Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Artystyczny rewolucjonista, błazen i sowizdrzał. Wywrotowiec i buddysta. Odpowiedzialny ojciec i wieczny smarkacz. Pomysłodawca, autor scenariusza i odtwórca głównej roli w głośnym filmie „Polskie gówno”. Karateka, kontrabasista, kompozytor i spiritus movens yassu - najważniejszego nurtu w muzyce polskiej ostatnich dziesięcioleci. W polskiej kulturze nie ma drugiej postaci tak pełnej sprzeczności jak Ryszard "Tymon" Tymański.
Rafałowi Księżykowi udało się skłonić Tymona do wspomnień, które zaczynają się od wątków bolszewickich w biografiach przodków, a kończą w drugiej dekadzie XXI wieku. Muzyk barwnie opowiada o swoim dzieciństwie i rodzinie, nałogowym słuchaniu płyt, wyzwalającej przygodzie z Totartem i odejściu lidera tego ruchu Zbigniewa Sajnoga do sekty Niebo. Prowadzi czytelnika przez kolejne lata swojej działalności artystycznej i opowiada o fascynujących ludziach, z którymi współpracował (Lester Bowie, Leszek Możdżer, Mikołaj Trzaska, Jacek Olter).
Ze wspomnień Tymona, który sam określa siebie mianem Mr. Chaos, wyłania się zaskakująco spójna biografia, w której muzyka przeplata się z opowieściami o legalnych i nielegalnych używkach, małżeństwach i związkach na odległość, narodzinach synów i poszukiwaniach duchowych na odosobnieniach buddyjskich.
„ADHD” jest trzecią po "Desperado" Tomasza Stańki i "Kryzysie w Babilonie" Roberta Brylewskiego książką biograficzną przygotowaną przez Rafała Księżyka. O pierwszej mówiono, że wyznacza nową jakość w polskim dziennikarstwie muzycznym. O drugiej - że to jedyne w swoim rodzaju spojrzenie na polską scenę rockową lat 80. i 90. W „ADHD” jest i jazz, i rock, ale to zaledwie drobna część życiorysu nieokiełznanego artysty. Książka powstawała w okresie wypełnionym intensywną pracą nad musicalem "Polskie gówno", co najlepiej świadczy o tym, jakimi zasobami twórczej energii dysponuje Tymański.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 492
Zważywszy na energię, która cię rozpiera, trudno sobie wyobrazić ciebie medytującego. Tymczasem w pewnym momencie zdecydowałeś się na praktykowanie buddyzmu zen.
Gdyby nie zen, pewnie roztrzaskałbym się o ścianę. Od zawsze rozpierały mnie energia i ADHD. Bez przerwy coś mi bulgotało w głowie, byłem fabryką pomysłów, producentem jakichś mentalnych baniek mydlanych. W dodatku uważałem, że jestem tak fascynujący, iż wybrańcy powinni mnie słuchać od rana do wieczora. Na co dzień byłem uprzejmym i sympatycznym chłopcem, ale co pewien czas wzbierała we mnie szalona, psychotyczna energia. Dziś jestem dużo spokojniejszy, nie ma już tamtego Tymańskiego. Czasem wraca na chwilę, żeby kogoś rozbawić, ale coraz częściej chowam się w swoim świecie medytacji, qigongu, roweru i karate, muzyki i książek. W świecie, w którym jest więcej przestrzeni i ciszy, w którym mam dużo czasu dla rodziny i nie muszę ciągle udawać małpy. Gdy patrzę na siebie z lat osiemdziesiątych, widzę cierpienie, nadwrażliwość, poczucie osamotnienia i bezsensu świata, nadpobudliwość i straszne rozgadanie.
I nagle ten rozdygotany, bulgoczący Tymański zderzył się z czarną dziurą, w której wszystko dążyło ku wyciszeniu, wyzerowaniu. Wchłonął mnie horyzont zdarzeń, nie bez obawy poszybowałem w głąb, na spotkanie zenistycznej osobliwości. Buddyzm zaoferował mi miecz, którym postanowiłem sam sobie ściąć głowę. Głowę, która, owszem, wciąż odrasta, ale za każdym odrośnięciem jest w niej coraz mniej chaosu, a coraz więcej afirmacji, pogodzenia ze sobą i ze światem. Miałem już dosyć swojego nadformia, tego wiecznego i nieopanowanego bąbelkowania.
Twoje wejście w buddyzm było pokłosiem waszej komuny w Osowej?
Pierwszy raz z medytacją zazen spotkałem się podczas treningów karate shotokan, w wieku lat piętnastu. Nie była to prawdziwa medytacja, tylko chwila formalnego siedzenia na piętach, po japońsku seiza. Karatecy nie mają pojęcia o zazen, a szkoda. Gdyby wiedzieli więcej o medytacji i historii sztuk walki, od wielkiego nauczyciela buddyjskiego Bodhidharmy do okinawskiego mistrza karate Gichina Funakoshiego, ich karate wyglądałoby inaczej. W maju 1987 roku, po koncercie Sni Sredstvom w Zielonej Górze, ówczesny saksofonista zespołu Kormorany, niejaki Johnny, zaprosił mnie do wspólnej medytacji. „Usiądziemy w zazen?”, zapytał. „Jasne”, powiedziałem. Byłem dumny, że wiem, co to zazen, ale wtedy po raz pierwszy siedzieliśmy całkiem długo. Od tamtej pory próbowałem medytować parę minut dziennie. Od początku zazen wydawało mi się kluczową, najbliższą mi praktyką. Chciałem tylko wiedzieć więcej o teorii, żeby nie siedzieć źle albo bez sensu.
Na początku drugiego roku studiów zacząłem czytać o buddyzmie. Pierwszą książką, jaką przeczytałem, były słynne Trzy filary zen Philipa Kapleau. Dzisiaj mówi się, że to książka kontrowersyjna z paru powodów – choćby ze względu na opis pracy adeptów nad koanami; Roshi Kapleau mógł go sobie oszczędzić. Roshi Kapleau był nauczycielem twardego zen, z jakim zapoznał się w japońskich klasztorach. Japoński zen to trudna, monastyczna praktyka, którą w Ameryce i Europie przez lata złagodzono, oswojono, przetłumaczywszy ją na język Zachodu. Wielu „kaplowców” opowiadało mi o surowych warunkach jego sesshinów w latach siedemdziesiątych. Pewne rzeczy w zen mogły być odpowiednie dla zahartowanych samurajów, ale biednym komunistycznym pojebańcom zrobiły lekkie kuku. Mniejsza o to – jako inspiracja książka Kapleau była znakomita.
Wschód zainspirował mnie jednak o wiele wcześniej. Miałem niespełna trzynaście lat, gdy rodzice zabrali mnie w podróż do Chin. Stary miał kumpla od siatkówki, który był szefem firmy handlującej z Chinami. W lipcu 1980 roku pan Staszek zaprosił nas do Szanghaju. Pojechaliśmy do niego z trzytygodniową wizytą, sama podróż słynną transsyberyjską magistralą zajęła nam siedem dni, nie licząc powrotu. Mińsk, Moskwa, Niżny Nowogród, Perm, Jekaterynburg, Omsk, Nowosybirsk, Krasnojarsk, Brack, Siewierobajkalsk, Czyta, Harbin i Pekin. Chiny poważnie zrysowały mi beret. To była moja magiczna podróż na Wschód, wyjazd absolutnie kluczowy. Do dzisiaj pod powiekami mam te egzotyczne widoki. Chiny jako byt polityczny były i są nie do przyjęcia, ale spotkanie z egzotyką tego kraju jest szokiem dla człowieka Zachodu, szczególnie w wieku formatywnym.
Co najlepiej zapamiętałeś z tej wyprawy?
Pierwsze trzy dni spędziliśmy u znajomych ojca w Moskwie, po czym ruszyliśmy pociągiem przez Syberię. Tydzień w wagonie – ciekawe doświadczenie dla ruchliwego chłopaka z ADHD. Od tamtego czasu nauczyłem się nie nudzić. Gdy później słyszałem od moich dzieciaków, że się nudzą, było to dla mnie niezrozumiałe – szybko stworzyłem swój świat, w którym zawsze było coś do roboty. Miałem tysiące pomysłów, pisałem pamiętnik, opowiadania, pierwsze teksty po angielsku, długie listy do Aliny i do Merty.
Na granicy rosyjsko-chińskiej czekały nas zmiana kół, dopasowanych do innego rozstawu torów, i ekscytujący wjazd do Mandżurii. Pojawiły się bezkresne, zielone pola ryżu, zobaczyliśmy wieśniaków brodzących po kostki w wodzie. Gdy rankiem wjeżdżaliśmy do Pekinu, zaintrygowali mnie ludzie uprawiający w laskach i parkach dziwną, powolną gimnastykę. W stolicy Chin spędziliśmy pamiętny tydzień w polskiej amabasadzie, otoczeni murem i morzem rowerów, wsłuchani w ciągły szmer cykad. Potem był gorący Szanghaj z jego ogrodami mandarynów i niesamowitą architekturą. W Szanghaju trudno było usnąć w nocy, szedłem więc na balkon i czytałem kryminał lub słuchałem muzyki, dobiegającej z pobliskiego klubu jazzowego. Mieszkaliśmy na szóstym piętrze, w dole lśnił oświetlony, pusty basen i hałasowała ocieniona platanami ulica.
❏ Z rodzicami w Chinach, Pekin, sierpień 1981[ opis zdjęcia ]
Gdy jechaliśmy pociągiem do Kantonu, cały czas obserwowałem Wielki Mur Chiński, który wił się przez setki kilometrów niczym jakiś gigantyczny wąż. Co wieczór, kiedy upał nieco zelżał, pod naszym kantońskim domem odbywał się trening adeptów kung-fu. Pamiętam cepeliowate wnętrza klasztorów buddyjskich, fabryki nefrytu, Zakazane Miasto, Świątynię Nieba, przechadzkę po Wielkim Murze Chińskim, spacer brzegiem Morza Żółtego, dżonki, fantazyjnie wybujałe pagody. Mój gastronomiczny debiut z pałeczkami w ręku. Jedzenie było rewelacyjne, ale męczyłem się z godzinę, zanim zaspokoiłem głód. Smak pierwszej zielonej herbaty, popijanej w upale – od tej pory stałem się jej fanem. Wracaliśmy do Polski przez urokliwe stepy Mongolii i brzydki, pełen odrapanych wieżowców Ułan Bator, w którym kioskarze sprzedawali zakapslowaną wódkę.
Chiny do głębi poruszyły moje młodociane jestestwo. To co zobaczyłem, w jakimś stopniu zmieniło mnie na zawsze. Zainteresowałem się sztukami walki, wkręciłem się w jedzenie pałeczkami, smak zielonej herbaty i zapach dobrego kadzidła. Powoli zacząłem się otwierać na buddyjską i taoistyczną filozofię, jakby wyczuwając, że Wschód jest częścią mojego wewnętrznego świata. Oczywiście, jestem człowiekiem Zachodu, ale skoro od lat praktykujemy w Polsce smutną religię z dzikich pustyń Bliskiego Wschodu, czemu nie możemy się otworzyć na mądrości Dalekiego Wschodu? Zawsze uważałem, że prawdziwy humanizm implikuje inspirację wszystkim, co jest wartościowe i uniwersalne. W świecie Zachodu jest zbyt dużo elementów destrukcji, pomieszania, samozagłady.
Przypominają mi się kadry filmu z festiwalu w Monterey – Jimi Hendrix i The Who rozbijający swoje instrumenty na scenie. W destrukcji oczywiście jest coś nęcącego, dopóki kultywujemy negatywną energię, dopóki pieścimy się z własnym pojebaniem. Zawsze podobało mi się to rozbijanie instrumentów, choć gdyby się nad tym zastanowić, jest to w istocie rzeczy wyraz frustracji. W Monterey po Hendriksie i The Who pojawia się Ravi Shankar, przedstawiciel Wschodu. Gra muzykę o niebo bardziej wyrafinowaną, a gdy kończy, dziękuje publiczności gestem złożonych rąk. Zastanowił mnie ten widok. Co jest nie tak z naszą kulturą, że musimy grać hałaśliwe rzęchy, tarzać się po scenie i rozpierdalać instrumenty, podczas gdy goście ze Wschodu uprawiają muzykę medytacyjną i dziękują publiczności za uwagę, składając ręce w gassho?
Ponoć podczas wizyty Dalajlamy w Polsce ktoś go zapytał, co sądzi o niskim poczuciu wartości człowieka Zachodu. Dalajlama przez parę minut dyskutował z tłumaczem, dopytując się, o co dokładnie chodzi, po czym powiedział: „W buddyzmie nie ma czegoś takiego jak niskie poczucie wartości. To jest problem cywilizacji zachodniej. My, buddyści, wierzymy, że życie ludzkie jest niezwykle wartościowe. Tylko jako człowiek każdy z nas ma szansę się oświecić i pomóc się oświecić innym”.
A potem, w dorosłym życiu, jak zaczął się twój kontakt z buddyzmem?
Z mowami Dharmy zetknąłem się po raz pierwszy na spotkaniu z Olem Nydahlem, nauczycielem szkoły Kagyu Diamentowej Drogi. Moi kumple – Mikołaj Trzaska, Darek „Chomik” Michalak, Olaf Szewczyk, Olaf Deriglasoff, Lopez i Marcin „Rupieć” Rupiewicz – uczęszczali na spotkania z lamą w gdańskim klubie Żak. Około 1988 roku zacząłem chodzić z nimi. Usłyszałem wtedy esencjonalne zdanie, które mnie przekonało do zainteresowania się buddyzmem. Ole powiedział, że buddyzm jest zbyt ważną sprawą, żeby biegać za ludźmi i ich nawracać. Albo się ma karmiczny związek z buddyzmem, albo nie – nie ma takiej potrzeby, żeby wszyscy zostali buddystami. Bardzo mi się to spodobało. To musi być faktycznie coś ważnego, pomyślałem. Neofici przeróżnych odłamów chrześcijańskich, jehowici, mormoni, czy nawet hinduistyczni bhaktowie, których spotykałem, byli najczęściej aroganccy i nachalni – jak Sajnóg z Kacmajorem. Miałem wrażenie, że jeśli ktoś cię nawraca, wygląda, jakby przekonywał samego siebie – czyli nie wierzy w to, co mówi.
Wśród ludzi przyjeżdżających na te spotkania z całej Polski rozpoznałem muzyków z fajnych jazzowych kapel, które szanowałem. Ówczesny jazzowy off – Stan d’Art, Pick Up, Tie Break. Tam pierwszy raz spotkałem Antoniego „Ziuta” Gralaka i Włodka Kiniorskiego. Byli też rockowcy – Tomek Lipiński, Jarek Szlagowski, Leszek Biolik. Do dziś zdarza mi się chodzić na spotkania z Olem, choćby po to, aby zobaczyć się z dobrymi znajomymi, moimi braćmi w Dharmie.
Z samym lamą nie miałem wiele do czynienia. Wykładał bez wielkiej charyzmy, ale fajne było u niego to, że chętnie przytulał wszystkich freaków, byłych ćpunów, wszelkiej maści neohipisów w indiańskich strojach, którzy przyjeżdżali z dzieciakami na rękach. Lama Ole był naprawdę w porządku, a jednak czułem, że ta szkoła nie jest dla mnie. Szukałem czegoś innego.
❏ Z mnichem tybetańskim w odosobnieniu, Normandia 1996[ opis zdjęcia ]
I wybrałeś zen?
Wysłannikiem świata zen okazała się Ania Lasocka. Ania była introwertyczna, ezoteryczna, ale też bardzo dowcipna, kreatywna i inteligentna. Miała związek z tradycją japońskiego zen sōtō. To szkoła, w której nauczycielem jest dziś Małgosia Braunek – świetna aktorka, która po latach poszukiwań w tradycjach Osho, buddyzmu koreańskiego i japońskiego, przeszła pełen trening zen i została roshim. Zen sōtō wywodzi się od nauczyciela Eihei Dōgena z XIII wieku i koncentruje się na praktyce medytacji zwanej shikantaza – czystej koncentracji na tym, co jest. Rinzai, druga z głównych linii zen, wywodzi się ze szkoły chanu mistrza Linji Yixuana, nauczyciela buddyjskiego z IX wieku. Szkoła rinzai propagowała praktykę koanów – przypowieści, irracjonalnych pytań, mających na celu wyciszenie logicznego, wiecznie racjonalizującego umysłu, wzmocnienie intuicji oraz przecięcie korzenia dualnego myślenia, w którym świat jest przez nas nieustannie szufladkowany. Sangha, do której trafiłem, była odnogą japońskich szkół Roshiego Harady i Roshiego Yasutaniego – połączyli oni tradycje sōtō i rinzai. Uczniem Yasutaniego był wybitny mistrz zen Roshi Maezumi; nigdy go nie spotkałem, ale nauczał on mojego nauczyciela Genpa Roshiego.
Tak przy okazji, to właśnie sesjom medytacyjnym u Roshiego Maezumiego, na które uczęszczał w latach siedemdziesiątych George Lucas, zawdzięczamy genialną postać Yody. Innymi słowy – Yoda to Roshi Maezumi, mistrz mojego mistrza. Niesamowite, prawda?
Oczywiście nie wiedziałem tego wszystkiego pod koniec roku 1990, kiedy mocno już przesiąknięty ideami buddyjskimi, pojechałem z Anią Lasocką na pierwsze medytacje w Przesiece pod Jelenią Górą. Te spokojne, ciche godziny o zapachu subtelnego japońskiego kadzidła, spędzone w bezruchu z grupą kilkudziesięciu osób, które wraz ze mną milczały na ten sam temat – temat życia i śmierci – zrobiły na mnie kolosalne wrażenie. Od tamtej pory jeździłem na sesshin dwa razy do roku – najpierw do Przesieki, później do Sosnówki.
Buddyzm zen nie ma wiele wspólnego z sekciarstwem. Jak to udowodnić? Jest to świadomy wybór trudnej, mozolnej praktyki, która przypomina rodzaj duchowej terapii, podejmowanej na własne życzenie. Różnica między buddyzmem a terapią jest taka, że terapia jest nakierowana na personalny rozwój, przez co w jakimś sensie wzmacnia naszą miłość własną. Buddyzm nie – jedną z jego głównych i najbardziej poruszających zasad jest zasada braku personalnego zysku. Buddyzm jest całkowicie bezinteresowny, a jego główną cechę stanowi oświecone współczucie. Dlatego jest jedną z najpiękniejszych idei, jakie napotkałem w życiu.
Jakich ludzi spotykałeś na sesshinach?
Najstarsi byli niedobitkami dawnej sanghi Roshiego Kapleau. Opowiadał mi o jego sesshinach Heniek Smagacz, sympatyczny tłumacz z Przesieki. Te pierwsze sesje były dość hardcorowe – ludzie, którzy przetrwali twardą szkołę Roshiego Kapleau, wydawali się zahartowani w bojach niczym amerykańscy weterani z Wietnamu. Następni nauczyciele zen, którzy pojawiali się w Polsce – Genpo Roshi, Genno Roshi, Kwong Roshi – powoli odchodzili od ciężkiego, monastycznego drylu tygodniowych i miesięcznych odosobnień. Ceremonie japońskiego zen były rygorystyczne i skomplikowane, dlatego wielu nauczycieli zaczęło modyfikować te estetyczne, ale też bardzo egzotyczne praktyki. Działo się to powoli, bez rewolucji – po buddyjsku.
W latach dziewięćdziesiątych nastąpił napływ nowych adeptów zen, którzy byli bardziej wyluzowani niż stara, straumatyzowana załoga. Współczesna sangha Małgosi Braunek nie przypomina już tej grupy pojebańców, do której się zaliczałem, a która spała na siennikach w przysieckim młynie i całymi nocami medytowała, żeby przejść przez koany. To mili, bezproblemowi goście, którzy przychodzą na medytacje jak do niewinnej szkoły rodzenia.
Trudno ci było wejść w rygor buddyjskich odosobnień?
Pierwsze trzy sesshiny były ciężkie. Miałem poczucie osierocenia, bolały mnie nogi. Na przemian siedziałem w japońskim seiza lub pozycji birmańskiej, tak zwanym ćwierćlotosie. Osierocenie wynikało z jakiegoś poczucia nieszczęścia, z którym musiałem się skonfrontować na poduszce medytacyjnej. Chciałem tworzyć, działać, kochać, gadać, szaleć, ale chciałem też zobaczyć, co jest w środku tego mechanizmu, który przypisywałem sobie samemu. Zajrzeć pod blat, rozkręcić śrubki. Tak oto moja własna ukryta potrzeba przygnała mnie do smutnego buddyjskiego odosobnienia, podczas którego musiałem wstawać o piątej rano, medytować przez dwanaście półgodzinnych rund dziennie, przysłuchiwać się szumowi neuronów we własnej głowie, sprzątać kible i skrobać marchewki w kuchni.
Na pierwszych trzech sesjach w przesieckim młynie mieszkaliśmy w przeludnionych pokojach, śpiąc na brezentowych materacach. Podczas medytacji starałem się nie ruszać, nie zasypiać. Rano siedziało się przez trzy rundy po pół godziny, na początku lat dziewięćdziesiątych niektóre rundy trwały nawet po czterdzieści minut. Zaraz po porannym bloku zaczynały się buddyjskie śpiewy. Czasem byłem ino, który intonował inkantacje po japońsku lub po polsku, kiedy indziej grałem na specjalnym drewnianym bębeku, zwanym mokugyo. O ósmej następowało wspólne śniadanie, spożywane pośród pomedytacyjnej ciszy w stylu ceremonii orioki. O dziesiątej spotykaliśmy się na samu i do dwunastej wykonywaliśmy drobne prace – sprzątanie, odkurzanie, przygotowywanie obiadów i kolacji. O dwunastej czekały nas kolejne trzy rundy siedzenia – w środkowej z reguły nauczyciel miał wykład, tak zwaną mowę Dharmy. Potem był formalny obiad i najdłuższa przerwa odosobnienia, która trwała prawie dwie godziny. Kto miał ochotę, szedł w góry lub jechał do miasta. Około siedemnastej następowały trzy kolejne rundy siedzenia i nieformalna kolacja. Potem godzinna przerwa i ostatnie trzy rundy siedzenia, które trwały do dwudziestej drugiej.
Po sześciu godzinach siedzenia najbardziej bolały kolana i plecy. Pierwsze trzy dni były torturą. Potem człowiek się trochę przyzwyczajał, choć każdy miał inne doświadczenie bólu, inny jego próg, inną intensywność. Czasem czułem się, jakbym siedział w ognisku z własnych żarzących się piszczeli. Po paru sesjach w Sosnówce, kiedy wraz z Trzaską i Gwincinskim przeszliśmy do buddyjskiej starszyzny, po wieczornym siedzeniu wymykaliśmy się do pobliskiego baru na kilka piwek. Kiedy masz dwadzieścia parę lat, dyscyplina nie jest łatwą rzeczą.
Pierwsze dwa lata praktyki były męką. Lepsze czasy nastały w 1993 roku, kiedy zostałem uczniem Genpa Roshiego. Musiałem zakochać się w buddyzmie, tak to dzisiaj widzę. Zostałem regularnym buddystą, poczułem się na odosobnieniach jak w domu. Wejście w system zawsze mnie niepokoiło i odstręczało. Zrozumienie, że system buddyjski nie stanowi dla mnie żadnego zagrożenia, zajęło mi parę lat. Stanowi on zagrożenie dla mojego ego, ale skoro musimy umrzeć, może lepiej doświadczyć śmierci i odrodzenia na poduszce medytacyjnej.
❏ Na medytacjach z Roshim Tetsugenem, Oświęcim 1996[ opis zdjęcia ]
Co wysiedziałeś na poduszce medytacyjnej?
Na poduszce dzieją się z człowiekiem bardzo ciekawe rzeczy. Jest się obserwatorem męki związanej na co dzień z niezauważalną, kompulsywną produkcją mentalnych baniek mydlanych, które bierzemy za nasze myśli i z którymi zwykliśmy się utożsamiać. Po paru dniach produkcja baniek jakby ustaje, a obserwator męczy się obserwacją siebie. Następują rundy błogości i spokoju, po czym męka wraca – ale jakby już inna, związana z bezczynnością. Takie były moje pierwsze doświadczenia. Później pojawiły się kolejne etapy, o których nie warto opowiadać – każdy przeżywa je inaczej. Ogólnie mówiąc, na różne sposoby doświadcza się przestrzeni umysłu.
W pewnym momencie zacząłem się zastanawiać nad tym, co popycha ego do poświęcenia się medytacji, która w końcu je zdemontuje, zdekonstruuje. Doszedłem do wniosku, że to nasza przestrzeń, pustka manifestowana jako ograniczenie naszych ciał i umysłów, chce się ostatecznie wyzwolić, przy okazji nie tracąc nic z doświadczania cudu życia. Wierzę, że to możliwe. Dzięki medytacji zacząłem rozumieć, że jesteśmy czymś w rodzaju kreatywnej przestrzeni. To oczywiście tylko koncepcja, jeden ze sposobów interpretacji świata. Można ją przyrównać do systemu zero-jedynkowego. Owszem, ego istnieje, ale jest iluzoryczne. Przypuśćmy, że ego jest jedynką, a przestrzeń czy owa pustka – zerem. Choć jedynka i zero to nie to samo, są przecież sobie pokrewne – ego daje początek kolejnym bytom-jedynkom, po czym wraca do zera. Jedynka generuje światy, iluzoryczne królestwa, zero jest przestrzenią, naszą wewnętrzną mądrością. Jedynka jest formą, zero – pustką. Jedynka musi się oświecić, żeby symbolicznie i duchowo wrócić do przestrzeni zerowej.
Skoro jesteśmy pustką, to po co wyrażać siebie w sztuce?
To bardzo dobre i podchwytliwe pytanie. Kiedy o nim pomyślę, pierwszą naturalną odpowiedzią wydaje się: nie wiem i nigdy się tego nie dowiem. Ale mogę też dodać, że to naturalna ludzka skłonność – wyrażanie siebie i dzielenie się tym doświadczeniem z innymi. Tworząc, pomagasz sobie i innym przetrwać noc. Nie ma końca tworzenie nowych światów, zdzieranie kolejnych warstw cebuli i śpiewanie epickich pieśni o tymże zdzieraniu. Czasem jest to bolesne, a czasem bardzo radosne. Ścierają się we mnie ego i przestrzeń. Im dłużej żyję, tym mniej jest tego ścierania, a więcej koegzystencji. Jesteśmy nie wiadomo czym, jakąś mgławicą atomów, ale przecież nawet atomy składają się z kwarków, leptonów, neutrin i jeszcze mniejszych cząsteczek, na które nie składa się prawie nic. Nie powinniśmy się obrażać, jeśli ktoś mądry dojdzie do wniosku, że nasz byt jest tożsamy z nicością. Cud polega na tym, że owa mgławica stworzona z niczego myśli, czuje, wyraża się, śpiewa pieśni. Narysowana małpka śpiewa o siunjacie. Jest to piękne i niepojęte.
Artysta to ktoś otwarty na możliwość, że jest bardziej przestrzenią niż betonową konstrukcją. Sztuka implikuje uprzestrzennianie. Kiedy widzisz, jak inni artyści – na ślepo, tłukąc głową o mur – przebijają się do swojej prawdy, czujesz z nimi duchowe powinowactwo. Od swoich mistrzów uczysz się stawania kreatywnym medium. Zaczynasz nadprzewodzić, wyrażając rzeczy, którymi natchnęli cię duchowi nauczyciele czy przodkowie, jak powiedziałby Robert Brylewski. Stąd już tylko krok do buddyzmu czy w ogóle – praktyki duchowej.
W tytule albumu Songs for Genpo, który wydałeś z zespołem Trupy w 1995 roku, znalazła się dedykacja dla twojego nauczyciela zen. Przeżywałeś fascynację jego osobą?
Ania Lasocka zaczęła medytować z Genpem Roshim w 1986 roku. Otaczało go wielu ciekawych ludzi – Catherine Genno Pagès, Małgosia Braunek, Andrzej Krajewski, sporo buddyjskich freaków z całej Polski. Terapeuci, artyści, nauczyciele, adepci sztuk walki. Genpo miał w sobie to coś – rodzaj mądrości, wglądu, przemieszanego z absolutną charyzmą i darem mowy. Nie był typem Kacmajora, który wykorzystuje ludzi, żerując na ich traumach i przywiązaniach. Nazywał się Dennis Merzel i pochodził z Brooklynu. Wyluzowany, sympatyczny gość, były reprezentant Stanów Zjednoczonych w wodnym polo. Beach boy, świetny pływak, fan Johna Lennona.
Uwielbiałem z nim rozmawiać, dzięki Ani po paru sesshinach znalazłem się całkiem blisko niego. Na tyle blisko, że robiłem mu masaże, a on podejmował nas w swym pokoju prywatnie, poza godzinami medytacji czy formalnych spotkań z nauczycielem – tak zwanych daisan lub dokusan. Kiedyś powiedziałem Genpowi, że już wyrosłem z Lennona. On na to, że Lennon był jak mistrz zen. „Posłuchaj sobie jego tekstów po Beatlesach”. Zacząłem na nowo słuchać Watching the Wheels, Woman, Mind Games, Merry Christmas (War Is Over), potem odkryłem płytę Plastic Ono Band i ujrzałem kogoś, kto był inny od sugerowanego mitu. W latach siedemdziesiątych Lennon stał się guru dla całego pokolenia Amerykanów. Jego walka z własnym pojebaniem, praca z terapią Janova, Stracony Weekend, wreszcie decyzja o wycofaniu się z szołbizowej codzienności i zatopieniu w życiu rodzinnym, w którym Lennon piekł chleb i kontaktował się z kobiecą stroną męskości, opiekując się małym Seanem – to wszystko było dla mnie niesamowitą inspiracją.
Innym razem Roshi namówił mnie, żebym wrócił do karate. Dzięki temu w wieku dwudziestu siedmiu lat znalazłem swojego nauczyciela sztuk walki w osobie Józka Pachura i następne kilkanaście lat przećwiczyłem w karateckim dojo. A jednak moja praca z Genpem zakończyła się zawodem. Roshi był świetnym nauczycielem, ale miał swoje ludzkie słabości.
Mistrz okazał się daleki od ideału?
1. Z rodzicami w Chinach, Pekin, sierpień 1981 (fot. z archiwum autora) [ powrót do zdjęcia ]
2. Z mnichem tybetańskim w odosobnieniu, Normandia 1996 (fot. Marta Handschke) [ powrót do zdjęcia ]
3. Na medytacjach z Roshim Tetsugenem, Oświęcim 1996 (fot. Marta Handschke) [ powrót do zdjęcia ]