Robby z wyrazem udawanego niepokoju na twarzy, jakby sądził, że wezwanie go było przesadą, ale on potraktował je poważnie, ponieważ Jacobsowie są jego starymi przyjaciółmi.
Krissy aż się zagotowała. Była przy Billym, gdy dzwonił na 911 i mówił dyżurnemu, że do ich domu się włamano i że córka została porwana.
– Dlaczego nie… – chwila wahania – dlaczego nie wejdziesz? – zapytał Billy. – Kris, zrobisz krok do tyłu, żeby Robby mógł wejść?
Kris poczuła przypływ złości do męża. Dlaczego był tak cholernie spokojny? Ich córka, ich January zniknęła, a on próbuje sprawić, żeby ten gość czuł się mile widziany? W gruncie rzeczy wiedziała jednak, że zachowywał się tak nie dlatego, że był spokojny; Billy za wszelką cenę chciał się przypodobać ludziom. Kris wiedziała, że podobnie jak ona, był jak najdalszy od spokoju. Gdy tego ranka zbiegł po schodach i zobaczył słowa nabazgrane na ścianie, zatrzymał się tak gwałtownie, jakby wpadł na jakąś niewidzialną barierę. Na jego twarzy widać było szok i przerażenie. Rzucił Krissy pytające spojrzenie. Telefonując później na policję, cały się trząsł.
Billy poprowadził ich troje korytarzem do kuchni. Robby szedł za nim, a na końcu Krissy z synem kurczowo trzymającym się jej szlafroka.
– A więc nie możecie znaleźć January? – powiedział Robby wciąż lekkim tonem. Działało to Krissy na nerwy.
– Ona została porwana – nie poddawała się Krissy. – Ktoś się włamał.
Robby zerknął na nią przez ramię. Wydawał się zaskoczony, ale też zmieszany, jakby Krissy nie wiedziała, co mówi. Przecież w Wakarusie nigdy nie wydarzyło się nic naprawdę złego. Spojrzał na Jace’a.
– Ale z Jace’em wszystko w porządku?
To dość niewinne pytanie sprawiło, że Krissy musiała zaczerpnąć tchu. Nie wiedziała, co zrobić z synem w tych strasznych chwilach oczekiwania na przyjazd policji. Rozważała, czy udawać, że nic się nie stało, i zaprowadzić Jace’a z powrotem do łóżka, ale na myśl o tym przeszedł ją dreszcz ze strachu. January zaginęła, a teraz przerażona Krissy bała się spuścić syna z oczu. Coś w nim buzowało i to mocno. Co on myśli o tym, co się stało?
Krissy spojrzała Robby’emu w oczy.
– Z Jace’em wszystko w porządku.
Weszli do kuchni. Krissy obserwowała policjanta w chwili, gdy zobaczył napisy na ścianie i zdał sobie sprawę, że nie docenił powagi sytuacji. Podobnie jak wcześniej Billy otworzył szeroko oczy, kąciki ust mu opadły. Krissy pochyliła głowę, nie była w stanie patrzeć. Już wiedziała, co zobaczy, jeśli tam spojrzy. Zerknęła na Jace’a; chłopiec zacisnął powieki i ukrył prawie całą twarz w jej szlafroku.
Robby chrząknął.
– Myślę, że mój sierżant powinien o tym wiedzieć – oznajmił, wyszarpując radio z futerału przy pasku i odchodząc kilka kroków, by cicho, naglącym tonem przekazać wiadomość. Gdy się odwrócił, rzucił Billy’emu i Krissy poważne spojrzenie, na co Krissy czekała.
– Sierżant Baker wkrótce tu będzie. – Przełknął głośno ślinę, jego jabłko Adama podskoczyło. – Tymczasem… Przeszukaliście dom?
Krissy miała ochotę krzyczeć. Czy on uważa ich za idiotów? Zanim zdążyła odpowiedzieć, odezwał się Billy.
– To była pierwsza rzecz, którą zrobiliśmy.
Robby skinął głową.
– Okej, w porządku. Cóż, chodźmy i sprawdźmy razem jeszcze raz, dobrze? Możliwe, że czegoś nie zauważyliście, zważywszy na wasz… – zawahał się, szukając odpowiedniego słowa – stan.
Billy zerknął na żonę, lecz ich spojrzenia się nie spotkały. Krissy wzruszyła ramionami.
– Jasne. – Wiedziała, że January nie ma w domu. Ona i Billy nie mogli jej tak po prostu nie zauważyć, córka nie bawiła się z nimi przecież w chowanego – ale to Robby był tu fachowcem. Krissy nie zamierzała mu się sprzeciwiać.
Z Jace’em wciąż przyklejonym do jej boku wszyscy czworo rozglądali się powoli po parterze; wchodzili do każdego pokoju, aby Robby mógł otwierać szafki i podnosić poduszki w palmy, jakby sześcioletnia dziewczynka mogła się pod którąś z nich schować. Robby ciągle pytał, czy czegoś nie pominęli, a Billy i Krissy go zapewniali, że nie. Gdy wrócili do kuchni, skąd schody prowadziły na piętro, Robby wziął się pod boki i ruchem głowy je wskazał.
– Nie macie nic przeciwko temu, żebym…
– Oczywiście, że nie – odparł Billy bez wahania.
Robby ruszył pierwszy, mocno trzymając się poręczy. Billy wchodził za nim, a za mężczyznami Krissy, ściskając rękę Jace’a. Na górze Robby kontynuował poszukiwania, otwierał każde drzwi i każdą szafkę z takim zapałem, że Krissy podejrzewała, iż utożsamiał się z bohaterem idącym na ratunek dziecku. Energicznie otworzył szafkę na bieliznę pościelową, jakby miał tam znaleźć January zwiniętą w kłębek, wystraszoną i zagubioną we własnym domu; on występowałby w roli bohatera, ona ofiary, której mogły pomóc tylko rosół z kury i ciepła kąpiel, Krissy i Billy zaś byli w tej scenie niemądrymi, zrozpaczonymi rodzicami. W Krissy narastała irytacja.
W końcu stanęli przed pokojami Jace’a i January, które znajdowały się naprzeciwko siebie, serce Krissy zaczęło bić tak mocno i szybko, że wszystkie inne emocje przestały mieć znaczenie. Zatrzymała się w korytarzu, między drzwiami do pokojów, niezdolna zajrzeć ani do jednego, ani do drugiego. W tych pokojach powinny być jej dzieci, ale ich tam nie było.
Gdy Robby skończył zaglądać pod łóżka i przerzucać pościel, zeszli na dół. Teraz jedynym miejscem do przeszukania pozostała piwnica.
– Tamtędy… – zaczął Billy, wskazując drzwi do piwnicy, i przerwał, aby przełknąć ślinę. – To tamtędy naszym zdaniem ktoś mógł wejść. Tam jest wybita szyba. Zobaczysz.
Robby skinął głową, chwycił mosiężną gałkę i otworzył drzwi. Bill schodził za nim, lecz Krissy się zawahała. Obchodzenie z Jace’em domu to jedno, ale zabranie go do piwnicy to już za dużo. Wpuszczenie tam syna nie wydawało się bezpieczne. Krissy wzięła Jace’a za rękę i posadziła na drewnianym krześle przy kuchennym stole. Nie chciała zostawiać tam dziecka, lecz jej serce przyśpieszyło na myśl, że Robby i Billy są w piwnicy sami. Musiała zobaczyć to, co tam znajdą. Tak, przeszukiwała już z Billym to miejsce, ale jeśli czegoś nie zauważyła?
– Jace – powiedziała drżącym głosem, a tego nie znosiła. Chwyciła syna za ramiona. – Mama potrzebuje, żebyś tu posiedział i nie ruszał się przez minutę, dobrze? Chcę, żebyś zamknął oczy i policzył do stu, a wtedy ja wrócę.
Jace spojrzał na nią z dziwną powagą, co czasem robił; wyglądał wówczas na o wiele starszego niż sześciolatek. Powoli skinął głową.
– Zostań tutaj.
Goła żarówka pod sufitem piwnicy oświetlała pomieszczenie słabym, migoczącym światłem. Krissy rozejrzała się dookoła. Piwnica była zagracona, stało tu mnóstwo nieoznakowanych pudeł z dekoracjami bożonarodzeniowymi, ubraniami, zabawkami, z których dzieci już wyrosły, dokumentami finansowymi farmy, a także stara kanapa obita materiałem w kratkę. Dookoła leżały porzucone zabawki: mała trampolina, plastikowy słupek do gry w rzucanie kółek i wielokolorowe kółka. Robby machinalnie obracał w rękach należące do Jace’a tabliczki do kolorowania, wpatrując się w potłuczone szkło na podłodze. Szyba w jednym z małych okien, tym najbliżej schodów, była wybita.
Bez Jace’a przy boku Krissy zrobiło się zimno, założyła więc ręce na piersi. Jakaś niewielka część jej umysłu mówiła, że w Indianie jest lato i ten ziąb nie może być prawdziwy.
– Cóż, wydaje się, że nikt nie mógł wejść tą drogą – powiedział Robby. Przesunął czubkiem buta kawałek szkła, a Krissy otworzyła oczy ze zdumienia. Nawet ona, zwykła gospodyni domowa, wiedziała, że nie wolno dotykać niczego na miejscu przestępstwa. Obejrzała dostatecznie dużo odcinków Prawa i porządku, by zdawać sobie z tego sprawę.
– Mamusiu?
Na ten głos, tak cichy i delikatny w tej dużej piwnicy, Krissy aż podskoczyła. Odwróciła się ze ściśniętym gardłem i zobaczyła syna w połowie schodów; patrzył na nią szeroko otwartymi oczami.
– Jezu! – Zawstydzona musiała przyznać się przed sobą, że czuje do Jace’a urazę, ponieważ nie jest on swoją siostrą bliźniaczką. – Jace, przestraszyłeś mnie. Co się dzieje? Mówiłam ci, żebyś został w kuchni.
W oczach chłopca pojawiły się łzy, a Krissy ogarnęło poczucie winy.
– Boję się – powiedział drżącym głosem. – Boję się tych ludzi na górze.
Na informację o zaginięciu dziecka przełożony Robby’ego, sierżant Barker, najwyraźniej zareagował, zawiadamiając policję stanową, ponieważ zanim Billy, Robby i Krissy, mocno przytulająca Jace’a, wrócili do kuchni, w domu dokonała się duża zmiana. Po pokojach, które znajdowały się w zasięgu wzroku Krissy, chodzili lub czołgali się mężczyźni w mundurach, a przez okno w kuchni zauważyła jednego, który obchodził teren wokół domu, rozwijając grubą rolkę taśmy policyjnej. Nawet powietrze wydawało się inne, pełne napięcia i trzasków.
Nagle, jakby po prostu się zmaterializowali, stanęło przed nią dwoje ludzi. Mężczyzna miał fryzurę jak uczeń prywatnej szkoły, z przedziałkiem tak idealnym, jakby został zrobiony przy linijce. Pod jego zapinaną na guziki koszulą prężyły się muskuły ramion. Oczy miał niesamowicie niebieskie. Kobieta była szczupła, przeciętnej budowy, miękkie brązowe włosy miała związane w koński ogon. Mężczyzna prawdopodobnie dobiegał pięćdziesiątki, kobieta była o dziesięć, piętnaście lat młodsza. Tylko oni nie nosili mundurów i mimo to, a może właśnie dlatego Krissy miała wrażenie, że tych dwoje tu dowodzi. Mężczyzna emanował autorytetem tak mocno, jakby spryskał się nim rano wraz z wodą kolońską.
– Detektyw Max Townsend – przedstawił się, wyciągając rękę do Krissy, a potem do Billy’ego, gdy też jemu się przedstawili. – To jest moja partnerka, detektyw Rhonda Lacks. Słyszeliśmy, że wasza córeczka January zaginęła. Czy to prawda?
Townsend mówił tak szybko, jakby czytał tekst krótkiego spotu reklamowego, a Krissy gapiła się na niego bez słowa. Stojący obok żony Billy chrząknął.
– Tak, to prawda – potwierdził.
– Bardzo nam przykro, że wy, rodzice, musicie przez to przechodzić – ciągnął detektyw. – Jesteśmy z policji stanowej Indiany i zamierzamy zająć się tą sprawą, w porządku? Chcę was zapewnić, że zrobimy wszystko, co w naszej mocy, by bezpiecznie sprowadzić waszą córkę do domu. Detektyw Lacks i ja mamy doświadczenie w tego rodzaju sprawach. – Przerwał i spojrzał uważnie na Krissy i Billy’ego. Jeśli jego intencją było uspokoić tych dwoje, to mu się nie udało. – A teraz po kolei. Musimy wiedzieć, co January miała na sobie tej nocy. Potem zaprowadzicie nas do jej pokoju i powiecie, co zginęło lub jest nie na swoim miejscu. To pomoże naszym ludziom, bo będą wiedzieli, czego szukać. W porządku? I zabierzemy z jej pokoju coś, co do niej należy, najlepiej jakieś noszone ubranie, dla naszych psów tropiących.
Uśmiechnął się z powagą, pokrzepiająco. Krissy przyłożyła palec do skroni. Chciałaby trzymać się jego słów, przyjrzeć się każdemu z osobna i zrozumieć, co ono znaczy, lecz słowa krążyły wokół niej zbite w niewyraźną plamę. Wydawało się, że nagle wszystko dzieje się zbyt szybko, jakby oglądała przyspieszony film.
– Uważam też – kontynuował detektyw – że powinniśmy zabrać stąd brata. To jest funkcjonariuszka Patricia Jones. – Wskazał umundurowaną policjantkę, która nagle pojawiła się znikąd. Ta wysoka kobieta wszystko miała duże: dłonie, biust, nawet uszy. – Zostanie z chłopcem w jednym z naszych samochodów, dobrze? Zabierze go stąd.
Krissy zamrugała. Długą chwilę zajęło jej zrozumienie, że mówiąc „brat”, Townsend miał na myśli Jace’a.
– Och, wolałabym, żeby został ze mną – zaprotestowała. – To jest dla niego… za wiele. Nie chcę, żeby bał się jeszcze bardziej, niż już się boi.
Pełen zrozumienia uśmiech na twarzy Townsenda pojawił się i zniknął tak szybko, że Krissy nie była pewna, czy naprawdę go widziała.
– Rozumiem, ale właśnie teraz będziemy potrzebowali pomocy pani i pani męża, a ja chciałbym, żeby nic was nie rozpraszało, w porządku? Funkcjonariuszka Jones ma troje małych dzieci, więc wasz syn będzie w bardzo dobrych rękach.
Duża kobieta się nachyliła, tak że jej twarz znalazła się bliżej twarzy Jace’a.
– Cześć, Jace – przywitała się, a Krissy się zastanawiała, skąd ona zna imię jej syna. Czy sama im to powiedziała? – Mam na imię Patricia. Co byś powiedział na lemoniadę? I chyba wiem, gdzie są jakieś ciastka.
Jace skinął głową, a duża kobieta wyjęła jego dłoń z dłoni Krissy i zabrała go od matki. Obserwując, jak syn się oddala, Krissy poczuła tak nagły i przemożny strach, że pomyślała, iż zaraz pęknie jej serce.
– No cóż – zaczął detektyw Townsend. – Gdy tu wchodziłem, zauważyłem przyjemne miejsce, gdzie można usiąść. Detektyw Lacks – zwrócił się do partnerki. – Może zabierzesz tam pana i panią Jacobs, a ja za chwilę do was dołączę. Potem wszyscy czworo pójdziemy do pokoju January.
Townsend szybko dał znak głową, a Krissy zrozumiała, że ona i Billy zostali odprawieni. Odwróciła się i spojrzała na męża, aby wyjść za nim z pokoju, wtedy zauważyła, że Robby wciąż za nimi stoi. W zamieszaniu, jakie nastąpiło po przybyciu detektywów, zupełnie zapomniała, że on tu jest.
Detektyw Lacks poprowadziła ich do wskazanego miejsca; po drodze Krissy odwróciła się za siebie właśnie w momencie, gdy Townsend rzucał groźne spojrzenie jej staremu przyjacielowi z liceum.
– A ty jesteś funkcjonariusz O’Neil, mam rację? – warknął głośno, a jego słowa dały się słyszeć w całym korytarzu. – Chyba muszę ci podziękować za złamanie wszystkich zasad zachowania się w miejscu przestępstwa. Oczekuję więc, że powiesz mi, czego dotykałeś w tym domu.
Kilka minut później Krissy prowadziła dwoje detektywów i Billy’ego po schodach. Lecz gdy stanęła przed drzwiami pokoju córki, zatrzymała się, jakby chwyciły ją jakieś niewidzialne ręce chcące ją powstrzymać przed przekroczeniem progu. Dopiero gdy usłyszała stanowcze polecenie detektywa Townsenda: „Pani przodem”, zmusiła się do wejścia. Stojąc w pokoju córki, obserwowała wchodzących detektywów i nie przeoczyła znaczących spojrzeń, jakie wymienili.
Rozglądała się po pokoju, próbując zrozumieć, co oni robią. Patrzyła na łóżko January, na liliową kołdrę i biały zwiewny baldachim. O takim właśnie łóżku Krissy marzyła w dzieciństwie, lecz spełnienie tego marzenia było absolutnie niemożliwe, więc nawet o to nie prosiła. Powędrowała wzrokiem do szafy pełnej spódniczek baletnicy w kolorach fioletowym i różowym, patrzyła na małe rajstopy zwisające z półek niczym macki ośmiornicy, na rząd różowych baletek obok czarnych lakierków do stepowania. Zerkała na białą tablicę zawieszoną na przeciwległej ścianie nad niskim regałem na książki, przewiązanej różowymi wstążkami; wisiały na niej medale, certyfikaty i zdjęcia January robione przez lata najczęściej przed jej występami lub po nich. Trudno było nie zauważyć tego, co dostrzegli detektywi: ta dziewczynka miała wszystko.
– Proszę niczego nie dotykać – poinstruował detektyw Townsend wciąż stojący w drzwiach. – Ale patrzcie uważnie, czy wszystko jest na swoim miejscu i czy coś zniknęło.
Krissy i Billy chodzili powoli po pokoju, Krissy wydawało się jednak niemożliwe określenie, czy coś znajdowało się gdzie indziej niż wcześniej. Czy rajstopy January zostały wczoraj starannie zwinięte? Czy spódniczka z kosza na pranie została powieszona w szafie? Czy to oprawione zdjęcie na szafie wisiało prosto? Billy stał jak skamieniały z ręką na rogu szafy, jakby musiał się podeprzeć, bo nie mógł unieść swojego ciężaru. Miał tylko dwadzieścia pięć lat, ale podkrążone oczy i przedwczesne zmarszczki na twarzy sprawiały, że zdaniem Krissy wydawał się starszy o dziesięć.
– Nie wiem – odparł po chwili wyraźnie zmęczony. – Niczego takiego nie widzę.
Krissy pokręciła głową.
– Ja też nie.
Detektywi skinęli głowami i jakby uznając te słowa za znak, zaczęli nieśpiesznie krążyć po pokoju. Przeszukiwanie nie przypominało tego, które wykonywał Robby. Pilnowali, żeby niczego nie dotykać, pochylali się nad łóżkiem, by sprawdzić powłoczki, zaglądali w głąb szafy. Gdy stanęli przed tablicą zapełnioną medalami i zdjęciami, Townsend założył ręce na plecach i z nosem w odległości kilku centymetrów uważnie się jej przyglądał.
– Sporo medali jak na sześciolatkę – stwierdził, rzucając Krissy spojrzenie przez ramię.
– Ona bardzo się starała. Brała lekcje praktycznie od chwili, gdy zaczęła chodzić.
Townsend skinął głową i wrócił do przyglądania się tablicy.
– Urocze – powiedziała detektyw Lacks, wskazując stare zdjęcie January. Miała na nim prawdopodobnie trzy lata, była w nocnej koszuli i niewprawnie starała się wykonać piątą pozycję w balecie. Potem detektyw Lacks zaczęła przyglądać się innemu zdjęciu, którego Krissy nie widziała, ponieważ zasłaniały je plecy tej kobiety. – No no! Townsend, rzuć na to okiem.
Detektyw Townsend się odwrócił, a Krissy obserwowała, jak przygląda się zdjęciu wskazanemu przez partnerkę. Oboje na moment zamknęli oczy, a Krissy zauważyła na ich twarzach coś, co ją zaniepokoiło – coś przypominającego zrozumienie.
Detektyw odwrócił się do Krissy i Billy’ego.
– Możemy zabrać to zdjęcie? Będziemy potrzebowali kilku jej najnowszych fotografii.
– Możecie wziąć, co się wam podoba – odparła Krissy z napięciem w głosie.
Wyczuwała, że coś się zmieniło w ich nastawieniu, ale nie wiedziała co.
– Na razie zabierzemy to, ale za chwilę poprosimy, żebyście wybrali więcej. – Odczepił zdjęcie od tablicy i trzymał je tak, aby Krissy i Billy mogli je widzieć.
Krissy była wstrząśnięta. Teraz dobrze wiedziała, co myślą detektywi. Zdjęcie przedstawiało January pozującą przed swoim ostatnim występem. Miała na sobie dwuczęściowy kostium z motywami marynistycznymi – białą spódniczkę z lamówką z granatowej wstążki i usianą srebrnymi dżetami oraz pasujący do spódniczki top z czerwoną kokardą pośrodku piersi, a na głowie założoną po zawadiacku czapkę w tym samym stylu. Kasztanowe włosy dziewczynki były zakręcone i spryskane lakierem, oczy wydawały się nienaturalnie duże, jak z filmów Disneya, dzięki sztucznym rzęsom i niebieskiemu cieniowi, a usta były jaskrawoczerwone.
Krissy się zarumieniła i unikała wzroku Townsenda.
– Pani zdaniem to zdjęcie zostało zrobione całkiem niedawno? – zapytał lekkim tonem, jednak Krissy wyczuła pod spodem dezaprobatę; już wyrobił sobie zdanie i było to słychać.
– Ten występ odbył się kilka miesięcy temu. Miała wtedy sześć lat. Więc tak, to niedawne zdjęcie.
Townsend zerknął na zdjęcie z wymowną miną.
– Sześć co? – Zachichotał cicho, spojrzał na detektyw Lacks. – A ja bym pomyślał, że ma szesnaście.
Niewypowiedziane oskarżenie zabolało Krissy jak uderzenie w splot słoneczny. Źli rodzice. A może, co ważniejsze, ponieważ wszyscy wiedzą, że matki są po prostu trochę bardziej winne niż ojcowie, należałoby powiedzieć: zła matka. Przed oczami mignął jej widok jaskrawoczerwonych słów nabazgranych niechlujnie na ścianie jej kuchni: „Ciebie też to czeka” – i w tej chwili do Krissy dotarło, jak prawdziwe są te słowa.
Margot, 2019
Morderstwo January Jacobs, które nadało rozgłos rodzinnemu miastu Margot, wydarzyło się gorącą nocą w lipcu 1994 roku. Stało się sensacją, wiadomość o nim szerzyła się z prędkością błyskawicy, wywołując niezdrową fascynację Amerykanów niezależnie od miejsca zamieszkania, pozycji społecznej i poglądów politycznych. Z dnia na dzień rodzina Jacobsów stała się sławna, January została ulubienicą Ameryki, a jej nieuchwytny zabójca najbardziej poszukiwanym człowiekiem w kraju. Sprawa okazała się jednak skomplikowana, mijały miesiące bez choćby jednego aresztowania. W rezultacie śledztwo zostało zakończone, a morderstwo January przeszło do kategorii największych nierozwiązanych zagadek w kraju.
Podczas gdy dla ogółu los tej małej dziewczynki stał się po prostu kolejną opowieścią ku przestrodze lub epizodem z podcastu, dla Margot January nie przestała być rzeczywistą osobą. Były w tym samym wieku, mieszkały w domach po przeciwnych stronach ulicy. Choć wspomnienia Margot z dzieciństwa były wyrywkowe i wyblakłe, wciąż mogła przywołać w pamięci letnie dni spędzane na podwórku Jacobsów, gdy Luke i Rebecca pracowali, a ona i January udawały, że są końmi, albo bawiły się w berka na polach kukurydzy. Dwie dziewczynki w cudownym wieku, gdy nie narzucano im jeszcze ograniczeń, były nierozłączne, uczyły się zaplatać sobie nawzajem warkocze, układały palce w wymyślne figury, śpiewając dziecięce piosenki, i razem zanosiły się śmiechem.
Gdy January została porwana ze swojego domu, Margot spała we własnym łóżku zaledwie trzydzieści parę metrów dalej, po drugiej stronie ulicy. Rodzice powiedzieli jej potem, że przyjaciółka nie wróciła, a Luke jej wyjaśnił, że January umarła. Dopiero później, gdy starsza koleżanka zdradziła jej na przerwie, że January została zamordowana, Margot dowiedziała się prawdy o śmierci przyjaciółki. Zapewne bardzo tęskniła za January, ale z tego czasu najbardziej zapamiętała strach. Wyobrażała sobie mężczyznę bez twarzy stojącego między dwoma domami, w których okna pokojów jej i January wychodziły na ulicę, i powtarzającego wyliczankę: ene, due, like, fake… Nocą Margot leżała w łóżku z pięściami zaciśniętymi tak mocno, że paznokcie raniły do krwi wnętrza jej dłoni.
A teraz, gdy twarz Natalie Clark trafiła na pierwsze strony gazet, wydawało się, że tamta historia się powtarza. Co prawda, zaginiona dziewczynka nie mieszkała w Wakarusie, tylko w oddalonym o kilkanaście kilometrów Nappanee, ale podobieństwa rzucały się w oczy.
Następnego rana po wizycie w Shorty’s, gdzie dowiedziała się o tym wydarzeniu, Margot siedziała w domu stryja przy kuchennym stole z otwartym laptopem przed sobą i filiżanką kawy w ręce. Powinna wykorzystać ten czas i nadrobić zaległości w pracy, lecz zamiast tego szukała informacji o zaginięciu Natalie.
Gdy znów kliknęła, by wejść na stronę wyszukiwania, usłyszała skrzypnięcie drzwi w korytarzu. Chwilę później pojawił się stryj w spodniach od dresu i znoszonym T-shircie, rozczochrany, z przekrwionymi oczami. Margot zamknęła laptop z cichym kliknięciem.
– Dzień dobry – przywitała go. – Jak się czujesz?
Wczoraj wieczorem po powrocie z Shorty’s Margot zastała Luke’a stojącego w pokoju dziennym, roztrzęsionego. Na ten widok rzuciła torbę z jedzeniem na podłogę i szybko podeszła do stryja.
– Co się dzieje? – zapytała, niepewnie kładąc mu dłoń na plecach. Nie wzdrygnął się, zaczęła więc go masować, wykonując powolne, łagodne okrężne ruchy. Dotyk wydawał się Margot czymś obcym, rodzina Daviesów nigdy nie była zbyt dobra w wyrażaniu uczuć gestem czy dotykiem – przeczytała jednak w artykule w sieci, że to może pomóc Luke’owi się uspokoić, gdyby cierpiał wskutek jakiegoś wydarzenia.
Luke wydawał się załamany, patrzył na Margot jak dziecko, cały dygotał pod jej ręką, po jego policzkach niepowstrzymanie spływały łzy.
– Ona odeszła – wychrypiał.
– Wiem – odparła Margot. – Bardzo mi przykro.
Lecz gdy usłyszała cichy głos z telewizora i spojrzała na ekran, zobaczyła, że właśnie trwały wiadomości. Natalie Clark patrzyła na nią szeroko uśmiechnięta. I nagle Margot już nie wiedziała, czy stryj opłakuje utratę żony, czy może żałuje zaginionej dziewczynki.
Teraz stojący w korytarzu Luke popatrzył nieufnie, jakby głos bratanicy go wystraszył, lecz gdy ją zobaczył, uśmiechnął się łagodnie.
– Dzień dobry, dzieciaku.
Margot odetchnęła. Nie przewidziała po prostu, jak trudno mieszkać z kimś, kogo się kocha, a kto tylko czasem odwzajemnia miłość.
– Zrobiłam ka…
Zanim wypowiedziała słowo do końca, na stole zawibrował jej telefon. Zerknęła na ekran i zobaczyła imię szefowej.
– Przepraszam, muszę odebrać. – Stała, przykładając telefon do ucha. – Cześć, Adrienne. Co słychać?
– Cześć, Margot. Jak się miewa twój stryj?
Margot rzuciła okiem na Luke’a, który otwierał szafki, prawdopodobnie szukając kubka. Podeszła, otworzyła właściwą szafkę i przeszła do pokoju dziennego.
– Hm, dobrze. Dzięki.
– Doskonale – powiedziała szefowa, ale w jej głosie wyczuwało się roztargnienie. – Słyszałaś o sprawie Natalie Clark?
– Właśnie zbieram materiał. – Zbieranie materiału było naciąganym określeniem wstępnych poszukiwań w Google, którymi zajęła się tego rana. Margot chciała jednak zrobić wrażenie lepiej poinformowanej, niż była w rzeczywistości. Pracowała w dziale gazety zajmującym się przestępczością, więc do jej obowiązków należało być na bieżąco w sprawach takich jak ta. Fakt, że dowiedziała się o zniknięciu Natalie od barmanki, był przygnębiającym świadectwem, jak bardzo pozwoliła sobie stracić kontakt z tym, co się dzieje.
– Dobrze. Napiszesz więc o tej sprawie do jutrzejszego numeru, prawda?
Margot uszczypnęła się w nos. Wiedziała, że musi nadrobić zaległości z kilku ostatnich miesięcy, choć miała nadzieję, że wyprawi się dziś do sklepu spożywczego. W końcu ona i Luke mieli na śniadanie tylko płatki zbożowe i prawie skwaśniałe mleko.
– Żaden problem.
– Świetnie. Omówmy rzeczy podstawowe. Teorie policji, wszystkie dowody wstępne. Dziś wieczorem jest konferencja prasowa, sprawdziłam to. A ty jesteś na miejscu. Aha, dodaj też trochę kolorytu lokalnego. Porozmawiaj z rodziną, jeśli ci się uda, a jeśli nie, to z kimś, kogo możemy nazwać bliskim przyjacielem rodziny…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki