Dzika rzecz. Polska muzyka i transformacja 1989-1993 - Rafał Księżyk - ebook

Dzika rzecz. Polska muzyka i transformacja 1989-1993 ebook

Rafał Księżyk

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Chaos się nadyma, by wypluć sens" – śpiewał Lech Janerka w 1985 roku, a zaledwie kilka lat później przyszła transformacja, która skonfrontowała z chaosem całe społeczeństwo. Nadejściu wolności towarzyszył niepokój. Niepewność jutra na jednych działała wyzwalająco, innych paraliżowała. W muzyce niezwykły czas przełomu wywołał eksplozję i jak w soczewce skupił najciekawszych undergroundowych artystów i najdziwniejsze alternatywne zjawiska.

Apteka, Armia, Brygada Kryzys, Houk, Izrael, Kazik, Kinsky, Kormorany, Max & Kelner, T. Love. Schyłek festiwalu w Jarocinie i pierwsze rave'y. Wiejskie komuny i miliardowe kontrakty. Queerowi wokaliści, oświeceni punkowcy, początki hip-hopu. Pionierskie teledyski, nowatorskie audycje radiowe, legendarne kluby i przełomowe koncerty.

Rafał Księżyk przeprowadza nas przez pierwsze lata transformacji, koncentrując się na undergroundzie, który umiał cieszyć się wolnością i z natury był z chaosem za pan brat. Bo to właśnie na polskiej scenie muzycznej spontanicznie realizowała się idea społeczeństwa obywatelskiego, ale też bez żadnych hamulców eksplorowano możliwości, które nadeszły wraz z nową epoką.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 413

Oceny
4,3 (82 oceny)
42
29
9
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Rabarbarencjusz

Nie oderwiesz się od lektury

świetna książka. kawałek historii polskiego undergroundu.
10

Popularność




Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce: Impreza w Bunker Punx Klubie w bunkrach pod parkiem Poniatowskiego w Łodzi, 1992 rok © by Robert Laska

Fotografia na s. 2: Grafika Roberta Brylewskiego z ulotki reklamowej koncertu Maxa i Kelnera. Archiwum Rafała Księżyka

Wybór fotografii Waldemar Gorlewski i Rafał Księżyk

Dołożono wszelkich starań, by odszukać właścicieli praw autorskich fotografii wykorzystanych w książce. W przypadku ewentualnych niejasności wydawca zapewnia, że prawa wszystkich właścicieli będą respektowane.

Copyright © by Rafał Księżyk, 2020

Opieka redakcyjna Jakub Bożek

Redakcja Magdalena Błędowska

Korekta Patrycja Pączek, Anna Zygmanowska

Skład Robert Oleś / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8191-104-7

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Wołowiec 2020

Wydanie I

Pamięci

Andrzeja Awsieja, Piotra Bikonta, Roberta Brylewskiego, ­Andrzeja Georgiewa, Dariusza „Skandala” Hajna, Zbigniewa „Karasia” Harasimowicza, Tadeusza Kaczorowskiego, Magdaleny Kunickiej, Michała Orlewicza, Pawła Parysa, Jana „Yacha” Paszkiewicza, Roberta Sadowskiego, Zbigniewa Sawickiego, ­Michała Strykiera, Marcina Szyszki, Roberta Tyca, Macieja Wanata, Marka „Wiśni” Wiśniewskiego, Macieja „Maceo Wyro” ­Wyrobka, Adama Żwirskiego, Piotra „Stopy” Żyżelewicza i wszystkich tych, którzy nie przetrwali czasów dzikiej rzeczy.

Na start

Do obejrzenia:

Kult, 45–89, reżyseria Yach Paszkiewicz, 1993

T.Love, Warszawa, reżyseria Néry Catineau, 1991

Oczi Cziorne, Dyp, dyp, dyp, reżyseria Yach Paszkiewicz, 1991

IMTM, Shine On, reżyseria Yach Paszkiewicz, 1992

Max i Kelner, Dzieci, reżyseria Robert Brylewski i Paweł „Kelner” Rozwadowski, 1992

Kazik, Jeszcze Polska, reżyseria Yach Paszkiewicz, 1992

Apteka, Ujarane całe miasto. Live Kwadratowa, reżyseria Yach Paszkiewicz, 1992

Kinsky, Harmonia praestabilita, reżyseria Marek Dawid, 1992

Hey, Misie, reżyseria Yach Paszkiewicz, 1994

Balkan Electrique, Dwa słońca, reżyseria Jerzy Krysiak, 1993

1. Inny rytm

Najlepszy koncert, na jakim byłem w życiu? Izrael na ulicy, przed klubem Hybrydy. Wtedy Kniewskiego, dziś Złota. Wiosna 1990. A może już 1991? Wystawili wzmacniacze na chodnik i grali. W ramach juwenaliów? Nie miało to znaczenia. Już od Szpitalnej słychać było pulsację. Nagle w środek miasta wtargnął inny rytm. Szybki, mocny, łamany beat. Muzycy wyglądali jak Indianie z elektrycznymi gitarami, którzy nagle pojawili się nieomal pod samym Pałacem Kultury i Nauki. Wokół nich zbiegowisko, swoista scenka rodzajowa. Gapie oraz staruszki z sąsiedztwa skarżące się na hałas policyjnemu patrolowi, którego nie mogło w tej scence zabraknąć. Zaczęła się awantura.

U podnóża Pałacu, górującego wówczas niepodzielnie nad tą częścią centrum Warszawy, rozpanoszył się bezładny bazar, wytwór gorączki przedsiębiorczości, która ogarnęła kraj na progu fundamentalnej społecznej przemiany. Gorączkę napędzało zapatrzenie na Zachód, ale jeśli się przyjrzeć twarzom sprzedawców i producentom towarów, szła ona od Wschodu, szeroką falą nowej wędrówki ludów. Kierunki mogły się mylić. Stragany tworzyły chaotyczny wzór kolorowych bud, szczęk, przyczep i namiotów. Z perspektywy Złotej tar­gowisko wyglądało niczym slumsy. Dziś z tego miejsca widać Pałac otoczony przez wieżowce ze stali i szkła. Rozsiane zbyt rzadko, żeby brać je całkiem poważnie, ale na tyle gęsto, aby ich nie lekceważyć. Pod Pałacem zamiast bazaru jest parking. Relikt komuny w otoczeniu implantów kapitalizmu przy­tłacza jeszcze bardziej.

Jeden z wielu rysunków Roberta Brylewskiego przedstawiających, jak można wykorzystać energię Pałacu Kultury i Nauki

Archiwum Rafała Księżyka

Jak sobie radzić z Pałacem, pokazywały okładki płyt załogi z Hybryd. Koncertówka Brygady Kryzys przedstawia zwielokrotniony wizerunek budowli, która przewraca się i odreal­nia. Na odwrocie 1991 Izraela w Pałac uderzają pioruny. To wariacja na temat okładki debiutanckiej płyty rastahardcore’owców z Bad Brains. U nich piorun kruszy kopułę Kapitolu. W polskiej wersji, wykonanej przez Roberta Brylewskiego, sprawa nie jest tak jednoznaczna. Rysunkowy budynek zdaje się wchłaniać energię błyskawic, przypomina gotującą się do startu rakietę. Zaraz może eksplodować. Albo wzlecieć.

Szedłem kiedyś obok Pałacu i myślałem, że nie można żyć w cieniu takiego symbolu, który jest percypowany wyłącznie jako brzydka pamiątka po Stalinie. Doszło do mnie, że wcale nie muszę nienawidzić tego obiektu. Z fizyki wiedziałem, że duże masy powodują przyciąganie. I wszedłem w dobre relacje z Pałacem. Stwierdziłem, że wykorzystam tę siłę dla swoich pozytywnych celów. Zamiast popadać w paranoję, będę z tego budynku czerpał moc. Chciałem trochę porozśmieszać Pałac, przyswoić go

– opowiadał Brylewski w wywiadzie rzece Kryzys w Babilonie. Dziś, odkąd w 2010 roku PKiN stał się zastrzeżonym znakiem towarowym, posługiwanie się wizerunkiem Pałacu może być ścigane przez prawników i księgowych.

Utwory z albumu 1991, które grali przed Hybrydami, ukazały zupełnie nowe oblicze Izraela. Uduchowione falowanie ­roots reggae zastąpił miejski, nerwowy groove, w którym zacierały się granice między psychodelicznym rockiem, reggae, soulem i funkiem. W piosence o wymownym tytule Progress Brylewski śpiewa:

Reality is killing me,

But I want to live.

Dzika muzyka na dzikie czasy.

1991 Izraela, zarejestrowany wiosną 1990 roku, powstały w latach 1989–1991 Tehno terror duetu Max i Kelner oraz Urojonecałemiasta zespołu Apteka, nagrywane w 1992 roku, to trzy przełomowe płyty, które otwierają nową epokę. Ich świeża energia jest energią transformacji. Ujeżdżaniem chaosu, w którym jedno ginie, a drugie powstaje. Dookoła wszystko chwieje się w posadach, a wynik tej przemiany nie jest przesądzony. Właśnie tak jak na obrazku z Pałacem­-rakietą.

Epoka transformacji skonfrontowała z chaosem całe społeczeństwo. Wraz z wolnością nadeszły czasy, w których „­jutro” było nieustalone. Na jednych działało to wyzwalająco, innych paraliżowało. Warto spojrzeć na te polskie przemiany z perspektywy muzyki. A dokładniej: undergroundu, który ze swej natury z chaosem był za pan brat i potrafił się cieszyć wolnością. W czasach przełomu polski underground z jednej strony z marszu realizował idee społeczeństwa obywatelskiego, z drugiej bez hamulców eksplorował możliwości, jakie się otworzyły wraz z nową epoką. Celebrował je ekscesem.

Każdy, kto przeżywał muzykę lat dziewięćdziesiątych – a trudno było wtedy uciec od jej wpływu – ma w pamięci własną jej historię. Moja historia skupia się na tym, co w polskiej muzyce lat 1989–1993 było nowością, i na tym, co było przekroczeniem. Nie roszczę sobie pretensji do stworzenia obiektywnego przekroju. Zależy mi na opowieści z punktu widzenia inicjatorów i uczestników, niekoniecznie gwiazd.

Historie z pierwszych lat wolności mogą być różne, ale wszystkie dotyczą formowania się nowego społeczeństwa i dziś prowokują te same pytania o Polskę i Polaków. Skąd się wzięliśmy? O czym zapomnieliśmy? Co zaprzepaściliśmy?

A gdy pytania zostały postawione, trzeba posłuchać tych historii jeszcze raz, by poszukać odpowiedzi.

2. Deptanie czapek

Można śmiało powiedzieć, że to z polskiego undergroundu wyszła iskra, która wznieciła Jesień Ludów w Europie w 1989 roku, kiedy rozpadł się blok wschodni. Są dowody, że ta dzika energia wstrząsnęła stolicami bratnich państw socjalistycznych. Izrael pokazał w czeskiej Pradze, jak można wywrócić oficjalną imprezę. Praffdata w Berlinie Wschodnim – jak się burzy mur.

Nikt już nie pamięta, jak to się stało, że wiosną 1989 roku zespół Izrael został zaproszony do stolicy Czech na festiwal Rockfest. Koncert miał się odbyć 2 kwietnia w praskim ­Pałacu Kultury. Planowali też zagrać w Ostrawie. Zrobiła się z tego mini­trasa po Czechosłowackiej Republice Socjalistycznej w ostatnim roku jej istnienia.

Wspomina Marcin Miller, przyjaciel zespołu: – Pod koniec marca siedzieliśmy w Stanclewie, Robert testował nowy sprzęt studia Złota Skała. Zaczął wtedy eksperymentować z muzyką acid. Przygotował specjalny miks, który chciał zabrać do Pragi, z wykorzystaniem nagrań z Radia Wolna Europa. Były to fragmenty wywiadu z Václavem Havlem, przeprowadzonego w jakimś hotelowym hallu. Podczas tej rozmowy Havel został zatrzymany, nagrały się odgłosy aresztowania i dziennikarze je upublicznili, między innymi za pośrednictwem Wolnej Europy. Robert doprawił te odgłosy acidowo-dubowym brzmieniem i postanowił przekazać czeskiej załodze do rozpowszechnienia. Na wszelki wypadek przed wyjazdem wgrał ten utwór w środek kasety magnetofonowej, która była oryginalnym wydawnictwem z muzyką klasyczną.

Do Czech wyruszyli ze Stanclewa dwoma minibusami. Volkswagenem „ogórkiem” należącym do Millera i mercedesem Tomasza „Tomasa” Jagodzińskiego, który w owym czasie często zapewniał koncertowy transport zespołu. Na czeskiej trasie Izrael występował w składzie: Robert Brylewski, Darek „Maleo” Malejonek, Vivian Quarcoo, Sławek „Dżu Dżu” Wróblewski, Piotr „Stopa” Żyżelewicz i Wojciech Konikiewicz, znakomity jazzman, który na koncertach i w studiu wspierał nie tylko Izrael, ale też Armię. Pojechał również sam Marcin Miller i menedżer Krzysztof Koziński.

O nastrojach, jakie towarzyszyły wyprawie, Brylewski opowiadał w książce Kryzys w Babilonie:

Optymalna sytuacja, już po upadku naszej komuny, a w przeddzień aksamitnej rewolucji. Czuliśmy się nahajowani i bezkarni, trafiliśmy do sąsiadów z obozu socjalistycznego, a już nie byliśmy w obozie. Jak piliśmy z Czechami piwko, mówiliśmy: „U was zaraz też będzie po komuchach”, a oni mieli zadziwione miny: „U nas to jeszcze ze dwadzieścia lat”.

Konikiewicz: – Mam w głowie taki obraz z początku trasy: wiedziałem, że jedziemy do kraju wojującego ateizmu, więc wpiąłem sobie w ucho wielki złoty krzyż z aluminium. Jak się spotkaliśmy, chłopaki zaczęli kwękać na ten krzyż, a najgłośniej Maleo: „Co ty, Kościół? Przecież oni ludzi na stosach palili!”. Mówię mu: „Maleo! I na tobie łaska Boża kiedyś spocznie”. Wykrakałem mu. Na przejściu granicznym celnicy krzywo patrzyli na ten krzyż, no ale mieliśmy oficjalne zaproszenie. Wszyscy czechosłowaccy mundurowi, służba graniczna, milicjanci, prezentowali typowe bolszewickie buractwo. Od razu, na dzień dobry, jak tylko wjechaliśmy do Pragi, wlepili nam mandat. Żeby dać po nosie i pokazać, kto tu rządzi. Czuć było, że społeczeństwo jest pod ciężkim butem.

A tak wjazd do stolicy Czechosłowacji pamięta Krzysztof Koziński: – Byliśmy w Pradze pierwszy raz, mieliśmy adres hotelu, ale jak tam trafić? Stał radiowóz, a przed nim milicjant. Zatrzymaliśmy się, wysiadłem z samochodu, aby zapytać go o drogę. Przyjrzał nam się, bardzo grzecznie wytłumaczył, a potem wlepił mandat za złe parkowanie.

Rockfest odbywał się na Pankrácu w dzielnicy Nusle, w Pałacu Kultury, nowoczesnym kompleksie, który ze stalinowskim warszawskim Pałacem łączyła tylko nazwa. W wolnych Czechach przemianowano go na Centrum Kongresowe. Organizacja festiwalu w prestiżowej sali w centrum stolicy, z widownią na kilka tysięcy osób, miała być wyrazem postpieriestrojkowej liberalizacji. Rockfest prezentował na forum publicznym muzykę rockową, która wcześniej poddawana była w Czechosłowacji drastycznym restrykcjom, jak wyroki więzienia dla muzyków The Plastic People of the Universe i DG 307, ale równocześnie stanowił próbę kontrolowania niepokornej sceny. Pieczę nad imprezą sprawował bowiem SSM, Socjalistyczny Związek Młodzieży. Z tego powodu wiele zespołów nie skorzystało z szansy wyjścia z podziemia i bojkotowało festiwal. Impreza przetrwała cztery edycje w latach 1986–1989, po aksamitnej rewolucji straciła rację bytu. O tych kontrowersjach Izrael dowiedział się dopiero na miejscu, gdy przed koncertem w garderobie pojawili się Czesi związani z opozycją, podziemni dziennikarze i działacze Karty 77.

– Czesi dziwili się, że zostaliśmy zaproszeni w tak dramatycznym dla kraju okresie – mówi Miller. – Opowiadali, że Havel jest w więzieniu, że wielu zatrzymanych opozy­cjonistów podjęło strajk głodowy. Powiedzieli nam też, że większość lokalnych kapel bojkotuje tę imprezę. Robert stwierdził, że skoro już jesteśmy, mądrzej będzie wystąpić, niż się wycofać. Notował na karteczce nazwiska uwięzionych, które wymieniali Czesi. Zawieszone na szyi identyfikatory z napisem „Rockfest 89”, które dostaliśmy od organizatorów, odwróciliśmy do góry nogami, tak że data zmieniła się w 1968, rok pamiętnej Praskiej Wiosny.

Koncert zaczęli wezwaniem do uwolnienia Havla i zagrali Wolny naród. Przed kolejną piosenką, Równe prawa, Brylewski odczytał z kartki nazwiska więźniów politycznych. Potem było Nie poddawaj z dedykacją dla Jana Palacha, który trzydzieści lat wcześniej podpalił się na ulicy Pragi w akcie protestu przeciw inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację. To za udział w demonstracji w rocznicę śmierci Palacha aresztowany został niespełna trzy miesiące wcześniej Václav Havel. Gdy ze sceny padło nazwisko Palacha, organizatorzy wyłączyli nagłośnienie. Izrael grał nadal, odsłuchy na scenie działały, ale na widowni nic nie było słychać. Zaczęła się próba sił.

Zespół nie przerywa koncertu, publiczność huczy, tupie i krzyczy „Izrael!”. I tak przez kilkanaście minut. W końcu ktoś z organizatorów wchodzi na scenę, by poinformować, że muszą kończyć, włączą im prąd na jeden utwór. Izrael gra Get Up, Stand Up Boba Marleya. Śpiewany razem z publicz­nością, przeciąga się w nieskończoność. Muzycy zauważają na widowni żołnierzy, którzy w przypływie entuzjazmu rzucają na ziemię własne czapki i zaczynają je deptać.

Koziński: – Widziałem, że czescy organizatorzy byli bardzo zestresowani tą sytuacją, nerwowo ze sobą rozmawiali. Ale nie pamiętam, żeby zespół miał jakieś kłopoty, żadnych problemów nie było, nawet z wypłatą honorarium za występ.

Po zejściu ze sceny Izrael obległy tłumy. Ludzie się dziwili, że po takiej zadymie muzyków nie deportowano. Skończyło się na tym, że zagrali jeszcze nocny jam dla praskich załogantów. Koncert zorganizował basista Michal Ditrich, który został fanem Izraela po tym, jak zobaczył go w Jarocinie. Kilka lat później Ditrich współtworzył Hypnotix, bodaj najbardziej rozpoznawalną na świecie czeską grupę reggae.

Get Up, Stand Up. Izrael na koncercie w Pradze. Vivian Quarcoo i Dariusz „Maleo” Malejonek

Archiwum zespołu Izrael

Get Up, Stand Up. Izrael na koncercie w Pradze. Robert Brylewski

Archiwum zespołu Izrael

Get Up, Stand Up. Izrael na koncercie w Pradze. Sławomir „Dżu Dżu” Wróblewski

Archiwum zespołu Izrael

– Zaprowadzili nas na jakieś garażowisko – opowiada Konikiewicz. – Pusty teren ciągnący się kilkaset metrów, zastawiony tylko garażami w rzędach, jeden obok drugiego. W jednym z takich garaży stały podstawowe instrumenty, jakieś paczki. Dziki tłum ludzi przyszedł. Nie dość, że byli w środku i przed garażem, to jeszcze weszli na dach i tam tańczyli. Miałem wrażenie, że zaraz ten dach spadnie nam na głowę. W ścisku, który panował wewnątrz, ludzie opierali się nie tylko o moje plecy, ale też o ramiona, gdy grałem na klawiszach. Warunki ciężkie, ale miałem wtedy jedno z najgłębszych odczuć przydatności naszego grania. Pojawili się też dwaj muzycy z The Plastic ­People of the Universe. Stare, brodate rockowe zakapiory. Potem poszliśmy do knajpy i gadaliśmy przy piwie. Obok mnie siedział chłopak w strasznym stanie psychicznym. Opowiadał, że jego przyjaciel jest w więzieniu, w kraju panuje straszliwa opresja, on nie widzi przyszłości i dziś popełni samobójstwo. Zacząłem mówić: „Nie rób tego. Zobacz, u nas już jest wolność. Tutaj też za chwilę wszystko zawali się w cholerę”. „Wy, Polacy, zawsze walczyliście. Zobacz, w 1939 my się Niemcom nie postawiliśmy. Tutaj nic się nie zmieni”. Sytuacja tragikomiczna, dookoła nastrój imprezowy, a ja walczyłem cały wieczór, żeby tego nieszczęśnika odwieść od jego zamiaru. Doszedłem do wniosku, że muszę go upić. Jak się żegnaliśmy, dałem mu adres i poprosiłem o kontakt. Moim zwycięstwem po tej trasie było to, że parę tygodni później dostałem pocztówkę z Pragi: „Ahoj, niech żyje życie!”.

Koziński: – Mieliśmy w Pradze dwa noclegi, po koncercie był dzień wolny, który spędziliśmy, chodząc po mieście. Kilka­krotnie zaczepiali nas Czesi, na ulicy i w restauracji, gdzie jedliśmy obiad; cieszyli się, wciąż byli rozentuzjazmowani występem Izraela. Gratulowali Robertowi, że powiedział ze sceny to, co powiedział.

Potem był jeszcze koncert w Ostrawie, który odbył się już bez zakłóceń. Groźna przygoda czekała ich później, gdy przekroczyli polską granicę.

– Cała ekipa spała z tyłu, a ja siedziałem z przodu obok Tomka Jagodzińskiego, który prowadził – wspomina Konikiewicz. – W środku nocy jechaliśmy przez Kotlinę Kłodzką, serpentynami, ostrymi zakrętami. Przysypiałem, co pewien czas otwierałem oczy. I zdarzył się moment, który pamiętam z dokładnością co do sekundy. Zobaczyłem Thomasa, który śpi oparty o kierownicę. Szarpnąłem go. W mgnieniu oka obaj byliśmy obudzeni.

W radiu usłyszeli, że w Polsce obrady Okrągłego Stołu zakończyły się obietnicą wolnych wyborów.

Nie wiadomo, jakie były losy kasety z miksem odgłosów z zatrzymania Havla.

Po latach wszyscy muzycy twierdzili, że czechosłowacka minitrasa skonsolidowała zespół i rozpoczęła najlepszy okres Izraela, który przyniósł nagrywany w Londynie album 1991. Widzowie praskiego koncertu zapamiętali go na zawsze. W 2014, gdy razem z Robertem podpisywaliśmy na targach książki w Pradze Punk a reggae v Babylonu, czeski przekład Kryzysu w Babilonie, pojawiło się kilkunastu z nich z torbami płyt do podpisu.

Marcin Miller wspomina z kolei, że w następnych latach regularnie natykał się w Wielkiej Brytanii i Stanach na ludzi z byłej Czechosłowacji, którzy słyszeli o tym koncercie lub na nim byli.

– W Nowym Jorku spotkałem Rosjanina, który twierdził, że od tego występu zaczęła się listopadowa praska rewolucja – mówi.

W czerwcu 1989, po powrocie do Stanclewa, Brylewski wziął udział w pierwszych wolnych wyborach do sejmu. Wspominał ten moment w Kryzysie w Babilonie:

Z wiejskiej perspektywy wyglądało to tak, że kiedy zapytałem takiego chama, miejscowego milicjanta: „Czy może mi pan powiedzieć, gdzie tutaj jest punkt wyborczy?”, on na to: „Teraz już nie trzeba głosować. Nie wie pan? Już nie ma przymusu, nie musi pan jechać”. Bezczelny. To były pierwsze wolne wybory. Pojechałem do Biskupca i zdążyłem zagłosować. Ten przełom nie był spektakularny, taki cichy rozpad komuny, bez masowej euforii jak w słynnym karnawale „Solidarności” w ’81 roku. Zresztą od razu dał o sobie znać nowy podział wewnątrz obozu solidarnościowego, co nawet dla tak umiarkowanego optymisty jak ja było niemiłym doświadczeniem.

Ustrojowa przemiana miała jednak dla muzyków Izraela bardzo konkretny wymiar. Na początku 1989 roku, jeszcze przed wyjazdem do Czechosłowacji, milicja zorganizowała nalot na kolonię domów w Stanclewie, gdzie wówczas mieszkali. Pomiędzy domami stała szklarnia pełna krzaków marihuany, o czym doniósł władzom sąsiad. Muzycy twardo twierdzili, że to zielsko zasadzone dla ochrony pomidorów przed muchami, i materiał dowodowy został przekazany do analizy laboratoryjnej. Przeciąganie postępowania miało taki skutek, że wraz ze zmianą władzy odwołano komendanta posterunku w Biskupcu, a jego następca jesienią sprawę umorzył.

Ten przełomowy rok wieńczyła impreza, która jawiła się niczym zadziwiające przymierze zwycięskiej opozycji i anty­babilońskiego, buntowniczego reggae. W ósmą rocznicę wprowadzenia stanu wojennego, 13 grudnia 1989 roku, w hali Stoczni Gdańskiej odbył się koncert Solidarność Anti-­Apartheid. Włodzimierz Kleszcz, dyrektor artystyczny przedsięwzięcia, zaprosił do Polski zaangażowanych muzyków i poetów z Afryki i czarnej diaspory w Wielkiej Brytanii i z Afryki. Wystąpili między innymi Linton Kwesi Johnson, który w songu Wat About di Workin’ Claas? śpiewał o „Solidarności”, The ­Twinkle Brothers, Dennis Bovell oraz Benjamin Zephaniah, któremu akompaniowali muzycy Izraela, Daabu i T.Love.

– Duża, spektakularna akcja, cała hala wypełniona ludźmi – pamięta Konikiewicz. – Jedna wpadka była z trans­portem. Artyści przylecieli do Warszawy i do Gdańska jechaliśmy autobusem. Organizatorzy wynajęli miejski bus z harmonijkowymi drzwiami, a w nocy było jakieś minus dwadzieścia, lodowaty wiatr przeciskał się przez szpary. Wyobraź sobie nieprzyzwyczajonych do tego czarnych ludzi. Okręceni kocami, ratowaliśmy się alkoholem.

„Solidarność” spotyka rasta. Oprawę graficzną koncertu Solidarność Anti­-Apartheid zapewnili bracia Erszkowscy z Galago Band. Michał zaprojektował plakat, Jan bilet

Archiwum braci Erszkowskich

„Solidarność” spotyka rasta. Oprawę graficzną koncertu Solidarność Anti­-Apartheid zapewnili bracia Erszkowscy z Galago Band. Michał zaprojektował plakat, Jan bilet

Archiwum braci Erszkowskich

Oprawa plastyczna imprezy była dziełem braci Erszkowskich, plastyków i zarazem muzyków, którzy jako duet Galago Band jeszcze w połowie lat siedemdziesiątych zapisali się jako twórcy bodaj pierwszego polskiego zespołu reggae, a w stoczni zagrali z grupą Rocka’s Delight. Powstał plakat przedstawiający czarnoskórego wojownika i polskiego husarza niosących flagę; słynne logo „Solidarności” znalazło się na tle w barwach rasta. Koncertowy bilet przedstawiał z kolei to samo logo w asyście dwóch rastafariańskich Lwów Syjonu. Unia reggae i opozycji trwała chwilę, niemniej patrząc na te nieprawdopodobne obrazki, można sobie wyobrazić, że był to jeden z możliwych, acz niezrealizowanych, fan­tastycznych scenariuszy dla wykluwającej się w chaosie transformacji nowej Polski. Gdy dwadzieścia lat później w hali Stoczni Gdańskiej odbywał się koncert Zaczęło się w Polsce dla uczczenia rocznicy pierwszych wolnych wyborów, jako gwiazdy wystąpili Kylie Minogue i Scorpions.

3. Wieczór z życia Praffdaty

– W lecie 1989, chociaż byliśmy po tych pierwszych, niby wolnych wyborach z 4 czerwca, prędzej spodziewalibyśmy się, że Ruscy wkroczą i utną całą tę wolność, jak to było kiedyś w Pradze czy w Budapeszcie, niż tego, że rozpłyną się całe demoludy. Ale parę miesięcy później upadł mur berliński. A kto pierwszy burzył mur? My – opowiada Jarek Guła, spiritus movens nieformalnej grupy artystycznej Praffdata.

Praffdata powstała w marcu 1984 roku na szkolnym korytarzu, gdy Guła skrzyknął do wspólnych akcji uczniów ­SOS-u. W latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ta szkoła, położona przy Grochowskiej 194/196, nieopodal ronda Wiatraczna na warszawskim Grochowie, była istną wylęgarnią kontrkultury. Chodzili tam, a w zasadzie bywali, między innymi Skandal z Dezertera, Andrzej Stasiuk, Rafał Kwaśniewski – twórca zespołów PRL i Elektryczne Gitary, Dziki z załogi skupionej wokół Armii i Złotej Skały, muzycy Sstil, Houka, 4 Kopniętych i Freda oraz barwni załoganci różnej maści, jak Tycu czy Lenin.

Pełna nazwa szkoły oficjalnie brzmiała Szkolny Ośrodek Socjoterapii. Nieoficjalnie mówiło się Szkoła Ostatniej Szansy, przyjmowała bowiem uczniów, którzy nie chcieli bądź nie potrafili się wpasować w rygor placówek oświatowych, i dawała im szansę zrobienia matury. Sami wychowankowie SOS-u na gęsto zabazgranej ścianie korytarza zanotowali: „Stan Odmiennej Świadomości”. Wypadkowa wykładni wszystkich powyższych nazw daje pojęcie o energii buzującej w SOS-ie. Praffdata stała się jej esencjonalną ekspresją.

Chłopaki z Praffdaty. Stoi Maciej Wilski. W środku od lewej: Jarek Guła, Paweł „Palebek” Śniatyński. Leży Faustyn Chełmecki

Fot. Jarosław „Dudi” Burchardt. Ze zbiorów Fundacji Kopalnia Złota

Apogeum działań Praffdaty przypada na przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, ale grupa wciąż jeszcze jest aktywna. Można by ją z grubsza przedstawić jako warszawski odpowiednik wrocławskiej Pomarańczowej Alter­natywy czy też trójmiejskiego Totartu. Kreowała sytuacje nieprzewidywalne, żywiołowe i absurdalne, będące aktem transgresji i wolnościowym protestem. W przeciwieństwie jednak do tamtych formacji, o których wiele już napisano, Praffdata wciąż czeka na swego kronikarza. A przecież w epoce dali się poznać na głośnych ogólnopolskich przeglądach muzycznego undergroundu. W 1986 roku na I Zlocie Cynicznej Młodzieży Ery Atomowej w Gdyni, w 1990 – podczas ostatniej edycji Grand Festiwalu Róbrege na Torwarze, a w 1993 na Energii Sztuki w Żarnowcu. Przypomnijmy jedną z akcji Praffdaty z lipca 1989, tę o dalekosiężnych skutkach i globalnym zasięgu: obalenie muru berlińskiego.

Jak to się stało, że banda frików z Polski znalazła się w nieufnie nastawionym do świata Berlinie Wschodnim, gdy mur wciąż stał niewzruszenie? Łącznikiem był Pietia, legendarny punkowy wydawca, czyli Piotr Wierzbicki, współtwórca zina i wytwórni muzycznej QQRYQ:

– To był jeden z paradoksów tamtego systemu, że łatwiej było nawiązać kontakt z punkowcem z RFN niż z NRD. Adresy do punkowców z RFN miałem z wydawanych tam zinów, które dostałem od kolegów. W Niemczech Zachodnich nie musieli się obawiać, że ich pogonią, i jeśli ktoś działał na scenie DIY, bez problemu podawał swój adres w wydawanych na tejże scenie pismach. Zacząłem korespondować z tymi ludźmi, wymienialiśmy się nagraniami i w pewnym momencie zapytałem ich o adresy do punkowców z NRD. Napisałem, jeden z nich, Herne Pietzker z Berlina, odpisał i tak to poszło, że w maju 1986 pojechałem go odwiedzić. Nasze kontakty tak się rozwinęły, że cały czas do siebie jeździliśmy; poznawałem tamtych ludzi. Efektem była składankowa kaseta We Are The Flowers In The Red Zone wydana przez QQRYQ ­Tapes, na której znalazły się nagrania zespołów z NRD, Węgier i Polski. Oni tam nie mogli sobie pozwolić na takie ruchy. Panował totalny zamordyzm, w ogóle nie­porównywalny z tym, co działo się w Polsce. Pełno donosicieli, również w punkowej załodze. Kiedy chcieli obejrzeć jakieś ziny, to dokładnie ­zasłaniali okna, bo ich mieszkania były pod obserwacją Stasi.

Guła: – Ze trzy razy pojechałem z Pietią do Berlina i największe wrażenie zrobił na mnie mur. Niesłychana rzecz. Po wschodniej stronie wszystko było odwrócone dupą do muru; jak obok muru była ulica, nikt nią nie chodził. Albo stacja metra Friedrichstrasse, do której docierały wschodnio- i zachodnioberlińskie pociągi i gdzie było przejście graniczne. Czyste science fiction! Schodziłeś pod ziemię i trafiałeś do boksu. Za plecami miałeś lustro, przed tobą siedział enerdowski pogranicznik – widział cię dokładnie, czasem kazał opróżnić kieszenie. Jak wszystko było w porządku, otwierał drzwi. Schodziło się dalej w dół i wychodziło na stację zachodnio­berlińską, do innego świata. Konkret, dwie rzeczywistości w jednym miejscu. Oglądałem to wszystko zafascynowany i stąd pomysł, aby urządzić tam akcję Praffdaty.

Pietia: – Nie byłem z Praffdatą w Berlinie, skontaktowałem ich z Hernem, który zorganizował występ i zaproszenia. Nie było wtedy łatwo pojechać do NRD. Jak byłem mały, wjeżdżałem z rodzicami na ich dowód, a potem, jak byłem na koloniach, to na legitymację szkolną, ale po „Solidarności” Honecker się wystraszył. Nie dość, że trzeba było mieć paszport, ten socjalistyczny, na kraje demokracji ludowej, to jeszcze obowiązywały zaproszenia, które dodatkowo trzeba było poświadczyć w enerdowskiej ambasadzie w Warszawie. Jeden obywatel NRD mógł wysłać zaproszenie tylko dla jednej osoby. Kiedy pojawił się pomysł na przyjazd Praffdaty, sprawa zrobiła się skomplikowana, Herne musiał zorganizować całą załogę, żeby zebrać kilkanaście zaproszeń.

Jeszcze bardziej skomplikowane były przygotowania do podróży. Praffdata miała pomysł, którego realizacja wymagała wielu artefaktów.

– Wysłałem do Berlina specyfikację, co nam będzie potrzebne: sto kartonów, ileś tam metrów białego papieru, farby, pędzle, wałki – relacjonuje Guła. – Mieli też zorganizować na miejscu rzutnik do slajdów. Plan pączkował przez parę miesięcy. Zdobywałem zdjęcia muru berlińskiego – w tamtych czasach nie można było znaleźć w internecie stu tysięcy obrazków z murem. Miałem własne fotografie robione podczas wyjazdów z Pietią, ktoś mi podrzucił zachodnie gazety z trupem pod murem, kiedy enerdowcy zastrzelili kogoś próbującego uciec. Kolega Dudi miał w domu ciemnię, robiliśmy zdjęcia tych zdjęć na kliszy do slajdów. Natrzaskaliśmy ze dwie rolki filmu po trzydzieści sześć klatek, wywołaliśmy, ale nie pocięliśmy – bo to się przycinało, poszczególne zdjęcia do ramek do rzutnika. Wywołane rolki włożyliśmy z powrotem do kaset, a kasety do aparatów, że niby to jest czysty film do robienia zdjęć.

– Granicę przejeżdżaliśmy w różnych przedziałach i w różnych wagonach, żeby się w oczy nie rzucać – wspomina uczestniczka berlińskiej wyprawy Kasia Sobczyk, która w następnych latach dała się poznać z zespołów Jak Wolność To Wolność, Los Trabantos, Kasia i Wojtek. – Łatwo było się wmieszać w tłum, bo pociąg był pełen handlarzy z Polski. Wieźli, co się dało: wódkę, papierosy, jajka, kiełbasy, okulary przeciw­słoneczne, wszystko, co można było sprzedać w Berlinie Zachodnim. Razem z Dudim trafiłam do przedziału pełnego Polaków, którzy przemycali fajki. Nie mieliśmy żadnych bagaży i myśleli, że jesteśmy jakimiś wtykami. No bo jak można jechać do Berlina bez fajek, bez wódki? Wyciągnęli tę wódkę i trzeba było się napić, a jeszcze pomóc chować papierosy przed granicą. Jak wysiedliśmy w Berlinie, połowa grupy była pijana.

Aby dostać się do NRD, potrzebne było zaproszenie, ale do Berlina Zachodniego można było już wtedy wjechać swobodnie, na paszport. Przejazd przez NRD odbywał się tranzytowo. Ruszyła więc fala handlarzy, domorosłych pionierów przedsiębiorczości doby transformacji, co znalazło nawet odbicie w jednym z pierwszych przebojów zespołu Big Cyc:

Pilsnera wypić trzema łykami,

Opylić fajki, kupić salami.

Gdy Polizei, to dawać chodu,

Wrócisz do kraju, będziesz do przodu.

A w jeden dzień zarobisz tyle,

Co górnik w miesiąc w brudzie i w pyle.

Berlin Zachodni, Berlin Zachodni,

Tu stoi Polak co drugi chodnik.

Guła: – Śmieszna była historia, jak przemycaliśmy trawkę, bo skąd wziąć trawkę we wschodnim Berlinie? Mogę to zdradzić, bo kiedyś paliło się w pociągach, a teraz już się nie pali. Wymyśliłem taki sposób, że wykruszałem tytoń z bibułek papierosów, nabijałem trawką, przypalałem i od razu rzucałem na ziemię, kiepowałem, tak żeby peta zrobić. I takich petów zabrałem ze trzydzieści. Jak pociąg dojeżdżał do granicy, wysypałem te pety na korytarzu, w trakcie podróży nikt nie sprzątał. Wyglądały jak zdeptane papierosy. Po niemieckiej odprawie chodziłem między ludźmi i zbierałem pety z podłogi, potem rozkruszaliśmy je z powrotem. I choć zebrałem o kilka mniej, niż wysypałem, całkiem sporo trawki zostało. W Berlinie kupiliśmy pudełko ramek na slajdy, usiedliśmy w parku i przycięliśmy filmy. Gotowe. Na miejscu powstały też afisze z różnymi rewolucyjnymi hasłami. Wybraliśmy wypisy z Rousseau, Gandhiego, Martina Luthera Kinga, ale też z przemówień przywódcy NRD Ericha Honeckera i z ­Arahji Kultu, wszystko przetłumaczone na niemiecki. Żeby się to nie rzucało w oczy na granicy, zapisałem hasła w notesie – na różnych stronach miałem wpisane poszczególne słowa, w rozsypce, i do tego klucz, żeby szybko pozbierać je w całość. Mieliśmy opracowany system skakania po tych stronach, jak w szachach. Piotr Bikont, który miał ze sobą kamerę, sfilmował, jak siedzimy z niemieckimi punkowcami: otwieram notes i pokazuję jednemu Niemcowi kolejne hasła, on je dyktuje kolegom, a ci pędzelkiem maczanym w tuszu kaligrafują na dużych rolkach papieru, które potem zawiesiliśmy. Było z dziesięć takich sztrajf, na metr wysokich, rozwieszonych na ścianach sali, w której był koncert.

Pomieszczenie znajdowało się terenie należącym do protestanckiego kościoła Odkupiciela, Erlöserkirche, stojącego na Nöldnerstrasse 43 w dzielnicy Rummelsburg, nieopodal muru. Sam kościół z czerwonej cegły wciąż nosił ślady wojen­nych zniszczeń, ale na plebanii toczyła się prężna, choć nieoficjalna aktywność. Swój przyczółek miały tu wschodnioniemieckie grupy dysydenckie, w tym również punkowcy. Gdy kończyły się lekcje religii, największa z sal katechetycznych, o rozmiarach niedużej sali gimnastycznej, zmieniała się w klub o nazwie Alösa. W gruncie rzeczy to miejsce zdecydowanie bardziej przypominało świetlicę niż punkowy lokal. Tam właśnie zawisły rewolucyjne sztrajfy Praffdaty.

Warszawska ekipa przybyła do Berlina dzień przed występem, liczyła dziewięć osób. Guła, jego ówczesna dziewczyna Joanna, a dziś żona, Katarzyna Sobczyk, Sylwian, Dudi, Czuraj, Jakubek, Krzysztof Ostas i Piotr Bikont. Dołączył Tycu, który dojechał na własną rękę.

Guła: – Dostaliśmy adres, gdzie mamy nocować pierwszego dnia. To były bloki, wieżowce niedaleko Alexanderplatz. Przyszliśmy, dzwonimy. Wpuścili nas, ale gość mówi, że trochę mu głupio, nie wie, co zrobić, bo mają nerwowy moment. Wiedzieli, że przyjeżdżamy, czekali, ale właśnie dziś dostali zgodę na opuszczenie NRD i wyjazd do RFN. Rano ma ich już tu nie być. W domu zamęt: ciotki, babki, koleżanki i koledzy dzieciaków; żegnają się, pakują. Pozwolił nam zostawić rzeczy i powiedział, żebyśmy wrócili w nocy, przespać się, a teraz gdzieś sobie poszli. Fajnie się zachował. Tak zrobiliśmy, a jak się rano obudziliśmy, gościa i jego rodziny już nie było.

Performanse Praffdaty łączyły w sobie zgiełk punkowego koncertu, totalną kolektywną improwizację, quasi­-plemienny obrzęd i działania plastyczne w czasie rzeczywistym. Rozwijały się w kierunku ogólnego wyzwalającego zamętu, który znosił granice między występującymi a publicznością. Podobnie było w NRD, z jedną zasadniczą różnicą… Gdy na ścianach Alösy zawisły już rewolucyjne wypisy, zaczęli ustawiać na scenie, przed ludźmi, mur z kartonowych pudeł. Tak jak w sercu Berlina: dwa rzędy ścian, a między nimi przestrzeń z wieżą strażniczą. Muzycy byli oddzieleni murem od widowni, a od jej strony pojawiły się dziewczyny, Kaśka i ­Joanna, z farbami i pędzlami.

– Malowałyśmy, co nam przyszło do głowy – opowiada Sobczyk. – Totalna improwizacja. A za murem chłopaki grali. Ściana duża, parę metrów, było co malować. Świetne farby mieli w NRD. Zachwyciły mnie intensywnością kolorów.

Do tego w tle, na ścianie klubu, wyświetlane były slajdy z kadrami z historii muru. A muzyka?

Sylwian: – Ja przyjechałem z trąbką, Czuraj też miał swoją. Na granicy mówiliśmy, że na pogrzeb babci jedziemy. Jakubek miał gitarę. Reszta grała na bębnach, gwizdkach. Akustycznie, bez planu. W pewnym momencie skończyła mi się koncepcja, co dalej. Złapałem część muru, popchnąłem i wjechałem nim w ludzi, którzy siedzieli z przodu. A oni przerażeni. Nikt się nie ruszył. Enerdowcy spięci byli strasznie. Już przed koncertem widzieliśmy, że są zastraszeni, zahukani, przemknąć szybko, schować się. W Polsce, jak była taka akcja, jakiś happening, ludzie zaraz się włączali. Zazwyczaj wyglądało to tak, że najpierw budujemy dekorację, a potem ją rozpierdalamy wspólnie z publicznością. I zawsze to się sprawdzało, latały kartony. Zawsze była interakcja, a tam oni siedzieli na krzesełkach do końca. Siedzieli i patrzyli, a potem bili brawo. Trochę nas zatkało.

Sobczyk: – Parę lat temu byłam na Krymie, jakiś rok przed rosyjską aneksją, grałam koncert z krakowską kapelą Translola. Przypomniał mi się wtedy Berlin: ludzie byli tam tak samo spięci i tak samo zahukani. Czuć było od nich taką energię strachu.

Piotr Bikont miał rejestrować koncert kamerą wideo, w pewnym jednak momencie trafił w niego lecący karton i urządzenie się wyłączyło. Nagrany został tylko początek i koniec imprezy.

– Tuż po koncercie wszyscy się od nas odwrócili, nikt nie podchodził – mówi Guła. – Szybko się rozeszli. Teraz myślę, że po prostu się wystraszyli; pewnie były wśród nich jakieś wtyki. Nie wiedzieliśmy, co ze sobą zrobić, bo spać mieliśmy w tym samym mieszkaniu, a gość już wyjechał. Miała przyjść po nas jakaś dziewczyna. Koncert skończył się wcześnie, koło dwudziestej, i czekaliśmy chyba do drugiej. Dziewczyna nie przyszła, więc poszliśmy przespać się w parku. Dobrze, że lato było. Następnego dnia wszyscy ruszyli zwiedzać Berlin Zachodni – wszyscy oprócz mnie, bo miałem paszport tylko na demoludy. Chodzili wzdłuż muru po zachodniej stronie, a ja równolegle po wschodniej; w pewnym miejscu, na wysokości Bramy Brandenburskiej, sfilmowali mnie z platformy widokowej. Robiłem pajacyka, żeby mnie było widać, bo to daleko, zaraz jakiś trabant podjechał zobaczyć, co wyrabiam. A potem wróciliśmy do Polski. Dziwne to było, że nikt się nami nie zainteresował.

Trzy miesiące później dwaj spośród berlińskich załogantów, którzy zaprosili Praffdatę, wraz z rodzinami wylądowali w Polsce w roli uchodźców. Był wrzesień 1989, mur wciąż jeszcze stał, ale system w NRD zaczął się chwiać. Mieszkańcy wschodnich Niemiec podejmowali decyzje o ucieczce – wyjeżdżali legalnie do stolic bratnich krajów: Warszawy, Budapesztu i Pragi, by tam, już nielegalnie, zgłaszać się do ambasad RFN z prośbą o azyl. Do Polski trafiło wówczas sześć tysięcy obywateli Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Część z nich koczowała w ambasadzie RFN na Saskiej Kępie, innych lokowano w ośrodkach wypoczynkowych pod Warszawą. Na początku października w wyniku uzgodnień rządu Tadeusza Mazowieckiego z przedstawicielami obu rządów niemieckich z Dworca Wschodniego w Warszawie wyruszyły eksterytorialne pociągi, które przewiozły dwa tysiące uchodźców do Niemiec Zachodnich. Reszta już po upadku muru, w listopadzie, jechała do RFN przez Szwecję. Zapomniany to dziś, a ciekawy epizod.

Czesi pamiętają go lepiej. Sugestywne sceny z enerdowskiego exodusu do Pragi otwierają Siostrę Jáchyma Topola, bodaj najlepszą powieść o transformacji w Europie Wschodniej. A sam Topol to również uczestnik „dzikiej rzeczy” na froncie czeskim – brat Filipa Topola, wokalisty i tekściarza legendarnej punkowo-poetycko-knajpianej formacji Psí Vojáci, poeta z kręgu alternatywnego pisma „Revolver Revue” (w połowie lat dziewięćdziesiątych doczekało się w Polsce antologii opublikowanej jako wydanie specjalne „brulionu”).

[…] zostawiali na ulicach Małej Strany zbyt ciężkie torby, walizki, koce, którymi opatulali się w nocy, kiedy ambasada była przepełniona, nadmuchiwane poduszki, butle z gazem ze swoich trabantów, zostawiali tam mnóstwo rzeczy, których na Zachodzie nie będą potrzebować… na ulicy leżały zapomniane i porzucone zabawki, miś z ukręconą głową i celuloidowe kaczuszki wyrzucone z komunistycznego stawu NRD na kamienny bruk Pragi, zgubione w chaosie i pośpiechu, na pewno zastąpiła je już ta kurwa Barbie z najbardziej jedwabistymi włosami na świecie… widziałem patelnię i szkolny tornister, plac, z którego prowadziła droga do ambasady, pełen był niemieckich samochodów, trabant z pierzyną na dachu leżał przewrócony na bok…

Jakiż to kontrast ze sztywnym zachowaniem praffdatowej publiczności z kościoła Odkupiciela!

W marcu 2018 roku Praffdata powróciła do Berlina w roli gości Akademie der Künste na wernisażu wystawy Notes from the Underground, przygotowanej przez Muzeum Sztuki w Łodzi, a prezentującej alternatywną sztukę i muzykę Europy Wschodniej z lat 1968–1994. Znalazły się tam również artefakty i rejestracje z działań Praffdaty. Historię o performansie z 1989, wraz z zachowanymi fragmentami filmu Piotra Bikonta, przypomniał berlińczykom Guła w listopadzie 2019 roku, podczas spotkania w ramach obchodów trzydziestolecia zburzeniu muru. Miała wówczas miejsce premiera winylowej reedycji kasety QQRYQWe Are The Flowers In The Red Zone Vol. 1. Wydał ją Warsaw Pact, sublabel hardcore’owej wytwórni Refuse Records, działającej w Berlinie, lecz prowadzonej przez polskiego punkowca Roberta Refuse’a. Dziś to unikalny doku­ment punkowej sceny w NRD, tym bardziej że do płyty dołączono reprint zina „Inside”, niegdyś zredagowanego przez berlińskich punkowców, a wydrukowanego w Warszawie dzięki pomocy ekipy QQRYQ. Pismo nigdy wcześniej nie trafiło do Niemiec, próba jego przemytu przez granicę zakończyła się porażką. Micha z zespołu Namenlos, który miał „Inside” przewieźć, został aresztowany i cały nakład uległ konfiskacie. Jedyny zachowany egzemplarz, z którego skorzystał Warsaw Pact, odnalazł się po latach w archiwach Stasi. Takie historie przypominają dziś, jak brawurowy był wyczyn Praffdaty.

4. Ekscentrycy to my

Oto najdziksza rockowa historia polskiego przełomu: śmiałość, brawura, transgresja i destrukcja. Nowa epoka zaczyna się od fajerwerków, które wystrzeliwują nagle i poza kontrolą, a zespół Los Loveros jest jednym z jej symptomów. To temat na film. Pierwsza scena mogłaby wyglądać tak:

– Podjeżdżamy pod Pałacyk, kolega Koza miał furgonetkę, zabrał zespół i wszystkie nasze graty. Na miejscu stoi ciężarówka, trzy razy większa, goście wyładowują wielkie skrzynie ze sprzętem. Obok facet w kowbojskim kapeluszu. Michael Gira. Dyryguje ekipą. Otwieramy furgonetkę, wnosimy graty do klubu. Oni też. Tak na zmianę. Swans, my, Swans, my. W pewnym momencie z wnętrza wychodzi szef Pałacyku Zbyszek Petrus, w porządku gość. „Co jest grane?” – Gira ze swoją załogą patrzą na nas z dezaprobatą. Zapada cisza. Sawicki zna angielski: „Mamy kapelę, chcemy z wami zagrać”. „Jak to?! Nie było takich planów”. „Posłuchajcie kasety”. Tak perswaduje, że Gira, Sawik i Wiśnia zostają zaproszeni do biura Petrusa. Gira słucha. „Trąbkę macie?” „To nie trąbka, to wokalista”. Po chwili zastanowienia Michael kiwa głową: „OK, gracie”.

Mariusz „Kajtek” Janiak z Los Loveros w koszulce Creation Jungle

Fot. Bożena Horodnicza

Utwór z imitacją trąbki nagraliśmy tego samego dnia w sali prób w Katakumbach. Wpadł Bartek Anczyk vel Przylepa, nasz drugi gitarzysta: „W Pałacyku będzie Swans! Gramy! Nagrywamy demo! Uda się!”. Mieliśmy magnetofon, nagraliśmy ze trzy piosenki. To jeszcze nie były utwory ze zbudowanym aranżem, mieliśmy wtedy jedną ułożoną piosenkę, reszta pływała w dekadenckiej radości. Sam koncert to były cuda naszych improwizacji. Moje bębny rozjeżdżały się po posadzce. Pamiętam, jak Karaś, wycinając swoje barbarzyńskie solówki, przytrzymywał mi hi-hat nogą. Po koncercie Gira powiedział, może z czystej kurtuazji, że jesteśmy zajebistą rock’n’rollową ekipą. Parę miesięcy później, wraz ze świeżutkim winylem, przysłał na adres Sawickiego propozy­cję: Swans szykuje trasę i zaprasza nas do Stanów. To był jeszcze PRL, nie było szans na taki wyjazd.

Tak wspomina Mariusz „Kajtek” Janiak, perkusista Los Loveros. Kajtek ma jeszcze notes z tamtych lat, gdzie zapisywał wszystkie koncerty. 22 sierpnia 1987 dali swój pierwszy, jeszcze pod nazwą Creation Jungle, przy Tekach, domach studenckich na Olszewskiego we Wrocławiu. Grali na przyczepach rolniczych.

Kajtek: – Było tak mało miejsca, że kiedy komar ugryzł mnie w policzek, spadłem z przyczepy. Reszta grała dalej.

Występ przed Swans odbył się 30 sierpnia, tydzień po scenicznym debiucie. Swans promowali wówczas swój przełomowy album Children of God, z kolekcją piosenek o „cierpieniu, torturach i upokorzeniu”, jak to zgrabnie ujęła Wikipedia. I tak chłopaki z wrocławskiej ulicy zagrali jako support ­największej rockowej sensacji amerykańskiego under­groundu.

Marek Wiśniewski – wokal, Zbyszek Sawicki – lider, bas, Zbyszek „Karaś” Harasimowicz – gitara, Bartłomiej „Przylepa” Anczyk – gitara i Kajtek – bębny. Mieli impet, siłę przebicia, swoją muzyką chcieli podbić świat. Niejeden o tym marzył, ale Los Loveros, jak przystało na nową epokę, po­stawili wszystko na tę kartę i skoczyli w nieznane. Dziś z bazowego składu, który wyruszył w tę podróż, żyje tylko Kajtek.

– Trochę byliśmy sfrustrowani tym, że po koncercie ze Swansami tłumy nie waliły na nasze występy. Grywaliśmy w różnych wrocławskich klubach: w Katakumbach, Rurze, Indeksie, ale były też koncerty w Warszawie, Gdańsku. Cóż, byliśmy nieznoś­ną kapelą, wyróżniającą się dość nietypowym, czasami skandalicznym zachowaniem podczas koncertów i w życiu na co dzień. Nie tolerowano naszych wybryków. Później w Warszawie było tak samo. Marek Wiśniewski był bardzo ciepłym, kochanym człowiekiem, ale lubił prowokować. Na przykład: klub Index przy Szewskiej, jedno z najważniejszych wtedy miejsc do grania we Wrocławiu. Spotykała się tam bohema, zbuntowana młodzież, a Los Loveros trafiło na czarną listę. Znaczyło to: „Tym ludziom nie sprzedajemy alkoholu”. Pewnego dnia, gdy po raz kolejny odmówiono nam zamówienia, Wiśnia wszedł do ubikacji, wyrwał pisuar, postawił na blacie i mówi: „Lej do pełna”. To jeden z incydentów, o innych można mnożyć plotki, ale nie chcę ich powtarzać, niech pozostaną plotkami.

Trzeba przypomnieć kontekst całej tej historii. Polska muzyka alternatywna schyłku lat osiemdziesiątych miała się świetnie, co wcale nie znaczy, że była świetna. Miała rząd dusz, a jej tubą były państwowe radiostacje: Trójka z pasmem poświęconym młodemu rockowi i ukochana przez progresywną młodzież Rozgłośnia Harcerska, która swą listę przebojów reklamowała jako „Polski Independent”. Popularność radiowych hitów przekładała się na trasy koncertowe i festiwale w halach. Krąg radiowych pupilków otrzymał nawet swój brand: Krajowa Scena Młodzieżowa. W roku 1989 była w zenicie popularności, doczekała się licznych prezentacji równocześnie podczas festiwali w Jarocinie i w Opolu, co już daje do myślenia. Gwiazdy KSM – Chłopcy z Placu Broni, Sztywny Pal Azji, Róże Europy, Kobranocka, Formacja Nieżywych Schabuff – były na tyle obłe, że pasowały wszędzie.

Mimo że miał to być „Polski Independent”, promotorzy KSM – młodzi, rzekomo wyluzowani dziennikarze, z Pawłem Sito i Piotrem Majewskim na czele – traktowali młodzież protekcjonalnie, z pobłażliwością godną patriarchalnych aparatczyków odchodzącego systemu. Ale też piosenki KSM były dla mięczaków, w swym lirycznym zacięciu nieprzyzwoicie wręcz poczciwe. Coś w połowie drogi między prostotą i sentymentalizmem polskiego big-beatu lat sześćdziesiątych a pretensjonalną przemądrzałością piosenki studenckiej. Bezpieczna przestrzeń, w której młodzież ma się wyszumieć, trochę ponarzekać, powzdychać, ale z obietnicą zmiany na lepsze. Bez kopa, pazura, brudu i przekraczania granic. Jako świeżo upieczony student prawa, odbywający miesięczne praktyki robotnicze w zakładach FSO na Żeraniu, sam na imprezach w akademiku na Kicu śpiewałem refren ówczesnego hitu Róż Europy: „My jesteśmy rock’n’rollowcami. / Pijemy tanie wino, / Pijemy je litrami”. Wstyd. Na swoje usprawiedliwienie powiem tylko, że i tak był to jeden z najbardziej buńczucznych wersów z dorobku KSM. Zaraz potem ten motyw wyeksploato­wała cała seria piosenek w poetyce „jabol punk”. Z czasem całą scenę nazwano pogardliwie „harcerską” – i w rzeczy samej, te piosenki doskonale się sprawdzały grane na pudle przy ognisku.

W 1989 roku Sztywny Pal Azji wydał drugi album, Szukam nowego siebie, a promowała go piosenka Nie zmienię świata. Już te dwa tytuły wystarczą za kwintesencję KSM.

Nie zmienię świata, nie zmienię.

Nie mam żadnych złudzeń.

To nie uda się nikomu,

Choć rewolucje są dla ludzi.

Nie zacznę nowej wojny

I nie zakończę starych.

To wszystko jest utopią

I śmieszne są zamiary.

Ale mogę zmienić się sam.

I mogę zmienić ciebie.

Możemy zmienić nasz dom,

By było nam jak w niebie.

Jak na przebój z roku 1989 zakrawa to na kpinę. Aczkolwiek wers „to wszystko jest utopią” doskonale podsumowuje zagraniczne hity, które okupowały wtedy szczyt Listy przebojów Programu Trzeciego, bezkonkurencyjnie najważniejszego wówczas muzycznego notowania w kraju, układanego na podstawie nie sprzedaży, ale głosów oddawanych przez słuchaczy. Panowało tam ciepełko i odrobina pastelowej egzotyki w postaci megahitów Orinoco Flow Enyi i Twist In My Sobriety Tanity Tikaram oraz nieznośnie sztuczne nadęcie pudel metalu, jak ktoś celnie podsumował prezencję gwiazd w rodzaju Def Leppard czy Bon Jovi. Mała stabilizacja przykryta piękną kołderką, a jak już nawet marzenie, to zatopione w kiczu.

I raptem w zestawieniu harcerskiego „Independent” pojawił się wyzywający dekadenckim wdziękiem, zgrzytliwy i swingujący zarazem numer Ekscentrycy. Musiał się wybijać, skoro usłyszawszy go kilka razy w radiu, zapamiętałem do dziś.

Twardzi jak rzeźbione drzewo,

Lżejsi niż łabędzie puchy,

Z jakąś pasją obłąkańczą

Wykonują wspólne ruchy.

Idą razem w prawo, w lewo.

Papierosy z ust wyjęli,

Równocześnie się potknęli,

Przewrócili, wstali, tańczą.

Brzmi najnowszy fokstrot lonah.

Murzyn w śmiech, a jazzband ryczy.

Ekscentrycy, ekscentrycy.

Ten tekst to oczywiście pochodzący z zarania epoki jazzu wiersz Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Doskonale pasował tak do zaczepnego wizerunku zespołu Los Loveros, jak i do ducha nowej epoki. „Ekscentrycy to my” – w finale dorzucał od siebie Wiśnia. I to wystarczyło, by nadać piosence pieczęć manifestu.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.