Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Alchemia, psychodelia i buddyzm w artystycznej enklawie na Górnym Śląsku
Ezoteryczna historia polskiej inteligencji
Co to jest Śnialnia? To miejsce, w którym się śni, i przestrzeń, gdzie sny się urzeczywistnia. Ich sen był snem o wolności.
Malarze Urszula Broll, Antoni Halor, Zygmunt Stuchlik, Andrzej Urbanowicz i Henryk Waniek wymknęli się do Śnialni z realiów PRL-u. W latach sześćdziesiątych XX wieku stworzyli przy ulicy Piastowskiej 1 w Katowicach legendarną Pracownię, która przetrwała sześć dekad. Najpierw kusiła duchowością, a po 1989 roku – ekscesem, testując granice odzyskanej wolności.
W kręgu oddziaływania Pracowni znalazły się ważne dla polskiej kultury postacie, m.in.: Zdzisław Beksiński, Henryk Mikołaj Górecki, Jerzy Illg, Ryszard Krynicki, Mieczysław Litwiński, Jarosław Markiewicz, Jacek Ostaszewski, Tadeusz Sławek, Olga Tokarczuk czy Ingmar Villqist.
Rafał Księżyk powraca z polifoniczną, osadzoną w śląskich realiach opowieścią o tym, co wydawało się eskapizmem, a zmieniło rzeczywistość. W Pracowni publikowano jedne z pierwszych w Polsce Ludowej samizdatów, stąd wyruszano w pionierskie psychodeliczne tripy, tutaj zaczął się polski buddyzm zen. Rozwinęła się wrażliwość, która pozwoliła spojrzeć na Śląsk i na Polskę w nowy sposób.
Rafał Księżyk jest współautorem bestsellerowych biografii artystów: Tomasza Stańki, Roberta Brylewskiego, Tymona Tymańskiego, Kazika Staszewskiego, Marcina Świetlickiego i Muńka Staszczyka oraz autorem książek 23 cięcia dla Williama S. Burroughsa, Wywracanie kultury. O dandysach, hipsterach i mutantach, Dzika rzecz. Polska muzyka i transformacja 1989-1993.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 563
Jest taki moment. Obudziliśmy się, już nie śpimy, jesteśmy przytomni otaczającego świata, ale jeszcze ciągle, choć z sekundy na sekundę coraz mniej głęboko, tkwimy w naszym śnie. Na tym pograniczu dzieje się sztuka. Coś przestaje być czymś, aby stać się innym.
ANDRZEJ URBANOWICZ
„Atmosfera odwilży sprawiała, że dyskusje i kontakty między ludźmi stawały się spontaniczne i ożywione (...). W 1956 roku, kiedy wszyscy zachłystywaliśmy się, krótko zresztą, wolnością, zaczęliśmy i my z Urszulą rozmawiać”, notował po latach w szkicu Urszula Andrzej Urbanowicz. Czy to rzeczywiście ekscytacja polityczną odwilżą ośmieliła go do zaczepienia o kilka lat starszej od siebie kobiety? W 1956 roku Urbanowicz bywał w Katowicach przejazdem, w drodze z Raciborza, gdzie mieszkał, do Krakowa. Podczas jednej z przesiadek wybrał się na wystawę St-53, nie mając pojęcia, czego się spodziewać. Tak pisał o tym wydarzeniu we wspomnieniach Serpentyny: „Duże wrażenie. Nie mniejsze zrobiła na mnie obecna akurat jedna z autorek prezentacji, Urszula Broll. Zaczęliśmy rozmawiać i Urszula zaprosiła mnie na publiczne spotkanie z grupą wieczorem tego samego dnia. Spotkanie prowadził Andrzej Wydrzyński, literat i animator grupy. Nie podobało mi się to, co mówił, więc zbytnio nie przebierałem w słowach. Moja arogancja nie zraziła Urszuli, może przeciwnie. Po spotkaniu zaprosiła mnie do piwnicy na wódkę i obiecaliśmy sobie podtrzymywać kontakt”.
Przy innej okazji wspominał ją z tego pierwszego spotkania jako „płomienną” – „młoda kobieta o pięknie falujących, miedzianych włosach. Niewysokiego wzrostu, o wyrazistych, przenikliwych oczach, nadzwyczaj elokwentna”. Broll zapamiętała z kolei „młodego, wysokiego chłopca o wielkich lśniących oczach”. W radiowym reportażu Doroty Jaśkiewicz-Łebek Urszula opowiadała: „Był interesujący, bardzo inteligentny. Zaczęliśmy się spotykać, korespondować, codziennie telefonowaliśmy. Taka love story się rozwinęła. A najlepsze, że on mnie przedstawił swojej matce, pamiętam, przy starym dworcu w Katowicach. Ona chciała mnie poznać. Zobaczyła, że jestem starsza. Byłam ruda, miałam świetne włosy. Natychmiast mnie zaakceptowała”.
Trzeba pamiętać, że gdy się poznali, Urbanowicz liczył sobie niewiele ponad osiemnaście lat, a Broll dwadzieścia sześć.
Waniek: „Andrzej był arogancki, odważny i miał o sobie dobre mniemanie. Impet jego osobowości sprawił, iż tak to się zakotłowało, że mniejsza o metryki urodzenia. Urszula była pod urokiem i vice versa”.
Małgorzata Borowska, piąta żona Andrzeja Urbanowicza, która przyjaźniła się z Broll pod koniec jej życia, mówi: „Andrzej dużo opowiadał, jak się zakochał w Urszuli. Poza tym, że była magnetyzującą, niesłychanie piękną kobietą, rudowłosą, z błyskiem w oku, szalenie zdolną, była też bezwzględną żyletą intelektualną. Mężczyźni się jej bali, potrafiła rozjechać walcem. Była wyczulona na opowiadanie bzdur, błyskawicznie wyłapywała wszelkie nieścisłości wywodu i zawstydzała rozmówcę, w dyskusji nie dało się jej pokonać. W dodatku była już artystką z ugruntowaną pozycją.
Urszula Broll w 1957 roku
Mama Andrzeja i Urszula urodziły się tego samego dnia, 17 marca, i Urszula była dla Andrzeja kimś w rodzaju matki. Na pewno zaś kimś, kto go stworzył. On miał swoje niezwykłe właściwości, które ona w nim zauważyła, ale tak naprawdę to dzięki niej stał się tym, kim był. Zaczęło się od tego, że dopiero za namową Urszuli i matki poszedł na studia, bo gdy za pierwszym razem nie dostał się na ASP, chciał iść do pracy w Nowej Hucie. Urszula go pilnowała, to jej zawdzięczał wczesne wstawanie, ona go z łóżka ściągała z kubkiem supermocnej herbaty, bo żadne budziki ponoć na niego nie działały. Była dla niego pomostem do świata sztuki, dzięki niej poznawał ważnych ludzi. Czy w relacji z Urszulą miał poczucie zjadania przez Wielką Matkę? Możliwe, ale na pewno nie od razu. To mogło mieć miejsce w połowie lat siedemdziesiątych, w okresie, który zadecydował o rozwodzie”.
W 2007 roku na luźnej kartce papieru opatrzonej nagłówkiem Urszula Urbanowicz spisał krótkie wspomnienie o czasach, gdy się poznali: „Było to wzajemne głębokie przyciąganie, duża miłość w potocznym znaczeniu tego słowa, które nie wiadomo co znaczy. Także i namiętność oczywiście, chociaż w wymiarze zapewne ograniczonym intensywnością zajmowania się sztuką. Zarówno jej, jak i mój seks jeszcze nie został do końca przebudzony”.
Andrzej Urbanowicz urodził się 28 kwietnia 1938 roku w Wilnie. Ojciec, Edmund Urbanowicz, był oficerem Wojska Polskiego, w owym czasie w randze kapitana nominalnie dowodził strażnicą Korpusu Ochrony Pogranicza w przygranicznych Rykontach, faktycznie zaś pracował w kontrwywiadzie. Matka, Halina z domu Gottschalk, zajmowała się domem, miała jednak wykształcenie artystyczne zdobyte na Wydziale Sztuk Pięknych Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie w pracowni cenionego malarza Ludomira Śleńdzińskiego. Urbanowiczowie mieli dwójkę dzieci, Hanna była trzynaście lat starsza od Andrzeja.
W napisanym w 2004 roku szkicu Dzieciństwo Urbanowicz usiłował zebrać rozproszone informacje o swych korzeniach. Twierdził, że rodzinę ze strony ojca tworzyli potomkowie Tatarów, którzy przeszli na służbę Rzeczypospolitej i uzyskali szlacheckie przywileje. Prababka pochodziła z rodziny osiadłych w Inflantach Szkotów. „Ten galimatias prawdopodobnie jest większy, podejrzewam, że i krwi litewskiej jest jakaś ilość, zbyt wiele odnajduję w sobie dla niej sympatii”, dodawał. Nie mniejszy galimatias panował wśród przodków po kądzieli. „W linii matki, poprzez urodzoną pod Ciechanowem babkę, mam zapewniony zdrowy oddech środkowopolskiej równiny. Z dziadkiem, ojcem matki, sprawa się komplikuje. Bez wątpienia był Polakiem. Ale jego nazwisko, Gottschalk, niedwuznacznie wskazuje na pochodzenie zachodnie, tym bardziej, że był z poznańskiego. W tej rodzinie mocną pozycję mieli też Joklowie, rodzina spolonizowanych Szwedów”. Babka Urbanowicza, Stanisława Ślesicka, poznała się z Józefem Gottschalkiem w Warszawie. „Dziadek należał do PPS Lewica-Frakcja Rewolucyjna. To ta «Lewica» od zamachów. Otrzymał rozkaz zabicia kogoś, ale nie chciał albo nie umiał tego wykonać. Był człowiekiem honoru, więc zabił się sam”, opisywał Urbanowicz. Wdowa wraz z córką Haliną przeniosła się do Wilna, gdzie pracowała jako nauczycielka.
Urbanowiczowie mieli majątek Miełżowiany leżący nieopodal Szawel na Litwie. Rodzinny przekaz głosił, że pradziad Michał, zagrożony jego konfiskatą za udział w powstaniu styczniowym, mocą dżentelmeńskiej umowy fikcyjnie przegrał go w karty, został oszukany i nie odzyskał własności. Dziadek Andrzeja, Czesław, jeden z trzech synów Michała, musiał pracować jako zarządca cudzych dóbr. Osiedlił się na Kowieńszczyźnie i ożenił z Teofilą z Olindów. Mieli dwóch synów: Edmunda i Zygmunta. Obaj zostali oficerami Wojska Polskiego.
„Nie wyobrażam sobie, jak kształtowałaby się moja mentalność, gdyby ojciec mój był obecny. Pewnie nieco inaczej, ale jak, trudno orzec. O ojcu wiem tyle, że nie znosił narodowej demokracji, co jakoś odziedziczyłem”, pisał Urbanowicz. Edmund za młodu wstąpił do Polskiej Organizacji Wojskowej, a w odrodzonej Polsce został w armii. Z racji kolejnych jego przydziałów rodzina mieszkała w Grodnie, Wilnie, Rykontach i w Sarnach na Wołyniu, gdzie zastała ich wojna. Edmunda wezwano do Warszawy już po wkroczeniu Sowietów i rodzina postanowiła do niego dołączyć. Babcia Stanisława, Halina, Hanna i Andrzej usiłowali przedostać się przez nowo utworzoną granicę sowiecko-niemiecką. Zdradził ich przewodnik, w rezultacie zostali aresztowani przez sowiecki patrol. „Wspomnienia jakieś – nie wiem czy moje – długiej wędrówki przez lasy i pola, tylko siostra potrafi mnie tak nieść, abym był cicho, ale kiedy wydaje się, że jesteśmy u celu, łapią nas Sowieci. Zamiast Warszawy, ruskie więzienie. Ponoć wspinałem się na kraty i wołałem «Jeść! Jeść!». Zachowałem w pamięci obraz tej celi, właściwie piwnicy”, napisał w szkicu Dzieciństwo. W areszcie zostali rozdzieleni, siostrę zesłano do obozu pracy w Kazachstanie, resztę rodziny wypuszczono.
Hanna wydostała się z ZSRR w drugiej połowie 1941 roku, gdy po zawarciu układu Sikorski-Majski ogłoszono amnestię dla obywateli polskich. Została sanitariuszką w armii Andersa, trafiła do Iranu, a stamtąd do Wielkiej Brytanii, gdzie odnalazł ją ojciec. Okazało się, że Edmund, ujęty w Warszawie podczas łapanki, został osadzony w oflagu w Woldenbergu, a po jego wyzwoleniu znalazł się w Anglii. Tam Hanna skończyła studia chemiczne i wyszła za mąż za Sławomira Kowalskiego, syna przedwojennego generała Wojska Polskiego, Wincentego Kowalskiego, który był przyjacielem Edmunda. W początkach lat pięćdziesiątych Edmund oraz Hanna z mężem przeprowadzili się do Stanów Zjednoczonych i osiedli w Pensylwanii. Hanna przez pewien czas pracowała dla NASA, ale ponieważ mieli ze Stanisławem sześcioro dzieci, przerwała karierę zawodową i zajęła się domem.
„Nasza rodzina to byliśmy my w trójkę. Matka, babka i ja”, napisał Urbanowicz o swym wojennym dzieciństwie. Cała trójka wróciła do zajętego przez Sowietów Wilna i zamieszkała przy ulicy Krzywe Koło 27, ostatniej na Zarzeczu, peryferyjnej dzielnicy miasta. Drewniany budynek z werandą stał tuż przy wylotowej drodze, tak że gdy chcieli iść do miasta, musieli przejść przez dwa mosty: na Wilejce i na Wilii. Dom otoczony był przez ogród, który wrył się w pamięć Urbanowicza jako „czarodziejskie miejsce”, pełne bzów, drzew wiśniowych i kwiatowych klombów, na których królowały piwonie. „W gruncie rzeczy byłem więźniem tego pięknego ogrodu. Żadnych kontaktów z dziećmi. Było to niesamowite. (...) Cały czas z babunią Stasią, a jeśli nie to z Halą”. Urbanowicz, który swe wspomnienia Dzieciństwo spisał w 2004 roku, zastanawiał się, czy ta izolacja wynikała z realnego niebezpieczeństwa, czy też była wynikiem jakiejś paranoi opiekunek. Ale przecież, jak podkreśla: „Były to czasy, w których zdradzenie prawdziwej tożsamości mogło kosztować życie. Mąż Hali, a mój ojciec, był wrogiem ludu, jak to w komunistycznym żargonie zostało zapisane, a jego rodzina w naturalny sposób trafiała do kategorii przeznaczonych do likwidacji, w najlepszym wypadku tylko prześladowanych”.
Matka znalazła pracę jako dekoratorka w domu towarowym, a potem projektowała zabawki, w wojennych realiach wykonywane z papier mâché. Chłopcem zajmowała się głównie babcia Stasia, która w groźnych czasach całkowicie uciekała w katolicką religijność i swą pobożność przelewała na wnuka. Ten po latach pamiętał, jak była zachwycona, gdy wchodził na stół i oznajmiał, że zostanie papieżem.
„Moje dzieciństwo prawie było idylliczne. Tylko od czasu do czasu w nocy budziło mnie wycie matki. Siedziała wtedy pod lampą, z głową ukrytą w ramionach opartych o stół i płakała. A właściwie to wyła jak zraniona suka. Nie wiem, czemu tak rozpaczała. Dlaczego ta żałość i ból były tak mocne. Z pewnością miała powody. Niewola ojca. Brak jakiejkolwiek wiadomości o córce. Podchodziłem do niej i próbowałem ją uspokoić, z miernym skutkiem. Po takiej nocy przez jakiś czas był spokój, ale skowyt znów powracał. Nie wiem, może to hormony. Później, gdy przyjechaliśmy do Polski, już tego nie było, tylko jakieś absurdalne ataki złości, na ogół w biały dzień”.
Gdy wojna się skończyła, wyjechali do Polski pierwszym pociągiem z repatriantami.
„Z bagażami ładujemy się do towarowego wagonu, bo tylko takie są. Czyż mogę pamiętać, co wieziemy w powiązanych trokami tobołach? Prócz kilku drobnych rzeczy, które przetrwały do dziś, jak wileńska wełniana chusta na której siedzę, zapamiętałem sztalugę. Matka wzięła ją chyba jako symbol swego zawodu, jednak zostanie jej zabrana i spalona. Posłuży za opał do kozy, która w trakcie jazdy wszystkich rozgrzewa. Cóż może samotna kobieta z małym chłopcem? Zresztą nie tylko sztaluga, również podłoga wagonu którym jedziemy, w znacznej części spłonie. Koniec stycznia. Zimno. Trzeba palić czym się da. Nie jedziemy zbyt szybko. Podróż polega głównie na staniu w polu. Około trzygodzinny dystans do Białegostoku pokonujemy po ośmiu czy dziewięciu dniach”.
Urszula Broll i Andrzej Urbanowicz w 1958 roku
Z Białegostoku pojechali do Gliwic, gdzie mieli rodzinę, potem do Krakowa. Halina planowała osiedlić się tam na stałe i kształcić syna, ale trudne warunki, jakie zastali pod Wawelem, sprawiły, że samotna matka musiała szukać innego miejsca. Spokojną przystań i pracę znalazła dopiero na Śląsku, w Raciborzu, gdzie w 1947 roku otrzymała posadę dyrektorki muzeum okręgowego – uruchomiła tam oddział regionalnej sztuki ludowej. „Zamieszkaliśmy w tym prowincjonalnym muzeum, pośród arcydzieł śląskiego średniowiecza, egipskiej mumii, osobliwych przedmiotów i zadziwiających niemieckich szpargałów i książek. Urzeczony błądziłem po tym kulturowym labiryncie, dokonując odkryć na całe życie”.
W Raciborzu Urbanowicz skończył liceum, a po maturze przystąpił do egzaminów na Wydział Malarstwa krakowskiej ASP. W 1955 roku nie udało mu się ich zdać, chciał szukać pracy w Nowej Hucie, ale matka zaproponowała, aby został w domu i przygotowywał się do egzaminów.
„W owym czasie zaczytywałem się tygodnikiem «Po prostu» i wszystkim, co dotyczyło sztuki, szczególnie nowoczesnej. Moim idolem, jednym z nielicznych w ogóle, był wtedy van Gogh, którego bezgraniczne poświęcenie sztuce i pasja były dla mnie wzorem. Jako młodego człowieka bardzo mnie męczyło słońce w lecie, ale ponieważ wiedziałem, że van Gogh stał na słońcu godzinami, powiedziałem sobie, że i ja mogę. Rzeczywiście, po niedługim czasie słońce przestało mnie męczyć”.
Od początku 1956 roku zaczepił się na akademii jako wolny słuchacz i rzucił się w wir artystycznego życia Krakowa, zaczął pisać wiersze. Rozważał wtedy przez chwilę, czy poświęcić się pisaniu, czy raczej malowaniu. W pracowni Jana Świderskiego spotykał się z Wiesławem Dymnym, który, wedle wspomnień Urbanowicza, uchodził tam za największego awangardzistę. W Domu Plastyka przy Łobzowskiej widział Mątwę, głośną inscenizację sztuki Witkacego, inaugurującą działalność teatru Cricot 2 Tadeusza Kantora. Wspomina też o spotkaniach ze Stanisławem Czyczem, Jerzym Harasymowiczem, Ireneuszem Iredyńskim, Józefem Szajną, Andrzejem Wróblewskim. Szajna, wówczas młody scenograf Teatru Ludowego w Nowej Hucie, został świadkiem na ślubie Andrzeja, świadkową była Krystyna Broll.
Urszula i Andrzej pobrali się 8 czerwca 1957 roku w krakowskim Urzędzie Stanu Cywilnego. Rezygnacja ze ślubu kościelnego w tamtym czasie i w tamtym miejscu nie była sprawą oczywistą. Broll twierdziła, że wiarę w Boga straciła jeszcze w gimnazjum, gdy tuż po zakończeniu wojny wraz ze szkolną wycieczką pojechała do Auschwitz i zobaczyła pozostałości po obozie.
Waniek sceptycznie podchodzi do tej historii: „Urszula była kochaną dziewczyną, ale niewiarygodną, łatwo jej się myliły wyobrażenia, fikcje, z rzeczywistością, a jak raz coś takiego powiedziała, to już istniało na mocy prawdy. Szkolna wycieczka do Auschwitz w ’46, ’47 roku? Dla mnie to wątpliwa sprawa. Przecież tam wciąż funkcjonował obóz koncentracyjny, tyle że już pod barwami biało-czerwonymi. W tych samych barakach trzymali tam jeńców niemieckich, volksdeutschów, element politycznie niewygodny, do którego zaliczono Ślązaków, wystarczyło, jak ktoś donos napisał. Moją babcię tam wsadzili. W ’45 roku w domu pojawiło się nagle UB, zabrali babcię do obozu i spędziła tam dwa tygodnie. Z miejsca zaraziła się tyfusem i to ją uratowało, bo dzięki temu krewnym udało się ją wyciągnąć.
Od Urszuli znam jeszcze inną wersję. Opowiadała mi kiedyś, że pierwsze małżeństwo zawarła jeszcze w końcu lat czterdziestych, wyszła za mąż za faceta, którego to małżeństwo miało uchronić przed jakąś polityczną opresją, więzieniem czy wysiedleniem. Nie podała powodu, ale był to związek całkowicie fikcyjny, związany z powojenną zawieruchą, niemniej zawarli ślub kościelny. Kiedy poznała Andrzeja i postanowili się pobrać, usiłowali unieważnić tamto małżeństwo i wpadli w mielizny biurokracji klerykalnej. Okazało się, że to nie do zrobienia. Tak to mi Urszula przedstawiała, że wtedy zraziła się do Kościoła i jego porządków tak gruntownie, że przestała sobie tym głowę zawracać”.
Roger Urbanowicz uzupełnia tę historię o traumatyczny aspekt: „To małżeństwo nie było fikcyjne, takie może miało być, ale doszło do sytuacji, która mamę zupełnie odrzuciła i zamknęła. Po nocy poślubnej powiedziała, że chce rozwodu, i na tym się skończyło. Najprawdopodobniej została zgwałcona. Jak już byłem starszy, mama mówiła mi, że jako dorastająca dziewczyna była bardzo ognista, właśnie tego słowa użyła, «ognista», miała ogromne potrzeby i fantazje seksualne. Ale przed moim ojcem nie miała partnerów, chłopaków, chociaż wielu się wokół niej kręciło. Po tym nieudanym małżeństwie mój ojciec był jej drugim partnerem, a trzecim Henryk Smagacz. Więcej nic. Miała swoje przeżycia, z którymi nigdy się nie zmierzyła, myślę, że do końca życia nie uporała się z nimi w pełni. I w związku z tym żyła w bólu. Kochali się z moim ojcem, ale myślę, że jej życie miłosne nigdy nie było dobre”.
Borowska: „Urszula opowiedziała mi, że została zgwałcona i od tamtej pory dostała jakiegoś wewnętrznego zacisku. Może stąd wynikało dużo jej traum, lęków. Mając takie doświadczenie, wymagała szczególnej delikatności, odpowiedniego podejścia. Andrzej nie był w stanie tego jej zapewnić. Urszula była jego pierwszą kobietą, nie miał wyczucia, nie umiał się z nią obejść. Dla niej było to trudne i sfera erotyczna zaczęła między nimi obumierać. Na każdej innej płaszczyźnie byli doskonale dobrani, poza tą jedną. I koniec końców o to się wszystko rozbiło”.
Roger Urbanowicz: „Kiedyś dałem rodzicom książki Wilhelma Reicha Zabójcy Chrystusa i Funkcja orgazmu. Ich lektura była dla mnie odkryciem, od razu chciałem się z nimi tym podzielić. Przeczytali. Ojciec mówi tak: «Widzisz, zawsze mówiłem, że seks to seks. Wcale tu nie trzeba uczuć». Mama mówi: «Tak, zawsze mówiłam, że musi być miłość, że nie ma seksu bez miłości». Reich pisał o uczuciach, ale nie o bezcielesnym wyobrażeniu miłości, dla niego to było naturalne i zwierzęce. Przeczytali Reicha i każde z nich zobaczyło tam swoje wyobrażenia. Dla matki idea odcieleśnionej miłości stanowiła usprawiedliwienie, żeby zaprzeczyć zwierzęciu w sobie, tym wszystkim atawistycznym impulsom związanym z seksem – myślę, że ona sobie z tego w dużej mierze zdawała sprawę, bo to była mądra osoba i patrzyła w siebie, ale to okazywało się za trudne. Może za dużo lęku. Tak, myślę, że to kwestia lęku.
Ze sfery duchowej można zrobić wspaniały narkotyk. W żadnym razie nie chcę deprecjonować duchowości mojej mamy, jej ścieżki, bo zdecydowanie była duchową istotą, ale myślę, że to zajmowanie się duchowością to był też rodzaj usprawiedliwienia, jeżeli chodzi o wymiar seksualny, żeby tam nie zaglądać. Sfera duchowa nie jest przecież przeciwstawna sferze erotycznej, ale mama chciała odciąć swoją zwierzęcość. Byłem tym przez nią, nieświadomie, epatowany. To nie jest moja krytyka, ale mój ból wynikający z tego, co widzę dopiero jako osoba dorosła, jak bardzo musiała być ona straumatyzowana w sferze seksualnej. Smutne jest bardzo, że nie było jej dane doświadczyć szczęścia na tym obszarze. Czasem żartowałem, ale było w tym coś bardzo serio, że ona wcale nie jest buddystką, ale manicheistką, ponieważ tak postrzegała świat – po manichejsku, dualistycznie, jako pole nieustającej walki dwóch sił, dobra i zła. Z buddyjskiego punktu widzenia wygląda to nieco inaczej. To było coś, co bardzo ją poruszało: skąd bierze się zło. To pytanie czy wątpliwość wypływały z głębin jej istoty”.
Przez pierwszy rok małżeństwa młoda para mieszkała oddzielnie. Urbanowicz za drugim podejściem dostał się na akademię i studiował w Krakowie, dopiero latem 1958 przeniósł się na wydział katowicki i zaczął mieszkać z żoną w domu jej rodziców przy Klonowej 18. Broll: „Tam się świetnie mieszkało. Za tą dzielnicą ciągnęły się ogromne łąki aż do Siemianowic, po których wędrowałam jako dziecko”.
W szkicu Tożsamość Półpolaka Urbanowicz bardzo ciepło wspominał teściową: „Kasia była naszym, Urszuli i moim, przyjacielem. Nigdy w życiu nie usłyszałem od niej niczego przykrego, nawet wtedy, gdy nosiłem długie po łopatki włosy, co musiało doprowadzać ją do szału. Kasia była bardzo kochana, bardzo ją lubiłem”.
Po rozproszeniu St-53 Urszula radziła sobie znakomicie, działając samodzielnie. W październiku 1957 pokazała cykl Pejzaże na II Wystawie Sztuki Nowoczesnej w Zachęcie, która przeszła do historii jako artystyczne apogeum odwilży. Wiosną 1959 miała wspólną z Marią Obrembą wystawę w Galerii Krzywego Koła, a we wrześniu wzięła udział w III Wystawie Sztuki Nowoczesnej w Zachęcie. Zamieściła tam obrazy ukazujące jej nowe poszukiwania w estetyce malarstwa materii. Grubo kładzione oleje i lakiery nawarstwiały się na płótnie, tworząc chropawe, trójwymiarowe faktury, wyzute z określonych form na rzecz ekspresji malarskiego gestu i przypadkowych efektów.
W 1959 roku u Urbanowiczów zaczął bywać jeden z pierwszych przyjaciół Andrzeja z katowickiej akademii, Zygmunt Stuchlik. Cała trójka zajęła się w celach zarobkowych produkcją tkanin dekoracyjnych. Waniek pamięta opowieść Broll, że sąsiedzi z Klonowej strasznie wyklinali na nieustający smród octu, którego młodzi artyści używali przy pracy.
Zygmunt Stuchlik urodził się 21 maja 1937 roku w Katowicach. Tak wspomina swe rodzinne korzenie: „Moi przodkowie od wielu pokoleń byli Ślązakami. Różnił ich jedynie język, którym się posługiwali, śląsko-morawski, śląsko-polski czy śląsko-niemiecki. Na początku XX wieku Stuchliki przywędrowali do Katowic wraz z innymi migrantami za pracą w rozwijającym się gwałtownie przemyśle. Pochodzili z południowych krańców Śląska. Paweł Stuchlik, urodzony w Starej Wsi, dzisiaj dzielnicy Pszczyny, ożenił się z Klarą Grabinski, której matką była Zuzanna z domu Grzondziel. Grzondziele od wielu pokoleń gospodarzyli we wsi Katowice na kilku hektarach pola, ich chata i reszta zabudowań kryte strzechami stały w miejscu dzisiejszej poczty miejskiej przy ulicy Pocztowej. Wykup włości wymuszono na Grzondzielach jeszcze na początku drugiej połowy XIX wieku. W krótkim czasie rodzina rolników przeobraziła się w mieszczuchów.
Zygmunt Stuchlik w 1960 roku
Mój ojciec Gerard, syn Pawła, był człowiekiem niezwykle uzdolnionym, rysował, rzeźbił, muzykował, opracował kilka wynalazków z dziedziny maszyn. Gdy zaczęła się II wojna światowa, został wcielony do Wehrmachtu i wysłany na front, dostał się do niewoli i zgłosił się do wojska polskiego, tak trafił na przeszkolenie do Szkocji.
Kiedy w 1946 roku wrócił do domu z książeczką wojskową RAF-u, nie mógł znaleźć zatrudnienia poza pracą w podziemiach kopalni. Przepracował tam więc trzydzieści lat, aż do emerytury, jako ślusarz dołowy. Przez pierwsze dziesięć lat, do czasów Gomułki, bez możliwości poprawy zarobków i awansu. Przed wojną ojciec zdążył zaliczyć dwa lata studiów w klasie organów i skrzypiec w katowickim konserwatorium. Od swego powrotu do śmierci grał codziennie rano w kościele jako organista, co było powodem kilkakrotnych rozmów na temat tej «aspołecznej postawy» ojca na dywaniku u dyrektora kopalni”.
Urbanowicz i Stuchlik poznali się na katowickim wydziale ASP w pracowni Jana Dutkiewicza, gdzie Stuchlik malował jako wolny słuchacz. Jego droga do zdobycia artystycznego wykształcenia była dość powikłana.
Informacja o zdjęciach i pracach plastycznych
s. 37, 43 – archiwum Urszuli Broll
s. 50 – archiwum Zygmunta Stuchlika