Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W Sclavusie Tymon Tymański opowiada historię jednej z najbarwniejszych grup artystycznych lat 80. XX wieku – trójmiejskiej Tranzytoryjnej Formacji Totart. Rozpoznaje i przywołuje jej artystycznych antenatów, opisuje happeningi i akcje, wciąga w świat własnych literackich fascynacji i muzycznych olśnień. Książki Tymańskiego nie należy jednak postrzegać jak kolejnej literackiej – zbiorowej i indywidualnej – biografii artystycznej. To pełnowartościowa beletrystyka, napisana brawurowo, z doskonałym czuciem i rozumieniem języka, pełna – także autoironicznego – poczucia humoru.
W książce Tymańskiego obserwujemy, jak terapeutyczna postsztuka Totartu, zrodzona z konieczności odreagowania ponurych lat 80., czasu beznadziei i niemożności, przeradza się w Tymonowy modus. Pomieszanie wysokiego z niskim, sowizdrzalskiego z intelektualnym, mądrego z głupim znać w jego juwenilnych wierszach i prozie, słychać w muzyce yassowej, widać w filmie Polskie gówno. Prywatny totart Tymańskiego to świat duchowych otwarć, głębokich przyjaźni, seksualności i nieprawdopodobnych wizji.
Z tła opowieści prześwieca panorama Gdańska lat 80. i 90., którą autor odmalowuje, nie stroniąc od politycznych docinek i zakulisowych anegdot. W tekście Tymona spotykają się ci, którzy historię pisali, i ci, o których ona milczy. Jest tu Lech Wałęsa i Tomek Wilmowski, anarchiści i buddyści, prałat Jankowski przepędzający przybyszów z Alfa Centauri, jest i niezapomniany mazurski minstrel Jasiu Karabin.
Powieść Tymańskiego, choć nawiązuje do różnorakich tradycji literackich, wymyka się definicjom, nawet pojemnej definicji powieści postmodernistycznej. Autor nazywa swą książkę „posttotartowym imprzejawnikiem”, „profuzyjnym eposem o Totarcie – opowieścią o czasach, zjawisku, grupie waryatów i nieskrępowanej kreacji”. I właśnie „nieskrępowana kreacja” zdaje się najważniejszym kluczem do zrozumienia Totartu i Sclavusa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 665
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Moja (o)powieść jest natchnionym eposem o wyblakłych czasach idealistów z Totartu, RSA i WiP-u, którzy na swój sposób szukali prawdy i światła mimo komunistycznego zakłamania i zastraszenia, hegemonii zła, indyferentyzmu i ignorancji. Nie musieliśmy ćpać wykwintnych dragów, żeby tworzyć, nie potrzebowaliśmy dobrego sprzętu, żeby wykrzyczeć naszą rozpacz. Zamiast gibsonów i fenderów mieliśmy gówniane jolany, defile, orliki i kosmosy. Ćpaliśmy czyste powietrze i puszczaliśmy z dymem naszą młodość i niewinność. Chciwi przygód i ekstremalnych sytuacji, intoksykowaliśmy się ideami oraz sowizdrzalskim, leczniczym absurdem. Kochaliśmy się do bólu i czystej ekstazy. Potrafiliśmy się sobą wzajem zadziwić aż do utraty tchu, do rozpuku, do szaleństwa. Ta miłość i ten podziw dla nas samych – dla dzieciaków z Totartu i naszych sprzymierzeńców anarchistów – zostaną we mnie na zawsze.
Będę w tej historii skakał to w przód, to w tył. Chcę ją umiejscowić jakoś w latach 1986–1989, ale tamta rzeczywistość co chwilę będzie mi umykać, rozmywając się jak pustynny miraż. Raz, że wszystko jest Całością i totalnie się ze sobą wiąże. Totart łączy się ze Sni Sredstvom Za Uklanianie, Sni Sredstvom z Hanną-Mią, Hanna-Mia z Miłością, Miłość z Coltrane’em, Kurami i sceną yassową, wreszcie Kury z Polskim gównem i Paszkwilami. Nie da się tej historii całkowicie uporządkować, osadzić zdarzeń na jednej osi. Dwa – zawsze byłem chaotykiem i dygresjonistą, obdarzonym niezłą pamięcią i umiejętnością względnej racjonalizacji, ale też rozlubowanym w niekończących się introspekcjach, hamletyzacjach i dywagacjach… Nie ma rady: musicie stawić czoło lawinie szalonych wspomnień, idei i wizji. Oczywiście – możecie się jeszcze wycofać. Ale jeśli nie wymiękliście i czytacie dalej, przygotujcie się na nieoczekiwane. Będziecie zmuszeni przeżuć, połknąć i przetrawić ten pierdolony rozgardiasz. Uwaga! Zaczynam transmisję danych.
Jak pan widzi, zawsze urządzam się tak, by tworzyć w dobrym towarzystwie!
Witold Gombrowicz Testament
Prolog tłumaczy, co, jak i dlaczego Totart (oraz totart), i skąd ta książka, ale na luzie można go pominąć. Gdyby jednak ktoś chciał go przeczytać, uprzedzam: nie uzurpuję sobie kompetencji do „obiektywnej”, analitycznej wypowiedzi. Przeciwnie, jestem skrajnie nieobiektywny, bo jako były uczestnik pochylam się nad wąskim i bliskim mi wycinkiem historii awangardy – związanej z działalnością trójmiejskiej Tranzytoryjnej Formacji Totart (1986–1993) i Grupy Poetyckiej „Zlali Mi Się Do Środka” (od 1987), która w sposób nieregularny i rozproszony funkcjonuje do dziś. Próbuję pokrótce opisać naszą ówczesną aktywność i wyłożyć filozofię oraz motywy działania, szkicując mapę literackich asocjacji i inspiracji, które popchnęły nas ku licznym akcjom w ramach Totartu, w dalszym okresie owocując całą gamą indywidualnych postartystycznych ujawnień.
W tej historii nie obędzie się bez przedstawienia kilku arbitralnych tez: skoro przez lata nikt nas nie bronił, obronimy się sami. Frapująca historia Totartu to opowieść o jednym z ostatnich ruchów literacko-muzyczno-happenerskiej awangardy w Polsce XX wieku: feerii i fuzji różnorodnych talentów, kreatywnej wielości w jedności. Ostatnim, w którym swobodnie zaistniały manifesty, teksty teoretyczne, poezja zapisana, wyimprowizowana i wykrzyczana, tworzenie powieści, komponowanie aranżowanych oraz wyimprowizowanych form muzycznych i malarskich; happeningi, prelekcje, dyskusje, demonstracje, manifestacje, bojówki; kabaret, publicystyka, wystawa, objazdowe muzeum, wideo-art, seans filmowy, pokaz diaporam, wydawnictwo i kolportaż czasopism oraz druków ulotnych. Fenomen naszego „tranzytorium” (czyli postartystycznej grupy w procesie ciągłego przeobrażania składu osobowego, nomenklatury, treści i formy) polega na jego holistycznym dualizmie: był zarówno inteligentnie wykoncypowaną i teoretycznie umotywowaną, poważną awangardą, jak i antyheroiczną, sowizdrzalską, ludyczną ariergardą.
Totart powstał w Gdańsku wiosną roku 1986. Jego działalność zapoczątkowała happenerska akcja „Miasto. Masa. Masarnia”, wygenerowana 23 kwietnia 1986 roku na Uniwersytecie Gdańskim. Wokół twardego trzonu formacji, którą stanowili gdańscy poeci, happenerzy i teoretycy totartu: Zbigniew „Mesjago” Sajnóg i Paweł „Koñjo” Konnak, w ciągu kilkunastu miesięcy ukonstytuowała się nieformalna grupa poetycko-happenerska, w skład której weszli między innymi: Artur „Kudłaty” Kozdrowski (poeta, muzyk i teoretyk totartu), Paweł „Paulus” Mazur (rysownik, poeta i muzyk), Mariola Białołęcka (poetka, akcjonistka), Iwona Bender (filozofka, akcjonistka), Dorota Dołęga i Beata Pazdęga (akcjonistki), Sławomir „Łysy” Różycki i Jacek „Świntuch” Wąsikiewicz (akcjoniści), Sławomir „Ozi” Żamojda (happener, muzyk i malarz), Mikołaj „Gruby” Jurkowski (happener, malarz, kurator sztuki), Marek „Rogulus” Rogulski (artysta multimedialny, rzeźbiarz, malarz, performer, twórca wideo i fotografii, muzyk, teoretyk sztuki), Dariusz Michalak (happener i muzyk), Ryszard „Tymon” Tymański (muzyk, poeta, dramaturg, scenarzysta, teoretyk totartu) oraz grupa Yo Als Jetzt, składająca się z Andrzeja Awsieja i Joanny Kabali (malarzy, akcjonistów i teoretyków totartu) oraz Macieja Rucińskiego (poety i teoretyka totartu).
Ten orszak przyciągnął kolejnych partycypantów tranzytorium, między innymi Janusza Waluszkę (historyka, publicystę, teoretyka anarchizmu), Krzysztofa Skibę (anarchistę i akcjonistę, późniejszego tekściarza, felietonistę, autora słuchowisk i opowiadań), Wojciecha „Jacoba” Jankowskiego (anarchistę, akcjonistę, felietonistę), Dariusza „Brzóskę” Brzóskiewicza (poetę, akcjonistę, autora programów telewizyjnych, muzyka), Wojciecha „Lopeza Mausere” „Gertrudę Jarząbek” Stamma (poetę, akcjonistę, dramatopisarza), Mariusza „Don Maria” Nowaczyńskiego (poetę), Antoniego Kozłowskiego (poetę), Michała Ruckiego i Jacka Foromańskiego (akcjonistów), Krzysztofa Siemaka (muzyka, poetę), Mikołaja Silnickiego (poetę), Tomasza Betrisa (poetę), Izabelę Jakul (poetkę), wreszcie Jacka Piotrowskiego, Macieja Kosteckiego i Arkadiusza Drewę (fotografików).
Totart wsławił się wieloma skandalizującymi akcjami na terenie całej Polski, podczas których członkowie grupy (najczęściej symultanicznie) recytowali manifesty, teksty teoretyczne i (niejednokroć zaimprowizowane) wiersze, dokonując aktów fizycznej i psychicznej transgresji: obrzucając publiczność surowym mięsem i mokrymi gazetami, oblewając ich tanią wodą kolońską, goląc włosy, medytując, leżąc, tańcząc, stepując i popierdując do zaaranżowano-wyimprowizowanej, postrockowej, freerockowej i freejazzowej muzyki zespołów Szelest Spadających Papierków, Hiena, Praffdata, Sni Sredstvom Za Uklanianie, McMarian czy Henryk Brodaty. Za koniec istnienia grupy uznaje się odejście lidera Zbigniewa Sajnoga do sekty Niebo, co nastąpiło w okolicach jesieni roku 1993.
Jako że Totart od samego początku miał szczególną strukturę, z grubsza przypominającą uciekającą galaktykę w stanie permanentnego rozproszenia, pozwolę sobie zamknąć moją opowieść w lipcu 1989 roku. Czemu? Po czerwcu roku 1989, który przyniósł częściowo wolne wybory oraz ustrojowo-polityczną transformację kraju, jako twórcy straciliśmy z oczu naszego głównego przeciwnika. Owszem, sporadycznie działaliśmy na przestrzeni lat 1990–1993, choćby w ramach Klubu Inicjatyw Społecznych C14, Grupy Poetyckiej „Zlali Mi Się Do Środka” czy satyryczno-patafizycznego programu telewizyjnego „Dzyndzylyndzy”, ale były to aktywności znacznie mniej energetyczne i spektakularne. W drugiej połowie lat osiemdziesiątych współtworzyliśmy swego rodzaju partyzantkę transgresyjnej postsztuki i terapeutycznego śmiechu, którą napędzały totalitaryzm, obstrukcja, stagnacja, atmosfera zakazu i niemocy. Kiedy ta rzeczywistość uległa nagłemu rozpadowi, totart Totartu przestał mieć większy sens. Totart stał się wspólnym mitem, o tyle ważnym, że dla większości z nas oznaczał artystyczny i towarzyski Big Bang: zderzenie talentów i idei, synergiczną eksplozję potencjałów, kreatywną osmozę, która stworzyła warunki do naszej artystycznej inicjacji, uświadomienia i ukierunkowania dalszych działań.
Tak na marginesie: dalsze losy totartowców potoczyły się równie ciekawie. Sajnóg odszedł do sekty, Skiba powierzył swoje talenty estradzie, Jacob został eremitą. Paweł „Koñjo” Konnak przeobraził się w znanego i cenionego konferansjera estradowego oraz poetę celebrytę. Nie porzucając alternatywnej ścieżki samorozwoju, reżyserował filmy i publikował poetyckie tomiki oraz liczne książki, które stały się kronikami tranzytorium i dalszej historii aktywności jego partycypantów. W ramach Agencji Naleśnicy, pod hasłem Dyskretny Uśmiech Żenady, Artur „Kudłaty” Kozdrowski stworzył grupę muzyczną W Stronę Prawdy oraz uczestniczył w ruchu teoretyczno-happenersko-literacko-muzycznym C.U.K.T., publikując swoje nagrania głównie w formie cyfrowej (wydawnictwo podletz Records). Co ciekawe, jako fałszywy Artur Szklarski, Artur samotnie kontynuuje pisanie metaantypowieści o Tomku Wilmowskim, którą zaczęliśmy tworzyć w ramach aktywności Totartu Trzeciej Generacji. Z kolei autor powyższych oraz poniższych słów współtworzył bydgosko-trójmiejską scenę yassową, nagrywał i wydawał płyty, pisał wiersze, opowiadania, dramaty, scenariusze, a także grał w filmach. Paweł „Paulus” Mazur wydawał tomiki poetyckie i komiksy, brał udział w nagrywaniu programów literacko-satyrycznych dla TVP. Dariusz „Brzóska” Brzóskiewicz – twórca polskiego haiku w ramach nurtu literackiego, który krytycy „Brulionu” nazwali „banalizmem” – publikował wiersze i książki z małymi formami literackimi, nagrywał płyty i występował w rzeczonych programach literacko-satyrycznych. Wojciech „Lopez Mausere” „Gertruda Jarząbek” Stamm wyjechał do Niemiec, firmował książki i wiersze oraz sztuki teatralne (niektóre w języku niemieckim). Wspólnie przeżywaliśmy osobisty dramat naszego przyjaciela Zbyszka Mesjago, który w okolicach 1993 spalił swoje manifesty i (niewydane drukiem) tomiki poetyckie: 12 sonetów równowagi, Reisepsychose. Sonety totalne, Parnas zimowy (dzięki czujności Pawła Konnaka część manifestów i wierszy fortunnie ocalała). Po dekadzie tajemniczej aktywności w owianej złą sławą wspólnocie Niebo w Majdanie Kozłowieckim Sajnóg – osobiście i literacko – powrócił do świata żywych i społecznie aktywnych. Pojednawszy się z większością akcjonistów Totartu, napisał między innymi książkę pod tytułem Na przykładzie Gdańska i obszerny esej Co to była sztuka totalna. Dawne idee tranzytorium okazały się uniwersalne i aktualne, wpływając na nasze dalsze artystyczne poczynania oraz życiowe wybory.
Kiedy dołączyłem do tranzytorium pod koniec września 1986 roku, zrozumiałem, że biorę udział w wydarzeniu i procesie, które przekraczają moje jednostkowe możliwości. Rzuciłem się w wir działań, czując, że praca i rywalizacja w grupie osób podobnie utalentowanych, dynamicznych i zdesperowanych może być trampoliną do wielkiego skoku mentalno-kwantowego. Totart radykalnie odmienił moją wizję wykonawstwa scenicznego, do którego zacząłem włączać rozbudowaną konferansjerkę (dziś nazywa się to stand-up), recytację wierszy i zaaranżowane lub improwizowane posthappeningi. Szybko zrezygnowałem z postpunkowego i nowofalowego repertuaru mojej ówczesnej grupy Sni Sredstvom Za Uklanianie na rzecz nowego, „adekwatnego”, freerockowego i freejazzowego przekazu i brzmienia. W grudniu napisałem cykl wierszy pod tytułem Poezyje, które proklamowały nowy, transracjonalny ład.
Pisaliśmy też wówczas z Arturem „Kudłatym” Kozdrowskim niedokończony Traktat o wszystkim, na bazie którego Artur stworzył manifest LIK-u (Literatury Immanentnej Koegzystencji). Posługiwaliśmy się swoistym językiem („zaumem białym, szarym i czarnym”) oraz własnymi filozofią i terminologią, odzwierciedlającymi zmierzch pojęć sztuki, artysty i artystycznej tradycji w formie zastanej, a tym samym proklamującymi narodziny egalitarnego społeczeństwa alternatywnego, w którym nie ma podziału na twórcę i odbiorcę, idola i fana, na formę wysoką i niską. „Nie uznajemy żadnego zwierzchnictwa” – pisałem w manifeście Wszystko jest warte (mojej części nieukończonego Traktatu o wszystkim). „Nie wierzymy samozwańczym mędrcom i krytykom literackim. A skoro totalnie negujemy wszelką ocenę, która z oceanu tworzenia wyławia i arbitralnie stawia na piedestał to, co «artystyczne» i «wartościowe», natenczas uwalniamy ludzką kreację z niewoli sztuczności sztuki. Wszyscy tworzą i wszystko jest po coś – ergo, wszystko jest warte”. Kozdrowski dodawał: „Wszystko jest warte – wszystko jest twórczością. W jej obrębie istnieją imprzejawniki i wszystkie są równie cenne, bo szczere: wynikające z subiektywnej potrzeby kreacji i nieskończone, tak jak nieskończone jest życie człowieka […]. Umiera ciało i umysł, ale zostają projekcje prekognicji, uczuć, idei i myśli – jako nieskończona forma energii. Twórczość jest wyrazem owych myśli i uczuć: ich rejestracją”.
„Totart jest adekwatny czyli wciąż przybywa i ubywa ale nie rozwija się i nie dąży czyli nie ma początku ani końca: trwa nieustannie zmieniając jedynie stopień świadomego upublicznienia / totart jest adekwatny czyli działa z użyciem środków aktualnie dostępnych” – wieścił z kolei nasz główny ideolog, Zbyszek „Mesjago” Sajnóg, w Prowizorycznym manifeście pozytywnym w sprawie tego, co się tu odbywa. W teoretycznym piśmie Totart Container – Adekwatność tak dodatkowo eksplikował naszą sprawę:
„Oto długo oczekiwane tworzenie w adekwatności, czyli zgodnie z rozpoznawanymi właściwościami sytuacji – nie udając, że jej nie ma, a drążąc ją, wchodząc z nią w istotną interakcję – a tylko stąd może wieść droga ku jej kształtowaniu.
W tym rozumieniu adekwatność nie wykłada się jako kompromisowość – przeciwnie, jako działanie bezkompromisowe, w odwadze stawania wobec rzeczywistości jaką jest, w zwarciu, bez ambicjonalnej ucieczki w wyścig środków i derby produkcji.
Tak rozumiana adekwatność jest wykroczeniem poza szkolną opozycję tradycji i awangardy. Usuwa pozamerytoryczną kategorię nowości jako wyróżnik wartości dzieła. Podkreśla i daje istotną siłę trafiania w sedno z jednoczesnym wykraczaniem poza warunkowanie dzieła jego położeniem w czasie, który przecież, jak uczą metafizycy, nie istnieje”.
Ażeby przypieczętować nowy, totartowy porządek, wymyśliliśmy „adekwatny” żargon. Zrezygnowaliśmy ze słów „sztuka” i „artysta”. Posługiwaliśmy się ogólnymi sformułowaniami typu „twórca”, „akcjonista”, „akcja”, „profuzja”. Wyrażenia dawnej nomenklatury określiliśmy mianem „eksterminów”. Zamiast przestarzałego „koncertu” czy „wieczoru poetyckiego” promowaliśmy „ujawnienia”, a każda z pojedynczych manifestacji postartystycznych zyskiwała miano „imprzejawnika” (tworu uprzednio zaaranżowanego) lub „imprototu” (tworu wyimprowizowanego). Nowa sztuka, która powstawała w istotnym equilibrium aranżacji i improwizacji, była dynamiczna i witalna, aktualna i „adekwatna”.
Rozliczne manifesty (między innymi Prodrom manifestu daremnego w sprawie zaprzestania rozmnażania, Natychmiastowy manifest w sprawie zniesienia medycyny, Manifest asystemowy, Prowizoryczny manifest pozytywny w sprawie tego, co się tu odbywa, Stanowczy manifest negatywny w sprawie tego, co się tu odbywa, Głos w sprawie ostatecznego rozwiązania problemów fikcyjności i realizmu w literaturze oraz podstawowego problemu filozofii, czyli ogólny manifest n-go stopnia w sprawie tego, co istnieje w ogóle, a szczególnie w wyobraźni, Manifest racjonalny, Arcydzielny manifest przeciwbolączkowy, Co z tego, że (manifest, ale) manifest czy Manifest wydawców pojedynczych), teoretyczne teksty w rodzaju Traktatu o wszystkim czy Literatury Immanentnej Koegzystencji, Sajnogowe eseje, pokaźny zbiór sonetów i innych form poetyckich, profuzyjno-postpunkowe poematy Koñja, banalistyczno-nieudalistyczno-historyczne wiersze Kudłatego, mój neofuturystyczno-konstruktywistyczno-patafizyczny tomik Poezyje; wszędobylska poezja uliczna zaliczanej do satelitarnej wobec Totartu grupy wizualno-plastyczno-happenersko-poetyckiej Yo Als Jetzt – wszystkie te totartowskie prace wieściły zmierzch tradycji i anachronicznej sztuki, konfirmując nową rzeczywistość i nowy postrewolucyjny ład. To oczywiście jedynie kilka przykładów ilustrujących naszą wykoncypowaną, nieco postpatafizyczną rzeczywistość (patrz: Alfred Jarry i Towarzystwo Patafizyczne) oraz opisującą ją „adekwatną” antymowę.
Totart przypominał nieokiełznaną lawinę, dziki kulig, frenetyczny korowód. Był fantazyjnym, transgresyjnym ruchem młodej inteligencji, która wykazała się odważną próbą stworzenia nowej, „adekwatnej” formy kreacji – kreacji „sztuki małej”, powszechnej, uwolnionej z ram i piedestałów. Formy nieujarzmionej – raz poważnej i wysokiej, raz głupkowatej i niskiej… Formy sowizdrzalskiej, groteskowej, wykrzywionej – ale na młodzieńczy sposób zbuntowanej. Przeciwstawionej splątanej w podejrzanym uścisku triadzie komunizmu, Kościoła i Solidarności, zastygłej w nieznośnej formie religii, etyce i estetyce, artystyczno-rozrywkowemu establishmentowi lat osiemdziesiątych, wreszcie wszelkiej tradycji artystycznej, komunikacyjnej i społecznej.
Mając świadomość, że przyszło nam istnieć i tworzyć w postmodernistycznych czasach bezsilnej i ironicznej kompilacji, a nie pionierskiej, konstruktywistycznej innowacji – w świecie, w którym wydarzyły się już wszystkie ważne -izmy (futuryzm, dadaizm, surrealizm, konstruktywizm, patafizyka, metaweryzm, Fluxus czy choćby ruch punk) – ukuliśmy wygodną kategorię ariergardy, czyli antyawangardy, która miała osłabiać majestat sztuki poprzez działanie niskie, jarmarczne, antyheroiczne („Jesteśmy ariergardą narodowej kultury – pilnujemy by nikt nie wyrżnął jej w dupę!”…). To bardzo ważna kwestia, w związku z którą pozwolę sobie napisać parę dodatkowych zdań porządkującej dygresji.
Problem akademickiej konstatacji zjawiska awangardy polega głównie na tym, że przedmiotem badania są historia literatury i sztuki oraz dzieła, które zostały już stworzone i napisane, podczas gdy artystyczna awangarda karmi się teraźniejszością. I choć często bywa twardą i zaczepną polemiką z przeszłością, jej ulotna istota oraz duch trwają tu i teraz. Mówiąc wprost, po żołniersku: awangarda ma sens wtedy, kiedy się wydarza. Po okresie zakwitania następuje utrata esencji, energii i szarmu. Awangarda jest jak młody bokser, wściekły i zdeterminowany, który walczy o mistrzostwo ze starym czempionem – przekarmionym, zmęczonym, zdemobilizowanym powodzeniem i łatwymi zwycięstwami.
Nauka pochyla się nad awangardą, kiedy ta już nią de facto nie jest i kiedy, wlewając się do oceanu mainstreamu, staje się li tylko letnią i bezpieczną tezą. Sztuka zajmuje się przede wszystkim tym, co (było i) trwając, jest (Present Perfect).
Czym jest z kolei ariergarda? Miano to było sprytnym, głęboko ideologicznym i zarazem głupkowato osłabiającym ruchem szachowym, który wyprowadził naszą totartowską partię poza szachownicę. Toczyliśmy pojedynek z tradycją, której byliśmy całkiem świadomi. Żywiliśmy do niej szacunek i zarazem mieliśmy jej kompletnie dość. A co najważniejsze, odkryliśmy, że tradycja stała się „nieadekwatna”. Stąd wynikł bunt nawet przeciwko naszym progresywistycznym nauczycielom: taka jest zresztą natura kreatywnej rewolucji. Skoro wszystko już było, nie będziemy silić się na odkrywczość za wszelką cenę. Nasza oryginalność polegała na użyciu wszystkiego, co było pod ręką – sztuki wysokiej i niskiej, aranżu i improwizacji, inwencji i kompilacji, tego, co było, i tego, co nastąpi. Słowa mówionego i pisanego, dźwięku i obrazu, happeningu i wideo-artu, aranżacji i improwizacji. Powagi i jej absolutnego braku. To wszystko nazwaliśmy ariergardą, żeby z góry obronić się przed ogólnym zarzutem o niedostatek innowacji, który był dla nas od samego początku oczywisty i zasadny: przyszło nam przecież żyć i tworzyć w czasach postmodernistycznej kompilacji. Jeśli poezja czy malarstwo miałyby mieć znowu sens, musiałyby być odpowiednio transgresyjne: świadome tradycji, ale odpowiednio zdekonstruowane i umiejscowione w innym, dużo szerszym kontekście przemian społecznych i politycznych.
Pojęcie ariergardy było językowym i metaliterackim żartem, który dystansował nas do awangardy i do siebie samych. Naszą metodą była happenerska praktyka poczucia humoru oraz entuzjastyczne studia nad formami absurdu i sowizdrzalskiej groteski, co szło w parze z ogólną wiarą w oczyszczającą moc śmiechu. O absurdzie i jego terapeutycznej roli w tragicznym XX wieku, pełnym wojen i totalizmów, napiszę w tej książce sporo. Dla kogoś, kto od lat go praktykuje, absurd uosabia cały kosmos tajemniczych znaczeń i odcieni, wygenerowany z potrzeby ducha i nadczynności lirycznej, zasugerowany przez „nieadekwatność” racjonalnego świata, w którym – mimo usilnych prób uporządkowania i zrozumienia Całości – wciąż coś się nie zgadza. To międzygwiezdny rejon, ulokowany gdzieś pomiędzy metafizyką Blake’a a patafizyką Jarry’ego oraz kolorowego orszaku jego dzieci. Tam gdzieś, na samym końcu – znajduje się gwiazdozbiór Totartu.
Za pionierskie dzieło postmodernizmu pozwolę sobie arbitralnie uznać Ulissesa Jamesa Joyce’a (1922) – wzorcową egzemplifikację nowej sztuki, w ramach której, bardzo ogólnie rzecz ujmując, tradycyjne formy i tezy ustępują miejsca sceptycyzmowi i ironii, zabawie konwencją i eklektyzmowi formy. Później jego oryginalną myślą oraz stylistyką zainspirują się postmoderniści pokroju Williama S. Burroughsa, Johna Bartha, Philipa Rotha, Thomasa Pynchona czy Eriki Jong. Osobną ścieżkę rozwoju obiorą południowoamerykańscy realiści magiczni: Jorge Luis Borges, Gabriel García Márquez czy Julio Cortázar tudzież wybitni przedstawiciele prozy science fiction oraz fantasy – Karel Čapek, Stanisław Lem, Aldous Huxley, George Orwell, Kurt Vonnegut, Philip K. Dick.
Formą postmodernizmu jest również głośna i zabawna patafizyka, czyli ideologicznie obwarowana sztuka absurdystyczna, wywodząca się z twórczości Alfreda Jarry’ego i Raymonda Roussela, którzy z kolei zainspirowali rozmaitych futurystów, dadaistów, surrealistów, twórców grup Oberiu, OuLiPo, Teatru Absurdu tudzież Teatru Okrucieństwa – między innymi Tristana Tzarę, Hansa Arpa, Kurta Schwittersa, Welimira Chlebnikowa, Daniiła Charmsa, Włodzimierza Majakowskiego, Maxa Ernsta, André Bretona, Louisa Aragona, Paula Éluarda, Borisa Viana, Stanisława Ignacego Witkiewicza, Witolda Gombrowicza, Brunona Schulza, Eugène’a Ionesco, Samuela Becketta, Arthura Adamova czy Jeana Geneta.
W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych sztuka wysoka, elitarna, zostanie ostatecznie wymieszana z niską, masową – głównie dzięki wkładowi intersubiektywnych i synergicznych nurtów pokroju Beat Generation, bebopu, free jazzu, Trzeciego Nurtu, action painting, happeningu czy rock’n’rolla. Tym samym postmodernizm przeniknie do dzieł sztuki masowej. Za jej klimaks równie arbitralnie uznałbym tzw. „Biały album” grupy The Beatles z roku 1968, w którym jeden z głośnych teoretyków sztuki dostrzegł: „intertekstualność, autotematyzm, bricolage, fragmentację, pastisz, parodię, przesadę, czarny humor, refleksyjność, użycie liczby mnogiej, antyreprezentację i metasztukę”. Oto – uwaga – rzecz charakterystyczna dla nowej artystycznej epoki: nowatorstwo przenosi się ze sfery innowacji do sfery kompilacji!…
I jeśli po mieczu precesją do naszego totartu był postmodernizm Raymonda Roussela i Jamesa Joyce’a, to po kądzieli niewątpliwie wywodziliśmy się z patafizyki Alfreda Jarry’ego oraz jego następców: futurystów, dadaistów i surrealistów, ze szczególnym uwzględnieniem rodzimych prekursorów Teatru Absurdu: Witkacego i Gombrowicza. Partycypanci tranzytorium, tworząc niejako w opozycji do wszystkiego, co zostało wcześniej sformułowane i wygenerowane, jednocześnie korzystali z technik wypracowanych przez poprzednie, progresywne ruchy artystyczne (absurd, czarny humor, groteska, strumień świadomości, pisanie automatyczne, futurystyczny „zaum”, mediumizm, flow). A jednak nowe założenia – obrazoburcze manifesty, rezygnacja z obowiązującej terminologii, wprowadzenie zasady „adekwatności”, koegzystującej z totalną wolnością postartystyczną, parataoistyczna synteza tonów poważnego i sowizdrzalskiego, zgrabnej konstrukcji i punkowej destrukcji, teorii i praktyki, aranżacji i improwizacji, wreszcie poezji, teoretycznych tekstów, muzyki, malarstwa, wideo-artu i happeningu – to wszystko czyniło totart zjawiskiem wyjątkowym, oryginalnym, organicznym, holistycznym i totalnym.
Teoretyczne podwaliny totartu sformułował Zbyszek „Mesjago” Sajnóg, który był z nas najstarszy i najlepiej przygotowany filozoficznie i literacko. Składały się na nie żywe asocjacje i polemiki: między innymi z romantyzmem, Młodą Polską, Awangardą Krakowską, ekspresjonizmem, dadaizmem, futuryzmem, surrealizmem, poezją grupy Oberiu i patafizyką, dekonstrukcjonizmem, egzystencjalizmem i strukturalizmem. W praktyce nasze akcje śmiało nawiązywały do dadaistycznych i futurystycznych slamów poetyckich, onirycznych i dystopijnych idei Teatru Absurdu oraz Artaudowskiego Teatru Okrucieństwa, aktywności formacji Living Theater i Fluxus, filozofii teatru Jerzego Grotowskiego, abstrakcjonizmu i action paintingu, do amerykańskiego i europejskiego postrocka, punk rocka i free jazzu, wreszcie do muzyki electro-industrialnej i pretechnoidalnej.
Pozwolę sobie zacytować wujka Mesjago, który pisze o pierwszej akcji tranzytorium: „Miasto–Masa–Masarnia, trawestacja manifestu Awangardy Krakowskiej – było hasłem pierwszej akcji Totartu. Zderzało optymistyczne pochwały racjonalności, ładu, konstrukcji, idei społeczeństwa jako dobrze zorganizowanego mechanizmu – z porażeniem jatką XX-wiecznych totalitaryzmów. Za anons tej akcji służyły gipsowe odlewy przedstawiające urwane ludzkie głowy, pomalowane na różowo, z błękitną barwą wypisanym zaproszeniem. Istotne znaczenie dla «Masarni» miało nałożenie nieznośnego, niepojętego zredukowania człowieka do poziomu surowca przemysłowego – z bieżącym doświadczeniem stawania z kamieniami przeciwko czołgom i z wiszącym nad głowami zagrożeniem sowiecką interwencją. Człowiek poddany tym presjom miotał się między buntem, strachem i nieznośną niemożnością życia w takim stanie. […] Te totartowe akcje były wyrastającymi z rozpaczy aktami desperacji przeradzającej się w bezsilne szyderstwo. Bez odpowiedzi niejako wszystko się rozpadało, nie dało utrzymać – zasady, prawa, przykazania… Przemysłowy surowcu – nie desperuj! Żyj poczciwie! «Masarnia» była zatem wyrazem życia w dygocie oczekiwania na swoją kolej, na niechybne zmielenie”.
Gdzie indziej Zbyszek następująco wyjaśnia filozofię Totartu: „Wdrożyliśmy pojęcie ariergardy – a więc straży tylnej. Z jednej strony było to grą z sytuacją – skoro żyjemy w niewoli: cenzura, brak możliwości, nawet po prostu najbardziej elementarne problemy z materiałami, skoro więc nie możemy tworzyć sztuki wielkiej – będziemy tworzyć sztukę małą! Na groźby i pouczający ton morderców, na dzwony kłamstwa, na odwrócenie porządku życia, na rozpanoszony na cokołach koszmar, na krwawą niedorzeczność wciskaną nam przymusem jako prawdziwe życie – sztuka mała, nie obawiająca się żenady, umiejąca zagrać intelektualnie i poprawić grubo. Sztuka mała nie poddaje się, zawsze sobie znajdzie miejsce, zawsze się wciśnie, wkręci, prześliźnie, a nawet gdy zdarzy się upaść – przekulgnie się i wyjdzie cało… Trochę to żart, trochę gorzkawe szyderstwo, ale i determinacja. Sztuka goryczy i wściekłości, ale umiejąca rozbawić do łez. Sztuka mała, bo po prostu jak ma być wielka w tej sytuacji? Nie o to nawet chodzi, że nie ma instrumentu, na jakim można ćwiczyć, tylko: jaki miałby być sens ćwiczenia w takich okolicznościach? Ćwiczyć, nie znając prawdy i nie mając jakiejkolwiek perspektywy przyszłości? Więc: wielkie pytanie, stawiane bezpardonowo, tu, teraz. […] Inaczej nieco: w sytuacji klęski i odwrotu – ariergardzie przypada rola najważniejsza, zadanie najważniejsze. W zakresie sztuki obwołanie się ariergardą okazało się arcyawangardowe. Ale następnym krokiem, następną myślą było – po prostu: uwolnijmy się w ogóle z tego, dlaczego tkwić w tej kompetycji, w tym górowaniu jednych nad innymi – co to ma w ogóle wspólnego z tworzeniem, z szukaniem odpowiedzi? To jest od rzeczy. A poza tym – wyprowadza na manowce, więzi i zadaje ból. I tu wyłoniła się koncepcja – «adekwatności», czyli przeorientowania tworzenia i myślenia o sztuce. Przyglądamy się sprawom, nie pędźmy w wyścigu, i to w kierunku pozamerytorycznym – dla ulokowania się w hierarchii artystów, upasienia ego, triumfowania nad innymi – przecież to nonsens. Zajmujmy się tym, co jest ważne dzisiaj, teraz, co dręczy, boli. Wspierajmy się, współpracujmy, wspólnie organizujmy etc. Uwolnijmy się od zewnętrznych presji. Precz z postulatem nowości – hasajmy po soczystej łące!”.
W prywatnym współczesnym liście do mnie Sajnóg jeszcze raz podkreśla: „Co do osi awangarda | ariergarda, sztuka «wielka» | sztuka «mała» – w naszych ówczesnych tekstach zabrakło etiologii tej ostatniej, jako gorzko-szyderczej odpowiedzi na stan niemożności (zakazane było «bycie wielkim», czyli normalne artystyczne funkcjonowanie, jak tylko za cenę sprostytuowania się, złamania). Ale był też inny aspekt – sięgając głębiej, dojrzalej: ariergarda była zanegowaniem, odrzuceniem pojmowania działalności artystycznej, sztuki jako wehikułu służącego wypasieniu ego, zdobyciu sławy, wielkości etc. Odrzucenie sztuki jako wyścigu: kto jest lepszym artystą i kto większym poetą był”.
Temat ujęcia Totartu jako jednego z ostatnich ruchów polskiej awangardy wymaga naturalnie dużo większego nakładu pracy i bardziej rzetelnego udokumentowania. Paweł „Koñjo” Konnak pracuje nad książką pod tytułem Totart – krytycznie, która będzie kolejnym argumentem w naszej dawnej sprawie. Dokumentacja naszej kreatywności we wczesnej fazie była nikła. Tworzyliśmy ruch głębokiego offu, daleko od warszawskiego centrum Polski; na domiar złego, w związku ze skandalizującą otoczką, nie budziliśmy zainteresowania i zaufania wydawnictw czy krytyki literackiej. Nasze wspólne dziecko, naszą awangardową ariergardę, spotkał tragikomiczny i zapewne zasłużony los. Nasz główny ideolog i jedyny dojrzały twórca, Zbyszek Sajnóg, w latach dziewięćdziesiątych przeżył przykry odlot i, poddany intensywnemu praniu mózgu przez Bogdana Kacmajora, szemranego guru sekty Niebo, na lata porzucił rodzinę, przyjaciół i swoje dzieło. Koñjo, nieprzeciętnie inteligentny poeta, który został samozwańczym rzecznikiem i kustoszem postsztuki Totartu, wskutek zawodowych konszachtów i kontrowersyjnych upodobań do rozrywki rewiowej i niskiej upchał idee totartu do jednego worka z polityką, anarchią, punk rockiem, komercją, narracją rodem z „Lalamido”, anegdotami z kolorowych tras Ich Troje, wreszcie z pikantnymi historiami upodlającego upojenia tudzież seksualnych podbojów za kulisami scen festynów disco polo… Co samo w sobie jest słuszne i arcyzabawne: kolega Pawełek nadal konsekwentnie czyni swój totart i chwała mu za to. Niemniej – zważywszy fakt, iż na stronach sześciu opasłych tomów Koniczego autorstwa nasza awangardowa ariergarda zostaje rozcieńczona w oceanie słów i zdarzeń – historyk sztuki, literatury czy po prostu ciekawy czytelnik może mieć prawdziwy ambaras z oddzieleniem ziarna od plew i finalnym, dogłębnym zrozumieniem, czym był totart właściwy.
To właśnie na skutek powszechnego deficytu wiedzy, niedopowiedzenia, nieświadomości oraz przekłamania urodziła się potrzeba zapełnienia luki w naszej wspólnej historii, będącej częścią historii dwudziestowiecznej polskiej literatury, muzyki, malarstwa i happeningu. Oto pierwsza istotna przyczyna powstania tej książki, mającej na celu realistyczny opis wczesnej działalności Totartu, wygenerowany w wyrazie hołdu i dozgonnego szacunku dla moich inspirujących przyjaciół – Zbyszka, Pawełka oraz całej wspaniałej spółki. Niestety, niektórzy z nas odeszli z tego świata. Ktoś mógł skończyć i skończył jako narkoman albo wariat. Inni z kolei żyją i mają się niewiele gorzej niż świetnie. Co najważniejsze, udało się nam przetrwać: w formie mitu, kultowego fenomenu, w formie luźnej grupy twórców i przyjaciół. Mało tego – niektórzy, może właśnie Jacob, Mariola, Wojtek czy Zbigniew – uznają eksplozję totartu za pierwszy, młodzieńczy, ale jakże brawurowy i uczciwy zryw, który pchnął nas zarówno ku profesjonalnej pracy twórczej, ku sformułowaniu oryginalnej postawy społeczno-obywatelskiej, jak i – last, not least – ku regularnej praktyce duchowości. To tym wszystkim wspaniałym ludziom poświęcam moje wspomnienia i dodatkowe transgresje.
Żeby uczciwie opowiedzieć o Totarcie, musiałem do bólu wyeksponować siebie. Kiedy dołączyłem do szeregów tranzytorium, miałem osiemnaście lat. Dojrzewałem podczas dziania się tranzytoryjnej akcji. Byłem tworzony, konstytuowany, uświadamiany psychologicznie, społecznie, komunikacyjnie i metafizycznie przez naszą grupę i dzięki tejże grupie. Zawdzięczam Totartowi i jego ludziom całe mnóstwo dobrodziejstwa i awantaży: metody i narzędzia tworzenia oraz arbitralnego opisu rzeczywistości, zaklinania jej w improwizowane formy, dar pracy w zespole, umiejętność scenicznego działania wbrew wszelkim regułom. A przede wszystkim zawdzięczam Totartowi samego siebie, kimkolwiek jestem czy będę – kreatywną mgławicą ludzkich galaktyk, syntezą różnorodnych punktów widzenia, konglomeratem osobowości, zbitką wydarzeń, doświadczeń i anegdot.
Dlatego moja subiektywna opowieść o Totarcie jest w istocie rzeczy próbą zdania relacji z własnych narodzin. Ażeby uczynić ją bardziej bisubiektywną albo intersubiektywną, zaprosiłem do swojej historii innych narratorów. Bardzo chętnie i szeroko wypowiedzieli się moi przyjaciele Zbyszek Sajnóg i Paweł Konnak. Sporo dodał Jany Waluszko. Inni wsparli mnie pamięcią wydarzeń, anegdot i detali, które przytoczyłem dla wzmocnienia ogólnego efektu. Zresztą nie wszyscy chcieli rozmawiać i dzielić się wspomnieniami. Dla niektórych Totart to zamknięta historia; dla innych, którzy stracili kontakt z twórczą energią, to niepotrzebne taplanie się w zamierzchłej kontrowersji, bełkocie i ptasim guanie.
Spora część dobrych opowieści wydaje się niedokończona, a ich finały czy puenty – nieco sztuczne, dodane na wyrost. Nie zamierzam psuć naszej wspaniałej historii oczywistą i zużytą anegdotą o odejściu Zbyszka „Mesjago” Sajnoga do sekty. Towarzyskie i artystyczne „samobójstwo” Zbyszka pominę w mym tekście milczeniem, podobnież jak jego powiązania z niesłynnym liderem rzeczonego ruchu. O wiele ciekawsze jest dla mnie to, co się działo wcześniej: czołowe zderzenie naszej energii, talentów i idei, wielka przyjaźń, afirmacja oraz kreacja, wszystko skomprymowane w (nie)strawnej pigułce pod szyldem sztuki totalnej.
Jeszcze jedna ważna uwaga. Pozwoliłem sobie na zobrazowanie mojej tranzytoryjnej opowieści obszernymi cytatami z wypowiedzi naszych przyjaciół anarchistów z Ruchu Społeczeństwa Alternatywnego (RSA) i późniejszej formacji Wolność i Pokój (WiP), a także opisem historii, anegdot i akcji związanych z ich brawurową działalnością. Nieugiętość postawy oraz mentalna niezależność ludzi pokroju Janusza „Janego” Waluszki, Wojciecha „Jacoba” Jankowskiego, Krzysztofa „Gala” Galińskiego, Krzysztofa Skiby czy Krzysztofa Gryndera (i wielu innych) – głośnych postaci związanych z RSA oraz WiP-em – stanowiły dla nas nieustanną inspirację. RSA był w istocie czymś w rodzaju starszego brata tranzytorium, współtworząc unikatowy ludzki zbiór naczyń połączonych, zawierających wybuchową mieszankę idei i pomysłów. Gdyby nie jasne, wyraziste poglądy i działania tych niezwykłych twardzieli, zapewne Totart nie stałby się równie radykalny politycznie. Z kolei Totart i jego estetyka mogły mieć zwrotny wpływ na charakter aktywności RSA czy gdańskiej frakcji WiP-u, która często manifestowała się pod postacią postartystyczno-sowizdrzalskiego happeningu, oferującego dystans i zmuszającego do głębokiej refleksji i introspekcji. Niniejsza książka jest również upamiętnieniem niezwykłej inteligencji, idealizmu, odwagi i poczucia humoru naszych druhów anarchistów.
Aktywność Totartu i Grupy Poetyckiej „Zlali Mi Się Do Środka” wygenerowała szereg manifestów i pism teoretycznych, kilkanaście tomików poetyckich Zbigniewa „Mesjago” Sajnoga, Pawła „Koñja” Konnaka, Pawła „Paulusa” Mazura, Wojciecha „Lopeza Mausere” „Gertrudy Jarząbek” Stamma, Macieja Rucińskiego; głośną powieść Chłopi III Sajnoga i Tymańskiego oraz kilka tomów wspomnień Koñja kronikarza (między innymi znakomite Gangrena, Eksplozja zlewu i Karnawał profuzji). Koniec końców, bez Totartu nie byłoby ruchu muzycznego zwanego yassem, płyt Kur i Miłości, szokującego haiku Dariusza „Brzóski” Brzóskiewicza, programów „Dzyndzylyndzy”, „Brzóska Show” czy „Lalamido”, progresywnych wideo-artów grupy Yo Als Jetzt, dokumentalnych filmów Totart nad miastem (w reżyserii Pawła Konnaka) i Totart, czyli odzyskiwanie rozumu (w reżyserii Bartosza Paducha), wreszcie fabularnego obrazka pod tytułem Polskie gówno (w reżyserii Grzegorza Jankowskiego). To oczywiście nie koniec totartowskich ujawnień – następne są już w drodze, pączkując w potencjalnej przestrzeni, krążąc gdzieś pomiędzy stratosferą a naszymi głowami… Tak naprawdę awangarda nigdy nie umiera, a ariergarda dzieje się tu i teraz.
A teraz pozwólcież, moiściewy, iż porzucę krępujący gorset pseudonaukowej defensywy. Wybaczcież górnolotną wysokość i przygotujcie się na żenującą niskość stylu mego!… Takie bowiem jest właśnie nasze życie: momentami uduchowione i pełne najgłębszych tajemnic, kiedy indziej zaś głupkowate, płytkie i przyziemne. Ogłaszam koniec pierwszej części wykładu, drodzy studenci – możecie wreszcie wyprostować kości, popuścić bąka i odsapnąć. Po krótkim antrakcie jowialnie zapraszam do zapoznania z dalszą częścią mego obszernego elukubratu i serdecznych wypocin moich. Oto przed sobą macie transgresyjną powieść biograficzną, opartą na świecie przeżyć i idei młodzianka w trakcie juwenilnego przeobrażenia. Nie dziwcie się czasowym woltom i stylistycznym fikołkom. Będzie to bowiem zarówno niewinna spowiedź dwunastoletniego sztubaka, jak i bolesne solilokwium piętnastoletniego emoszczura i onanisty… Pamiętnik osiemnastoletniego zaumnego mistyka, ale też niepoprawnego fircyka i amanta… Niekontrolowany odlot dwudziestojednoletniego sekciarza zen oraz adepta free jazzu… A wszystko to widziane wewnętrznym okiem pamięci i opowiedziane językiem dorosłego… dziecka. Dziecka – bo kiedy szukam w sobie dorosłego, nie znajduję nikogo (ba, nawet kiedy na próżno przywołuję artystę w sobie samym, odpowiada mi tylko echo pustej, a jednak nieskończenie kreatywnej przestrzeni). Dziecka ponad wszystko – sztuka jest bowiem naszą odwieczną zabawą. I właśnie w tej igrze umysłu, która generuje pocieszne ćwierćświaty, frapujące baśnie, szkatułkowe konstrukcje i artefakty, zawiera się cała nasza infantylna niewinność i wolność.
Zatem weźcie głęboki oddech i wpuśćcie tę naszą historię do przepastnego, tajemnego kalejdoskopu waszego życia. Czas na ujawnienie kolejnego posttotartowego imprzejawnika… Oto mój profuzyjny epos o Totarcie – opowieść o czasach, zjawisku, grupie waryatów i nieskrępowanej kreacji. Euuuuroooooopaaaaaa!!!!!……
Genezę Totartu da się wyprowadzić z perspektywy socjologiczno-politycznej. Nie ma zjawisk izolowanych: tot-ustrój totalizuje społeczeństwo, podczas gdy tot-społeczeństwo produkuje tot-sztukę.
Zbigniew Sajnóg, Przed drzwiami trawierni. Vademecum konesera Totartu
Miewam przeczucia Całości. Prekognicje doświadczenia Jedności bytu, magicznego połączenia naszych indywidualnych życiorysów, będących częścią Wielkiej Rzeczywistości. Wydaje mi się wtedy, że jakość przeżywania życia jest tym większa, im mniejsze jest przywiązanie do własnego punktu widzenia. Wzrasta wraz z przekroczeniem smolistego przywarcia do osobniczego doświadczenia, które na zawsze więzi nas w jakiejś samotniczej, solipsystycznej czeluści istnienia i odczuwania. Bo przecież w istocie rzeczy nie istniejemy oddzielnie. Nasze życia są połączone w jedną splecioną ze sobą całość, którą spajają zdarzenia i fenomeny – ten cały wartki potok dziania się, za którym tak trudno nadążyć naszemu racjonalnemu rozumowaniu. Każda religia, choćby nawet najmądrzejsza i najmniej zadufana w sobie, wydaje się tylko interpretacją Wielkiej Rzeczywistości, przez starożytnych nazwanej Tao. Wszelkie próby jej kontestowania kończą się cierpieniem i poczuciem braku synchronizacji z tym, co jest.
Znamy to uczucie, kiedy z powodu nadmiernych emocji wypadamy z naturalnego rytmu, potykamy się o domowe sprzęty, a finalnie – spóźniamy na tramwaj, autobus, pociąg lub własny ślub czy sprawę rozwodową. Aliści w głębi rozumiemy przecież, że to nie sprzęty i pociągi są złośliwe – to tylko my wypadliśmy z naturalnej płynności rezonowania z Tao. Kiedy godzimy się ze światem i samymi sobą, ucząc się naturalnego, bezwysiłkowego rytmu funkcjonowania, nasz niepokój powoli zanika. Przystosowujemy się do zmiany i cyklów rządzących naturą. Nasze myśli i emocje stają się przezroczyste, a niezdrowe pragnienia powoli wygasają. Rozumiemy, że życie samo w sobie jest nauczycielem, wystarczy tylko cierpliwie wysłuchać jego lekcji mądrości.
Kiedy wspominam Totart, myślę o tym, że nasze życia zderzyły się intensywnie i splotły raz na zawsze. Że do usranego końca będę kochał i szanował tych pięknych, popierdolonych ludzi, których zdarzyło mi się wtedy spotkać na mej drodze: Zbyszka. Koñja, Paulusa i Kudłatego. Mariolę, Iwonę, Beatkę i Dorotę, Andrzeja, Joasię, Maćka, Łysego, Świntucha, Brzóskę, Lopeza, Bumbulinę, Chomika, Oziego, Mikołaja i Gwizdka. Ludzi, którzy mnie poruszyli, zainspirowali i ukształtowali. Patrzę wewnętrznym wzrokiem na ich młodzieńcze twarze i pragnę złożyć im hołd. Od dawna dojrzewała we mnie potrzeba dania uczciwego świadectwa tamtemu niewiarygodnemu spotkaniu, które do dziś wywołuje ciarki na plecach… Na myśl o tym, co się wtedy stało, odczuwam niekiedy tamte emocje i ekscytację. Intensywny haj i ekstremalną transgresję, jakiej doświadcza się pod wpływem substancji zmieniających świadomość, choćby DMT, peyotlu czy ayahuaski. A przecież nie zawsze stać nas wtedy było na bełta czy piwo, z rzadka udawało się wyjarać cybuch kiepskiej samosiei… Alkohol i narkotyki nigdy nie były jedynymi katalizatorami naszego działania. Nie nakręcały nas nuda i zepsucie, które były inspiracją dla amerykańskiego punka. Napędzały nas desperacja i wkurw, bieda i ambicja, żeby nie zdychać na marne i bez słowa skargi. To dzięki atakom wściekłości i niezgody na mizerię naszego świata staliśmy się kreatywni i dynamiczni, dzielni i nieustraszeni.
Pierwszy raz słyszę o Totarcie od Włodka Urbanowicza pod koniec kwietnia 1986 roku. Włodek jest bliskim kuzynem Zbyszka Sajnoga. Parę miesięcy wcześniej dostałem od niego czasopismo „Litteraria” z dwoma wierszami zdolnego poety, szumnie i zarazem głupkowato nazywanego Mesjago. Drepczemy wokół naszego osiedla, palimy tanie pety. Włodek nawija coś w tym stylu: „Wczoraj Sajnóg z załogą zrobili na uniwerku happening, który nazwali «Miasto. Masa. Masarnia». Kompletna miazga. Studenci w szoku” – tu Włodek robi charakterystyczny, puentujący uśmiecho-grymas. „Zajebiście” – mówię. Jestem pod wrażeniem. W owym czasie przechodzę transformację – porzucam werteryzm na rzecz nawiedzonego ekscentryzmu. Moja nowofalowa formacja Sni Sredstvom Za Uklanianie pracuje nad drugim materiałem muzycznym (do dziś niewydanym), w którym postpunkowy i cierpiętniczy klimat ustępuje miejsca tendencjom, że się tak wyrażę, mistyczno-zaumnym. Nie słyszeliście o zaumie rosyjskich futurystów? Nie szkodzi – usłyszycie o nim kilkadziesiąt razy, na przemian z bardziej swojsko brzmiącym słowem „zlew”. Zaum, zlew, profuzja. Zlewać się – głupczyć, wygadywać irracjonalne banialuki, eksponować wysięki transgresyjnej, ubersemantycznej ektoplazmy.
Ale to wszystko jeszcze nie teraz. Tymczasem gromadzę materiał. Czytam Witkacego, Schulza i Gombrowicza, Kafkę, Manna i Hessego, Joyce’a, Roussela, Viana i Vonneguta. Muzycznie też mnie roznosi. Czczę Doorsów i The Velvet Underground, Davida Bowiego i Joy Division, Franka Zappę i Dead Kennedys. Od jakiegoś roku interesuję się jazzem, fascynuje mnie muzyka Johna Coltrane’a, Erica Dolphy’ego, Alberta Aylera i Ornette’a Colemana. Z ciekawością sięgam po „grzeczną”, melodyjną klasykę: od Bacha, Chopina, Liszta i Schumanna do Rachmaninowa, Szymanowskiego i Mahlera. Pisuję dziwaczne opowiadania oraz powieść, której bohaterem jest Baczkin, kolega z gdyńskiego zespołu Seksualne Zabawy Zwierząt. W mojej historii ma być trochę sobą samym, a trochę moim emocjonalnym alter ego. Powieści jednak nie dokończę, bo kiedy zaczną się studia, sczeźnie mój licealny ból istnienia. Spotkam nowych ludzi i w moim życiu zacznie się dziać tyle, że nie będę miał czasu na celebrowanie cierpiętnictwa.
Jestem więc cholernie ciekawy tego mitycznego Zbigniewa, o którego wypytuję Włodka, a o którym słyszałem, że nie dość, iż jawi się autentycznym przeklętym poetą w rodzaju Bursy, Wojaczka, Stachury czy Ratonia, to jeszcze wygląda diablo malowniczo. Przystojny, dość wysoki i szczupły, kruczoczarno-długowłosy, brodaty, o inteligentnych ciemnobrązowych oczach, Sajnóg elektryzuje uniwersyteckie dziewczęta i mesmeryzuje chłopców. Chadza majestatycznym krokiem węgierskiego księcia, odziany w długi, zielony, gumowany płaszcz z francuskiego demobilu. Na ramieniu nosi przepastną torbę hydraulika, w której trzyma tomik swoich wierszy i wojskowy bagnet (na wszelki wypadek). Koñjo twierdzi, że pod koniec Totartu Pierwszej Generacji w torbie pojawi się też nieduża siekierka („w razie Niemca”), w związku z radykalizacją tranzytoryjnych adwersarzy. Parę miesięcy później, podczas pierwszych dni mojego studiowania, Sajnóg i jego idiosynkrazje staną się jednym z głównych tematów naszych dyskusji w uniwersyteckim barze, potocznie zwanym Chlewem.
Pamiętam Koñja, który wpada i jazgotliwym tenorem intonuje kolędę Przybieżeli do Betlejem, po czym zamawia najtańszą herbatę świata za trzydzieści groszy. Żadnej jajecznicy, żadnej fasolki po bretońsku ze słoika, prącie, panie Boże! Koñjo jest skrzętnym Kaszebą i zawsze nosi ze sobą zrobione przez ojca kanapki. Skończywszy śpiewać, przysiada się do stolika, gdzie deliberuję z Kudłatym i Don Mariem. Pawełek, który uwielbia snuć anegdoty z silnym podtekstem erotycznym, zaczyna nawijać tak płynnie, jakby przemawiał do tłumów: „Dzwoniłem dzisiaj ze szkoły do Sajnoga. Jest wielki!… Zwierzył mi się, że przez ostatni tydzień miał wisielczy nastrój, przez chwilę nawet rozważał spektakularnego samobója. Atoli w weekend przyjechała do niego pani Beatka, nowa kochanica ze Śląska. Ma się rozumieć, że szaleństwo radosnej kopulacji odpędziło złe myśli!… Wczoraj rano Mesjago odwiózł panią Beatkę na dworzec, ale życie to emocjonalny roller coaster. W drodze powrotnej naszego wieszcza złapały paskudne, wąsate kanary i wręczyły mu mandat za jazdę tramwajem bez biletu… Sajnóg tak się przejął tą przygodą, że z marszu wymyślił ideę poetyckiego tomiku o złośliwej nazwie Repolucja… Zaprawdę piękne to i godne!… Sztuka, ekstaza, wena – ruja i poróbstwo!… W efekcie poeta napisał parę nowych, repolucyjnych wierszy, po czym, dla ukojenia skołatanych nerwów, triumfalnie i trzykrotnie wykręcił śmigło!”. Jesteśmy zachwyceni Koniczymi historiami. Ech, życie twórcy – amalgamat bolesnego zmagania z twardą materią i stanu kreatywnego nadprzewodzenia… Rzec można: de gustibus non est disputandum et masturbari necesse est! (Zasłyszane przed pamiętnym meczem z Juventusem we wrześniu 1983).
Zbyszek Sajnóg jest wielkim fanem Witkacego i ma równie katastroficzny ogląd świata. Urodził się w 1958 roku, kiedy reperkusje drugiej wojny światowej były jeszcze bardzo silne. Wojną straszyła telewizja i prasa, uliczne wystawy, transparenty i plakaty. Duch profesora Spannera, twórcy technologii produkowania mydła z ludzkiego tłuszczu, permanentnie unosił się nad Trójmiastem lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. „Nasi rodzice, dziadkowie, ludzie, wśród których wzrastaliśmy, wychowywaliśmy się, byli naznaczeni piętnem tej wojny.[…] Nosili w sobie te przeżycia, wytrawione bliznami w duszach i wypisane na ciałach” – napisze Zbyszek w eseju Co to była sztuka totalna. „Ale także inny wpływ tej wojny był mocny: Polacy zostali uznani za naród-genetyczny odpad, do użycia i wyniszczenia. […] zdradzeni przez swych «aliantów», także przez nich zostali użyci i rzuceni jak ochłap na zapchanie mordy bestii. Uczucia, które mieliśmy, to zarazem gorycz, poczucie głębokiej niesprawiedliwości – w pewnym sensie poczucie wyższości, ale i poniżenia, pognębienia. […] naród gorszy, naród niewolnik, naród złamany, ale i jeszcze: naród pośmiewisko – te słynne Polish jokes, których echa do nas docierały, te gadżety: polski kubek – z uchem w środku. Jakże i to było bolesne – tak tandetnie nas zdradzili – Anglicy, Amerykanie – a teraz wyszydzali nas jako wioskowych głupków”. I równie bolesna konstatacja: rozbiory, powstania, klęski „nasuwały jednak myśl, że coś z nami jest nie tak”.
Lecz druga wojna światowa, pisze Mesjago, „to przede wszystkim – porażenie. Koncentracja jakiegoś zupełnie niewyobrażalnego zła, całkowitego odczłowieczenia (jak by się wtedy chciało powiedzieć) i zarazem pozbawienia człowieka jakiejkolwiek wartości, sprowadzenie go do poziomu surowca przemysłowego, biomateriału”. Ta ponura wizja człowieka jako wojennej, biodegradowalnej masy niewątpliwie odbija się na światopoglądzie pomysłodawcy „Miasta. Masy. Masarni” oraz głównego ideologa totartu, poety, który wkrótce stanie się naszym mentorem, kaowcem, starszym bratem i pocieszycielem:
„Ból i upokorzenie – spadek tej wojny – to również świadomość planowego wymordowania polskiej inteligencji – jak się to dziś nazywa: dekapitacji narodu. Po wojnie w kraju zostało 70–80 tysięcy ludzi z wyższym wykształceniem. Efekt świadomego, planowego, regularnego mordu – dokonanego i przez nazistów, i przez sowietów. Przez tych drugich kontynuowanego po wojnie. Nadto, przez kilka dziesięcioleci sekowanie nielewomyślnych uczonych, zdemolowanie nauki, pomieszanie wysokiego z niskim, powołanie jakichś quasi-uczelni, jakichś kursów udających studia, zastraszanie kadr i nauczycieli. Ideologizacja, cenzura, odcięcie od świata. […]
Historię cedzono, by dopiekła. Sfałszowana, sucha, nasączana jadem, z wykładem procesu historycznego jako walki klas i zastosowaniem kategorii «postępowości» do wartościowania zdarzeń, osób i idei. Odpowiedzią – komunizm, nauką – materializm dialektyczny, światopogląd naukowy.
Beznadzieję pogłębiała bylejakość świata, w którym żyliśmy. Z architekturą dawnego Gdańska kontrastowały bloki, które stawiano na jego historycznym obszarze. Sprawiało to przygnębiające wrażenie, że oto należymy do kultury prymitywnej, która swoje prostactwa rozstawia pośród ruin cywilizacji. Upokorzenie, ale też żal, romantyczna tęsknota do pięknych rzeczy, które zburzono. […]
Gdy w latach siedemdziesiątych pan Grzegorz Boros przeprowadzić chciał artystyczną akcję, malując konstrukcję jednego ze starych mostów – na żółto, napotkał na opór. Otóż bowiem przepisami surowo zabroniono malować budynki urzędów, mosty etc. – w żywe kolory. Chodziło o to, aby wraży zachodni najeźdźca miał trudność w przycelowaniu w nie rakietą. Czy może – bombą atomową…
Niestety, tacy ludzie rządzili peerelem. I ci ludzie kształtowali rzeczywistość podług swojego wyobrażenia – jako pola bitew. I to przecież wprost wyrażone jest na przykład w urbanistyce, w architekturze Nowej Huty. Bramy zrobiono tam na tyle wąskie, by nie przejechały nimi czołgi, natomiast zwieńczenia fasad to gniazda karabinów maszynowych. Ta szarość peerelu była celowa, rozmyślna, strategiczna. Szarość wojenna.
Kiedyś, w latach siedemdziesiątych, w jednym z przejść podziemnych w centrum miasta, w malowanych na biało i niebiesko, przeszklonych gablotach, podświetlonych jarzeniowym światłem, umieszczono ekspozycję zdjęć urządzeń KL Stutthof. Duże zbliżenia pieców krematoryjnych z rozwartymi czeluściami, zdjęcia pejczy i innych kształtujących wyobraźnię akcesoriów… Idąc do pracy, do szkoły szarym ranem, obywatel PRL-u miał pobierać lekcję – jaki ludzki, jak łaskawy jest ten pan, który nim rządzi, i jakie dobro wyrządził mu sowiecki opiekun. Długo wisiały te niebieskie gabloty w tym szarym przejściu podziemnym, wyświetlając swoje mroczne zawartości zimnym, jarzeniowym światłem”.
Smutne to wszystko i prawdziwe. Zbigniew jest od nas o dziesięć lat starszy, niewymowna szaruga komuny zabrała mu dzieciństwo i beztroskę wczesnej młodości.
Drugim najważniejszym po Sajnogu człowiekiem Totartu jest Koñjo – racjonalny wariat, człowiek dynamit, człowiek rakieta, wrażliwy poeta, niestrudzony krasomówca i niezmordowany animator. Mało tego – bez świadectwa i energii Konika totart przepadłby jako zjawisko; nie miałby historii, struktury i znaczenia. W czasach, kiedy go poznaję, Koñjo ma za sobą udrękę dojrzewania pośród nierozumiejących go rodziców, nauczycieli i rówieśników, którzy nie podjęli walki o mentalną niezależność. Kiedy Koñjo usłyszy Dezertera i Brygadę Kryzys, kiedy zrozumie, że nie jest jedynym autsajderem po tej stronie Odry – postanowi działać.
Konrad Konnak, dziadek Pawełka po mieczu, był polsko-kaszubskim patriotą, który w latach trzydziestych na zlecenie polskiego rządu zakładał szkoły dla mniejszości polskiej w Niemczech. Został za tę działalność rozstrzelany w 1939 roku. Z kolei Koniczy Großvater po kądzieli, Edwin Theobald von Wencke, był kapitanem Wehrmachtu, który zginął w marcu 1945 roku gdzieś na granicy Sopotu i Gdyni. Nieliczni przetrwańcy rodu von Wencke, spolonizowanej rodziny dość majętnych bawarskich fabrykantów, którzy pojawili się w Łodzi i Zgierzu w połowie XIX wieku, podczas ucieczki furmanką w stronę Niemiec zostali bestialsko rozjechani sowieckimi czołgami na samym środku rynku w Krotoszynie.
Rodzice Konika poznali się na studiach w olsztyńskiej Akademii Rolniczej. Zapałali do siebie gorącym uczuciem, które zaowocowało założeniem stadła i rychłym jegoż powiększeniem. Mniej więcej w połowie lat sześćdziesiątych Jelitkowo, nadmorska dzielnica Gdańska, przywitała dwóch małych kosmitów o biblijnych imionach Piotr i Paweł: chłopców obdarzonych nietuzinkową, mieszaną, polsko-niemiecko-kaszubską inteligencją oraz nieprzeciętnym temperamentem. W latach siedemdziesiątych państwo Konnakowie przenieśli się do dawnej urokliwej dzielnicy Brzeźno, której powojenną rzeczywistość Pawełek wspomina w poruszającej księdze Gangrena: „Niestety idylla skończyła się wraz z inwazją armii radzieckiej. Bohaterskie wojska spaliły, zapewne w odwecie za niespełnioną miłość ku Rzeszy, większą część miasta. I zbombardowały z rozpędu także cukierkowe molo. Pozostałe z pogromu kurhausy zasiedlono patologicznym elementem napływowym”.
Z głupia frant państwo Konnakowie hodują w ogrodzie króliki, które dokarmia sympatyczny pan Wieńczysław, tata Pawełka. Z rzadka pojawia się gastronomiczny mus przerwania króliczej egzystencji i przerobienia jej fizykalnej pozostałości na smaczną potrawkę. Wtedy Herr Konnak idzie do ogrodu, chwyta szaraka za uszy i robi to, czego wymaga od niego masarska konieczność. Któregoś razu przy obiedzie Pawełek zapyta o pochodzenie mięsa. Mama Kunegunda odpowie, że to „potrawka z kurczaczka”. Ale najmniejszy Konnak jest przeraźliwie inteligentny. Jego przenikliwy mózg w mig rozpozna to nietotartowskie „okłamanie” i Pawełek odmówi dalszej współpracy. Natenczas tata Wieńczysław, niczym antyczny cesarz Aśoka, uniesiony szlachetną intencją, wspaniałomyślnie daruje życie domowym szarakom. Odtąd junior będzie zbierał suchy chleb dla podopiecznych sierściuchów, podczas gdy pomysłowy Konnak senior przetransferuje swój garmażeryjny talent w kierunku produkcji smacznych kotletów z brzeźnieńskich rozwielitek.
W wieku lat kilkunastu Zbyszek Sajnóg zaczyna pisać wiersze. „W roku ’76 czy ’77 Bogdan Kubat wymyślił założenie niezależnego pisma” – wspomina. „Projekt może pozostałby projektem, ale podjęła go moja mama i tak «Poezję Młodych» wydrukowały na powielaczach – wespół z moją mamą – pracownice biura Rejonowego Przedsiębiorstwa Przemysłu Przetwórstwa Paszowego Bacutil w Gdańsku. Składaliśmy, szyliśmy i oblekali numer w okładki w klubie Carillon, co nawet, jak pamiętam, wywołało pewien popłoch, choć przecież nic tam takiego nie było, po prostu wiersze. No ale: sami wydają, składają – myślozbrodnia, co to będzie! Bogdan pracował nad przygotowaniem drugiego numeru, ale już nie udało się go wydać.
W tamtym, mniej więcej, czasie otrzymałem nagrodę w jakimś lokalnym konkursie poetyckim. Przybyła ekipa telewizyjna poprosiła mnie o recytację i byłem tym podekscytowany. Przyjaciel odezwał się do mnie później w takie mniej więcej słowa: «I co, w tej telewizji będziesz występował?». No właśnie. Wspominam o tym, by zaznaczyć, że ludzie, którzy później spotkali się w Totarcie, jego uczestnicy, podejmowali wcześniej wiele takich decyzji: tam nie pójdę, do tego nie przyłożę ręki”.
We współczesnym liście do mnie Zbyszek dodaje: „Uwyraźniło się w mojej pamięci, że na początku stanu wojennego wymyśliłem taką formę organizowania oporu przez zawiązywanie niewielkich grup w kręgu znajomych (nazwałem to Doraźne Komitety Wsparcia), aby ograniczyć możliwość infiltracji, wpadki. Z kolegą ze studiów rozpowszechniliśmy takie ulotki, do tego wzywające. Pamiętam, że kolega rozrzucił je na dworcu kolejki na ludzi schodzących schodami, ja roznosiłem w Gdańsku po klatkach schodowych. Oczywiście na początku stanu wojennego miałem sytuację «z kamieniami na czołgi», o czym wiele razy opowiadałem i co było wstrząsające – kompletna bezsiła i nonsens zarazem. Później jeszcze kiedyś obrzuciłem tłuczniem z torów tramwajowych zomowską «polewakę». Myślałem później – to ja z narażeniem zdrowia się wystawiam, a tu tylko trzask-prask i nawet śladu nie widać. Kiedy indziej podłączyłem się do chłopaka z koktajlem Mołotowa – ale zomowcy zobaczyli i w ostatniej chwili wyhamowali. Ogień poszedł na maskę i te obrotowe sikawy go zagasiły – ale jak uciekaliśmy przez płoty!… Sprint niesamowity”.
Koñjo przeżywa swą pierwszą twórczą epifanię na początku szarych lat osiemdziesiątych:
„Setki godzin nihilizujących rozważań szukały ujścia w rejony jakieś nieznane. I tak któregoś jaskrawego poranka, jak z wrzodu jakiegoś bolesnego, wytrysnęła ze mnie ropa wiersza mojego pierwszego młodzieńczego. Był smutny, wojenny i długi.
Z pewnością nieudaczny i pokraczny jak tamte dni, juwenilnie cierpiętnicze. Ale szczery, pierwszy i mój!”.
W okresie licealnym zostaje więc punkowym poetą oraz energetycznym aktywistą, który zaczyna organizować koncerty i wydawać fanziny, co spowoduje niemałe informacyjne larum i zderzy ze sobą wrażliwe grupy młodzieży z całej Polski.
Na stronach Gangreny Koñjo poruszająco opisze traumę młodego nadwrażliwca z tamtej epoki. Oto po kolorowej feerii solidarnościowego karnawału nastaje ponury, złowieszczy eon stanu wojennego, który zamyka polskie granice, blokuje telefonię, zatyka ludziom uszy i usta. Nieliczni twardziele wybierają walkę w podziemiu. My, młodziaki, snujemy się szarymi, wymarłymi ulicami, w poszukiwaniu nawet nie zbawienia czy miłości, ale choćby i rozumnej, empatycznej duszy. Nie wiemy, jak długo jeszcze będzie trwało to komunistyczne badziewie, ten sezon w piekle, który uczynił z nas podludzi, demoludowych niewolników i ewentualne ścierwo armatnie w razie wybuchu wiszącego w powietrzu konfliktu zbrojnego.
W Artystach, wariatach, anarchistach, napisanych na spółę z Krzysiem Skibą i Jarkiem Janiszewskim, Koñjo opowiada: „Moja droga do Totartu nie była prosta jak lufa czołgu Rudy 102. Żyłem jak każdy w miarę normalny chłopiec, zanim generał Jaruzelski nie rozpętał techno party o nazwie «stan wojenny». Od 13 grudnia 1981 roku popadałem w coraz większą dekadencję. Bardzo szybko przekształciła się ona w szczery punkowy nihilizm”. I dalej:
„Usiłowałem zbudować swoją barykadę w walce z wszechogarniającą bylejakością. Nawiązywałem kontakty z istotnymi przedstawicielami muzycznego undergroundu. Korespondowałem między innymi z zespołem Corpus X ze Szczecina, WC z Miastka, Dezerterem z Warszawy czy Śmiercią Kliniczną z Gliwic. Przesyłali mi nagrania na rozklekotanych kasetach i konspiracyjny pałer walczący z socjalistyczną degrengoladą. […] Zadebiutowałem wtedy w roli niezależnego organizatora oraz punkowego konferansjera. W antraktach pomiędzy produkcjami kapel czytałem moje boleścią namaszczone wiersze. […]
Tegoż ’84 roku zdałem na filologię polską na Uniwersytecie Gdańskim. Nie zmieniło to mojego depresyjnego usposobienia. UG tamtych lat nie był specjalnie przesiąknięty atmosferą intelektualnej refleksji czy rewolucyjnej namiętności. Dlatego dalej strzelałem serią koncertów, realizowanych między innymi pod hasłem «Podziemna Wysepka». Grały tam legendy punk rocka błotnistej epoki stanu wojennego – Dezerter, Abaddon, Rejestracja, Karcer, Dzieci Kapitana Klossa, Konwent A i Stan Zvezda. […]
Ta owocna kooperacja dała mi takiego kopa, iż niebawem zacząłem wydawać własny podglebny magazyn. Nazywał się barokowo: «Gangrena – Tadży Pao Młodzieży Wegetującej». Do czasu przełomu totartowego, czyli do wiosny roku ’86, wydałem pięć numerów «Gangreny». W ostatnim z nich stosunek tekstów punkowych do manifestów Zbigniewa zawierał się w proporcjach 5:3.
Bo wtedy czułem już, że punk rock przestał mi wystarczać. Byłem sfrustrowany betonową stagnacją gnicia w PRL. Ale też nie zachwycało mnie kostnienie formy i autoredukcja treści wśród twórców alternatywnych. Wypruwając flaki, organizowałem koncerty, a wokół nic się nie zmieniało. […] Czekałem na wielki wybuch w kosmosie…”
Ale wielki wybuch nie nastąpi. Będziemy musieli wybuchnąć sami.
Odrzucić autozadławienie, odrzucić zawory i dławiki, po czym patrzeć, jak pęd ekspresji kształtuje otwory.
Zbigniew Sajnóg Raport w sprawie grupy SERDEL i w sprawie wycia
Jak wygląda pierwszy, towarzyski mityng Zbigniewa, Koñja i spółki? Cóż, „pewne sytuacje w Kosmosie dzieją się w sposób absolutnie spontaniczny i nieprzewidywalny”, jak słusznie zauważa Koñjo, według którego było to jakoś tak. Na parę tygodni przed legendarnym występem proto-Totartu na uniwersytecie Konik stoi w kolejce po najtańszą herbatę świata w uniwersyteckim barze, jak pamiętamy, familiarnie ochrzczonym Chlewem. Stojący przed nim Artur Kozdrowski, znajomy student polonistyki, niewinnie zagaja: „Za dwa tygodnie kolega Zbigniew organizuje happening w szkole. Może byś się, drogi Koniku, przyłączył?”. Z jakiegoś powodu Koñja bawi zbitka „kolega Zbigniew”. Poeta Sajnóg wygląda, a i owszem, jak dziki wiking, udzielny kniaź tudzież francuski anarchista z XIX wieku, aliści słowo „kolega” nie za bardzo do niego pasuje. „Jasne. Czemuż by nie” – odpowiada Pawełek. Aktualnie nie ma nic innego do roboty. Zaciekawiony ekscentrycznym światem owego wiecznego studenta, postanawia go nawiedzić i omówić kwestię części wspólnych mentalnego zbioru.
Parę dni później spotyka się ze Zbyszkiem w jego dwupokojowym mieszkaniu przy dawnej ulicy Leningradzkiej. Dostaje kubek ciepłej kawy zbożowej bez cukru, którą – jak się dowiaduje – poczciwy gospodarz uznaje za wyjątkowy, uzdrawiający napój ekologiczny. Tematem spotkania ma być występ poetycki Sajnoga, wsparty koleżeńskim happeningiem. Obydwaj młodzieńcy szczędzą sobie omawiania szczegółów planowanego wykonu. Skupiają się raczej na przyjaznym taplaniu w ciepłym błotku wspólnej martyrologii. Koñjo słucha Zbigniewa, który tłumaczy, że istotą akcji „Miasto. Masa. Masarnia” jest bunt przeciwko zastanej organizacji świata. Bunt ten ma powołać kategorię anarchizmu metafizycznego jako drogi „ku zniszczeniu wizji wegetatywnych, wywiedzionych w oparciu o schemat egzystencji ciepłodupecznej”. Pawełek zaczyna czuć coraz silniejsze powinowactwo z tym cudacznym człowiekiem, który okazuje się przednim, choć nieco pesymistycznym myślicielem. „Nasze działanie to wszechogarniająca dowolność. Mam się wymyślić. I pląsać energicznie bądź pasywnie. To nieistotne. Istotne jest, aby być. W tym intensywnym tu i teraz. Mogę przynieść jakiś transparent. Powiesić go bądź zerwać. Powiedzieć wierszyk. Zaśpiewać piosenkę. Atakować lub ukryć się w jakimś kącie” – zanotuje lata później w książce Artyści, wariaci, anarchiści. Nawiasem mówiąc, piorunujące wrażenie na Pawełku wywiera estetyka Zbyszkowej toalety (ale o tym później). Zapamiętuje też intrygujący napis nad drzwiami mieszkania: „To nie ja jestem socjopatą – to społeczeństwo jest antropopatyczne”. Ha!
Kilka dni później w mieszkaniu malarza Bogdana Kubata, Zbyszkowego przyjaciela, odbywa się kolejny mityng. Kubat jest inteligentnym, odważnym artystą, który – mimo obecności przy pierwszych, formatywnych rozmowach oraz podczas inauguracyjnej akcji – nie podejmie dalszej współpracy z Totartem. Dlaczego? Zapewne ten rodzaj sztuki – krzykliwej, interwencyjnej, walczącej na pierwszej linii frontu – jest mu obcy. Kubat bywa natomiast w tym czasie empatycznym kompanem wspólnej niedoli, generującym intrygujące reliefo-obrazy o tematyce turpistyczno-prokreacyjnej. „Bogdana zdefiniowałem jako polskiego proto-neo-ekspresjonistę” – mówi Zbyszek. „Pod koniec lat siedemdziesiątych malował takie płótna. Ponieważ miał malutki pokoik, ostatecznie wyrzucił je na śmietnik. Ja zachowałem tylko mały obrazek – był u mnie w mieszkaniu. Bogdan tworzył i nagrywał też pieśni ludowe swojego autorstwa. Z tego, co wiem – obecnie wystawia i sprzedaje na Zachodzie. W Polsce o nim cisza”. Kubat z Sajnogiem udzielają się również w domorosłej, pseudogarażowej grupie Serdel, stanowiącej konceptualno-punkrockowy tandem, który rok wcześniej, prawem samizdatu, wypuścił kilkanaście kaset magnetofonowych z intencjonalnie prymitywną, hałaśliwą muzą własnego autorstwa. Po dziś dzień kołacze mi w głowie fragment ich frapującego utworu Hula hakula, który leciał jakoś tak: „przyjechała gruba baba / powiedziała: wszystko sraka! / w przedpokoju stoi głupi / myje zęby pastą Buwi! / […] walę głową o podłogę / już nie mogę, już nie mogę!”. Koñjo z kolei przebąkuje o innej znakomitej piosence Serdla – Trupen machen,której tekst, jak się wydawało, przepadł na śmietniku historii. Ale ponoć zachował się na taśmie wysłanej do Jarocina, a odnalezionej w archiwum festiwalu przez Roberta Jarosza.
Warunki lokalowe, w jakich koczuje Kubat wraz z ówczesną partnerką, proszą się o dodatkową anegdotę. Usytuowany w pobliżu Motławy mikrohabitat Kubata znajduje się na parterze, od strony podwórka. Wskutek rosnącego międzypokoleniowego nieporozumienia malarz bojkotuje salony państwa Kubatów, notorycznie wchodząc i wychodząc przez okno (to samo tyczy się jego gości). Wykonanie „jedynki” z wysokości parapetu nie stanowi specjalnego problemu; gorzej jest z „dwójką”, ale o tym zamilczmy. Koñjo chętnie dzieli się interesującą historią o pożyciu w nanomieszkaniu i seksualnych upodobaniach Bogdana. Pokój jest tak mały, że dwie trzecie zajmuje antresola z materacem. Między materacem a sufitem zostaje dosłownie trzydzieści, może czterdzieści centymetrów wolnej przestrzeni. Ówczesna muza kolegi Kubata, koleżanka malarka, dzieli z nim łoże i niełatwe warunki bytowe. Za zgodą muzy Bogdan umieszcza na suficie oraz ścianie misterny system sznureczków i lustereczek, w których podczas fiku-miku może oglądać dowolny element ciała zapinanej partnerki: fragment jej pupy, włochacza tudzież widzianego z boku cycka.
Pierwszego happeningu Sajnoga i spółki nie byłoby, być może, gdyby nie wcześniejsze wydarzenia. „Jesień, zima, przełom 1985/1986” – wspomina Zbyszek. „W tamtym czasie, podobnie odczuwający, przeżywający, mijając się na korytarzach, przesiadując w hallu uniwersytetu, podobnie męcząc się – orbitowaliśmy względem siebie, naturalnie ku sobie grawitowaliśmy. Być może stało się to niechybnie, nieuchronnie. Wyciskani przez to życie, przez tę sytuację, niejako musieliśmy na siebie trafić, mając podobne talenty, żyjąc literaturą, muzyką, sztuką i jakoś w dziedzinach tych działając. Rozmawiając, zaprzyjaźniliśmy się ze sobą.
Gdzieś w tym czasie, na początku 1986, zapowiedziała swój autorski wieczór grupa poetycka «W zatoce». Z moimi nowymi kolegami umówiliśmy się, że pójdziemy tam i jakoś zaingerujemy w ten wieczór. Postanowiliśmy, że w pewnym momencie wstanę, wystrzelę z pistoletu (startowego) i zawołam, że chcę złożyć oświadczenie, a moi koledzy mają mi to udaremnić, ściągając mnie z powrotem na miejsce. Poeci i poetka czytali wiersze, przeplatając je puszczanymi z magnetofonu piosenkami Jacka Kaczmarskiego. Zerwaliśmy im ten wieczór – i przepraszam ich za to. Przecież chcieli coś, starali się coś zrobić – w tamtym podłym czasie. Na coś się odważali, to było szlachetne.
Chyba chodziło nam o zmęczenie tą formą. Że co – będą nas dławić, a my mamy zstępować za zasłony, palić w ciemnościach świece i wzdymać ton smętny a hieratyczny – laa, laa. Jęczeć, bezsilnie inkantować żałobne pieśni – i w ten sposób będziemy ciągle przegrani. Tak oni chcieli nas widzieć: w dziadostwie, przybitych. Otliczno - socjalistyczna reglamentacja życia.
Po owym zerwaniu wieczoru grupy «W zatoce» czułem się nieswojo i myślałem – zerwać nie sztuka, trzeba zrobić coś pozytywnego […].
Zmówiłem się z Bogdanem Kubatem i zacząłem przygotowywać swój wieczór autorski. Stroną wizualną i akcją zajął się Bogdan, ja zgromadziłem zespół. […]
Tytułem, a zarazem mottem wieczoru była trawestacja znanego hasła Awangardy Krakowskiej: Miasto – Masa – Maszyna. W naszej wersji brzmiało: Miasto – Masa – Masarnia.
Program Awangardy Krakowskiej był optymistyczny: radość rozwoju, pędu maszyn czyniących ludzkie życie łatwiejszym i wręcz porywająco pięknym w otwieranej, jakże realnej perspektywie życia w dobrze zorganizowanych społeczeństwach. Oczywiście te optymistyczne idee, te wizje, zdawałoby się, mające całkiem rozsądną podstawę, te świetne możliwości – nieuchronnie wyrodziły się w pancerne zagony, w łagry, lagry i obozy zagłady, w sprowadzenie człowieka do roli surowca przemysłowego. Natura owej maszyny zatem została rozpoznana – otóż to maszyna do mielenia mięsa. Zarówno ta metaforyczna maszyna wspaniale zorganizowanego społeczeństwa, jak i ta dosłowna maszyneria wojny i zagłady, dosłownie mieląca ludzi. Maszyna – dzieło sztuki futurystów, maszyna Awangardy Krakowskiej została zdefiniowana jako sprzęt rzeźniczy, maszyna masarska”.
I tak oto Sajnóg i spółka przeprowadzają swój pierwszy happening – w auli numer 023 w budynku uniwerku przy Wita Stwosza w środę 23 kwietnia 1986 roku, na trzy dni przed feralną awarią reaktora atomowego w Czarnobylu. Nad wejściem do auli wisi ogromny różowy transparent z napisem „Wielki Sajnóg”. W środku przybyłych wita sztrajf z kontrhasłem „Wielki dureń”. Dodatkową informację o akcji można znaleźć na wiszącym w przedsionku humany kwadracie z listew. Z jego obramowania dynda głowa z gipsu, a poniżej przymocowany jest duży kwadrat z czarnego brystolu z zapowiedzią: „Miasto. Masa. Masarnia”. W przeddzień akcji Sajnóg i Koñjo montują na katedrze auli tak zwane „rusztowanie warszawskie” (nomenklatura Koñja), na którym umiejscawiają resztki zestawu perkusyjnego w kolorze złotym, należącego do formacji Serdel. Cała sala zostaje udekorowana przez Kubata gipsowymi maskami, przedstawiającymi nobliwą facjatę poety z Leningradzkiej. Dodatkowo Koñjo przynosi kilka sztandarów zrobionych z gazet (jeden z nich głosi słynne totartowskie hasło „Miłość niszczy osobowość”) oraz stos makulatury. Tej ostatniej użyje w finale happeningu, obrzucając publiczność bombami ze zmiętych, mokrych gazet (rytuał ten będzie towarzyszyć tranzytorium aż do końca Totartu Drugiej Generacji, który nastąpi w grudniu 1986 roku).
Centralną postacią pierwszego wykonu jest, rzecz jasna, poeta Zbigniew, który występuje z pomalowaną twarzą, odziany w spodnie z pojedynczą nogawicą. Zaczyna od gromkiego odczytu wstrząsającego i obrazoburczego poematu Europa. Kiedy otrzymuje rzadkie brawa, przerzuca się na deklamację kilku wierszy ze zbioru 12 sonetów równowagi. Pomiędzy ujawnieniami poetyckimi żwawo wspina się na rzeczone rusztowanie i nieudolnie pogrywa na zdezelowanym perku. Rychło w happenerski trans wchodzą jego młodsi partnerzy, Koñjo i Kudłaty, dotychczas nieskoordynowanie pląsający wokół sceny. Wpierw usiłują czytać z kartek juwenilną poezję, ale po chwili rezygnują z przekazu wyższej jakości i poprzestają na wykrzykiwaniu improwizowanych sloganów typu: „Dajcie Barabasza!”, „Loha, loha”, „Kasia, chodź na kutasia!” tudzież „Generał Kiszczak jest androidem!”. Znikąd pojawia się mieszany płciowo duet tancerzy, w późniejszej literaturze faktu nazwany Parą z Napadami Histerii. Tandem, niejako zapętlony, co rusz wychodzi przez okno i wraca głównymi drzwiami, dziarsko pokrzykując: „Faflachata!”. Owo dictum uruchamia obecnego na widowni poetę Grzegorza Adamczyka, który w reakcji na frenetyczną inkantację wręcza Parze z Napadami Histerii kartonowy plakat z napisem „Faflachata”. Lata później okaże się, że histerycznym okazem płci męskiej był słynny Leon Dziemaszkiewicz, przyszły aktor Teatru Ekspresji Wojciecha Misiury, ekscentryczny tancerz, performer i choreograf, Adamczyk zaś historycznie i artystycznie zaginie w boju.
Wśród publiczności znajduje się jeszcze kilka nieprzypadkowych postaci. Między innymi Grzegorz Bral, późniejszy twórca i reżyser Teatru Pieśni Kozła, Janusz Waluszko (nazwany przez Koñja Janym, a przez Krzysia Skibę słusznie obwołany papieżem polskiego anarchizmu) wraz z bratem Cezarym, anglistka Dorota Dołęga, filozofka Iwona Bender oraz poetka Mariola Białołęcka, Maciek August, polonista i fan nowej fali, który w trakcie happeningu zażąda radykalnych postrzyżyn tępymi nożyczkami, Tomasz Zając, mój starszy kolega z V LO, niedoszły historyk, który po paru akcjach Totartu również zaginie w boju.
Dwa Grześki oraz Tomek niemo krążą pośród zamocowanych na stałe krzeseł, ubrani w uniformy brytyjskiego pogotowia ratunkowego. Opisana powyżej sekwencja performatywnego działania odbywa się w takt zdywersyfikowanego ataku sonicznego, który uskutecznia DJ Łysy. Łysy, czyli Sławek Różycki, pochodzący z Tczewa student języka chińskiego (sic!), ma ze szkolnych eltronów puszczać utwory grupy Serdel, wymieszane z przyniesioną przez Koñja schlager music szansonisty Jerzego Połomskiego. Kolega Różycki wykazuje się skrajnym indywidualizmem, bo do powyższego mash-upu dorzuca zmontowane przemówienie Aleksandra Kwaśniewskiego, ówczesnego ministra do spraw młodzieży. W finale akcji Sajnóg obwieszcza światu legendarny tekst pod tytułem Prodrom manifestu daremnego w sprawie zaprzestania rozmnażania. „Jeżeli organizacja świata dopuszcza istnienie komór gazowych – wyje Zbigniew – to mnożąc się, jesteś kapo zamykającym bramę! Uczestniczysz w tym bez względu na swoje myśli czy działania! […] Dawanie życia jest niczym innym niż dawaniem śmierci! Zaniechaj! […] Przerwijmy koło reinkarnacji! Nie będzie innego wyjścia niż zostać doskonałym… Albo przynajmniej wcielić się w zwierzę na uwolnionej przez człowieka i od człowieka ziemi… Jakaż ulga w porównaniu ze stanem aktualnym!” Na owo dictum Koñjo sięga za pazuchę i wyciąga gomółkę sztucznych ekskrementów, będących amalgamatem serka topionego i sproszkowanego kakao. Konsumując atrapę kału, wypycha Łysego ze stanowiska DJ-a i kończy imprezę utworem Konsument zespołu Kult, energicznie rozganiając całe towarzystwo pigułami z mokrych gazet.
Tak oto – w bólach, pośród ideowej frykcji i happenerskiej degrengolady – wylęgała się sztuka totalna.
wydanie pierwsze, Gdańsk 2021
© for this edition by Wydawnictwo Części Proste
© by Ryszard „Tymon” Tymański
redaktorka prowadząca: Małgorzata Ogonowska
redakcja: Maksymilian Wroniszewski, Izabela Jakul
korekta: Małgorzata Ogonowska
projekt graficzny: Ania Witkowska
skład: Maciej Goldfarth
opracowanie wersji elektronicznej:
Wydawnictwo Części Proste
ul. Ludwika Waryńskiego 45B/3
80-433 Gdańsk
www.czesciproste.pl
ISBN 978-83-963724-0-6
grafiki inspirowane estetyką Totartu i pracami grupy Yo Als Jetzt
fotografia na okładce: Jacek Piotrowski / Hectiq studio