Sami dobrzy ludzie - Flowers Ashley - ebook + książka

Sami dobrzy ludzie ebook

Flowers Ashley

0,0
37,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Ashley Flowers

Sami porządni ludzie

Przełożyła Małgorzata Szubert

Do czego są zdolni sąsiedzi, kiedy myślą, że nikt ich nie obserwuje?

Wszyscy z Wakarusy w stanie Indiana pamiętają historię January Jacobs, której ciało odkryto w rowie kilka godzin po tym, jak rodzina dziewczynki zgłosiła jej zaginięcie. Margot Davies miała wtedy sześć lat, tyle samo co January – były sąsiadkami. Po dwudziestu latach od tragicznych wydarzeń Margot wraca do rodzinnego miasteczka jako wzięta dziennikarka z wielkiego miasta. Jednak nigdy nie pozbyła się myśli, że to ona mogła być na miejscu January. Szczególnie że nigdy nie złapano zabójcy dziewczynki.

Margot ma wrażenie, że w Wakarusie nie zaszły żadne zmiany, jest dokładnie taka, jak ją zapamiętała – pełna sekretów i tajemnic. Kiedy pojawiają się wiadomości o zaginięciu pięcioletniej Natalie Clark z sąsiedniego miasta, uczucia sprzed dwudziestu lat nawiedzają Margot. Kobieta postanawia odnaleźć Natalie i raz na zawsze rozwiązać sprawę morderstwa January.

Jednak policja, rodzina Natalie i mieszkańcy miasta wydają się coś ukrywać. A im głębiej Margot bada sprawę zaginięcia Natalie, tym większy opór napotyka. Czy zabójca sprzed dwudziestu lat jest cały czas na wolności i czy to on stoi za zaginięciem Natalie? I jak dużą cenę będzie musiała zapłacić Margot, by odkryć, co naprawdę wydarzyło się tamtej nocy lata temu?

Mrożąca krew w żyłach powieść trzymającą w napięciu od pierwszej strony, autorstwa współtwórczyni najpopularniejszego na świecie podcastu o tematyce true crime

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 375

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rozdział pierwszy

Krissy, 1994

Miesz­kańcy Waka­rusy w India­nie potra­fili pochła­niać plotki szyb­ciej, niż pająk pożera muchę zaplą­taną w jego sieć. Za każ­dym razem, gdy któ­ryś z nich zro­bił coś, czego nie powi­nien zro­bić – gdy Abby Schmuc­kers została przy­ła­pana na kra­dzieży szminki ze sklepu za gro­sik, gdy dzie­ciak Bec­kera prze­stał cho­dzić do klu­biku pro­wa­dzo­nego przez wolon­ta­riu­szy, gdy Jonah Schne­ider usnął i chra­pał w kościele – plotki wręcz osa­czały tę osobę, sma­ko­wano je i delek­to­wano się nimi z takim zapa­łem, że zanim stra­ciły na atrak­cyj­no­ści, znie­kształ­cona i nie­roz­po­zna­walna prawda zamie­niała się w opo­wieść. A ponie­waż miesz­kańcy Waka­rusy cho­dzili do kościoła, prze­strze­gali prawa i byli bogo­bojni, opo­wieść zawsze osła­dzano, by zła­go­dzić jej ostrość: „Niech jej Bóg bło­go­sławi, ale…”. „Będę się za nich modliła, bo sły­sza­łaś, że…”. „Panie, zmi­łuj się nad ich duszami”.

Krissy Jacobs zda­wała sobie sprawę z siły plo­tek w Waka­ru­sie, dla­tego usil­nie się sta­rała nie wpaść w ich sieci. Co nie­dziela cho­dziła do kościoła, córkę ubie­rała na różowo, a syna na nie­bie­sko, nosiła odpo­wied­nie buty i dbała, aby mąż miał sto­sowne kra­waty. Nie dla­tego, że uwa­żała to za ważne; rzecz po pro­stu w tym, że miała bar­dzo dużo do stra­ce­nia. Nie chciała takiego życia – rodziny, farmy, domu – nie chciała niczego podob­nego, lecz było to wię­cej, niż miała kie­dy­kol­wiek wcze­śniej, więc trzy­mała się tego kur­czowo.

Tego dnia, gdy wszystko wymknęło jej się z rąk, Krissy obu­dziła się na dźwięk budzika o pią­tej rano, jak każ­dego dnia w jej życiu żony far­mera. Cicho wstała z łóżka, by nie obu­dzić Billy’ego, choć budzik dzwo­nił rów­nież dla niego. Wyszła z ciem­nej sypialni i ruszyła sta­rymi drew­nia­nymi scho­dami do kuchni.

Zanim poko­nała ostatni sto­pień, zauwa­żyła napis na ścia­nie i zaparło jej dech. Prze­czy­tała trzy straszne wia­do­mo­ści naba­zgrane wiel­kimi krwi­sto­czer­wo­nymi lite­rami: „Pie­przyć twoją rodzinę”. „Ta suka nie żyje”. „Cie­bie też to czeka”.

Serce Krissy obi­jało się mocno i bole­śnie o żebra. Jej pierw­szą myślą, dzi­waczną i bez sensu, było, że te słowa wydają się… zupeł­nie nie na miej­scu na sta­rych i popę­ka­nych, lecz nie­ska­zi­tel­nie bia­łych ścia­nach jej pięk­nej kuchni. Te paskudne, bru­talne słowa nie paso­wały do Waka­rusy w India­nie, gdzie miesz­kali dobrzy, pobożni ludzie. Krissy wie­działa, że gdy w mie­ście rozej­dzie się wieść o tym napi­sie, cała jej rodzina pozo­sta­nie zbru­kana do końca życia.

Stała u stóp scho­dów, dygo­cząc. Choć słońce jesz­cze nie wze­szło, a Krissy miała mętlik w gło­wie, było jasne, że te słowa są zapo­wie­dzią cze­goś strasz­nego. „Ta suka nie żyje”, prze­czy­tała po raz kolejny i tym razem zaczer­wie­niła się ze wstydu. Działo się coś bar­dzo, bar­dzo złego, a ona zasta­na­wiała się tylko, co powie­dzą sąsie­dzi.

Rozdział drugi

Mar­got, 2019

Mar­got zatrzy­mała się przy kra­węż­niku przed domem stryja Luke’a, zga­siła sil­nik i zapa­dła się w fotelu. Przez szybę po stro­nie pasa­żera wpa­try­wała się w budy­nek z lat sie­dem­dzie­sią­tych w stylu ran­cza, czu­jąc ciarki na skó­rze ze stra­chu. Ostatni raz spę­dziła noc w Waka­ru­sie, mie­ście, gdzie dora­stała, przed dwu­dzie­stu laty. Miała wów­czas jede­na­ście lat.

Rodzinne mia­sto Mar­got nosiło pier­wot­nie nazwę Salem, lecz została ona zmie­niona w latach pięć­dzie­sią­tych dzie­więt­na­stego wieku, aby nie mylono go z innym Salem w India­nie. Pocho­dze­nie nowej nazwy nie jest znane, powszech­nie uwa­żano jed­nak, że w języku rdzen­nych Ame­ry­ka­nów Waka­rusa zna­czy „ugrzę­znąć w bło­cie po kolana”. Mar­got ude­rzała zadzi­wia­jąca sto­sow­ność obu tych nazw. Pierw­sza przy­wo­dziła na myśl spa­le­nie nie­win­nych mło­dych kobiet, druga suge­ro­wała, że bar­dzo trudno opu­ścić to mia­sto. Mar­got uwa­żała jed­nak, że błoto w Waka­ru­sie bar­dziej przy­po­mina ruchome pia­ski. Im bar­dziej ktoś pró­buje się z nich wydo­stać, tym moc­niej wcią­gają zdo­bycz w głąb. Przez lata sądziła, że udało jej się uciec, a teraz wró­ciła, znów tu była.

Ale nie samo mia­sto przy­pra­wiało Mar­got o bicie serca, teraz bar­dziej ją nie­po­ko­iło, jaką wer­sję stryja zasta­nie tego wie­czoru. Tę praw­dziwą czy tę złą.

Wzięła głę­boki oddech, chwy­ciła torby z tyl­nego sie­dze­nia i ruszyła przed sie­bie ścieżką. Drzwi fron­towe oświe­tlała żarówka w dru­cia­nym koszyczku rzu­ca­jąca żół­tawe migo­czące świa­tło. Odgłos obi­ja­ją­cych się o nią ciem przy­po­mniał Mar­got dzie­ciń­stwo – tutej­sze let­nie wie­czory, dłu­gie upalne dni, podra­pane kolana i łydki pora­nione na polach kuku­ry­dzy. Pod­nio­sła pięść i zapu­kała.

Po chwili usły­szała szczęk zasuwy, a potem skrzy­pie­nie uchy­la­nych powoli drzwi. Sztuczny uśmiech to się poja­wiał na jej twa­rzy, to z niej zni­kał.

– Stryjku Luke?

Przez ciemną szcze­linę w wej­ściu wypa­try­wała zmian, jakie zaszły w stryju od czasu, gdy widziała go po raz ostatni. Zmarszczki na jego twa­rzy wyda­wały się głęb­sze, a włosy miał wyjąt­kowo potar­gane. Jedyną rze­czą, która się nie zmie­niła, była czer­wona ban­dana na szyi, którą Mar­got poda­ro­wała mu na Boże Naro­dze­nie dwa­dzie­ścia pięć lat temu, a on na­dal ją nosił.

Stryj uważ­nie jej się przyj­rzał.

– Rebecca?

Mar­got prze­łknęła ślinę. Mimo że jej podo­bień­stwo do zmar­łej żony stryja ogra­ni­czało się do krót­kich brą­zo­wych wło­sów i prze­cięt­nej budowy, Mar­got przy­wy­kła do tego, że Luke zwraca się do niej imie­niem innej kobiety. Na­dal jed­nak za każ­dym razem ją to raziło.

– Jestem Mar­got, pamię­tasz? Twoja bra­ta­nica, córka Adama. – Przy sło­wach „córka Adama” aż ją ści­snęło w żołądku. Luke był dla niej bar­dziej tatą, niż kie­dy­kol­wiek był nim jej ojciec. Słowo „bra­ta­nica” tego nie odda­wało; oprócz żony to Mar­got była jego ulu­bie­nicą, a ona najbar­dziej lubiła jego. Ale teraz naj­le­piej było zacho­wać ostroż­ność, naj­pierw pobu­dzić jego pamięć, a reszta przyj­dzie sama, jak zwy­kle.

– Mar­got… – Stryj wypo­wie­dział jej imię powoli, jakby robił to pierw­szy raz.

– Tak mam na imię, ale zwy­kle nazy­wa­łeś mnie dzie­cia­kiem. – Mar­got sta­rała się mówić pogod­nym, pew­nym gło­sem.

Luke zamru­gał raz, drugi, a potem, jakby czy­jaś ręka zdjęła paję­czynę, jego twarz się roz­ja­śniła.

– Dzie­ciak! – Otwo­rzył drzwi i wycią­gnął ramiona. – Mój Boże, jesteś tu! Dla­czego tak długo cię nie było?

Wpa­da­jąc mu w ramiona, Mar­got zmu­siła się do śmie­chu, lecz gar­dło miała ści­śnięte. Ni­gdy nie prze­stała się bać, że w końcu straci stryja na dobre.

– Prze­pra­szam za to, dzie­ciaku – powie­dział, gdy prze­stali się obej­mo­wać. – W moim wieku łatwo się zapo­mina. – W jego tonie zda­wała się pobrzmie­wać bez­tro­ska, jakby zapo­minanie rodziny było rów­nie nie­szko­dliwe jak zapo­dzia­nie klu­czy, lecz w jego oczach widać było cień zakło­po­ta­nia.

Mar­got mach­nęła ręką.

– Wszystko w porządku.

– Cóż, jak się mie­wasz? Ojej, pozwól, że pomogę ci z tymi tor­bami.

Mar­got zapro­te­sto­wała, lecz Luke już trzy­mał torby w rękach. Miał zale­d­wie pięć­dzie­siąt lat, gdy umysł zaczął go zawo­dzić, wyda­wał się jed­nak rów­nie silny jak zawsze. Gdy się odwró­cił, ukrad­kiem omio­tła spoj­rze­niem jego mały dom i prze­żyła coś w rodzaju wstrząsu. Była tu po raz pierw­szy od śmierci stry­jenki, która w zeszłym roku zmarła na raka piersi. Poczuła się winna, że nie przy­je­chała wcze­śniej. W pokoju dzien­nym zale­gały na pod­ło­dze sterty gazet. Na sto­liku do kawy stały brudne tale­rze i kie­liszki. Już od drzwi fron­to­wych widać było war­stwę kurzu pokry­wa­ją­cego regał na książki i stary tele­wi­zor. Dużo gorzej wyglą­dała kuch­nia na prawo od pokoju. W zle­wie i na ota­cza­ją­cym go bla­cie pię­trzyły się nie­dbale uło­żone sterty naczyń, miski usta­wione na fili­żan­kach, a wszystko z zaschnię­tymi reszt­kami jedze­nia. Naj­bar­dziej nie­po­ko­jący był zbiór bute­le­czek na lekar­stwa zgro­ma­dzony przy tele­fo­nie sta­cjo­nar­nym. Stało ich tam lub leżało ponad tuzin, nie­które były puste. W jed­nej dużej butelce znaj­do­wały się róż­nego rodzaju pigułki, okrą­głe białe mie­szały się z podłuż­nymi bla­do­zie­lo­nymi. Mar­got nie wie­działa, ile z nich miało leczyć cho­robę stryja, a ile pocie­szyć wdowca.

– Jezu, masz dużo bagażu, dzie­ciaku – zauwa­żył Luke, trzy­ma­jąc torby w ramio­nach. – Jak­byś miała się tu wpro­wa­dzić.

Mar­got spoj­rzała mu w oczy, by zoba­czyć, czy to był żart – bo rze­czy­wi­ście się wpro­wa­dzała – ale dostrze­gła tylko prze­korę, a nie poro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nie. Zaśmiała się lekko.

– Znasz mnie. – Ponie­waż Luke stał bez ruchu, ski­nęła głową w stronę drzwi na końcu kory­ta­rza. – Mia­łam nadzieję, że zajmę gabi­net.

Błysk zro­zu­mie­nia i ski­nie­nie głową.

– Jasne, jasne.

Gabi­net stryja i stry­jenki rzadko peł­nił swoją funk­cję, ponie­waż oboje pra­co­wali w South Bend, Luke jako księ­gowy, Rebecca na część etatu w muzeum sztuki. W pierw­szych pięt­na­stu latach ich mał­żeń­stwa pokój był poma­lo­wany na wesoły żółty kolor, a w rogu zawsze stała pusta koły­ska. Póź­niej, gdy Rebecca skoń­czyła czter­dzie­ści lat i porzu­ciła nadzieję, prze­ma­lo­wała ściany na szaro. Stry­jo­stwo kupili biurko i japoń­ski mate­rac, lecz z gabi­netu korzy­stał tylko stryj, który lubił cza­sem posta­wić przed snem pasjansa na kom­pu­te­rze.

Teraz na widok tego miej­sca Mar­got poczuła ból w piersi. Było oczy­wi­ste, że stryj w chwi­lach jasno­ści umy­słu zaczął przy­go­to­wy­wać pokój na jej przy­jazd. Mate­rac był roz­ło­żony, prze­ście­ra­dło nacią­gnięte na trzy rogi, dwie nie­oble­czone poduszki leżały na pod­ło­dze obok. Mar­got musiała poszu­kać koca i posze­wek na poduszki.

– Jest dosko­nale. Dzię­kuję, stryjku – zawa­hała się. – Przy­je­cha­łam pro­sto z pracy, więc jestem głodna. Jadłeś już?

Mar­got spraw­dziła zawar­tość lodówki – głów­nie przy­prawy, więk­szość prze­ter­mi­no­wana – po czym poje­chała po pizzę do jedy­nej piz­ze­rii w Waka­ru­sie. Usie­dli przy kuchen­nym stole ze szklan­kami wody z kranu i pizzą na papie­ro­wych ręcz­ni­kach, ponie­waż nie było czy­stych naczyń. Z kon­tak­tów tele­fo­nicz­nych w ostat­nich kilku mie­sią­cach Mar­got wywnio­sko­wała, że roz­mowa prze­biega naj­le­piej, gdy to ona mówi, mówiła więc mię­dzy kolej­nymi kęsami, cały czas wspo­mi­na­jąc z żalem nie tak dawne dni, gdy w tej samej kuchni ona i stryj roz­ma­wiali całymi godzi­nami.

– Jesz­cze raz dzię­kuję, że pozwo­li­łeś mi się tu zatrzy­mać – powie­działa Mar­got, zer­ka­jąc na twarz stryja. Tak naprawdę chciała go zapy­tać: Czy wiesz, dla­czego tu jestem? Pamię­tasz, co powie­dzieli leka­rze? Jak sobie radzisz z tym wszyst­kim? Ale za każ­dym razem, gdy wspo­mniała o czymś zwią­za­nym z jego cho­robą, głos Luke’a tward­niał. Mar­got zda­wała sobie sprawę z kry­ją­cych się za tym emo­cji; jej stryj zaczął tra­cić rozum w wieku zale­d­wie pięć­dzie­się­ciu lat i był tym prze­ra­żony. Uni­kała więc tego tematu. Gdy sama się tu wpra­szała, zapew­niła go, że musi zwol­nić tempo i być bli­żej niego, zmy­śla­jąc, że będzie mogła to zro­bić dzięki „ela­stycz­nym warun­kom pracy”.

– Oczy­wi­ście – odparł Luke, nie odry­wa­jąc wzroku od pizzy. – Wiesz, że zawsze jesteś tu mile widziana.

– I po pro­stu pamię­taj, cie­szę się, że mogę ci pomóc, więc jeśli cze­goś potrze­bu­jesz…

Luke uśmiech­nął się, lecz wciąż wyda­wał się spięty.

– Dzię­kuję, dzie­ciaku.

Mar­got otwo­rzyła usta, by coś dodać, ale stryj już zmie­nił temat.

– Ejże, co tam u Adama? I two­jej mamy?

Mar­got stłu­miła wes­tchnie­nie. Prze­ska­ki­wali z jed­nego kło­po­tli­wego tematu na drugi, a ona nie wie­działa, jak pokie­ro­wać roz­mową. Jesz­cze pół roku temu nie zawa­ha­łaby się powie­dzieć stry­jowi prawdy o jego bra­cie i o wszyst­kim innym. Teraz jed­nak, po dia­gno­zie, Luke wyda­wał się sła­bo­wity, a jak się dowie­działa, sła­bo­wi­tość mogła pro­wa­dzić do zmian nastroju i wybu­chów. W roz­mo­wie tele­fo­nicz­nej zda­rzyło się to tylko dwa razy, lecz Mar­got prze­ra­żała myśl o pogu­bio­nym stryju.

– On jest…

– Na­dal nędz­nym pija­kiem, który nie pozwala sobie pomóc?

Zasko­czona Mar­got wybuch­nęła śmie­chem.

– Daj spo­kój, może i tracę rozum, ale nie ma spo­sobu, żebym o tym zapo­mniał – zapew­nił, a ona roze­śmiała się jesz­cze gło­śniej.

Nie cho­dziło o to, że widziała coś zabaw­nego w fak­cie, iż jej ojciec bar­dziej kochał whi­skey niż swo­jego jedy­nego brata i jedyną córkę, ale za takim wła­śnie stry­jem Mar­got tęsk­niła – za jedy­nym czło­wie­kiem w mie­ście fał­szu, który zawsze mówił prawdę. Czło­wie­kiem, przy któ­rym Mar­got czuła się rozu­miana i nie musiała uda­wać. Który miał zupeł­nie takie samo poczu­cie humoru jak ona, a pew­nego razu roz­śmie­szył ją tak bar­dzo, że łyk wody sodo­wej wyle­ciał jej nosem. Poza tym obo­jęt­ność ojca, a także matki, jeśli o to cho­dzi, nie była dla Mar­got czymś nowym. W domu jej dzie­ciń­stwa na porządku dzien­nym były gło­śne awan­tury z kie­lisz­kami roz­bi­ja­nymi o ściany. Dla­tego trzy­mała się Luke’a. Pra­wie codzien­nie po szkole szła do domu stryja, a nie wła­snego. W week­endy tam noco­wała. Chęt­nie zamiesz­ka­łaby z nim i Rebeccą – wie­lo­krot­nie jej to pro­po­no­wali – lecz matka się bała, co ludzie na to powie­dzą.

Podob­nie zare­ago­wała, gdy Mar­got jej oznaj­miła, że prze­pro­wa­dza się do Waka­rusy.

– Co powiesz ludziom, jeśli cię zapy­tają, dla­czego tam wra­casz? – zapy­tała.

– W czym pro­blem? Powiem im prawdę, że zamiesz­kam z Lukiem, bo chcę mu pomóc.

– To nikogo nie powinno obcho­dzić. Tak czy ina­czej, twój ojciec mówi, że nie może być tak źle. Luke jest prze­cież jego młod­szym bra­tem.

– Skąd, u licha, tata to wie? Kiedy oni roz­ma­wiali ze sobą ostatni raz? W dwa tysiące dzie­sią­tym?

– Skoro naprawdę cię to nie­po­koi, dla­czego nie zatrud­nisz pie­lę­gniarki lub kogoś w tym rodzaju? Nie chcesz prze­cież wra­cać do tego smut­nego mia­steczka, gdzie zda­rzyły się takie straszne rze­czy.

Mar­got odsu­nęła tele­fon od ucha i spoj­rzała na ekran z nie­do­wie­rza­niem.

– Pie­lę­gniarki? Za jakie pie­nią­dze?

– Mój Boże, Mar­got, cza­sami jesteś taka okropna. – Po chwili dodała obo­jęt­nym tonem, dowo­dzą­cym, że cała ta sprawa jej nie doty­czy: – Masz dobrą pracę. Jestem pewna, że coś wymy­ślisz.

– Mama jest taka sama jak zawsze. Ma uro­je­nia – powie­działa Mar­got do stryja.

Luke prych­nął.

– Co tym razem Bethany sobie uro­iła?

– Chyba uważa, że jestem milio­nerką, bo piszę do gazety.

– Pocze­kaj. Nie jesteś milio­nerką?

Mar­got uśmiech­nęła się od ucha do ucha.

– A tak przy oka­zji, jaka jest ta gazeta?

Mar­got spu­ściła wzrok.

– Jest w porządku, naprawdę. – Nie cier­piała ukry­wać prawdy przed stry­jem, ale nie znio­słaby myśli, że wpę­dziła go w poczu­cie winy za coś, na co nie miał żad­nego wpływu. Nie mogła mu powie­dzieć, że od pół roku praca była dla niej męką, ponie­waż wciąż myślała o Waka­ru­sie zamiast o India­na­po­lis i gaze­cie. Nie mogła mu powie­dzieć, jak nie­chęt­nie wydawca zgo­dził się, by pra­co­wała zdal­nie. – Naprawdę – powtó­rzyła tym razem wesel­szym tonem. – Jest wspa­niała.

Pod­nio­sła wzrok i zoba­czyła, że stryj dziw­nie na nią patrzy. Nie wpa­truje się już w kawa­łek pizzy w swo­jej dłoni, lecz w twarz Mar­got, marsz­cząc przy tym brwi.

– Rebecca?

Mar­got prze­łknęła ślinę.

– To ja, stryjku. Twoja bra­ta­nica, Mar­got.

Przez chwilę mru­gał oczami, potem twarz mu się roz­ja­śniła i poja­wił się na niej sze­roki uśmiech.

– Dzie­ciaku! Tak się cie­szę, że tu jesteś!

Mar­got ski­nęła głową.

– Ja także.

Tego wie­czoru, gdy Luke poszedł spać, Mar­got myła naczy­nia, dopóki nie opróż­niła jed­nej komory zle­wo­zmy­waka, po czym usia­dła przy stole kuchen­nym i spi­sała listę. Musiała doro­bić dla sie­bie klucz do domu stryja i zor­ga­ni­zo­wać lecze­nie Luke’a. Musiała wysprzą­tać kuch­nię i pokój dzienny oraz kupić papier toa­le­towy i papie­rowe ręcz­niki, które już się koń­czyły. Prze­czy­tała gdzieś, że umiesz­cze­nie nale­pek na sprzę­tach, na przy­kład z infor­ma­cją, co znaj­duje się w szaf­kach kuchen­nych, pomo­głoby stry­jowi poru­szać się po domu, gdyby zawio­dła go pamięć, posta­no­wiła więc to zro­bić. Prze­pro­wadzka do Waka­rusy zabrała jej sporo czasu i w rezul­ta­cie miała tygo­dniowe opóź­nie­nie w pracy, musiała zatem dokoń­czyć te arty­kuły, które mogły jesz­cze tra­fić do druku. Dodała do listy: „Wyko­naj swoją pracę”. Na dole napi­sała, że musi zadzwo­nić do umó­wio­nego pod­na­jemcy jej miesz­ka­nia w India­na­po­lis. Pod­czas ich ostat­niej roz­mowy wyda­wał się nie­po­ko­jąco nie­zde­cy­do­wany, a jej zale­żało, by się wpro­wa­dził i zapła­cił czynsz. W prze­ciw­nym razie to ona będzie musiała zapła­cić mie­sięczny czynsz za miesz­ka­nie, które stoi puste. Już samo patrze­nie na listę spra­wiło, że Mar­got poczuła się zmę­czona, ale jutro będzie miała wię­cej czasu.

Zanim jed­nak nastał kolejny dzień, mia­sto już huczało o tym, co się wyda­rzyło – wie­ści prze­to­czyły się przez Waka­rusę niczym chmura burzowa – i trudno było zro­bić cokol­wiek.

Mar­got zauwa­żyła, że coś jest nie w porządku następ­nego rana w aptece. Kilka minut wcze­śniej zosta­wiła Luke’a popi­ja­ją­cego kawę i prze­glą­da­ją­cego książkę z krzy­żów­kami, którą przy­wio­zła z India­na­po­lis, ponie­waż prze­czy­tała, że mogą one pomóc utrzy­mać umysł w dobrej for­mie. Dzwo­nek nad drzwiami apteki obwie­ścił jej przy­by­cie, więc choć nikogo nie było za kon­tu­arem, gdy weszła, zało­żyła, że apte­karz wkrótce się pojawi. Stała przy kon­tu­arze, mimo­wol­nie prze­bie­ga­jąc pal­cami po wysta­wio­nych tam opa­ko­wa­niach kro­pli na kaszel; z głębi apteki dobie­gały nie­wy­raźne głosy z tele­wi­zora.

– Prze­pra­szam? – zawo­łała, gdy po minu­cie nikt się nie poka­zał. Cze­kała. Na­dal nic. – Dzień dobry!

W końcu usły­szała ruch na tyłach, jakiś męż­czy­zna wysta­wił głowę zza rzędu pó­łek.

– Och! – wykrzyk­nął, chwy­ta­jąc oku­lary zwi­sa­jące na łań­cuszku na szyi. Szybko wło­żył je na nos, zamru­gał. – Prze­pra­szam. Wcią­gnęły mnie wia­do­mo­ści, rozu­mie pani. To straszne, co się stało, prawda? – Zanim Mar­got zdą­żyła odpo­wie­dzieć, odchy­lił głowę do tyłu, jakby dopiero teraz zoba­czył klientkę. – Nie­czę­sto widzę tu nie­zna­jomą twarz.

Mar­got się uśmiech­nęła.

– Przy­szłam tu w spra­wie lekarstw prze­pi­sa­nych mojemu stry­jowi. – Prze­ło­żyła ple­cak do przodu i wyjęła z kie­szeni dwie poma­rań­czowe bute­leczki. Wcze­śniej przej­rzała cha­otycz­nie usta­wione przez Luke’a opa­ko­wa­nia, z ulgą zauwa­ża­jąc, że w więk­szo­ści zawie­rały to samo lekar­stwo prze­pi­sane w róż­nych mie­sią­cach. Podzie­liła je na trzy grupy, dwie z nich wyma­gały uzu­peł­nie­nia; pierw­sza grupa to praw­do­po­dob­nie sta­tyny, druga – leki na ciśnie­nie, trze­cia na poziom cukru we krwi.

– Kim jest pani stryj? – chciał wie­dzieć apte­karz.

Mar­got posta­wiła dwie bute­leczki na kon­tu­arze.

– To Luke Davies.

Męż­czy­zna uniósł wysoko brwi.

– Jest pani bra­ta­nicą Luke’a i Rebekki? To zna­czy, że pani to Mar­got.

Wyraz jego twa­rzy mówił raczej o cie­ka­wo­ści niż życz­li­wo­ści, lecz mimo to Mar­got odpo­wie­działa uśmie­chem.

– Tak, to ja.

– Bar­dzo mi przy­kro z powodu pani stry­jenki. Ten rak był taki szybki. I mój Boże, nie widzia­łem pani rodziny od wie­ków. Jak oni się mają?

Uśmiech Mar­got przy­gasł, ale tylko tro­chę. Wie­działa, że tak będzie, od chwili, gdy pod­jęła decy­zję o powro­cie. Te nie­pewne spoj­rze­nia, gdy cho­dziło o Luke’a i Rebeccę, przy­milne, jeśli była mowa o jej ojcu i matce. Jej rodzice byli ide­al­nymi miesz­kań­cami Waka­rusy do czasu, gdy się wypro­wa­dzili pozor­nie z powodu nowej atrak­cyj­nej pracy ojca w Cin­cin­nati, a w rze­czy­wi­sto­ści dla­tego, żeby ojciec mógł udać się na odwyk, który nie tylko nic mu nie pomógł, ale spra­wił, że był jesz­cze bar­dziej obra­żony na świat i pod­lej­szy niż wcze­śniej.

– Mają się dosko­nale – zapew­niła Mar­got apte­ka­rza. – Czy sądzi pan, że mógłby mi pomóc z tymi lekar­stwami? Sły­sza­łam o sta­ty­nie, ale czy ona jest na serce, czy na cho­le­ste­rol?

Mar­got cze­kała, jak jej się wyda­wało, o wiele za długo na to, by ten czło­wiek przy­niósł dwa zwy­kłe leki, a po powro­cie wyda­wał się zde­ner­wo­wany, wzbu­rzony; zamy­kał małą białą torebkę, marsz­cząc brwi, wyraź­nie roz­ko­ja­rzony. Gdy Mar­got wycho­dziła, minęła prze­kra­cza­jącą próg apteki kobietę z przy­ci­śnię­tym do ucha tele­fo­nem. Kobieta była tak pochło­nięta roz­mową, że zda­wała się w ogóle nie widzieć Mar­got, która tuż przed zamknię­ciem drzwi usły­szała jej słowa.

– Wiem. Mówi­łam ci. Jacob­so­wie są nie­winni.

Mar­got obej­rzała się za sie­bie, by spoj­rzeć na kobietę przez szybę, i zmarsz­czyła brwi. Może po pro­stu źle usły­szała. To nazwi­sko praw­do­po­dob­nie poja­wiło się w jej gło­wie tylko dla­tego, że tu wró­ciła. Nie spo­sób było zna­leźć się w Waka­ru­sie i nie myśleć o rodzi­nie Jacob­sów. A poza tym kobieta mówiła pona­gla­ją­cym tonem, a sprawa Jacob­sów wyni­kła dwa­dzie­ścia lat wcze­śniej. Mar­got miała wielką ochotę wró­cić do apteki i zapy­tać kobietę, o czym mówiła, powstrzy­mała ją jed­nak myśl, że z wła­snej woli wplą­cze się w plot­kar­ską sieć w tym mie­ście. Spraw­dzi to po pro­stu w swoim tele­fo­nie.

W wyszu­ki­warce Google nie zna­la­zła niczego nowego, wyrzu­ciła więc tę sprawę z głowy. I tak miała już zbyt dużo do prze­my­śle­nia.

Reszta dnia upły­nęła jej na sprzą­ta­niu. Pozmy­wała naczy­nia, wyczy­ściła blaty, zapeł­niła całą torbę na śmieci pusz­kami po wodzie sodo­wej, zuży­tymi papie­ro­wymi ręcz­ni­kami i opa­ko­wa­niami po jedze­niu. Po połu­dniu, gdy stryj wyszedł na spa­cer, weszła do jego sypialni i zakryła dło­nią nos i usta. Z pościeli Luke’a uno­sił się kwa­śny zapach potu i moczu. Mar­got nawet nie zawra­cała sobie głowy pra­niem, po pro­stu ją wyrzu­ciła i oble­kła świeżą pościel kupioną w Wal­mar­cie w pobli­skim Elkhart.

Porządki tak ją zaab­sor­bo­wały, że zupeł­nie nie pamię­tała o incy­den­cie w aptece, dopóki nie poszła do Shorty’s Bar & Grill po kola­cję dla sie­bie i Luke’a. Musiała w końcu odzwy­czaić stryja od diety zło­żo­nej z pizzy i bur­ge­rów, lecz nie zdą­żyła jesz­cze wybrać się do sklepu spo­żyw­czego, na razie więc musiało wystar­czyć jedze­nie na wynos.

W barze było tłoczno, sto­liki obsia­dło mnó­stwo gości, któ­rzy z pochy­lo­nymi gło­wami pro­wa­dzili oży­wione roz­mowy. Tele­wi­zor w rogu nada­wał pro­gram infor­ma­cyjny, lecz ogólny zgiełk zagłu­szał wszystko, co mówili pre­zen­te­rzy na ekra­nie. Mar­got pode­szła do oblę­żo­nego przez gości baru i pró­bo­wała przy­cią­gnąć wzrok bar­manki, kobieta sku­piła jed­nak uwagę na sie­dzą­cym naprze­ciwko niej męż­czyź­nie. Ze skrzy­żo­wa­nymi ramio­nami i sze­roko otwar­tymi oczami przy­ta­ki­wała kiw­nię­ciami głową temu, co on mówił, gesty­ku­lu­jąc z piwem w ręce.

– …dokład­nie tak, jak uwa­ża­łem od samego początku! – udało się usły­szeć Mar­got.

Poma­chała w stronę bar­manki.

– Mogę pro­sić?

Kobieta za barem odwró­ciła głowę i spoj­rzała na nią.

– Pocze­kaj chwilę, Larry, zaraz wra­cam – rzu­ciła do męż­czy­zny i pode­szła do Mar­got. – Co podać, łaskawa pani? – Wyglą­dała na pięć­dzie­siąt lat, Mar­got podej­rze­wała jed­nak, że bli­żej jej do zanie­dba­nej czter­dziestki. Miała cerę jak pod­nisz­czona skóra i włosy jak siano.

– Cześć, przy­szłam zamó­wić jedze­nie na wynos dla…

– Cho­lera jasna! – wykrzyk­nęła bar­manka tak nie­spo­dzie­wa­nie, że Mar­got pod­sko­czyła. – Jedze­nie na wynos dla Mar­got! Jesteś Mar­got Davies.

Mar­got zauwa­żyła ze swo­jego miej­sca rząd głów odwra­ca­ją­cych się w jej kie­runku. Zmu­siła się do uśmie­chu. Apte­karz dzia­łał szybko. Minęło nie­spełna sie­dem godzin, od kiedy mu powie­działa, jak się nazywa.

– Cześć.

– Jak się ma twoja rodzina? Boże, od wie­ków nie widzia­łam Adama i Bethany! – Bar­manka posmut­niała. – Tęsk­nię za nimi. Powiesz im, że Linda ich pozdra­wia?

Mar­got ski­nęła głową.

– Jasne. Tak, oczy­wi­ście.

– O mój Boże! – zawo­łała Linda, po czym mocno ści­szyła głos. – To dla­tego tu jesteś?

– Hmm. – Mar­got pokrę­ciła głową. – Dla­czego tu jestem?

– No, z powodu tej histo­rii, oczy­wi­ście. Jesteś repor­terką, prawda?

– Tak… – Mar­got była oszo­ło­miona tym, jak dużo ta obca osoba wyda­wała się o niej wie­dzieć, i do tego nie rozu­miała, o czym mowa. – Jakiej histo­rii? Co się tu dzieje?

Linda wysoko unio­sła brwi.

– To zna­czy, że nie wiesz? – Obró­ciła się dookoła, cze­goś szu­ka­jąc, i w końcu wypa­trzyła pilota do tele­wi­zora obok otwar­tego sło­ika z wiśniami w mara­skino doda­wa­nymi do kok­tajli. Chwy­ciła pilota i zwięk­szyła gło­śność tele­wi­zora. Roz­legł się głos pre­zen­tera.

– …naj­now­szym wyda­rze­niu w Nap­pa­nee w India­nie – mówił pre­zen­ter. Mar­got zaparło dech. Nap­pa­nee leżało o rzut kamie­niem od Waka­rusy. Gdyby wsia­dła teraz do samo­chodu, doje­cha­łaby tam w mniej niż pięt­na­ście minut. – Dziś wcze­śnie rano – cią­gnął pre­zen­ter – rodzice zgło­sili zagi­nię­cie córki, pię­cio­let­niej Nata­lie Clark. Według matki, Saman­thy Clark, dziew­czynka znik­nęła z peł­nego dzieci miej­sco­wego placu zabaw. Pani Clark kar­miła naj­młod­sze dziecko, nie­mowlę, a gdy pod­nio­sła wzrok, by spraw­dzić, co robią córka i syn, Nata­lie ni­gdzie nie było.

Na ekra­nie poja­wiło się zdję­cie zagi­nio­nej dziew­czynki; Nata­lie miała wszyst­kie zęby i roz­czo­chrane brą­zowe włosy. Naresz­cie wszystko stało się jasne – zde­ner­wo­wa­nie apte­ka­rza, roz­mowa tele­fo­niczna tam­tej kobiety i jej wzmianka o rodzi­nie Jacob­sów. Mar­got się nie prze­sły­szała. A teraz wie­działa, co rzuci Linda, jesz­cze zanim bar­manka odwró­ciła się do niej, by to powie­dzieć.

– To się znów dzieje. Mor­derca Janu­ary Jacobs wró­cił.

Rozdział trzeci

Krissy, 1994

Krissy wpa­try­wała się w twarz Robby’ego O’Neila, nic nie rozu­mie­jąc. Małe ciemne oczy Robby’ego, jego rumiane policzki i wydatne wargi roz­ma­zy­wały jej się przed oczami. Czło­wiek, któ­rego znała całe życie, nagle wyglą­dał jak ktoś zupeł­nie obcy. Ale jesz­cze bar­dziej dez­orien­tu­jące było to, dla­czego w ogóle Robby O’Neil stał przed drzwiami fron­to­wymi jej domu.

Zale­d­wie dwa­dzie­ścia minut wcze­śniej Krissy zeszła na dół, zoba­czyła napisy na ścia­nie i krzy­kiem obu­dziła Billy’ego. Usły­szaw­szy ten krzyk, Billy i Jace zbie­gli po scho­dach. Sio­stra bliź­niaczka Jace’a, Janu­ary, nie zbie­gła.

Słowa: „Ta suka nie żyje” koła­tały się w gło­wie Krissy, gdy wraz z mężem gorącz­kowo prze­szu­ki­wali dom, by zna­leźć sze­ścio­let­nią córkę, a ponie­waż Janu­ary ni­gdzie nie było, zadzwo­nili na 911. Do drzwi powinna zatem pukać poli­cja, a nie ich stary kum­pel z liceum. Obec­ność tutaj Robby’ego o wpół szó­stej tego kosz­mar­nego, dzi­wacz­nego ranka sta­wiała tę ponurą sprawę w oso­bli­wym, sur­re­ali­stycz­nym świe­tle. Krissy cho­dziła z Rob­bym O’Neilem do przed­szkola i do liceum, obser­wo­wała, jak brnął z tru­dem przez stu­dia socjo­lo­giczne, nie radząc sobie z ana­lizą aktu­al­nych wyda­rzeń, słu­chała narze­kań swo­jej przy­ja­ciółki Mar­thy na jego buja­nie w obło­kach.

Sto­jący przy matce Jace scho­wał buzię w fałdy jej szla­froka, a Krissy poło­żyła dłoń na ple­cach syna. Po chwili ją zabrała. Zanim zdo­łała obmy­ślić, co powie­dzieć Robby’emu, zza jej ple­ców wyło­nił się Billy.

– Cześć, Robby – przy­wi­tał się i uści­snął przy­by­szowi rękę. – Dzię­kuję, że przy­sze­dłeś.

Dopiero wów­czas, gdy Krissy rzu­ciła okiem na mun­dur Robby’ego, dotarło do niej, że mąż jej przy­ja­ciółki jest poli­cjan­tem. W głębi duszy wie­działa o tym – Robby od lat był funk­cjo­na­riu­szem poli­cji w Waka­ru­sie – lecz fakt, że gdy zadzwo­niła na poli­cję, ponie­waż zagi­nęła jej jedyna córka, przy­słano do niej Robby’ego O’Neila, który nie radził sobie z ana­lizą aktu­al­nych wyda­rzeń, wyda­wał się jakimś okrut­nym żar­tem.

– Nie ma sprawy – powie­dział Robby z wyra­zem uda­wa­nego nie­po­koju na twa­rzy, jakby sądził, że wezwa­nie go było prze­sadą, ale on potrak­to­wał je poważ­nie, ponie­waż Jacob­so­wie są jego sta­rymi przy­ja­ciółmi.

Krissy aż się zago­to­wała. Była przy Bil­lym, gdy dzwo­nił na 911 i mówił dyżur­nemu, że do ich domu się wła­mano i że córka została porwana.

– Dla­czego nie… – chwila waha­nia – dla­czego nie wej­dziesz? – zapy­tał Billy. – Kris, zro­bisz krok do tyłu, żeby Robby mógł wejść?

Kris poczuła przy­pływ zło­ści do męża. Dla­czego był tak cho­ler­nie spo­kojny? Ich córka, ich Janu­ary znik­nęła, a on pró­buje spra­wić, żeby ten gość czuł się mile widziany? W grun­cie rze­czy wie­działa jed­nak, że zacho­wy­wał się tak nie dla­tego, że był spo­kojny; Billy za wszelką cenę chciał się przy­po­do­bać ludziom. Kris wie­działa, że podob­nie jak ona, był jak naj­dal­szy od spo­koju. Gdy tego ranka zbiegł po scho­dach i zoba­czył słowa naba­zgrane na ścia­nie, zatrzy­mał się tak gwał­tow­nie, jakby wpadł na jakąś nie­wi­dzialną barierę. Na jego twa­rzy widać było szok i prze­ra­że­nie. Rzu­cił Krissy pyta­jące spoj­rze­nie. Tele­fo­nu­jąc póź­niej na poli­cję, cały się trząsł.

Billy popro­wa­dził ich troje kory­ta­rzem do kuchni. Robby szedł za nim, a na końcu Krissy z synem kur­czowo trzy­ma­ją­cym się jej szla­froka.

– A więc nie może­cie zna­leźć Janu­ary? – powie­dział Robby wciąż lek­kim tonem. Dzia­łało to Krissy na nerwy.

– Ona została porwana – nie pod­da­wała się Krissy. – Ktoś się wła­mał.

Robby zer­k­nął na nią przez ramię. Wyda­wał się zasko­czony, ale też zmie­szany, jakby Krissy nie wie­działa, co mówi. Prze­cież w Waka­ru­sie ni­gdy nie wyda­rzyło się nic naprawdę złego. Spoj­rzał na Jace’a.

– Ale z Jace’em wszystko w porządku?

To dość nie­winne pyta­nie spra­wiło, że Krissy musiała zaczerp­nąć tchu. Nie wie­działa, co zro­bić z synem w tych strasz­nych chwi­lach ocze­ki­wa­nia na przy­jazd poli­cji. Roz­wa­żała, czy uda­wać, że nic się nie stało, i zapro­wa­dzić Jace’a z powro­tem do łóżka, ale na myśl o tym prze­szedł ją dreszcz ze stra­chu. Janu­ary zagi­nęła, a teraz prze­ra­żona Krissy bała się spu­ścić syna z oczu. Coś w nim buzo­wało i to mocno. Co on myśli o tym, co się stało?

Krissy spoj­rzała Robby’emu w oczy.

– Z Jace’em wszystko w porządku.

Weszli do kuchni. Krissy obser­wo­wała poli­cjanta w chwili, gdy zoba­czył napisy na ścia­nie i zdał sobie sprawę, że nie doce­nił powagi sytu­acji. Podob­nie jak wcze­śniej Billy otwo­rzył sze­roko oczy, kąciki ust mu opa­dły. Krissy pochy­liła głowę, nie była w sta­nie patrzeć. Już wie­działa, co zoba­czy, jeśli tam spoj­rzy. Zer­k­nęła na Jace’a; chło­piec zaci­snął powieki i ukrył pra­wie całą twarz w jej szla­froku.

Robby chrząk­nął.

– Myślę, że mój sier­żant powi­nien o tym wie­dzieć – oznaj­mił, wyszar­pu­jąc radio z fute­rału przy pasku i odcho­dząc kilka kro­ków, by cicho, naglą­cym tonem prze­ka­zać wia­do­mość. Gdy się odwró­cił, rzu­cił Billy’emu i Krissy poważne spoj­rze­nie, na co Krissy cze­kała.

– Sier­żant Baker wkrótce tu będzie. – Prze­łknął gło­śno ślinę, jego jabłko Adama pod­sko­czyło. – Tym­cza­sem… Prze­szu­ka­li­ście dom?

Krissy miała ochotę krzy­czeć. Czy on uważa ich za idio­tów? Zanim zdą­żyła odpo­wie­dzieć, ode­zwał się Billy.

– To była pierw­sza rzecz, którą zro­bi­li­śmy.

Robby ski­nął głową.

– Okej, w porządku. Cóż, chodźmy i sprawdźmy razem jesz­cze raz, dobrze? Moż­liwe, że cze­goś nie zauwa­ży­li­ście, zwa­żyw­szy na wasz… – zawa­hał się, szu­ka­jąc odpo­wied­niego słowa – stan.

Billy zer­k­nął na żonę, lecz ich spoj­rze­nia się nie spo­tkały. Krissy wzru­szyła ramio­nami.

– Jasne. – Wie­działa, że Janu­ary nie ma w domu. Ona i Billy nie mogli jej tak po pro­stu nie zauwa­żyć, córka nie bawiła się z nimi prze­cież w cho­wa­nego – ale to Robby był tu fachow­cem. Krissy nie zamie­rzała mu się sprze­ci­wiać.

Z Jace’em wciąż przy­kle­jo­nym do jej boku wszy­scy czworo roz­glą­dali się powoli po par­te­rze; wcho­dzili do każ­dego pokoju, aby Robby mógł otwie­rać szafki i pod­no­sić poduszki w palmy, jakby sze­ścio­let­nia dziew­czynka mogła się pod któ­rąś z nich scho­wać. Robby cią­gle pytał, czy cze­goś nie pomi­nęli, a Billy i Krissy go zapew­niali, że nie. Gdy wró­cili do kuchni, skąd schody pro­wa­dziły na pię­tro, Robby wziął się pod boki i ruchem głowy je wska­zał.

– Nie macie nic prze­ciwko temu, żebym…

– Oczy­wi­ście, że nie – odparł Billy bez waha­nia.

Robby ruszył pierw­szy, mocno trzy­ma­jąc się porę­czy. Billy wcho­dził za nim, a za męż­czy­znami Krissy, ści­ska­jąc rękę Jace’a. Na górze Robby kon­ty­nu­ował poszu­ki­wa­nia, otwie­rał każde drzwi i każdą szafkę z takim zapa­łem, że Krissy podej­rze­wała, iż utoż­sa­miał się z boha­te­rem idą­cym na ratu­nek dziecku. Ener­gicz­nie otwo­rzył szafkę na bie­li­znę poście­lową, jakby miał tam zna­leźć Janu­ary zwi­niętą w kłę­bek, wystra­szoną i zagu­bioną we wła­snym domu; on wystę­po­wałby w roli boha­tera, ona ofiary, któ­rej mogły pomóc tylko rosół z kury i cie­pła kąpiel, Krissy i Billy zaś byli w tej sce­nie nie­mą­drymi, zroz­pa­czo­nymi rodzi­cami. W Krissy nara­stała iry­ta­cja.

W końcu sta­nęli przed poko­jami Jace’a i Janu­ary, które znaj­do­wały się naprze­ciwko sie­bie, serce Krissy zaczęło bić tak mocno i szybko, że wszyst­kie inne emo­cje prze­stały mieć zna­cze­nie. Zatrzy­mała się w kory­ta­rzu, mię­dzy drzwiami do poko­jów, nie­zdolna zaj­rzeć ani do jed­nego, ani do dru­giego. W tych poko­jach powinny być jej dzieci, ale ich tam nie było.

Gdy Robby skoń­czył zaglą­dać pod łóżka i prze­rzu­cać pościel, zeszli na dół. Teraz jedy­nym miej­scem do prze­szu­ka­nia pozo­stała piw­nica.

– Tam­tędy… – zaczął Billy, wska­zu­jąc drzwi do piw­nicy, i prze­rwał, aby prze­łknąć ślinę. – To tam­tędy naszym zda­niem ktoś mógł wejść. Tam jest wybita szyba. Zoba­czysz.

Robby ski­nął głową, chwy­cił mosiężną gałkę i otwo­rzył drzwi. Bill scho­dził za nim, lecz Krissy się zawa­hała. Obcho­dze­nie z Jace’em domu to jedno, ale zabra­nie go do piw­nicy to już za dużo. Wpusz­cze­nie tam syna nie wyda­wało się bez­pieczne. Krissy wzięła Jace’a za rękę i posa­dziła na drew­nia­nym krze­śle przy kuchen­nym stole. Nie chciała zosta­wiać tam dziecka, lecz jej serce przy­śpie­szyło na myśl, że Robby i Billy są w piw­nicy sami. Musiała zoba­czyć to, co tam znajdą. Tak, prze­szu­ki­wała już z Bil­lym to miej­sce, ale jeśli cze­goś nie zauwa­żyła?

– Jace – powie­działa drżą­cym gło­sem, a tego nie zno­siła. Chwy­ciła syna za ramiona. – Mama potrze­buje, żebyś tu posie­dział i nie ruszał się przez minutę, dobrze? Chcę, żebyś zamknął oczy i poli­czył do stu, a wtedy ja wrócę.

Jace spoj­rzał na nią z dziwną powagą, co cza­sem robił; wyglą­dał wów­czas na o wiele star­szego niż sze­ścio­la­tek. Powoli ski­nął głową.

– Zostań tutaj.

Goła żarówka pod sufi­tem piw­nicy oświe­tlała pomiesz­cze­nie sła­bym, migo­czą­cym świa­tłem. Krissy rozej­rzała się dookoła. Piw­nica była zagra­cona, stało tu mnó­stwo nie­ozna­ko­wa­nych pudeł z deko­ra­cjami bożo­na­ro­dze­nio­wymi, ubra­niami, zabaw­kami, z któ­rych dzieci już wyro­sły, doku­men­tami finan­so­wymi farmy, a także stara kanapa obita mate­ria­łem w kratkę. Dookoła leżały porzu­cone zabawki: mała tram­po­lina, pla­sti­kowy słu­pek do gry w rzu­ca­nie kółek i wie­lo­ko­lo­rowe kółka. Robby machi­nal­nie obra­cał w rękach nale­żące do Jace’a tabliczki do kolo­ro­wa­nia, wpa­tru­jąc się w potłu­czone szkło na pod­ło­dze. Szyba w jed­nym z małych okien, tym naj­bli­żej scho­dów, była wybita.

Bez Jace’a przy boku Krissy zro­biło się zimno, zało­żyła więc ręce na piersi. Jakaś nie­wielka część jej umy­słu mówiła, że w India­nie jest lato i ten ziąb nie może być praw­dziwy.

– Cóż, wydaje się, że nikt nie mógł wejść tą drogą – powie­dział Robby. Prze­su­nął czub­kiem buta kawa­łek szkła, a Krissy otwo­rzyła oczy ze zdu­mie­nia. Nawet ona, zwy­kła gospo­dyni domowa, wie­działa, że nie wolno doty­kać niczego na miej­scu prze­stęp­stwa. Obej­rzała dosta­tecz­nie dużo odcin­ków Prawa i porządku, by zda­wać sobie z tego sprawę.

– Mamu­siu?

Na ten głos, tak cichy i deli­katny w tej dużej piw­nicy, Krissy aż pod­sko­czyła. Odwró­ciła się ze ści­śnię­tym gar­dłem i zoba­czyła syna w poło­wie scho­dów; patrzył na nią sze­roko otwar­tymi oczami.

– Jezu! – Zawsty­dzona musiała przy­znać się przed sobą, że czuje do Jace’a urazę, ponie­waż nie jest on swoją sio­strą bliź­niaczką. – Jace, prze­stra­szy­łeś mnie. Co się dzieje? Mówi­łam ci, żebyś został w kuchni.

W oczach chłopca poja­wiły się łzy, a Krissy ogar­nęło poczu­cie winy.

– Boję się – powie­dział drżą­cym gło­sem. – Boję się tych ludzi na górze.

Na infor­ma­cję o zagi­nię­ciu dziecka prze­ło­żony Robby’ego, sier­żant Bar­ker, naj­wy­raź­niej zare­ago­wał, zawia­da­mia­jąc poli­cję sta­nową, ponie­waż zanim Billy, Robby i Krissy, mocno przy­tu­la­jąca Jace’a, wró­cili do kuchni, w domu doko­nała się duża zmiana. Po poko­jach, które znaj­do­wały się w zasięgu wzroku Krissy, cho­dzili lub czoł­gali się męż­czyźni w mun­du­rach, a przez okno w kuchni zauwa­żyła jed­nego, który obcho­dził teren wokół domu, roz­wi­ja­jąc grubą rolkę taśmy poli­cyj­nej. Nawet powie­trze wyda­wało się inne, pełne napię­cia i trza­sków.

Nagle, jakby po pro­stu się zma­te­ria­li­zo­wali, sta­nęło przed nią dwoje ludzi. Męż­czy­zna miał fry­zurę jak uczeń pry­wat­nej szkoły, z prze­dział­kiem tak ide­al­nym, jakby został zro­biony przy linijce. Pod jego zapi­naną na guziki koszulą prę­żyły się muskuły ramion. Oczy miał nie­sa­mo­wi­cie nie­bie­skie. Kobieta była szczu­pła, prze­cięt­nej budowy, mięk­kie brą­zowe włosy miała zwią­zane w koń­ski ogon. Męż­czy­zna praw­do­po­dob­nie dobie­gał pięć­dzie­siątki, kobieta była o dzie­sięć, pięt­na­ście lat młod­sza. Tylko oni nie nosili mun­du­rów i mimo to, a może wła­śnie dla­tego Krissy miała wra­że­nie, że tych dwoje tu dowo­dzi. Męż­czy­zna ema­no­wał auto­ry­te­tem tak mocno, jakby spry­skał się nim rano wraz z wodą koloń­ską.

– Detek­tyw Max Town­send – przed­sta­wił się, wycią­ga­jąc rękę do Krissy, a potem do Billy’ego, gdy też jemu się przed­sta­wili. – To jest moja part­nerka, detek­tyw Rhonda Lacks. Sły­sze­li­śmy, że wasza córeczka Janu­ary zagi­nęła. Czy to prawda?

Town­send mówił tak szybko, jakby czy­tał tekst krót­kiego spotu rekla­mo­wego, a Krissy gapiła się na niego bez słowa. Sto­jący obok żony Billy chrząk­nął.

– Tak, to prawda – potwier­dził.

– Bar­dzo nam przy­kro, że wy, rodzice, musi­cie przez to prze­cho­dzić – cią­gnął detek­tyw. – Jeste­śmy z poli­cji sta­no­wej Indiany i zamie­rzamy zająć się tą sprawą, w porządku? Chcę was zapew­nić, że zro­bimy wszystko, co w naszej mocy, by bez­piecz­nie spro­wa­dzić waszą córkę do domu. Detek­tyw Lacks i ja mamy doświad­cze­nie w tego rodzaju spra­wach. – Prze­rwał i spoj­rzał uważ­nie na Krissy i Billy’ego. Jeśli jego inten­cją było uspo­koić tych dwoje, to mu się nie udało. – A teraz po kolei. Musimy wie­dzieć, co Janu­ary miała na sobie tej nocy. Potem zapro­wa­dzi­cie nas do jej pokoju i powie­cie, co zgi­nęło lub jest nie na swoim miej­scu. To pomoże naszym ludziom, bo będą wie­dzieli, czego szu­kać. W porządku? I zabie­rzemy z jej pokoju coś, co do niej należy, naj­le­piej jakieś noszone ubra­nie, dla naszych psów tro­pią­cych.

Uśmiech­nął się z powagą, pokrze­pia­jąco. Krissy przy­ło­żyła palec do skroni. Chcia­łaby trzy­mać się jego słów, przyj­rzeć się każ­demu z osobna i zro­zu­mieć, co ono zna­czy, lecz słowa krą­żyły wokół niej zbite w nie­wy­raźną plamę. Wyda­wało się, że nagle wszystko dzieje się zbyt szybko, jakby oglą­dała przy­spie­szony film.

– Uwa­żam też – kon­ty­nu­ował detek­tyw – że powin­ni­śmy zabrać stąd brata. To jest funk­cjo­na­riuszka Patri­cia Jones. – Wska­zał umun­du­ro­waną poli­cjantkę, która nagle poja­wiła się zni­kąd. Ta wysoka kobieta wszystko miała duże: dło­nie, biust, nawet uszy. – Zosta­nie z chłop­cem w jed­nym z naszych samo­cho­dów, dobrze? Zabie­rze go stąd.

Krissy zamru­gała. Długą chwilę zajęło jej zro­zu­mie­nie, że mówiąc „brat”, Town­send miał na myśli Jace’a.

– Och, wola­ła­bym, żeby został ze mną – zapro­te­sto­wała. – To jest dla niego… za wiele. Nie chcę, żeby bał się jesz­cze bar­dziej, niż już się boi.

Pełen zro­zu­mie­nia uśmiech na twa­rzy Town­senda poja­wił się i znik­nął tak szybko, że Krissy nie była pewna, czy naprawdę go widziała.

– Rozu­miem, ale wła­śnie teraz będziemy potrze­bo­wali pomocy pani i pani męża, a ja chciał­bym, żeby nic was nie roz­pra­szało, w porządku? Funk­cjo­na­riuszka Jones ma troje małych dzieci, więc wasz syn będzie w bar­dzo dobrych rękach.

Duża kobieta się nachy­liła, tak że jej twarz zna­la­zła się bli­żej twa­rzy Jace’a.

– Cześć, Jace – przy­wi­tała się, a Krissy się zasta­na­wiała, skąd ona zna imię jej syna. Czy sama im to powie­działa? – Mam na imię Patri­cia. Co byś powie­dział na lemo­niadę? I chyba wiem, gdzie są jakieś ciastka.

Jace ski­nął głową, a duża kobieta wyjęła jego dłoń z dłoni Krissy i zabrała go od matki. Obser­wu­jąc, jak syn się oddala, Krissy poczuła tak nagły i prze­możny strach, że pomy­ślała, iż zaraz pęk­nie jej serce.

– No cóż – zaczął detek­tyw Town­send. – Gdy tu wcho­dzi­łem, zauwa­ży­łem przy­jemne miej­sce, gdzie można usiąść. Detek­tyw Lacks – zwró­cił się do part­nerki. – Może zabie­rzesz tam pana i panią Jacobs, a ja za chwilę do was dołą­czę. Potem wszy­scy czworo pój­dziemy do pokoju Janu­ary.

Town­send szybko dał znak głową, a Krissy zro­zu­miała, że ona i Billy zostali odpra­wieni. Odwró­ciła się i spoj­rzała na męża, aby wyjść za nim z pokoju, wtedy zauwa­żyła, że Robby wciąż za nimi stoi. W zamie­sza­niu, jakie nastą­piło po przy­by­ciu detek­ty­wów, zupeł­nie zapo­mniała, że on tu jest.

Detek­tyw Lacks popro­wa­dziła ich do wska­za­nego miej­sca; po dro­dze Krissy odwró­ciła się za sie­bie wła­śnie w momen­cie, gdy Town­send rzu­cał groźne spoj­rze­nie jej sta­remu przy­ja­cie­lowi z liceum.

– A ty jesteś funk­cjo­na­riusz O’Neil, mam rację? – wark­nął gło­śno, a jego słowa dały się sły­szeć w całym kory­ta­rzu. – Chyba muszę ci podzię­ko­wać za zła­ma­nie wszyst­kich zasad zacho­wa­nia się w miej­scu prze­stęp­stwa. Ocze­kuję więc, że powiesz mi, czego doty­ka­łeś w tym domu.

Kilka minut póź­niej Krissy pro­wa­dziła dwoje detek­ty­wów i Billy’ego po scho­dach. Lecz gdy sta­nęła przed drzwiami pokoju córki, zatrzy­mała się, jakby chwy­ciły ją jakieś nie­wi­dzialne ręce chcące ją powstrzy­mać przed prze­kro­cze­niem progu. Dopiero gdy usły­szała sta­now­cze pole­ce­nie detek­tywa Town­senda: „Pani przo­dem”, zmu­siła się do wej­ścia. Sto­jąc w pokoju córki, obser­wo­wała wcho­dzą­cych detek­ty­wów i nie prze­oczyła zna­czą­cych spoj­rzeń, jakie wymie­nili.

Roz­glą­dała się po pokoju, pró­bu­jąc zro­zu­mieć, co oni robią. Patrzyła na łóżko Janu­ary, na liliową koł­drę i biały zwiewny bal­da­chim. O takim wła­śnie łóżku Krissy marzyła w dzie­ciń­stwie, lecz speł­nie­nie tego marze­nia było abso­lut­nie nie­moż­liwe, więc nawet o to nie pro­siła. Powę­dro­wała wzro­kiem do szafy peł­nej spód­ni­czek balet­nicy w kolo­rach fio­le­to­wym i różo­wym, patrzyła na małe raj­stopy zwi­sa­jące z pó­łek niczym macki ośmior­nicy, na rząd różo­wych bale­tek obok czar­nych lakier­ków do ste­po­wa­nia. Zer­kała na białą tablicę zawie­szoną na prze­ciw­le­głej ścia­nie nad niskim rega­łem na książki, prze­wią­za­nej różo­wymi wstąż­kami; wisiały na niej medale, cer­ty­fi­katy i zdję­cia Janu­ary robione przez lata naj­czę­ściej przed jej wystę­pami lub po nich. Trudno było nie zauwa­żyć tego, co dostrze­gli detek­tywi: ta dziew­czynka miała wszystko.

– Pro­szę niczego nie doty­kać – poin­stru­ował detek­tyw Town­send wciąż sto­jący w drzwiach. – Ale patrz­cie uważ­nie, czy wszystko jest na swoim miej­scu i czy coś znik­nęło.

Krissy i Billy cho­dzili powoli po pokoju, Krissy wyda­wało się jed­nak nie­moż­liwe okre­śle­nie, czy coś znaj­do­wało się gdzie indziej niż wcze­śniej. Czy raj­stopy Janu­ary zostały wczo­raj sta­ran­nie zwi­nięte? Czy spód­niczka z kosza na pra­nie została powie­szona w sza­fie? Czy to opra­wione zdję­cie na sza­fie wisiało pro­sto? Billy stał jak ska­mie­niały z ręką na rogu szafy, jakby musiał się pode­przeć, bo nie mógł unieść swo­jego cię­żaru. Miał tylko dwa­dzie­ścia pięć lat, ale pod­krą­żone oczy i przed­wcze­sne zmarszczki na twa­rzy spra­wiały, że zda­niem Krissy wyda­wał się star­szy o dzie­sięć.

– Nie wiem – odparł po chwili wyraź­nie zmę­czony. – Niczego takiego nie widzę.

Krissy pokrę­ciła głową.

– Ja też nie.

Detek­tywi ski­nęli gło­wami i jakby uzna­jąc te słowa za znak, zaczęli nie­śpiesz­nie krą­żyć po pokoju. Prze­szu­ki­wa­nie nie przy­po­mi­nało tego, które wyko­ny­wał Robby. Pil­no­wali, żeby niczego nie doty­kać, pochy­lali się nad łóż­kiem, by spraw­dzić powłoczki, zaglą­dali w głąb szafy. Gdy sta­nęli przed tablicą zapeł­nioną meda­lami i zdję­ciami, Town­send zało­żył ręce na ple­cach i z nosem w odle­gło­ści kilku cen­ty­me­trów uważ­nie się jej przy­glą­dał.

– Sporo medali jak na sze­ścio­latkę – stwier­dził, rzu­ca­jąc Krissy spoj­rze­nie przez ramię.

– Ona bar­dzo się sta­rała. Brała lek­cje prak­tycz­nie od chwili, gdy zaczęła cho­dzić.

Town­send ski­nął głową i wró­cił do przy­glą­da­nia się tablicy.

– Uro­cze – powie­działa detek­tyw Lacks, wska­zu­jąc stare zdję­cie Janu­ary. Miała na nim praw­do­po­dob­nie trzy lata, była w noc­nej koszuli i nie­wpraw­nie sta­rała się wyko­nać piątą pozy­cję w bale­cie. Potem detek­tyw Lacks zaczęła przy­glą­dać się innemu zdję­ciu, któ­rego Krissy nie widziała, ponie­waż zasła­niały je plecy tej kobiety. – No no! Town­send, rzuć na to okiem.

Detek­tyw Town­send się odwró­cił, a Krissy obser­wo­wała, jak przy­gląda się zdję­ciu wska­za­nemu przez part­nerkę. Oboje na moment zamknęli oczy, a Krissy zauwa­żyła na ich twa­rzach coś, co ją zanie­po­ko­iło – coś przy­po­mi­na­ją­cego zro­zu­mie­nie.

Detek­tyw odwró­cił się do Krissy i Billy’ego.

– Możemy zabrać to zdję­cie? Będziemy potrze­bo­wali kilku jej naj­now­szych foto­gra­fii.

– Może­cie wziąć, co się wam podoba – odparła Krissy z napię­ciem w gło­sie.

Wyczu­wała, że coś się zmie­niło w ich nasta­wie­niu, ale nie wie­działa co.

– Na razie zabie­rzemy to, ale za chwilę popro­simy, żeby­ście wybrali wię­cej. – Odcze­pił zdję­cie od tablicy i trzy­mał je tak, aby Krissy i Billy mogli je widzieć.

Krissy była wstrzą­śnięta. Teraz dobrze wie­działa, co myślą detek­tywi. Zdję­cie przed­sta­wiało Janu­ary pozu­jącą przed swoim ostat­nim wystę­pem. Miała na sobie dwu­czę­ściowy kostium z moty­wami mary­ni­stycz­nymi – białą spód­niczkę z lamówką z gra­na­to­wej wstążki i usianą srebr­nymi dże­tami oraz pasu­jący do spód­niczki top z czer­woną kokardą pośrodku piersi, a na gło­wie zało­żoną po zawa­diacku czapkę w tym samym stylu. Kasz­ta­nowe włosy dziew­czynki były zakrę­cone i spry­skane lakie­rem, oczy wyda­wały się nie­na­tu­ral­nie duże, jak z fil­mów Disneya, dzięki sztucz­nym rzę­som i nie­bie­skiemu cie­niowi, a usta były jaskra­wo­czer­wone.

Krissy się zaru­mie­niła i uni­kała wzroku Town­senda.

– Pani zda­niem to zdję­cie zostało zro­bione cał­kiem nie­dawno? – zapy­tał lek­kim tonem, jed­nak Krissy wyczuła pod spodem dez­apro­batę; już wyro­bił sobie zda­nie i było to sły­chać.

– Ten występ odbył się kilka mie­sięcy temu. Miała wtedy sześć lat. Więc tak, to nie­dawne zdję­cie.

Town­send zer­k­nął na zdję­cie z wymowną miną.

– Sześć co? – Zachi­cho­tał cicho, spoj­rzał na detek­tyw Lacks. – A ja bym pomy­ślał, że ma szes­na­ście.

Nie­wy­po­wie­dziane oskar­że­nie zabo­lało Krissy jak ude­rze­nie w splot sło­neczny. Źli rodzice. A może, co waż­niej­sze, ponie­waż wszy­scy wie­dzą, że matki są po pro­stu tro­chę bar­dziej winne niż ojco­wie, nale­ża­łoby powie­dzieć: zła matka. Przed oczami mignął jej widok jaskra­wo­czer­wo­nych słów naba­zgra­nych nie­chluj­nie na ścia­nie jej kuchni: „Cie­bie też to czeka” – i w tej chwili do Krissy dotarło, jak praw­dziwe są te słowa.

Rozdział czwarty

Mar­got, 2019

Mor­der­stwo Janu­ary Jacobs, które nadało roz­głos rodzin­nemu mia­stu Mar­got, wyda­rzyło się gorącą nocą w lipcu 1994 roku. Stało się sen­sa­cją, wia­do­mość o nim sze­rzyła się z pręd­ko­ścią bły­ska­wicy, wywo­łu­jąc nie­zdrową fascy­na­cję Ame­ry­ka­nów nie­za­leż­nie od miej­sca zamiesz­ka­nia, pozy­cji spo­łecz­nej i poglą­dów poli­tycz­nych. Z dnia na dzień rodzina Jacob­sów stała się sławna, Janu­ary została ulu­bie­nicą Ame­ryki, a jej nie­uchwytny zabójca naj­bar­dziej poszu­ki­wa­nym czło­wie­kiem w kraju. Sprawa oka­zała się jed­nak skom­pli­ko­wana, mijały mie­siące bez choćby jed­nego aresz­to­wa­nia. W rezul­ta­cie śledz­two zostało zakoń­czone, a mor­der­stwo Janu­ary prze­szło do kate­go­rii naj­więk­szych nie­roz­wią­za­nych zaga­dek w kraju.

Pod­czas gdy dla ogółu los tej małej dziew­czynki stał się po pro­stu kolejną opo­wie­ścią ku prze­stro­dze lub epi­zo­dem z pod­ca­stu, dla Mar­got Janu­ary nie prze­stała być rze­czy­wi­stą osobą. Były w tym samym wieku, miesz­kały w domach po prze­ciw­nych stro­nach ulicy. Choć wspo­mnie­nia Mar­got z dzie­ciń­stwa były wyryw­kowe i wybla­kłe, wciąż mogła przy­wo­łać w pamięci let­nie dni spę­dzane na podwórku Jacob­sów, gdy Luke i Rebecca pra­co­wali, a ona i Janu­ary uda­wały, że są końmi, albo bawiły się w berka na polach kuku­ry­dzy. Dwie dziew­czynki w cudow­nym wieku, gdy nie narzu­cano im jesz­cze ogra­ni­czeń, były nie­roz­łączne, uczyły się zapla­tać sobie nawza­jem war­ko­cze, ukła­dały palce w wymyślne figury, śpie­wa­jąc dzie­cięce pio­senki, i razem zano­siły się śmie­chem.

Gdy Janu­ary została porwana ze swo­jego domu, Mar­got spała we wła­snym łóżku zale­d­wie trzy­dzie­ści parę metrów dalej, po dru­giej stro­nie ulicy. Rodzice powie­dzieli jej potem, że przy­ja­ciółka nie wró­ciła, a Luke jej wyja­śnił, że Janu­ary umarła. Dopiero póź­niej, gdy star­sza kole­żanka zdra­dziła jej na prze­rwie, że Janu­ary została zamor­do­wana, Mar­got dowie­działa się prawdy o śmierci przy­ja­ciółki. Zapewne bar­dzo tęsk­niła za Janu­ary, ale z tego czasu naj­bar­dziej zapa­mię­tała strach. Wyobra­żała sobie męż­czy­znę bez twa­rzy sto­ją­cego mię­dzy dwoma domami, w któ­rych okna poko­jów jej i Janu­ary wycho­dziły na ulicę, i powta­rza­ją­cego wyli­czankę: ene, due, like, fake… Nocą Mar­got leżała w łóżku z pię­ściami zaci­śnię­tymi tak mocno, że paznok­cie raniły do krwi wnę­trza jej dłoni.

A teraz, gdy twarz Nata­lie Clark tra­fiła na pierw­sze strony gazet, wyda­wało się, że tamta histo­ria się powta­rza. Co prawda, zagi­niona dziew­czynka nie miesz­kała w Waka­ru­sie, tylko w odda­lo­nym o kil­ka­na­ście kilo­me­trów Nap­pa­nee, ale podo­bień­stwa rzu­cały się w oczy.

Następ­nego rana po wizy­cie w Shorty’s, gdzie dowie­działa się o tym wyda­rze­niu, Mar­got sie­działa w domu stryja przy kuchen­nym stole z otwar­tym lap­to­pem przed sobą i fili­żanką kawy w ręce. Powinna wyko­rzy­stać ten czas i nad­ro­bić zale­gło­ści w pracy, lecz zamiast tego szu­kała infor­ma­cji o zagi­nię­ciu Nata­lie.

Gdy znów klik­nęła, by wejść na stronę wyszu­ki­wa­nia, usły­szała skrzyp­nię­cie drzwi w kory­ta­rzu. Chwilę póź­niej poja­wił się stryj w spodniach od dresu i zno­szo­nym T-shir­cie, roz­czo­chrany, z prze­krwio­nymi oczami. Mar­got zamknęła lap­top z cichym klik­nię­ciem.

– Dzień dobry – przy­wi­tała go. – Jak się czu­jesz?

Wczo­raj wie­czo­rem po powro­cie z Shorty’s Mar­got zastała Luke’a sto­ją­cego w pokoju dzien­nym, roz­trzę­sio­nego. Na ten widok rzu­ciła torbę z jedze­niem na pod­łogę i szybko pode­szła do stryja.

– Co się dzieje? – zapy­tała, nie­pew­nie kła­dąc mu dłoń na ple­cach. Nie wzdry­gnął się, zaczęła więc go maso­wać, wyko­nu­jąc powolne, łagodne okrężne ruchy. Dotyk wyda­wał się Mar­got czymś obcym, rodzina Davie­sów ni­gdy nie była zbyt dobra w wyra­ża­niu uczuć gestem czy doty­kiem – prze­czy­tała jed­nak w arty­kule w sieci, że to może pomóc Luke’owi się uspo­koić, gdyby cier­piał wsku­tek jakie­goś wyda­rze­nia.

Luke wyda­wał się zała­many, patrzył na Mar­got jak dziecko, cały dygo­tał pod jej ręką, po jego policz­kach nie­po­wstrzy­ma­nie spły­wały łzy.

– Ona ode­szła – wychry­piał.

– Wiem – odparła Mar­got. – Bar­dzo mi przy­kro.

Lecz gdy usły­szała cichy głos z tele­wi­zora i spoj­rzała na ekran, zoba­czyła, że wła­śnie trwały wia­do­mo­ści. Nata­lie Clark patrzyła na nią sze­roko uśmiech­nięta. I nagle Mar­got już nie wie­działa, czy stryj opła­kuje utratę żony, czy może żałuje zagi­nio­nej dziew­czynki.

Teraz sto­jący w kory­ta­rzu Luke popa­trzył nie­uf­nie, jakby głos bra­ta­nicy go wystra­szył, lecz gdy ją zoba­czył, uśmiech­nął się łagod­nie.

– Dzień dobry, dzie­ciaku.

Mar­got ode­tchnęła. Nie prze­wi­działa po pro­stu, jak trudno miesz­kać z kimś, kogo się kocha, a kto tylko cza­sem odwza­jem­nia miłość.

– Zro­bi­łam ka…

Zanim wypo­wie­działa słowo do końca, na stole zawi­bro­wał jej tele­fon. Zer­k­nęła na ekran i zoba­czyła imię sze­fo­wej.

– Prze­pra­szam, muszę ode­brać. – Stała, przy­kła­da­jąc tele­fon do ucha. – Cześć, Adrienne. Co sły­chać?

– Cześć, Mar­got. Jak się miewa twój stryj?

Mar­got rzu­ciła okiem na Luke’a, który otwie­rał szafki, praw­do­po­dob­nie szu­ka­jąc kubka. Pode­szła, otwo­rzyła wła­ściwą szafkę i prze­szła do pokoju dzien­nego.

– Hm, dobrze. Dzięki.

– Dosko­nale – powie­działa sze­fowa, ale w jej gło­sie wyczu­wało się roz­tar­gnie­nie. – Sły­sza­łaś o spra­wie Nata­lie Clark?

– Wła­śnie zbie­ram mate­riał. – Zbie­ra­nie mate­riału było nacią­ga­nym okre­śle­niem wstęp­nych poszu­ki­wań w Google, któ­rymi zajęła się tego rana. Mar­got chciała jed­nak zro­bić wra­że­nie lepiej poin­for­mo­wa­nej, niż była w rze­czy­wi­sto­ści. Pra­co­wała w dziale gazety zaj­mu­ją­cym się prze­stęp­czo­ścią, więc do jej obo­wiąz­ków nale­żało być na bie­żąco w spra­wach takich jak ta. Fakt, że dowie­działa się o znik­nię­ciu Nata­lie od bar­manki, był przy­gnę­bia­ją­cym świa­dec­twem, jak bar­dzo pozwo­liła sobie stra­cić kon­takt z tym, co się dzieje.

– Dobrze. Napi­szesz więc o tej spra­wie do jutrzej­szego numeru, prawda?

Mar­got uszczyp­nęła się w nos. Wie­działa, że musi nad­ro­bić zale­gło­ści z kilku ostat­nich mie­sięcy, choć miała nadzieję, że wyprawi się dziś do sklepu spo­żyw­czego. W końcu ona i Luke mieli na śnia­da­nie tylko płatki zbo­żowe i pra­wie skwa­śniałe mleko.

– Żaden pro­blem.

– Świet­nie. Omówmy rze­czy pod­sta­wowe. Teo­rie poli­cji, wszyst­kie dowody wstępne. Dziś wie­czo­rem jest kon­fe­ren­cja pra­sowa, spraw­dzi­łam to. A ty jesteś na miej­scu. Aha, dodaj też tro­chę kolo­rytu lokal­nego. Poroz­ma­wiaj z rodziną, jeśli ci się uda, a jeśli nie, to z kimś, kogo możemy nazwać bli­skim przy­ja­cie­lem rodziny…

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki