Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mistrz Yoda polskiego rocka
Gdyby w historii polskiego rocka tylko jednego muzyka można było nazwać legendarnym, taki tytuł z pewnością przypadłby Robertowi Brylewskiemu.
Lokomotywa rodzimego undergroundu, współtwórca takich zespołów jak Kryzys, Izrael, Brygada Kryzys i Armia, a ostatnio odtwórca jednej z głównych ról w kontrowersyjnym musicalu „Polskie gówno”. Robert Brylewski opowiada Rafałowi Księżykowi historie, których nie zdradzał nigdy wcześniej. O dziadku malarzu i dzieciństwie spędzonym wśród artystów Zespołu Pieśni i Tańca Śląsk. O początkach muzykowania, punk rocku i reggae w warunkach realnego socjalizmu, Jarocinie i rockandrollowym życiu.
Wnikliwe pytania i szczere odpowiedzi. Lektura obowiązkowa dla wszystkich fanów polskiego rocka, a także dla tych, którzy pokochali „Desperado”, bestsellerową autobiografię Tomasza Stańki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 494
„Dzieci zawsze mają rację i tak już jest
Stwarzają sytuacje prawdziwy sens
Światło kryształowe niewidzialna nić
Dzieci wiedzą jak żyć”.
Max i Kelner, Dzieci(Tekst Robert Brylewski)
1.
SŁONECZNA REPUBLIKA
„Dlaczego wciąż brakuje nam idoli?
Dużo wiemy o niedoli”.
Kryzys, Telewizja(Tekst: Robert Brylewski)
Jakie jest twoje najwcześniejsze wspomnienie?
Moskwicze na pedały. Wyścigi moskwiczy. Miałem jakieś cztery lata. Wyobraź sobie tę frajdę, sześć czy osiem moskwiczy stoi pod blokiem i ojcowie organizują nam wyścigi. Wydano komendę startową, wszyscy pognali jak szaleni, a mój bolid poszedł do tyłu. Fala śmiechu wśród rodziców. Ale nie odbierałem tego jako wielkiej porażki. Te moskwicze były jak normalne samochody, ze światłami, kierownicą, można było wsiąść do środka. Bonusy życia w Zespole Pieśni i Tańca „Śląsk” w Koszęcinie. Podczas trasy po Związku Radzieckim wszyscy rodzice, którzy mieli dzieci w odpowiednim wieku, dostali takie samochody w prezencie od fabryki.
Czteroletni Robert Brylewski w Koszęcinie
To, że pojechałeś w przeciwnym kierunku niż reszta, wydaje się wręcz prorocze.
Wiem, ale nie zrobiłem tego świadomie. Układ napędowy był taki, że jak nie miałeś wprawy, jechałeś do tyłu.
Jeszcze jeden samochód wbił mi się w świadomość. Czerwony ford mustang. Wtedy wydawał się ogromny: zabawka wielkości przedramienia, na baterie, światła mu świeciły. Dostałem go w paczce od ojca chrzestnego, który pracował w fabryce Forda w Milwaukee i był typowym przykładem, jak dobrze ma amerykański robotnik. Miał willę, psa i przyjaciół Indian. Ameryka pełną gębą. Zabawka wyglądała jak z kosmosu. I dopełniała to, czego zacząłem się dowiadywać o świecie.
Serial Czterej pancerni i pies był wtedy dla mnie wszystkim. Matka opowiadała, że jak miałem trzy–cztery lata, budziłem się w nocy z płaczem: „Mamo! Olgierda zabili! Co będzie z Szarikiem?!”. Straszny dramat. Fotki Szarika i Marusi przyklejałem do ściany na plastelinę, bo nie miałem jeszcze kleju.
Czerwony ford mustang kolidował ze światem sowieckich czołgów. Pamiętam, że zapytałem ojca: „Tato, jak to jest, kto tak naprawdę jest fajniejszy: Rosjanie czy Amerykanie?”. Ojciec zrobił dłuższą pauzę i powiedział: „Tylko nie mów nikomu. Amerykanie”. Takie były czasy.
Urodziłeś się w Koszęcinie?
W Koszęcinie spotkali się moi rodzice. Oboje tańczyli w „Śląsku”. Ojciec był z Zagłębia, matka z Warszawy. Przyjechała mnie urodzić do Warszawy, a zaraz potem wróciliśmy do Koszęcina. Stary lekarz, który przyjmował mnie na ten świat, powiedział do matki: „Sądząc po garbie na czaszce, to będzie ksiądz!”. Pierwsze cztery i pół roku życia spędziłem jako dziecko zespołu „Śląsk”. Przesłuchano kilkadziesiąt tysięcy ludzi z całej Polski i wybrano kilkuset najzdolniejszych. Wśród nich byli moi przyszli rodzice. Powstał zespół, który zamieszkał wspólnie w Koszęcinie, jak jedna ogromna rodzina. Założyciel „Śląska”, Stanisław Hadyna, nazwał go Słoneczną Republiką. Dzięki niej zasmakowałem niemal ziszczonego komunizmu.
W zespole obowiązywały zasady jak w wyśnionym, pięknym ludowym państwie. Rodzice mieli dzień zorganizowany jak w każdej innej pracy, od rana próby. Dzieci chodziły do zespołowego przedszkola. A wieczory były totalnie fajne, bo głównie odbywały się prywatki. Sale prób znajdowały się w starym pałacu, był tam też internat, a obok stały dwa bloki mieszkalne dla członków zespołu i ich rodzin. Sielanka.
Miałem w zespole dwieście wujków i cioć. Niesamowita mieszanka kulturowa ludzi z całej Polski, w dodatku jeździli po świecie więcej niż dyplomaci. Wprawdzie tancerze nie zarabiali wiele, wynagrodzenia były wyrównane, ale przywozili z podróży prezenty na miarę socjalistycznych czasów. A to pralki, a to lodówki, a to moskwicze na pedały.
Spotkanie twoich rodziców, dziewczyny ze stolicy i górnika, to chyba najlepszy przykład kulturowego tygla, jaki wytworzył się w „Śląsku”?
Nie wiem, czy można powiedzieć o nastoletnim chłopaku, że był górnikiem, ale rzeczywiście przez pewien czas ojciec pracował pod ziemią. W Czeladzi. Po wojnie mieli strasznie ciężko. Głód. Opowiadał, że wsuwali szczura z ogniska, jakieś placki z omłócin, po których zaraz rzygali. Bardzo długo wstydził się, że musiał chodzić w damskich butach. Chorował na tyfus.
Matka w stroju scenicznym
Ojciec tańczy Piłki
Waldemar Brylewski (od prawej) z Czesławem Niemenem w paryskiej Olimpii, ok. 1958
Matka w Warszawie nie miała aż tak ciężko, jej rodzina była całkiem zamożna, dawali sobie radę. Babcia miała to szczęście, że wywiozła dzieci z Warszawy przed powstaniem. Musiała dostać cynk, że będzie ostro. Ktoś z rodziny działał w podziemiu, w batalionie „Baszta”. Jeden z wujów zginął w powstaniu. Babcia przeprowadziła się do Pyr, które teraz należą do Warszawy, a wtedy były wiochą. Z opowieści wiem, że podczas okupacji przeżyli mnóstwo strachu. Babcia przechowywała partyzantów i przyszli Niemcy. Okazało się, że chcieli tylko wody, ale dzieciaki o mało się nie pofajdały. Po wojnie chcieli dać babci medal, ale się wystraszyła i wymigała od tego.
Rodzice są z rocznika 1935. Dzieci wojny. Wydaje mi się, że dzięki temu moje pokolenie było stworzone do konspiracji. Mieliśmy to w genach.
Skoro wiadomo, że życie ma wpływ na geny, to jakie geny oni wykształcili? Do czego chcieli mnie przygotować? Wiadomo: do perfekcji opanowana konspiracja, bardzo wyważone podejście do kwestii kompromisu. Ta wrodzona skłonność przydała mi się w czasie komuny. Od dziecka uwielbiałem się bawić w zakładanie tajnych organizacji, a nakręcał mnie jeszcze Telewizyjny Klub Pancernych. Dostałem nawet ich legitymację, we wczesnej podstawówce. Zostałem też harcerzem. Ojciec przez całe życie z zamiłowaniem czytał o wojnie: Bieszczadach, partyzantce.
Jak wspominasz ojca?
Miał duże poczucie humoru. Na ogół był dowcipny, ale też nerwowy. Odziedziczyłem to po nim. Pewnie gdyby został górnikiem, toby posmutniał. Ojciec chciał od tego uciec, wyrwać się z biedy, i trafił do „Śląska”. Już jak był w zespole, zrobił maturę. Był najbardziej przedsiębiorczy z rodziny. Miał wiele zdolności. Nawet żyłkę do biznesu, której nie odziedziczyłem. W późniejszych czasach, kiedy przestał tańczyć, dobrze sobie radził w prywatnej inicjatywie. Handlował samochodami, miał szlifiernię kryształu.
A co sprawiło, że matka zgłosiła się do „Śląska”?
Chciała śpiewać. I postawiła na swoim. Jej brat Jurek chciał zostać lotnikiem i też mu się udało. Trzeci z rodzeństwa, Stefan, został pracownikiem urzędu stołecznego. Słynął w rodzinie jako człowiek najbardziej inteligentny i oczytany. Miał łeb, ale też, niestety, skłonność do alkoholu. Nie ma go już między nami. Jurek żyje, choć latał na wszystkim. Zaczął od migów w Dęblinie, a tam w latach pięćdziesiątych chyba co siódmy tej szkoły nie przeżył, strasznie dużo było wtedy wypadków. W szkole musiał się ożenić, chociaż miał tylko dziewiętnaście lat. Jak ktoś latał na migach, najlepszą gwarancją, że nie ucieknie na Zachód, była rodzina. Potem pracował w Locie, latał do Kanady na niesławnych iłach 62 – jak ten, który rozbił się na Kabatach. Dla Jurka to latanie skończyło się i bypassami, i wylewem. Chociaż mój ojciec, tancerz, też zaliczył bypassy i wylew. Może to po prostu były nerwowe czasy.
Pamiętasz Pieśń czarodziejską – Uroki? To był popisowy utwór twojej matki w „Śląsku”. W swoich wspomnieniach Hadyna podkreślał, że solistów starał się dobierać według ich predyspozycji. Domyślasz się, dlaczego dostała akurat Pieśń czarodziejską?
W piosence, którą śpiewała mama, można było doszukać się satanizmu. Czarodziejka przyrządzała wywar ze skóry żaby. Refren brzmiał: „Łado, pomóżże mi no”. Przez długi czas myślałem, że chodzi o kobietę imieniem Łada, tymczasem Łada był pogańskim bóstwem Słowian. Piosenka traktowała o rzucaniu uroku na mężczyznę. Mama miała grać małą wiedźmę. W zespole było dużo kobiet o ludowym typie urody. Ona odróżniała się od nich. Choćby już przez to, że była drobna. A że miała przy tym niski głos, rzadki kontralt, mogła sprawiać wrażenie osoby lekko nawiedzonej. Myślę, że Hadyna wiedział, co robi. Był bardzo wrażliwym człowiekiem. Jak sobie przypominam wszystkie te ciocie – koleżanki matki z zespołu – to myślę, że dobrze się do tej roli nadawała.
Ojciec, tancerz, też miał popisowy numer?
Piłki. Mam gdzieś nawet film z tym układem, który pod koniec lat pięćdziesiątych nakręciła telewizja. To był jeden z pierwszych kolorowych filmów nakręconych przez Telewizję Polską. Ojciec ma tam solo. Tańczy Piłki: taniec zalotnika, który przypomina zwyczaje godowe ptaków. Mężczyzna jest pochylony do przodu, ręce ma rozłożone jak skrzydła. Partnerzy kręcą się wokół siebie.
Dotowany przez państwo zespół „Śląsk”, podobnie jak warszawskie „Mazowsze”, był sztandarową supergrupą w hołubionym za czasów PRL-u nurcie folklorystycznym. Można by powiedzieć, że gdy pojawiali się na scenie w ludowych strojach, stawali się funkcjonariuszami socjalistycznej propagandy.
Na pewno tacy funkcjonariusze byli nad nimi. Ale Hadyna, który stworzył zespół i artystycznie, i organizacyjnie, nie był komuchem. To był prawdziwy pasjonat – który jeździł po wsiach, spisując ludową muzykę i szukając talentów. Rodzice opowiadali o nim zawsze z ogromnym szacunkiem, szczególnie za pierwszy okres „Śląska”. Ja myślę, że Hadyna po prostu odkrył swój sposób na odnalezienie się w tym sowieckim świecie. Efekty były powalające, bo do końca lat sześćdziesiątych „Śląsk” miał szokująco wysoki poziom.
Rodzice często byli w trasie?
Dużo było wyjazdów. Brali udział w słynnej trasie po Stanach Zjednoczonych. Mieli świetny start, ich zdjęcie znalazło się na okładce jednej z nowojorskich gazet. Reporterzy sfotografowali zespół na lotnisku, a moi starzy byli odstawieni jak prawdziwe gwiazdy: matka w futerku z ocelota, z modną fryzurą, ojciec z krawatem śledzikiem. Wyglądali nie jak zespół ludowy, ale jak eleganccy młodzi Europejczycy.
Co się działo z tobą, kiedy wyjeżdżali?
Za pierwszym razem zostawili mnie u niani w Bielsku. Podobno od razu miałem traumę, której nie mogę pamiętać, bo miałem niecały rok. Odmawiałem jedzenia, wychudłem straszliwie. Potem najczęściej zostawałem u dziadków ze strony ojca. Mieszkali wtedy w Chorzowie Batorym. Na parapecie pełno sadzy, jak przejechałeś palcem, zostawała ci kupka, w powietrzu wszechobecny zapach palonego węgla. W tamtym czasie straszne wrażenie robiły na mnie piece martenowskie, które paliły się na wolnym powietrzu i które można było obserwować z ulicy. A w domu były piece kaflowe na węgiel. Wkładałem tam butelki, by przeprowadzać wytop surówki. Było fajnie, dopóki kropla stopionego szkła nie spadła mi na palec. Ślad mam do dzisiaj.
Rodzice podczas trasy „Śląska” po Stanach Zjednoczonych, Nowy Jork 1960
Dziadek pracował w hucie, ale nie jako hutnik: miał tam fuchę jako malarz. W hucie malował ściany, a w domu obrazy. Cały dom był zawalony płótnami. Fajny gościu. Pamiętam, że wciąż był uśmiechnięty. Miał ogromne poczucie humoru. Na przykład namalował sobie dyplom. Nigdy w życiu nie dostał dyplomu, to sam go sobie namalował. Babcia z kolei była katoliczką, ale zainteresowała się świadkami Jehowy. Jej zawdzięczam wczesny kontakt z książkami. Jak miałem cztery–pięć lat, czytała mi poważne pozycje: Quo vadis, Krzyżaków. Wyjątkowo spokojna, wyrozumiała osoba. Kiedy do nich jeździłem, dziadek miał akurat swój ostatni okres twórczości, który strasznie denerwował babcię. Zaczął malować gołe kobiety, rozłożone gdzieś na skałach.
O drugim dziadku matka opowiedziała mi dopiero, jak byłem po czterdziestce. Zawsze kiedy pytałem o Gienka, wszyscy milkli. Okazało się, że chodziło o blondynki. Dziadek miał totalny zakręt na kobiety, a szczególnie blondynki. Oprócz tego na wyścigi konne. Był restauratorem w przedwojennej Warszawie, a zarobione pieniądze przepuszczał na konie. No i na blondyny, przez które w zasadzie zszedł z tego świata. Ponoć siedział w sławojce, takim terenowym kiblu, kiedy ktoś otworzył drzwi i – jak to się mówi – sprzedał mu kosę w brzuch. To był ubecki mąż jednej z tych blondynek. Źle pozszywali ranę i po roku Gienek umarł.
Dowiedziawszy się o twoich śląskich korzeniach, można nabrać przekonania, że chociaż jesteś kojarzony z Warszawą, masz w sobie dużo z twardego „chopa” ze Śląska, jak ci z filmów Kutza.
Zgadza się. Staram się z każdej z kultur, z którymi miałem do czynienia, czerpać to, co najlepsze dla mnie i moich dzieci. Kazimierz Kutz to dobre skojarzenie. Wydaje mi się, że on również, penetrując Śląsk, brał z niego najpiękniejsze rzeczy. Jestem też warszawiakiem. Zawsze będę bronił Powstania Warszawskiego, chociaż są tacy, którzy mądrzą się, że nie miało ono sensu. Pamiętam, że kiedy zacząłem jeździć na Śląsk jako muzyk, miejscowi dobrze mnie przyjęli. To był ewenement, bo oni z zasady nie cierpią warszawiaków. Jak zacząłem się poznawać z tamtejszymi muzykami – z Andrzejem Urnym, Jurkiem Kawalcem, Katem – po paru głębszych mówili mi: „Ty jesteś jedyny warszawiak, z którym lubimy gadać”. Pamiętam szał na koncertach, reakcja publiczności była tam pięć razy bardziej intensywna niż w Warszawie. Lubię ludzi z Zagłębia i Śląska. No i mam ich w rodzinie.
Twoja praca muzyka okazała się równie ciężka jak „chopa”, który robi na dole?
Gdzie tam! Co ty! Ja się czuję jak dziecko szczęścia. Wojny nie przeżyłem. Ciężkiej pracy nie miałem. Na własne życzenie liznąłem tylko cięższej roboty na budowie w Londynie. To jest w ogóle inny świat. Nie masz czasu na rozmyślania. Życie sprowadza się do tego, żeby rano coś zjeść, aby mieć siłę do roboty, a z pracy przychodzisz tak zmęczony, że bierzesz prysznic, przez chwilę oglądasz Wiadomości i już śpisz. Mit working class hero może sprawdzić się tylko wtedy, gdy jesteś na zasiłku. Jeśli chodzisz do pracy fizycznej, nie wyobrażam sobie, jak możesz znaleźć czas na komponowanie piosenek. I o czym tu pisać?
Z rodzicami, ok. 1963
Myślisz, że klimat, jaki panował w Koszęcinie, miał wpływ na twoją przyszłość?
Na pewno. Muzykę dostawałem codziennie na śniadanie. Wyrastałem w atmosferze ciągłych prób. Do dzisiaj pamiętam te melodie, które śpiewali na rozgrzewkę. Pół tonu w górę, pół tonu w dół. Słyszę ten chór zawodzący: „Ondraszku, Ondraaaszkuuu!”. Jako dzieciak najbardziej lubiłem słuchać pieśni zbójnickich: Ondraszku, Nocą zbójcy szli. Te stroje Janosikowych! Był taki układ choreograficzny: najpierw wchodzili ubrani na biało górale, nagle przyciemniały się światła, włączał się czerwony reflektor i wpadali zbójnicy w czarnych strojach, w dużych czapach. Show, który robił wrażenie nie tylko na dzieciach. Ludzie byli tym autentycznie wzruszeni.
W swoich książkach na temat „Śląska” Hadyna prezentuje się jako natchniony utopista ze wzniosłą misją tworzenia sztuki. W jego koncepcji Słoneczna Republika miała być „młodzieżową i naturalną wspólnotą artystyczną”, w której sztuka jest oczyszczeniem. Członków zespołu miała obowiązywać etyka Konstantego Stanisławskiego. Hadyna interpretował ją w ten sposób, że „nie można być jednocześnie wielkim wykonawcą i podłym człowiekiem”. To wszystko bardziej niż ze „Śląskiem” kojarzy mi się z twoim zespołem Izrael.
Z kolegą z przedszkola, Maćkiem Pawlakiem (po prawej), Koszęcin, ok. 1965
Też jestem tego zdania co Stanisławski, choć dzisiaj to niemodne. Dbasz o relacje w zespole, o rozwój albo następuje rockandrollowa degenera. Gdy zaczynałem, trzeba było mieć zaufanie do ludzi. A jeśli poważnie traktujesz zespół, to staje się on twoją drugą rodziną. Nauczyłem się żyć w kontekście zespołu, myśleć w kategoriach społeczności, załogi. Ale taki też jestem, że jeśli stoję z gitarą i śpiewam numer, to muszę mieć pewność, że muzycy, których mam za plecami, lubią mnie i szanują. Granie kojarzy mi się z empatią i aktorstwem, szczególnie że zawsze działałem w zespołach środowiskowo-społecznych i rzadko śpiewaliśmy o wewnętrznych, osobistych sprawach. Zdarzają się tacy, którzy mówią: „Stary, ty zawsze byłeś na scenie tylko sobą”. Nie zgadzam się z tym. „Być sobą na scenie” oznacza dla mnie kalectwo, że jesteś nudziarzem i kaleką, który nie potrafi zaśpiewać o problemach swoich najbliższych. Co z ciebie za artysta, kiedy śpiewasz tylko: „Ja. Ja. Ja. Patrzcie, oto ja”.
Kiedy skończyła się komuna, zdałem sobie sprawę, że większość etykiet, które mi nadali, jest nieporozumieniem. Tak samo z niezależnością. Mówią: „Zawsze byłeś niezależny”. Od czego? Gdzie? Rozumiem te mity. Einstein mówił, że wszystko zależy od tego, gdzie stoi obserwator. Dla mnie bajki o niezależności kończą się w momencie, gdy ma się dzieci. Jesteś niezależny? To znaczy, że jesteś ostatnim skurwielem, bo nie zależy ci na dzieciach. Wolność, szczęście, niezależność to stany nietrwałe. Trzeba o nie dbać, podlewać jak kwiatek. Co pewien czas skanujesz swoje życie jak komputer i wtedy możesz stwierdzić, w jakim stopniu dziś jesteś wolny i od czego.
Spędziłeś ze „Śląskiem” niespełna pięć lat. Co było potem?
W połowie lat sześćdziesiątych ojciec dostał angaż do „Mazowsza”, a matka pracę w Stołecznej Estradzie. Przenieśli się do Warszawy, na Pańską. Podejrzewam, że wujek, który pracował w urzędzie miasta, mógł im pomóc z mieszkaniem, bo w tamtych czasach wszystko załatwiało się po znajomości. Ale w latach siedemdziesiątych ojciec wrócił do Koszęcina. Rodzice byli już po rozwodzie, i myślę, że wyjechał, bo życie w Warszawie było dla niego zbyt bolesne. Hadyna wrócił wtedy po dłuższej przerwie do „Śląska” i poprosił mojego ojca o menedżerowanie. Stary, jak to mężczyzna po rozwodzie, mieszkał w pokoju z kumplem i non stop urządzali balety. Na ścianach dziewczyny powycinane z „Penthouse’ów”, dużo fajnej muzyki. Bardzo lubiłem tam jeździć. Wtedy zacząłem się przeistaczać w faceta.
W latach siedemdziesiątych często bywałeś w Koszęcinie?
No jasne. Przeżyłem tam inicjację jako mężczyzna. Wspominam ją fantastycznie, a większość moich kolegów zaliczyła traumę: nie ta kobieta, nie w taki sposób. Dla mnie to była jedna z fajniejszych przygód w życiu. Z jedną z cioć ze „Śląska”. Miałem wtedy szesnaście lat, a ciocia była jakieś osiem lat starsza. I szalenie przystojna.
Po prostu jeździłeś tam do dziewczyny?
Wiesz, różnica wieku była jednak ogromna. Byłem jeszcze gówniarzem. Co ja mogłem? Rower jej zaproponować? Romans długo nie potrwał, ale poczułem się dobrze wprowadzony w dorosłe życie. Pamiętam, że podczas kolejnej mojej wizyty akurat cioci nie było, czekałem jednak z nadzieją, że może coś się wydarzy, tym bardziej że miałem swój pokój. Powiem, że bezczelnie liczyłem na następny romans i nawet drzwi nie zamykałem na noc. Szesnastoletni chłopcy mają czasami dziwne pomysły. Budzę się w nocy: naprawdę jakaś ciocia przyszła! – poczułem rękę na swoim udzie. Była księżycowa noc i nagle zobaczyłem, jak światło odbija się w łysinie. To był solista zespołu. Gej, który na scenę doklejał sobie tupecik i słynął z tego, że jak zrobił wyskok, potrafił wykonać szpagat nad całym zespołem. Dawali go na plakaty w tym popisowym numerze. Jako zdeklarowany heteryk, powiedziałem: „Proszę opuścić pokój! Natychmiast!”. Przecież gdybym powiedział ojcu, łeb by mu ukręcił. On bardzo grzecznie: „Oj, przepraszam, Robert, pomyliłem pokoje”. Może liczył na jakiś rewanż, bo odgrywałem od niego płyty? Przywiózł ze świata fantastyczną kolekcję, Tamla Motown i okolice. Urządzał w Koszęcinie dyskoteki z soulem i funkiem.
Muszę jednak powiedzieć, że właśnie dzięki „Śląskowi” nabrałem szacunku i tolerancji dla gejów. Zdarzył się incydent, ale gość zachował się kulturalnie. Miałem tam więcej wujków homoseksualnych. Było ich w zespole kilku, wszyscy o nich wiedzieli. Nawet pamiętam takiego, który – nie wiem czemu, może próbował walczyć ze swoją naturą – wżenił się w góralkę. Strasznie się skończyło, bo jej bracia gonili go z siekierami po Zakopanem.
Aby zakończyć temat „Śląska”, chciałbym jeszcze zapytać, jak ci się podoba słynne nagranie Warszawa, w które David Bowie wplótł motyw z płyty „Śląska” ze sztandarową kompozycją Hadyny Helokanie?
Słuchałem tego ze trzydzieści lat temu. Wtedy nie zrobiło na mnie wrażenia. Natomiast melodię Helokania zamieściłem w kilku swoich utworach, można się nią bawić w bardzo różnych tonacjach. Przewija się w Centrali Brygady Kryzys. W War dub z pierwszej płyty Izraela. A w Aguirre Armii jest w partii waltorni.
SPIS ILUSTRACJI
s. 8
– Czteroletni Robert Brylewski w Koszęcinie (fot. z archiwum rodzinnego)
s. 11
– (od góry) Matka w stroju scenicznym; Ojciec tańczy Piłki; Waldemar Brylewski (od prawej) z Czesławem Niemenem w paryskiej Olimpii, ok. 1958 (fot. z archiwum rodzinnego)
s. 16
– Rodzice podczas trasy „Śląska” po Stanach Zjednoczonych, Nowy Jork 1960 (fot. z archiwum rodzinnego)
s. 19
– Z rodzicami, ok. 1963 (fot. z archiwum rodzinnego)
s. 20
– Robert Brylewski z kolegą z przedszkola, Maćkiem Pawlakiem (fot. z archiwum rodzinnego)