Sebastian Bergman. Najwyższa sprawiedliwość - Hans Rosenfeldt, Michael Hjorth - ebook

Sebastian Bergman. Najwyższa sprawiedliwość ebook

Hans Rosenfeldt, Michael Hjorth

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Najwyższa sprawiedliwość to szósta część bestsellerowego cyklu z Sebastianem Bergmanem, policyjnym psychologiem i ekspertem od seryjnych morderstw.

Vanja prowadzi w Uppsali śledztwo w sprawie serii brutalnych gwałtów. Gdy jedna z ofiar ginie, na miejsce wezwana zostaje Krajowa Policja Kryminalna, a wkrótce – również Sebastian Bergman. By złapać gwałciciela, który terroryzuje miasto, zespół musi zapomnieć o konfliktach i osobistych niesnaskach.

Wkrótce śledczy odkrywają, że ofiary nigdy nie są przypadkowe…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 491

Oceny
4,5 (37 ocen)
24
9
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




CZĘŚĆ PIERWSZA

13 paź­dzier­nika

Śnię o tobie.

Pra­wie każ­dej nocy, odkąd to się zaczęło.

Że się dowia­du­jesz. Co wtedy myślisz?

Co myślisz o moich poczy­na­niach?

Pew­nie nic dobrego.

Może pro­sisz, żeby to zakoń­czyć.

Znów oka­za­łoby się, że jesteś lep­szym czło­wie­kiem ode mnie.

Dziś w nocy przy­śniło mi się, że pro­sisz, aby cię ura­to­wać.

Ura­to­wać was oboje.

Nie udało mi się.

Nie udało mi się to nawet we śnie.

Więc robię, co mogę.

Zamie­rzam to powtó­rzyć.

Dziś w nocy.

Pięć.

Klara Wahl­gren

Paździer­nik przy­niósł zimę.

To był dziwny rok pod wzglę­dem pogody.

Wio­sna roz­krę­ciła się na dobre dopiero w maju. Śnieg padał na białe czapki stu­den­tów w cza­sie brze­mien­nego w tra­dy­cję, lecz chęt­nie obcho­dzo­nego święta Wal­pur­gii i dzień póź­niej, pod­czas znacz­nie mniej popu­lar­nego pochodu pierw­szo­ma­jo­wego. Lato kazało na sie­bie cze­kać do końca czerwca. Tydzień po mid­som­mar tem­pe­ra­tura po raz pierw­szy prze­kro­czyła dwa­dzie­ścia stopni, ale z dru­giej strony cie­pło trzy­mało aż do połowy wrze­śnia.

Potem jakby nie było jesieni.

Ósmego paź­dzier­nika znowu nad­szedł ten moment. Ran­kiem, kiedy miesz­kańcy Uppsali pod­nie­śli rolety, zoba­czyli pokrywę z bia­łego puchu. Ponad cztery mie­siące bez śniegu były oczy­wi­ście wodą na młyn dla scep­ty­ków kli­ma­tycz­nych.

„Jeśli chcesz znać moje zda­nie, to nie wygląda, jakby na Ziemi robiło się cie­plej”.

„Nikt nie chce znać two­jego zda­nia” – miała ochotę odpo­wie­dzieć Klara za każ­dym razem, kiedy sły­szała tę wyświech­taną frazę i widziała uśmie­szek samo­za­do­wo­le­nia, który zazwy­czaj jej towa­rzy­szył.

Zmiany kli­matu były jak naj­bar­dziej rze­czy­wi­ste.

Trzy lata stu­diów w Lund na kie­runku nauka o śro­do­wi­sku i praca magi­ster­ska na temat zrów­no­wa­żo­nego roz­woju, którą obro­niła u sie­bie w Uppsali, upew­niły ją w tej kwe­stii. Rok ogól­no­świa­to­wych badań mówił sam za sie­bie, bez względu na paź­dzier­ni­kowy widok za oknem w kuchni.

Było jed­nak naprawdę zimno. Klara uświa­do­miła to sobie, wycho­dząc z sali wykła­do­wej kilka minut przed dwu­dzie­stą pierw­szą i zapi­na­jąc sta­now­czo zbyt cienki płaszcz. Jak zwy­kle została, poukła­dała mate­riały i uprząt­nęła po wyj­ściu ostat­niego kur­santa.

Tapi­ce­ro­wa­nie mebli.

Od osiem­na­stej trzy­dzie­ści do dwu­dzie­stej trzy­dzie­ści. Począw­szy od pięt­na­stego sierp­nia.

Dzie­więć spo­tkań.

Tego wie­czoru widzieli się po raz piąty. Klara z przy­jem­no­ścią obser­wo­wała postępy każ­dego z kur­san­tów. Uwiel­biała pro­wa­dzić te zaję­cia.

Robiła to już czwarty rok.

Jesz­cze raz spraw­dziła, że drzwi rze­czy­wi­ście się za nią zamknęły, a potem ruszyła mroźną Östra Åsgatan. Szła szyb­kim kro­kiem. Nagle zaczął dzwo­nić tele­fon. Wyjęła go i ode­brała z lek­kim zdzi­wio­nym uśmie­chem.

– Cześć, kolego, nie śpisz?

– Kiedy wró­cisz do domu? – roz­legł się zmę­czony głos Vic­tora.

Wyobra­ziła sobie, jak sie­dzi na kana­pie w piża­mie ze Spi­der-manem, roz­czo­chrany, umył już zęby i wal­czy z zamy­ka­ją­cymi się oczami.

– Już idę do samo­chodu, więc będę za pięt­na­ście, dwa­dzie­ścia minut. Coś się stało?

– Rana.

W zeszłym tygo­dniu, zanim spadł śnieg, jej syn ćwi­czył na wuefie biegi na orien­ta­cję. Wpadł na jakiś zardze­wiały złom wyrzu­cony w lesie i roz­ciął sobie łydkę. Trzeba było zało­żyć pięć szwów. Opa­tru­nek nale­żało zmie­niać co wie­czór.

– Tata nie może się tym zająć?

– Ty to robisz lepiej.

Klara cicho wes­tchnęła. Miło być cenioną i wycze­ki­waną, ale ona i Zach dzie­lili się urlo­pem rodzi­ciel­skim. Jej mąż uczest­ni­czył w dora­sta­niu syna w takim samym stop­niu jak ona, a cza­sem w więk­szym. Tylko że w przy­padku… w zasa­dzie w więk­szo­ści przy­pad­ków Vic­tor wybie­rał mamę. Widziała, że Zacha tro­chę boli bycie zawsze nume­rem dwa.

– Ale mnie nie ma w domu, a ty musisz iść spać – spró­bo­wała, skrę­ca­jąc w Ångkvarnsgatan.

– A rana?

– Niech tata się tym zaj­mie. Idź się poło­żyć, a jeśli nie będziesz jesz­cze spał, kiedy wrócę, i coś będzie nie tak, to popra­wię.

Pro­po­zy­cja spo­tkała się z mil­cze­niem, jakby ośmio­la­tek pró­bo­wał usta­lić, czy Klara nie chce go jakoś prze­chy­trzyć.

– Tak zro­bimy? – spy­tała.

– Okej…

– To dobrze. Buziaki. Do zoba­cze­nia jutro.

Zakoń­czyła roz­mowę i scho­wała tele­fon do kie­szeni. Nie wyjęła ręki z powro­tem. Naprawdę było zimno.

Czy dobrze się zacho­wała?

Jeśli po jej powro­cie Vic­tor nie będzie jesz­cze spał i jeśli zmieni mu opa­tru­nek, czy tym samym nie przy­zna, że Zach nie robi tego tak samo dobrze jak ona? Czy powinna być ostrzej­sza? Powie­dzieć, że opa­tru­nek zmieni tata, a on ma się poło­żyć i kropka?

Nie dawać wyboru.

Nie zgo­dzić się na popra­wia­nie opa­trunku.

Pew­nie tak.

W naj­lep­szym wypadku Vic­tor będzie już spał, kiedy wrócę, i uniknę tego dyle­matu, pomy­ślała i skrę­ciła na par­king.

Na kwa­dra­to­wym dzie­dzińcu było sześć miejsc. Dwa nale­żały do Sto­wa­rzy­sze­nia na rzecz Pro­mo­cji Nauki. Jej nie­bie­skie polo w rogu było jedy­nym samo­cho­dem, który został.

Klara przy­sta­nęła.

Było ciemno.

Ciem­niej niż zwy­kle.

Oko­liczne budynki – wyłącz­nie biura lub sie­dziby sto­wa­rzy­szeń – o tej porze były pogrą­żone w mroku. Jak zwy­kle, tylko że tego wie­czoru nie paliły się nawet lampy na fasa­dzie. Klara nie wie­działa, gdzie są wyłącz­niki. Pomy­ślała, że ktoś musiał je wci­snąć przez pomyłkę.

Prze­ko­nała się, że jest ina­czej, kiedy szła do samo­chodu, a jej oczy z wolna zaczy­nały się przy­zwy­cza­jać do ciem­no­ści. Pod lamp­kami na ścia­nie tuż obok jej samo­chodu walały się szklane odłamki.

Jedna z lamp była roz­bita.

A może w jakiś spo­sób wypa­dła z uchwytu i roz­trza­skała się o zie­mię? Ponie­waż jed­nak obie nie dzia­łały, można było uznać, że ktoś je roz­bił dla zabawy. Klara wciąż uwa­żała się za młodą, ale przy­ła­pała się na myśli: „pew­nie mło­dzież”. Może było to przede wszyst­kim pobożne życze­nie. Że akty wan­da­li­zmu i inne oznaki braku posza­no­wa­nia norm powinny przy­na­le­żeć do nie­doj­rza­ło­ści. Jed­nak w spo­łe­czeń­stwie znaj­do­wała coraz wyraź­niej­sze dowody na to, że jest ina­czej.

Wyjęła klu­czyki z kie­szeni. Polo dwa razy mru­gnęło i boczne lusterka z deli­kat­nym szme­rem prze­su­nęły się na swoje miej­sca. Już miała poło­żyć dłoń na zapewne zim­nej klamce, kiedy nad­sta­wiła uszu i prze­szedł ją instynk­towny, nie­przy­jemny dreszcz.

Usły­szała za sobą cichy odgłos kro­ków.

Nie była sama.

Na uła­mek sekundy dostrze­gła czarny cień odbity w bocz­nej szy­bie.

Znie­kształ­cony. Wielki. Bli­ski.

Bez zasta­no­wie­nia zro­biła szybki krok w bok i obrót. Zamiast tuż za jej ple­cami, ciemna postać zna­la­zła się obok, odwró­cona w kie­runku samo­chodu. Klara zdą­żyła zauwa­żyć czarny kap­tur i zakrytą twarz, kiedy nagle zasko­czył ją gło­śny, prze­ni­kliwy dźwięk.

Przy­po­mi­nał sygnał alar­mowy.

Dopiero po chwili pojęła, że to jej krzyk.

Postać przed nią jakby tro­chę się cof­nęła pod wpły­wem głosu. Klara poczuła przy­pływ sił.

Nawet nie przy­szło jej do głowy, że mogłaby uciec, pobiec jak naj­szyb­ciej przed sie­bie.

Zamie­rzała się obro­nić.

Za wszelką cenę.

Gdzieś z tyłu głowy brzę­czała jej infor­ma­cja, którą kie­dyś usły­szała – że w razie ataku należy sta­wiać jak naj­więk­szy opór. Sko­rzy­stała z niej: zaczęła walić pię­ściami i kopać. Ręce i nogi pra­co­wały na całego. Tra­fiały napast­nika. Mocno. Raz za razem. Klara ata­ko­wała na oślep i z wście­kło­ścią. A przy tym nie prze­sta­wała krzy­czeć.

Nie wie­działa, jak długo to trwało, pew­nie kilka sekund, nawet jeśli miała wra­że­nie, że dłu­żej, aż w końcu spo­strze­gła, że napast­nik robi kilka kro­ków do tyłu i ucieka w stronę wjazdu, a potem w lewo w Ångkvarnsgatan.

Nie ruszyła się z miej­sca. Dyszała, oddy­chała chra­pli­wie. Zdą­żyła pomy­śleć, że od krzyku musiało jej się zepsuć coś w gar­dle, a zaraz potem opa­dła z sił i osu­nęła się na zie­mię. Pra­wie nie czuła zimna i wody, która natych­miast prze­nik­nęła mate­riał jej spodni. Oddech prze­szedł w cichy jęk. Patrzyła przed sie­bie pustym wzro­kiem. Jej spoj­rze­nie padło na mały podłużny przed­miot leżący na asfal­cie tuż obok samo­chodu.

Strzy­kawkę wypeł­nioną pły­nem.

Napast­nik chciał ją uśpić.

Uśpić i zgwał­cić.

Tak jak Idę.

Czy bra­ko­wało jej Kra­jo­wego Wydziału Zabójstw?

Vanja czę­sto łapała się na tym, że zadaje sobie to pyta­nie. Jak teraz, kiedy parzyła her­batę w kuchni małego dwu­po­ko­jo­wego miesz­ka­nia przy Norbyvägen, wynaj­mo­wa­nego z dru­giej ręki od kolegi z Uppsali. Na począ­tek kolega odstą­pił je na rok, bo był w Hadze, zajęty współ­pracą z Unią Euro­pej­ską w zakre­sie zwal­cza­nia han­dlu ludźmi. Liczyło pięć­dzie­siąt dwa metry kwa­dra­towe i nie było w nim ani jed­nego mebla lub przed­miotu, o któ­rych bez zasta­no­wie­nia mogłaby powie­dzieć, że sama wybra­łaby je jako ele­ment wypo­sa­że­nia lub ozdobę. Może oprócz sie­dem­dzie­się­cio­pię­cio­ca­lo­wego tele­wi­zora, który zdo­mi­no­wał ścianę naprze­ciwko czar­nej wysie­dzia­nej skó­rza­nej sofy. Ale skoro się zde­cy­do­wała na wyna­jem miesz­ka­nia z ume­blo­wa­niem, nie miała nic do gada­nia. Doszła do wnio­sku, że rok wytrzyma. Jeśli będzie musiała zostać dłu­żej, znaj­dzie sobie coś innego. Wła­snego.

Czy tęsk­nię za wydzia­łem zabójstw? – myślała, wyj­mu­jąc torebkę z her­batą z kubka z moty­wem z Gwiezd­nych wojen i wrzu­ca­jąc ją do zlewu.

Nie za wydzia­łem jako takim i nie za samą pracą. To, co robiła w Uppsali, było co naj­mniej rów­nie inte­re­su­jące, ale bra­ko­wało jej kole­gów. Po kilku mie­sią­cach roz­łąki doszła do wnio­sku, że byli to bar­dziej przy­ja­ciele niż kole­dzy z pracy. Może jedyni, jakich miała.

Doty­czyło to wszyst­kich prócz Seba­stiana.

On nie był przy­ja­cie­lem.

Otwo­rzyła lodówkę, nalała mleko do kubka i zanio­sła do dużego pokoju. Jej lap­top stał otwarty na szkla­nym sto­liku w kolo­rze dymu, kupio­nym w Ikei.

Obie­cała Tor­ke­lowi, że wróci.

Kiedy już poukłada wszyst­kie sprawy.

Cokol­wiek to zna­czyło.

Na­dal nie miała kon­taktu z Anną, w tej kwe­stii nic się nie zmie­niło. Matka przez całe życie ją okła­my­wała, a kiedy prawda w końcu wyszła na jaw, zdra­dziła ją po raz kolejny, za jej ple­cami nawią­zu­jąc kon­takt z Seba­stia­nem i, co jesz­cze gor­sze, idąc z nim do łóżka.

Kilka razy ode­zwał się do niej Val­de­mar. Były to krót­kie, bez­oso­bowe roz­mowy o prze­pro­wadzce, nowym mie­ście i nowych kole­gach. Nie odwie­dził jej. Choć odszedł od Anny, żeby napra­wić rela­cję z Vanją, i mimo iż przez cały okres dora­sta­nia był dla niej tatą, naj­bliż­szym czło­wie­kiem, któ­rego kochała bar­dziej niż kogo­kol­wiek, nie udało im się do tego wró­cić.

Czuła z tego powodu ból.

Wście­kłość.

Seba­stia­nowi udało się zepsuć jedną z nie­licz­nych rze­czy, które naprawdę coś zna­czyły w jej życiu. Może mogliby się wza­jem­nie odna­leźć w swo­ich nowych rolach, ale czuła, że na dro­dze ku temu wciąż stoją cią­gnące się śledz­two w spra­wie prze­stęp­stwa finan­so­wego i próba samo­bój­cza Val­de­mara.

Jeden wielki baj­zel.

Jak całe jej życie.

Do stanu ładu i porządku bra­ko­wało bar­dzo, bar­dzo wiele.

Tak naprawdę jasnymi punk­tami byli tylko ona i Jona­than. Tym lepiej. Waka­cje, które zaczęły się w Kopen­ha­dze i zapro­wa­dziły ich do pię­ciu kolej­nych kra­jów w Euro­pie, były dokład­nie tym, na co liczyła. Co prawda Jona­than czuł lęk, że ona po pro­stu potrze­buje towa­rzy­stwa kogo­kol­wiek, nie­ko­niecz­nie jego, ale obawy szybko oka­zały się nie­uza­sad­nione. Po zakoń­cze­niu lata mówił o ich wspól­nej przy­szło­ści, jakby to była naj­bar­dziej oczy­wi­sta rzecz pod słoń­cem.

Nie był zachwy­cony, że się prze­pro­wa­dziła do Uppsali, ale było to tylko czter­dzie­ści minut jazdy pocią­giem pod­miej­skim, a Vanja przy­jeż­dżała do sztok­holm­skiego domu tak czę­sto, jak tylko mogła. Zatrzy­my­wała się u niego, bo miesz­ka­nie przy San­dhamns­ga­tan wynaj­mo­wała z dru­giej ręki.

Z Jona­tha­nem wszystko było więc w porządku, a Seba­stiana nie widziała, odkąd zosta­wił ją w garażu pod Water­fron­tem ponad trzy mie­siące wcze­śniej. Wie­działa, że odniósł obra­że­nia pod­czas sza­lo­nej jazdy z bombą w samo­cho­dzie, sły­szała od Ursuli, że zła­mał kilka żeber i rękę, ale na tym jej wie­dza się koń­czyła.

Wię­cej wie­dzieć nie chciała.

Im mniej miej­sca Seba­stian Berg­man zaj­mo­wał w jej życiu, tym lepiej. Była pewna, że to samo doty­czy wszyst­kich ludzi.

Prze­stała myśleć o Seba­stia­nie, opa­dła na sofę, wró­ciła do lek­tury wydru­ko­wa­nego zgło­sze­nia The­rese Anders­son i wypiła mały łyk gorą­cego napoju.

Powódka wyszła z imprezy przy Moln­ga­tan 23 tro­chę przed w pół do dru­giej w nocy 4-go paź­dzier­nika i posta­no­wiła, że pój­dzie do domu na Almqvi­st­ga­tan bo to jest tylko kilo­metr z tam­tąd. Szła dep­ta­kiem Lil­je­fors torg, mineła szkołę Lil­je­fors, usły­szała że ktoś idzie i ktoś ją zła­pał od tyłu.

Vanja wie­działa, że nie może się spo­dzie­wać, iż wszyst­kie zgło­sze­nia będą spo­rzą­dzone nie­na­gan­nym języ­kiem, była wręcz pewna, że takie sta­no­wią mniej­szość, ale to naprawdę było wyzwa­nie. Rzu­ciła okiem na nazwi­sko autora. Staż. Oscar Appel­gren. A więc na­dal się uczył, ale ponie­waż w szkole poli­cyj­nej nie mieli zajęć z reda­go­wa­nia tek­stów, szanse na poprawę były nikłe. Wzięła głę­boki oddech i czy­tała dalej.

Dla­tego nic nie pamięta. Dopiero jak leżała na ziemi mię­dzy krza­kami koło dep­taku. Spód­nica była jakby pod­cią­gnięta, poń­czo­chy podarte, powódka miała na gło­wie jakiś worek. Powódka wstaje, idzie na Vak­sa­la­ga­tan i tam krzy­czy pomocy pomocy. Jest wtedy koło godz. 3.

Do szpi­tala zostaje wezwana poli­cja lekarz stwier­dza krwa­wie­nie z macicy w wyniku pene­tra­cji i ślady spermy. Próbka krwi poka­zuje resztki Flu­ni­tra­ze­pam Mylan we krwi.

Vanja zamknęła orgię błę­dów orto­gra­ficz­nych i wyra­żeń prze­nie­sio­nych z języka mówio­nego, wzięła do ręki kubek z her­batą i opa­dła na opar­cie.

Dopro­wa­dzona do końca napaść na tle sek­su­al­nym.

Tego typu prze­stęp­stwa sta­no­wiły nie­wielki uła­mek gwał­tów zgła­sza­nych każ­dego roku – naj­czę­ściej sprawca i ofiara się znali, a do gwałtu docho­dziło w miesz­ka­niu któ­re­goś z nich. Jed­nak prasa roz­pi­sy­wała się na ten temat, więc można było pomy­śleć, że są bar­dziej powszechne niż w rze­czy­wi­sto­ści. Jak dotąd o tym, co spo­tkało The­rese, napi­sano bar­dzo nie­wiele. Vanja wie­działa, że będzie wię­cej, jeśli ktoś na poważ­nie zain­te­re­suje się sprawą.

Nie była to bowiem pierw­sza ofiara.

Vanja ponow­nie pochy­liła się, odsta­wiła kubek i wzięła do ręki raport Naro­do­wego Cen­trum Kry­mi­na­li­styki.

Nie­wiele w nim zna­la­zła.

Odcisk trampka marki Vans, model UA-SK8-Hi MTE, w ziemi pod krza­kami i DNA ze spermy, ale sprawca nie figu­ro­wał w żad­nym reje­strze. Z dru­giej strony stwier­dzono zgod­ność zna­le­zi­ska z tym, co zostało odkryte przy oka­zji gwałtu nie­cały mie­siąc wcze­śniej.

Ida Rii­tala, lat trzy­dzie­ści cztery.

Została napad­nięta osiem­na­stego wrze­śnia na Sta­rym Cmen­ta­rzu.

To samo mia­sto, ten sam spo­sób dzia­ła­nia.

Sprawca, który pod­krada się od tyłu, wstrzy­kuje śro­dek nasenny, narzuca jutowy worek na głowę ofiary i doko­nuje gwałtu, korzy­sta­jąc z tego, że jest nie­przy­tomna.

Zadzwo­nił tele­fon. Vanja rzu­ciła okiem na wyświe­tlacz.

Jej nowa sze­fowa. Anne-Lie Ulan­der.

Docho­dziło wpół do dzie­sią­tej. To ozna­czało wię­cej pracy. Vanja ode­brała.

– Cześć, co jest?

Roz­mowa trwała nieco ponad pół minuty. Po jej zakoń­cze­niu Vanja zamknęła lap­topa, wstała i wyszła z miesz­ka­nia. Jeśli wcze­śniej nie byli pewni, czy mają do czy­nie­nia z seryj­nym gwał­ci­cie­lem, teraz wszyst­kie wąt­pli­wo­ści zostały roz­wiane.

Mieli trze­cią ofiarę.

Klara sie­działa sku­lona na sofie. Wło­żyła trzy war­stwy ubrań i owi­nęła się kocem, ale i tak było jej zimno. Miała wra­że­nie, że to się ni­gdy nie skoń­czy. Jakby chłód z ciem­nego dzie­dzińca pod­czas drogi do domu oble­kał ją niczym dodat­kowa skóra. Objęła obu­rącz kubek z her­batą i spoj­rzała w kie­runku kobiety z notat­ni­kiem, która sie­działa pochy­lona na dru­gim końcu sofy.

Anne-Lie Ulan­der. Komi­sarz.

Klara pomy­ślała, że bar­dziej przy­po­mina wziętą adwo­katkę z jakie­goś ame­ry­kań­skiego serialu. Miała pro­stą, dobrze dopa­so­waną, z pew­no­ścią drogą czer­woną sukienkę i ciemne włosy do ramion. Fry­zura wyglą­dała na codzienną i nie­dbałą, ale Klara podej­rze­wała, że nie jest ani codzienna, ani nie­dbała.

– Czarny strój, kap­tur i coś, co zakry­wało mu twarz. Pamię­tasz coś jesz­cze?

Klara napo­tkała współ­czu­jące spoj­rze­nie Anne-Lie i pokrę­ciła głową.

– Potra­fisz okre­ślić, jakiego był wzro­stu?

Klara przez chwilę się zasta­na­wiała. Była pewna, że ni­gdy nie zapo­mni tego, co się stało, że to zostało w nią wdru­ko­wane raz na zawsze. Jed­no­cze­śnie wspo­mnie­nia były dziw­nie nie­wy­raźne i nie­składne. Jakby mózg pró­bo­wał ją ochro­nić, nie pozwa­la­jąc pamię­tać tego zbyt dobrze.

– Nie wiem. Wyż­szy ode mnie.

– A ile ty masz wzro­stu?

– Metr sześć­dzie­siąt dzie­więć.

Anne-Lie zapi­sała naj­now­szy ele­ment krót­kiego spra­woz­da­nia Klary z wyda­rzeń na dzie­dzińcu. Zamie­rzała tam poje­chać, jak tylko przy­je­dzie Vanja. Car­los był już na miej­scu, wie­działa, że jest dobry, ale nie mogli sobie pozwo­lić na naj­drob­niej­szą pomyłkę. Trzy napa­ści w ciągu mie­siąca. W jej rewi­rze gra­so­wał bar­dzo nie­bez­pieczny czło­wiek.

– Obu­dził się, kiedy przy­szłam do domu – powie­działa cicho Klara.

Anne-Lie spoj­rzała znad nota­tek i podą­żyła za wzro­kiem Klary do kuchni. Przy stole sie­dział męż­czy­zna i trzy­mał na kola­nach dziecko w piża­mie ze Spi­der-manem. Męż­czy­zna ści­szo­nym gło­sem czy­tał chłop­czy­kowi książkę, ten zaś wyraź­nie wal­czył z sen­no­ścią i co jakiś czas spo­glą­dał nie­spo­koj­nie na Klarę.

– Zasnął, ale na pewno nas usły­szał. Zro­zu­miał, że coś jest nie tak…

– Mam z nim poroz­ma­wiać?

Klara ode­rwała wzrok od męża i syna i odwró­ciła się do Anne-Lie z pyta­ją­cym wyra­zem twa­rzy.

– I co powie­dzieć?

– Ile ma lat?

– Osiem.

– Mogę powie­dzieć, że z tobą roz­ma­wiamy, bo coś zoba­czy­łaś. Nie dla­tego, że coś ci się stało. Pozba­wimy całą sytu­ację dra­ma­ty­zmu.

– Zach już to zro­bił. Powie­dział, że jacyś głupi doro­śli kłó­cili się przed szkołą i tro­chę mnie wystra­szyli…

Na dźwięk otwie­ra­nych drzwi urwała i poczuła, że sztyw­nieje na całym ciele. Anne-Lie to zauwa­żyła i poło­żyła jej dłoń na ramie­niu.

– To moja kole­żanka – powie­działa uspo­ka­ja­ją­cym tonem.

Klara odwró­ciła się do drzwi dużego pokoju i śle­dziła wzro­kiem młodą kobietę, która weszła i przed­sta­wiła się jako Vanja Lith­ner.

– Klara Wahl­gren – wychry­piała Klara. Bolało ją gar­dło. Coraz bar­dziej. Z pew­no­ścią coś sobie uszko­dziła. Może mimo wszystko powinna poje­chać do szpi­tala. Nie zro­biła tego. Wtedy. Po wszyst­kim. Bo prze­cież nic się nie stało.

Przy­naj­mniej nie to, co mogło się stać.

Znów wstrzą­snął nią dreszcz. Wypiła łyk her­baty. Cie­pły napój nie zła­go­dził bólu gar­dła ani jej nie ogrzał, ale i tak piła. Rumian­kowa her­bata w jej kubku z napi­sem „Naj­lep­sza mama na świe­cie” i sie­dze­nie na sofie po powro­cie z kursu.

To było nor­malne.

Bez­pieczne.

Nowa poli­cjantka zdjęła okry­cie wierzch­nie, usia­dła i od razu zapy­tała ją o samo­po­czu­cie. Klara wzru­szyła ramio­nami. Jak się czuła? Nie wie­działa. Myśli krą­żyły jej w gło­wie. Była kom­plet­nie wyczer­pana, odkąd adre­na­lina prze­stała krą­żyć w jej ciele, a mimo to miała wra­że­nie, że orga­nizm pra­cuje na wyso­kich obro­tach.

Anne-Lie wstała z kanapy i prze­ka­zała notatki Vanji.

– Muszę jechać w tamto miej­sce, ale Vanja mnie zastąpi. – Wyjęła wizy­tówkę. Poło­żyła na sto­liku. – Jeśli będziesz potrze­bo­wała pomocy, zechcesz o coś zapy­tać, skon­tak­to­wać się z opieką zdro­wotną, cokol­wiek, po pro­stu zadzwoń.

– Dzię­kuję.

Anne-Lie na chwilę poło­żyła dłoń na ramie­niu Klary, rzu­ciła do Vanji: „Usły­szymy się póź­niej”, i wyszła. Klara patrzyła, jak odcho­dzi. Obok drzwi na kory­tarz wisiało zdję­cie. Ona, Zach i Vic­tor. Zeszłego roku na Kre­cie. Zna­leźli małą wio­skę o nazwie Loutro na połu­dniu kraju. Mniej wię­cej pięć­dzie­siąt domów ota­cza­ją­cych pół­ko­lem przej­rzy­stą wodę w zatoce. Małe restau­ra­cyjki i hotele, bar­dzo nie­wiele do roboty poza kąpie­lami, opa­la­niem i relak­sem.

Ide­alne waka­cje.

Ide­alne życie.

Czy kie­dy­kol­wiek prze­żyje to znowu?

Pod zdję­ciem stał fotel, któ­remu wymie­niła obi­cie. Spoj­rzała na kwia­towy wzór i nagle coś ją tknęło. Ta myśl poja­wiła się w tam­tej chwili, kiedy sie­działa na ziemi, ale potem znik­nęła.

– Czy to ten sam czło­wiek, który zaata­ko­wał Idę?

Vanja spoj­rzała zdzi­wiona znad notat­nika.

– Idę Rii­talę?

Klara ski­nęła głową.

– Ten sam? – powtó­rzyła.

– Znasz ją? – spy­tała Vanja z nagłym zain­te­re­so­wa­niem.

To, że dwie spo­śród ofiar się znały, w naj­lep­szym wypadku mogło zawę­zić krąg poszu­ki­wań. Choć nie musiało nic zna­czyć. Mógł to być czy­sty przy­pa­dek. Jeśli jed­nak sprawca roz­trza­skał lampy na fasa­dzie i cze­kał na Klarę? Z dru­giej strony nie wie­dzieli, czy wła­śnie on to zro­bił. Może tylko zoba­czył, jak Klara wycho­dzi z sie­dziby Sto­wa­rzy­sze­nia na rzecz Pro­mo­cji Nauki, ruszył za nią, spo­strzegł, że wcho­dzi na pusty ciemny dzie­dzi­niec i zary­zy­ko­wał.

Znała Idę Rii­talę.

– Skąd ją znasz?

– Śpie­wa­ły­śmy kie­dyś w tym samym chó­rze. Jeste­śmy przy­ja­ciół­kami – umil­kła, ale wyda­wało się, że ma do powie­dze­nia coś wię­cej. Vanja cze­kała. – Przy­naj­mniej na Face­bo­oku – kon­ty­nu­owała Klara, naj­wy­raź­niej odpo­wie­dziaw­szy sobie na pyta­nie, co tak naprawdę je łączyło. – Nie spo­ty­kamy się za czę­sto…

– Znasz rów­nież The­rese Anders­son? – spy­tała Vanja.

– Nie. Kto to taki?

– Jest mniej wię­cej w tym samym wieku co ty, pra­cuje jako kon­sul­tantka wel­l­ness, mieszka przy Almqvi­st­ga­tan z Mila­nem Pavi­cem.

Klara pokrę­ciła głową.

– Mam zdję­cie.

Vanja zwy­kle prze­cho­wy­wała w tele­fo­nie zdję­cia ludzi poja­wia­ją­cych się w pro­wa­dzo­nych przez nią śledz­twach. Nie wie­działa do końca, czy nie łamie prze­pi­sów i roz­po­rzą­dzeń w kwe­stii prze­cho­wy­wa­nia danych oso­bo­wych, ale to było wygodne i poma­gało jej w pracy, więc nie zgłę­biała tego zagad­nie­nia.

Odszu­kała zdję­cie The­rese i poka­zała je Kla­rze. Klara zer­k­nęła i ponow­nie pokrę­ciła głową.

– Dla­tego przy­szły­ście we dwie? – ski­nęła głową w stronę kanapy, na któ­rej sie­działa Anne-Lie. – Myśla­łam, że może ktoś się zjawi. No wiesz, zwy­kły poli­cjant, o ile w ogóle kto­kol­wiek. Cały czas się sły­szy, że nie macie czasu i środ­ków na zaj­mo­wa­nie się spra­wami.

Vanja zwal­czyła gło­śne wes­tchnie­nie. Męczyło ją, że zaufa­nie do poli­cji z każ­dym rokiem maleje i że ste­reo­typ funk­cjo­na­riu­szy jako nie­do­fi­nan­so­wa­nych, nie­sku­tecz­nych i nie­kiedy nie­kom­pe­tent­nych jest zako­rze­niony u coraz więk­szej czę­ści spo­łe­czeń­stwa. Nawet jeśli nie­stety w nie­któ­rych przy­pad­kach było to zgodne z prawdą.

– Bru­talne zbrod­nie są u nas na pierw­szym miej­scu, ale nasza dzi­siej­sza wizyta wynika z prze­ko­na­nia, że czło­wiek, który cię zaata­ko­wał, mógł napaść rów­nież na inne kobiety w Uppsali.

– Jak Czło­wiek z Haga.

Tym razem Vanja nie była w sta­nie powstrzy­mać wes­tchnie­nia. Pomy­ślała o tym samym, kiedy zadzwo­niła Anne-Lie.

Tak zwany Czło­wiek z Haga, ska­zany za dwa usi­ło­wa­nia zabój­stwa, cztery gwałty (w tym dwa bru­talne) i dwie próby gwałtu, był poza tym podej­rzany o kolejne napa­ści w Umeå w okre­sie od tysiąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­sią­tego ósmego do dwa tysiące pią­tego roku. Sie­dem lat. Dzia­łał o wiele za długo, zanim udało się go wsa­dzić za kratki.

Zbyt wiele ofiar.

Zbyt wiele cier­pie­nia.

Zbyt wiele stra­chu.

– Zatrzy­mamy go dużo wcze­śniej, niż to miało miej­sce w przy­padku Czło­wieka z Haga. Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że Vanja w to wie­rzyła. Klara nie oka­zała żad­nej widocz­nej reak­cji, lecz po raz kolejny powę­dro­wała spoj­rze­niem w kie­runku kuchni. I człon­ków rodziny.

– Skoń­czymy nie­długo? – zapy­tała. – Późno już…

– Moż­liwe, o ile nie przy­po­mnisz sobie cze­goś jesz­cze.

– Nie.

– Gdyby tak się stało, skon­tak­tuj się z nami – powie­działa Vanja, wstała i się­gnęła po kurtkę.

Klara rów­nież wstała, ale nie odpro­wa­dziła Vanji do drzwi. Poszła do kuchni i bez słowa pod­nio­sła przy­sy­pia­ją­cego synka. Objął ją i wtu­lił nos w jej szyję. Zach wstał, lekko oparł dłoń na jej ple­cach i poszli do sypialni.

Mała rodzina.

Klara zaczęła się zasta­na­wiać, czy jesz­cze kie­dy­kol­wiek poczuje zmę­cze­nie.

Czy będzie miała odwagę zamknąć oczy. Ode­tchnąć.

Na razie się na to nie zano­siło.

Carlos Rojas zadrżał z zimna i zaczął tupać. Stał za ogro­dze­niem i patrzył, jak pra­cow­nicy tech­niczni ostroż­nie pra­cują przy samot­nym aucie zapar­ko­wa­nym na wewnętrz­nym dzie­dzińcu. Po roz­mo­wie tele­fo­nicz­nej ubrał się jak trzeba. Miał czapkę, ręka­wiczki z jed­nym pal­cem, sza­lik, kilka warstw pod płasz­czem, zniósł nawet z pod­da­sza grub­sze buty.

Mimo to było mu zimo.

Ci, któ­rzy sły­szeli jego nazwi­sko i widzieli ciemne włosy oraz cerę, myśleli, że to dla­tego, iż jako Hisz­pan nie jest przy­zwy­cza­jony do pół­noc­nego kli­matu. A był. Miesz­kał w Szwe­cji przez całe życie. Jego mama poznała tatę pod­czas waka­cyj­nej podróży do Malagi przed trzy­dzie­stoma ośmioma laty, tata prze­pro­wa­dził się do Szwe­cji, zamiesz­kali w Var­berg, uro­dzili im się Car­los i jego dwie sio­stry. A więc to nie dora­sta­nie w sło­necz­nej Hisz­panii było przy­czyną niskiej odpor­no­ści na chłód. Tak po pro­stu miał.

Nie tylko zimą.

Marzł na okrą­gło.

Kilka razy ude­rzył dłońmi o sie­bie i poska­kał w miej­scu. Nic a nic nie pomo­gło.

Wie­dział, że Anne-Lie nad­cho­dzi, jesz­cze zanim ją zoba­czył. Po sze­ściu latach bycia jej pod­wład­nym umiał roz­po­zna­wać odgłos jej kro­ków. Zawsze cho­dziła w butach na obca­sach.

Zawsze dobrze się ubie­rała.

Z pro­stotą, kla­sycz­nie, drogo.

Strój sygna­li­zo­wał należny jej auto­ry­tet.

Ten dzień nie był wyjąt­kiem. Czarne kozaki do kolan, czer­wona sukienka, którą dało się dostrzec pod dwu­rzę­do­wym czar­nym płasz­czem z Hope i róż­no­ko­lo­rowy sza­lik z owczej wełny. Dzie­lili tę pasję. Zain­te­re­so­wa­nie modą. Car­los nie potra­fił zro­zu­mieć ludzi, któ­rych to nie obcho­dziło. To, jak czło­wiek się ubiera, mówi o nim wię­cej, niż mogłoby się wyda­wać lub chcia­łoby się przy­znać. To nie ma nic wspól­nego z pie­niędzmi. Styl nie musi dużo kosz­to­wać. Za przy­kład mogła posłu­żyć jego nowa kole­żanka Vanja Lith­ner. Dobra poli­cjantka, cał­kiem w porządku dziew­czyna (choć żadne cudo kon­tak­tów inter­per­so­nal­nych), a jed­nak było widać, że nie poświęca choćby trzech minut tygo­dniowo na zasta­no­wie­nie się, które ubra­nia kupić lub co na sie­bie wło­żyć.

– Zimno ci? – zapy­tała Anne-Lie, kiedy pode­szła i zoba­czyła jego pod­cią­gnięte ramiona.

– A jak myślisz?

– Myślę, że mamy srogą zimę, a to dopiero paź­dzier­nik – uśmiech­nęła się do niego prze­lot­nie i odwró­ciła się w kie­runku wewnętrz­nego dzie­dzińca. – Co mamy do tej pory?

– Odci­ski butów. Wygląda na to, że ta sama marka i roz­miar co poprzed­nio, ale tym razem zgu­bił strzy­kawkę.

– Uda nam się ją namie­rzyć?

– Zoba­czymy.

– Zna­le­ziono opa­ko­wa­nie?

Car­los pokrę­cił głową. Anne-Lie się odwró­ciła i popa­trzyła wzdłuż ulicy, w obu kie­run­kach.

– Kamery moni­to­ringu?

– Nie ma żad­nej przy tej ulicy, ale jest jedna na Östra Ågatan. Popro­si­łem o nagra­nie od dwu­dzie­stej trzy­dzie­ści.

– Dobrze.

– I jesz­cze jedno…

– Co takiego?

– Lampy na fasa­dzie. Zadzwo­ni­łem do ludzi, któ­rzy płacą za tamte miej­sca par­kin­gowe – odparł i ponow­nie wska­zał wewnętrzny dzie­dzi­niec oświe­tlony przez tech­ni­ków. – Nie­jaki Fre­drik Filips­son wsiadł do samo­chodu i odje­chał stam­tąd tuż po dwu­dzie­stej, a wtedy, jak twier­dzi, obie lampy były zapa­lone.

– Czyli się na nią zaczaił.

– Na to wygląda.

– Bo ją znał.

– Mógł ją śle­dzić od jakie­goś czasu. Par­kuje tu w każdy czwar­tek, wraca mniej wię­cej o tej samej godzi­nie. Jak Ida Rii­tala, która po zakoń­cze­niu zmiany zawsze szła skró­tem przez cmen­tarz.

Anne-Lie ponow­nie wes­tchnęła. Odwró­ciła się do Car­losa, spoj­rzała w dół na rzekę Fyris i sta­dion Stu­den­terna po dru­giej stro­nie ciem­nej, zim­nej wody. Uwiel­biała swoją pracę. Wszyst­kie jej aspekty. Ale cze­goś takiego nie chciała prze­ży­wać. Nale­żało roz­wią­zać tę sprawę. I to szybko. Naj­chęt­niej spraw­dzi­łaby DNA każ­dego męż­czy­zny powy­żej pięt­na­stego roku życia w całej Uppsali.

– Trzy napa­ści w ciągu nie­ca­łego mie­siąca.

To było stwier­dze­nie, ale Car­los i tak odpo­wie­dział:

– Tak.

– On nie prze­rwie.

– Nie.

– Kobiety będą się bały wycho­dzić z domu.

– Jesz­cze bar­dziej.

Anne-Lie ski­nęła głową. To była rze­czy­wi­stość i pro­blem spo­łeczny. Kobiety bały się wycho­dzić samot­nie. W każ­dym mie­ście, wszę­dzie. Według badań Rady do spraw Zapo­bie­ga­nia Prze­stęp­czo­ści wię­cej niż co piąta kobieta ze stra­chu choć raz zre­zy­gno­wała z wyj­ścia z domu. Swo­boda poru­sza­nia się kobiet była ogra­ni­czona, ich moż­li­wo­ści rów­nież. I to w „nor­mal­nych” warun­kach.

Kiedy na uli­cach nie gra­so­wał seryjny gwał­ci­ciel.

– Musimy zro­bić wszystko, co w naszej mocy – powie­działa i znów się odwró­ciła do Car­losa.

– Chcesz wię­cej ludzi?

– Chcę innych ludzi.

Po tych sło­wach ode­szła. Car­los sły­szał stu­kot jej obca­sów jesz­cze po tym, jak znik­nęła mu z oczu. Nie wie­dział, co miała na myśli, mówiąc o „innych ludziach”, ale był pewny, że wkrótce się tego dowie.

Jeśli Anne-Lie coś posta­no­wiła, to tak miało być.

– Skoń­czysz nie­długo?

Billy usły­szał pyta­nie zza drzwi łazienki, ale nie dopu­ścił go do sie­bie. Wytarł jedy­nie zapa­ro­wane lustro, pochy­lił się nad umy­walką i popa­trzył na swoją twarz.

Jak wtedy.

Tego czerw­co­wego poranka. Kiedy się obu­dził na kana­pie porząd­nie ska­co­wany. Miał wra­że­nie, że od tam­tego czasu minęły całe wieki. Ta sama twarz, inne lustro.

U niej. U Jen­ni­fer.

Kiedy jesz­cze nie pamię­tał…

Woda pły­nęła z mokrych wło­sów, zatrzy­my­wała się w brwiach i spły­wała na policzki. Popa­trzył na sie­bie. Spoj­rzał sobie głę­boko w oczy. Zwier­cia­dło duszy, jeśli wie­rzyć temu poetyc­kiemu sfor­mu­ło­wa­niu. Gdyby tak rze­czy­wi­ście było, zde­ma­sko­wa­łyby go, a naj­wy­raź­niej tego nie robiły. Sły­szał od innych, że są sym­pa­tyczne. My zwy­kle tak mówiła. „Masz sym­pa­tyczne oczy”. Nie zdra­dzały tej mrocz­nej chęci, która zale­gała mu w żołądku niczym wygłod­niały wąż. Nie mówiły o żądzy domi­na­cji i kon­troli, którą od pew­nego czasu odczu­wał, ale uda­wało mu się ją stłu­mić. Po tym, co się stało Jen­ni­fer. Zwy­kle nie popa­dał w głę­boką filo­zo­ficzną zadumę, ale ostat­nimi czasy nie potra­fił nie zada­wać sobie pyta­nia, kim wła­ści­wie jest.

Kim się stał? Czym się stał?

Squ­ash zazwy­czaj powo­do­wał przy­jemne zmę­cze­nie, ale tego wie­czoru wypro­wa­dził go z rów­no­wagi. Nie roz­grywka sama w sobie, tylko to, co się wyda­rzyło póź­niej. W szatni. Kolega, który chwilę wcze­śniej wygrał z nim w trzech setach (11-8, 11-8, 12-10), wyszedł spod prysz­nica, na­dal owi­nięty w pasie ręcz­ni­kiem, z mokrymi wło­sami. Billy posta­no­wił, że weź­mie prysz­nic w domu. Był bar­dziej wście­kły z powodu prze­gra­nej, niż chciał to przy­znać. Trzy sety, to się, kurwa, nie zda­rzyło od lat. Może roz­krę­cała mu się jakaś cho­roba albo coś w tym stylu.

– Znasz Jen­ni­fer, nie? Jen­ni­fer Holm­gren – ode­zwał się kolega, grze­biąc w spor­to­wej tor­bie w poszu­ki­wa­niu dez­odo­rantu.

Billy zesztyw­niał, wszyst­kie myśli o meczu znik­nęły jak ręką odjął. Wkro­czyli na zami­no­wany teren. Co się stało?

– Tak, kilka razy mie­li­śmy oka­zję ze sobą pra­co­wać, a co?

Była to prawda, ale nie cała. Co to, to nie. Poza pracą kilka razy poszli ze sobą do łóżka. Wię­cej razy ze sobą spali, niż pra­co­wali. Ostat­nim razem wszystko się spie­przyło.

– Sły­sza­łeś, co się stało?

– Nie. Co takiego?

Roz­brzmiało puka­nie i jed­no­cze­śnie otwo­rzyły się drzwi łazienki. Ni­gdy się w niej nie zamy­kali. My uwa­żała, że nie ma takiej potrzeby, bo byli w miesz­ka­niu tylko we dwoje i wie­dzieli, czy jest zajęta, czy nie. Billy pod­sko­czył przy lustrze, jakby przy­ła­pała go na czymś, czego nie powi­nien robić. W sumie tak było.

– Co ty tu robisz?

– Nic.

– Muszę umyć zęby, chcia­łam się poło­żyć.

My weszła do łazienki, wzięła elek­tryczną szczo­teczkę do zębów i nało­żyła pastę na okrą­głą główkę.

– Widzia­łeś link, który ci przy­sła­łam?

Prze­pchnęła się obok niego przy umy­walce, odkrę­ciła kran i pod­sta­wiła pod niego szczo­teczkę. Billy prze­niósł się myślami do tu i teraz. Zmu­sił się do tego, chcąc spra­wiać wra­że­nie zaan­ga­żo­wa­nego i zain­te­re­so­wa­nego.

– Tak, chyba tak. A który dokład­nie?

– Wysła­łam dziś tylko jeden. Töreboda. – Mówiąc, pró­bo­wała utrzy­mać w ustach pastę do zębów, przez co jej głos brzmiał, jakby leżała na fotelu den­ty­stycz­nym. – Biały drew­niany dom na plaży.

Billy poki­wał głową, jakby wła­śnie sobie przy­po­mniał. Może i wysłała tego dnia tylko jeden link, ale prawda była taka, że już nie otwie­rał wszyst­kiego, co mu przy­sy­łała. Mimo to w któ­ryś z przy­szłych week­en­dów zamie­rzała się prze­je­chać i obej­rzeć kilka nie­ru­cho­mo­ści. Kupią tę, na którą My się zde­cy­duje, a on będzie uda­wał zain­te­re­so­wa­nego.

Będzie roz­ma­wiał o reno­wa­cji i o tym, jak mogą wyko­rzy­stać dom.

Poje­dzie z nią do banku, żeby spraw­dzić, czy dostaną kre­dyt.

Będzie kiwał głową z uśmie­chem i słu­chał jej opo­wie­ści o tym, jak ich przy­szłe dzieci będą uwiel­biały spę­dzać tam waka­cje.

Naprawdę będzie chciał, żeby tak było.

Pra­gnął wspól­nej przy­szło­ści. Kochał ją. Przez ostat­nie mie­siące naprawdę się sta­rał. Chciał zosta­wić wszystko za sobą. Stać się tym, kim był kie­dyś. Męż­czy­zną, w któ­rym się zako­chała. Pro­stym, porząd­nym, nie­skom­pli­ko­wa­nym chło­pa­kiem.

Wma­wiał sobie, że nie jest za późno.

My chciała mieć domek let­ni­skowy, a zwy­kle dosta­wała, czego chciała. Poznali się ponad rok wcze­śniej na przy­ję­ciu z oka­zji mid­som­mar. W paź­dzier­niku doszła do wnio­sku, że powinni ze sobą zamiesz­kać, a w maju tego roku, jede­na­ście mie­sięcy po ich pierw­szym spo­tka­niu, wzięli ślub.

W czerwcu ją zdra­dził.

Z Jen­ni­fer.

Kobietą, która znała prawdę.

Wie­działa, że coś się w nim zmie­niło, kiedy był zmu­szony zastrze­lić Edwarda Hin­dego, by ura­to­wać Vanję, Char­lesa Ceder­kvi­sta i sie­bie. Wie­działa, jak się roz­ko­szo­wał tym upa­ja­ją­cym uczu­ciem. Wła­dzą nad życiem i śmier­cią.

Zdra­dził My z Jen­ni­fer, która rozu­miała.

Poma­gała mu. Pozwa­lała zre­ali­zo­wać fan­ta­zje o kon­troli, prze­wa­dze, domi­na­cji, połą­czone z sek­sem i przy­jem­no­ścią fizyczną. Pil­no­wała, by wąż był naje­dzony, a on znaj­do­wał się w rów­no­wa­dze.

Dopóki nie prze­sa­dził z alko­ho­lem.

Dopóki wszystko się nie spier­do­liło.

Zdał sobie sprawę, że nic nie odpo­wie­dział. Na temat bia­łego drew­nia­nego domu w Töreboda. My wypluła pastę do umy­walki i spoj­rzała na niego z powagą.

– O co cho­dzi?

– O nic.

– Na pewno? Od powrotu z tre­ningu tro­chę dziw­nie się zacho­wu­jesz.

Oczy­wi­ście zauwa­żyła. To była jej praca. Odczy­ty­wa­nie ludzi, inter­pre­to­wa­nie ich zacho­wań i spra­wia­nie, by dotarli do pełni swego poten­cjału. Była dobra. Dobra dla niego. Nie chciał jej okła­my­wać. Ale nie musiała wie­dzieć wszyst­kiego. Połowa prawdy to nie kłam­stwo.

– Pamię­tasz Jen­ni­fer? Tę, z którą kilka razy pra­co­wa­łem?

Musiała pamię­tać. Sporo o niej opo­wia­dał i My wie­działa, że się spo­ty­kali nawet poza pracą.

– Pamię­tam, co z nią? – odpo­wie­działa.

– Myślą, że uto­nęła.

– Co?

– We Fran­cji. Pod­czas nur­ko­wa­nia. Wiesz, że upra­wiała sporty eks­tre­malne.

– O, Boże, to straszne! – zawo­łała My, padła mu w ramiona i go przy­tu­liła. – Tak mi przy­kro. Wiem, że ją lubi­łeś.

– Tak, to prawda.

Przez chwilę stali w mil­cze­niu, aż w końcu My nieco roz­luź­niła uścisk, unio­sła głowę i spoj­rzała mu w oczy.

– Ale tylko myślą? Nie zna­leźli jej?

– Nie, ale odna­leźli jej ubra­nia przy jakimś sys­te­mie jaskiń. To pew­nie poka­zuje, co się stało… Prądy bywają cza­sem silne i tak dalej…

My głę­boko wes­tchnęła, prze­cią­gnęła się i zło­żyła mu na ustach deli­katny poca­łu­nek.

– Bie­da­czy­sko…

Billy nie wie­dział do końca, czy mówiła o Jen­ni­fer, czy o nim. Znów go objęła. Miała ni­gdy nie poznać całej prawdy i, jak­kol­wiek strasz­nie to brzmiało, skoro Jen­ni­fer zgi­nęła we Fran­cji, mógł zosta­wić całą tę sprawę za sobą. Zacząć sobie wma­wiać, że ni­gdy jej nie było. Zacząć od nowa i tym razem zro­bić wszystko jak należy.

Jesz­cze nie było za późno.

Sala.

Była tam, a może na­dal jest, kopal­nia sre­bra.

To wszystko, co Seba­stian wie­dział o mie­ście, w któ­rym na chwilę zago­ścił. I jesz­cze to, że mniej wię­cej dzie­sięć kilo­me­trów za mia­stem, w dużym, czte­ro­kon­dy­gna­cyj­nym szaro-beżo­wym budynku, który zarówno od zewnątrz, jak i w środku nawet nie pró­bo­wał wyglą­dać zachę­ca­jąco, mie­ścił się dwu­gwiazd­kowy hotel. Pokój miał pew­nie o kilka metrów kwa­dra­to­wych za dużo na okre­śle­nie go mia­nem komórki. Cztery ściany były poma­lo­wane na niko­ty­nowy odcień żół­tego, przez co wyda­wały się brudne. Jedyną ozdobą była pro­sta, obskur­nie opra­wiona repro­duk­cja obrazu Carla Lars­sona. U wez­gło­wia wąskiego łóżka znaj­do­wał się tabo­ret, który słu­żył za sto­lik nocny. W nogach łóżka na naroż­nej półce stał mały pękaty tele­wi­zo­rek. Nikt nie pró­bo­wał ukryć kabli – ani od tele­wi­zora, ani od sto­ją­cych w pokoju dwóch lamp. Do tego łazienka, w któ­rej z tru­dem mógł się obró­cić, nie ude­rza­jąc się przy tym o ścianę. Oczy­wi­ście, w obec­nych cza­sach pro­wa­dze­nie księ­garni jest trudne, ale nie sądził, że aż tak… Nale­żało polu­bić ten stan rze­czy i wal­czyć, jak mówił kie­row­nik, kiedy w cza­sie wizyty Seba­stiana poru­szyli temat kło­po­tów z książ­kami w wer­sji papie­ro­wej.

Wal­czyć i polu­bić.

Seba­stian zaak­cep­to­wał taki stan rze­czy.

Może nawet się z nim pogo­dził, ale ni cho­lery nie musiał lubić.

Nie był już czę­ścią grupy z Kra­jo­wego Wydziału Zabójstw. Tor­kel w końcu miał dość. A dokład­niej: to Vanja miała go dość, a Tor­kel musiał doko­nać wyboru. Wybrał Vanję. Nic dziw­nego, Seba­stian też by tak zro­bił na jego miej­scu. Dziwne było jedy­nie to, że pozwo­lono mu zostać na pół­tora roku. Można ująć to tak: sta­rał się zostać współ­pra­cow­ni­kiem mie­siąca.

Vanja. Jego córka.

Nie widział się z nią od czerwca.

Pamię­tał, co czuł, kiedy zosta­wił ją w garażu pod Water­fron­tem i odje­chał z bombą w samo­cho­dzie: że widzi ją po raz ostatni.

Że Vanja znik­nie z jego życia.

Na zawsze.

Wyglą­dało na to, że tak wła­śnie będzie. Długo miał nadzieję, że Vanja go odwie­dzi, zapyta, jak się czuję, ale nie przy­szła ani razu. Było jasne, że nie chciała mieć z nim żad­nego kon­taktu.

To była jego wina. Oczy­wi­ście.

Jak zwy­kle.

Miał tyle szans i nie wyko­rzy­stał ani jed­nej.

Dosko­nale zda­wał sobie sprawę, że wciąż doko­ny­wał nie­wła­ści­wych wybo­rów, szko­dził sam sobie. Jed­nak za każ­dym razem, gdy czuł coś, co można było przy­rów­nać do szczę­ścia albo cho­ciaż zado­wo­le­nia, poja­wiało się poczu­cie winy.

Puścił ją.

Swoją drugą córkę.

Trzy­mał maleńką dłoń, ale pozwo­lił, by dziew­czynkę zabrała woda.

Nie zasłu­gi­wał na to.

Jego wina, wie­dział o tym. Jed­nak wie­dzieć, że to czy tamto jest błę­dem, a coś z tym robić to dwie różne rze­czy. A on się nie zmie­nił.

W ogóle nie brał udziału w pra­cach zespołu po ich ostat­niej spra­wie, Mor­dercy z Reality Show, Davida Lager­grena – czło­wieka, który zabi­jał, by zapro­te­sto­wać prze­ciwko ogłu­pia­niu i infan­ty­li­za­cji spo­łe­czeń­stwa, ale skoń­czył jako ter­ro­ry­sta. Roz­prawa odbyła się we wrze­śniu i, co nie było zasko­cze­niem, Lager­gren został ska­zany na doży­wo­cie. Seba­stian podej­rze­wał, że minie tro­chę czasu, zanim będzie mógł się ubie­gać o zwol­nie­nie warun­kowe.

Jedy­nym pozy­tyw­nym aspek­tem sprawy Lager­grena było to, że w rapor­cie opi­sano go jako ważny ele­ment śledz­twa, czło­wieka, który ode­grał klu­czową rolę w namie­rze­niu i schwy­ta­niu sprawcy. Spek­ta­ku­larna sza­lona jazda, zakoń­czona wybu­chem w zatoce Riddarfjärden także mu nie zaszko­dziła. Było na ten temat kilka mate­ria­łów w pro­gra­mach śnia­da­nio­wych i infor­ma­cyj­nych pod­czas let­niego sezonu ogór­ko­wego.

W sierp­niu ode­zwało się jego dawne wydaw­nic­two. Było pewne zain­te­re­so­wa­nie książ­kami o Edwar­dzie Hin­dem i zasta­na­wiali się, czy mógłby napi­sać nową. Może o Lager­gre­nie? Seba­stian grzecz­nie, lecz sta­now­czo odmó­wił. Nie chciał przy­kła­dać ręki do wzro­stu zain­te­re­so­wa­nia tym czło­wie­kiem. Byli ludzie, któ­rzy bar­dziej go inte­re­so­wali.

Na przy­kład Ralph Svens­son.

Czło­wiek, który na zle­ce­nie Hin­dego zabił cztery kobiety.

Kobiety, z któ­rymi Seba­stian miał – cza­sem bar­dzo krót­kie – rela­cje sek­su­alne.

Poza tym zabił jego sta­rego przy­ja­ciela i kolegę z pracy Trol­lego Her­mans­sona.

Wydaw­nic­two było zachwy­cone tym pomy­słem. Byłaby to natu­ralna kon­ty­nu­acja poprzed­nich ksią­żek, a poza tym mia­łaby zwią­zek z nim samym, dzięki czemu sta­łaby się znacz­nie bar­dziej oso­bi­sta i dema­ska­tor­ska. Seba­stian nie miał zamiaru pisać oso­bi­stej ani dema­ska­tor­skiej książki, ale przy­stał na pro­po­zy­cję i roz­po­czął pracę. Spę­dzał dnie w miesz­ka­niu, nie w biu­rze, nie­uży­wa­nym od wielu lat. Przez długi czas korzy­stał tylko z pokoju gościn­nego, kuchni i łazienki. Reszta za bar­dzo mu przy­po­mi­nała o innych cza­sach.

Szczę­śliw­szych.

O cza­sach rado­ści.

Jedy­nych, które potra­fił sobie przy­po­mnieć.

Cza­sach z Lily i ich córką. Nie miesz­kali tam szcze­gól­nie długo, po ślu­bie prze­pro­wa­dzili się do Kolo­nii, ale spę­dzili w tym miej­scu tro­chę czasu. Sabine miała swój pokój. Vanja też kilka razy w nim noco­wała.

Kiedy jesz­cze go nie nie­na­wi­dziła.

Zanim wszystko znisz­czył.

Książka miała mieć tytuł Uczeń i pod­ty­tuł Co zostało po Edwar­dzie Hin­dem. Na razie zaj­mo­wał się tylko rese­ar­chem i przy­go­to­wy­wał do pierw­szego wywiadu z Ral­phem, zapla­no­wa­nego na następny tydzień.

Miał sporo roboty.

Seba­stian rzu­cił okiem na kom­pu­ter leżący na łóżku, ale odrzu­cił pomysł. Tak jak powi­nien był zro­bić, kiedy wydaw­nic­two ode­zwało się do niego z pla­nem małego wykła­dowo-autor­skiego tournée. Sześć miejsc w róż­nych zakąt­kach kraju w ciągu dwóch tygo­dni. Miało to się zbiec w cza­sie z wyda­niem wcze­śniej­szych ksią­żek w limi­to­wa­nej serii kie­szon­ko­wej.

Wyra­ził zgodę.

Wła­śnie dla­tego sie­dział w depre­syj­nym pokoju hote­lo­wym w Sali.

Jedyna księ­gar­nia w mie­ście wystę­po­wała w cha­rak­te­rze gospo­da­rza wizyty. Był to wielki, dobrze zaopa­trzony sklep nie­da­leko od Stora Tor­get. Pra­cow­nicy wyda­wali się auten­tycz­nie ura­do­wani, że przy­je­chał. Na widowni zasia­dało czter­dzie­ści osób, może czter­dzie­ści pięć. Oczy­wi­ście prze­waga kobiet, jak na więk­szo­ści wyda­rzeń kul­tu­ral­nych w każ­dej czę­ści kraju.

Nie żeby Seba­stian narze­kał.

Jeśli chciał, miał powo­dze­nie u kobiet. Naj­czę­ściej chciał. Pra­wie zawsze.

Flirt, uwo­dze­nie, a potem seks nale­żały do nie­licz­nych rze­czy, które na­dal potra­fiły go oży­wić.

Tym­cza­sowo wypeł­nić pustkę. Zła­go­dzić ból.

W księ­garni ludzie jak zwy­kle słu­chali bacz­nie i z zain­te­re­so­wa­niem. Zwłasz­cza jedna kobieta, pra­wie pięć­dzie­się­cio­let­nia, sie­dząca na prawo od pro­wi­zo­rycz­nej sceny. Jako pierw­sza zaczęła zada­wać pyta­nia, gdy zachę­cono do tego publicz­ność, a po spo­tka­niu przy­szła z obiema książ­kami do pod­pi­sa­nia. Stare wyda­nie, zauwa­żył Seba­stian. Kupione, zanim jego zaan­ga­żo­wa­nie w sprawę Mor­dercy z Reality Show tym­cza­sowo umie­ściło go na rada­rach w cha­rak­te­rze cele­bryty.

– Może pan napi­sać: „Dla Magdy” – powie­działa i posłała mu uśmiech, w któ­rym przy­naj­mniej on zoba­czył nutkę podziwu. Fanka, pomy­ślał. W takim razie powinno pójść łatwiej.

– To pani? – zapy­tał, odwza­jem­nia­jąc uśmiech.

– Tak. Może pan też dopi­sać coś oso­bi­stego, jeśli ma pan ochotę – dodała i spoj­rzała mu w oczy.

Napi­sał na wyklejce książki kilka zdań i kon­ty­nu­ował roz­mowę, kiedy pod­pi­sy­wał książki pozo­sta­łym cze­ka­ją­cym w krót­kiej kolejce. Potem wyszli razem i kobieta zapy­tała, gdzie mieszka. Odpo­wie­dział, a ona wyra­ziła ubo­le­wa­nie. W Sali były lep­sze hotele.

Naprawdę miał taką nadzieję.

Dla dobra Sali.

Z zamy­śle­nia wyrwał go sygnał z kom­pu­tera. Przy­cho­dząca roz­mowa na Sky­pie. Nie musiał patrzeć na ekran, aby wie­dzieć, kto dzwoni. Przez chwilę się zasta­na­wiał, czy da radę z nią poroz­ma­wiać, doszedł do wnio­sku, że tak, i zaak­cep­to­wał połą­cze­nie. Na ekra­nie poja­wiła się Ursula.

– Cześć. Nie obu­dzi­łam?

– Nie, wszystko w porządku – odpo­wie­dział i poczuł, że słusz­nie zro­bił, odbie­ra­jąc. Ucie­szył się na jej widok.

– Gdzie jesteś? – zapy­tała, kiedy się przyj­rzała ekra­nowi i nie roz­po­znała tła.

– W gów­nia­nym hotelu w Sali.

– Co ty tam robisz?

– Takie tam książ­kowe sprawy. A ty?

– Jestem na­dal w pracy.

– No tak, widzę.

Roz­po­znał ścianę za jej ple­cami. Sie­działa w sali kon­fe­ren­cyj­nej na dru­gim pię­trze, o któ­rej ni­gdy nie mówili ina­czej niż „Pokój”. Było to stałe miej­sce, gdzie człon­ko­wie zespołu zbie­rali wszyst­kie infor­ma­cje o spra­wach, nad któ­rymi pra­co­wali. Seba­stian przy­ła­pał się na tym, że mu go bra­kuje. Że tęskni za tym wszyst­kim. Za pracą, kole­gami. Nie miało to sensu, bo naj­praw­do­po­dob­niej ni­gdy wię­cej tam się nie znaj­dzie.

– Na­dal nie masz życia albo jesteś zawa­lona robotą?

– Poma­gam ludziom z Wydziału Spraw Zamknię­tych.

Ozna­czało to, że Kra­jowy Wydział Zabójstw nie ma żad­nej nowej sprawy, a ona wciąż nie zor­ga­ni­zo­wała sobie życia. Nie powi­nien dalej drą­żyć tego tematu. Zadzwo­niła do niego póź­nym wie­czo­rem, żeby poroz­ma­wiać. Myślała o nim. Powi­nien być wdzięczny, że ktoś o nim myśli. Nie­mniej wdzięcz­ność i odpusz­cza­nie nie do końca leżały w jego natu­rze.

– Czyli Tor­kela nie ma?

Ursula prych­nęła, nachy­liła się i tro­chę ści­szyła głos, zupeł­nie nie­po­trzeb­nie. Seba­stian nie wyobra­żał sobie, by o tej porze mogła nie być sama w biu­rze. Z całą pew­no­ścią w Pokoju nie było nikogo innego.

– Koń­czy punk­tu­al­nie o sie­dem­na­stej każ­dego dnia, odkąd zamiesz­kał z Lise-Lotte.

Seba­stian zauwa­żył, że przy­naj­mniej nie powie­działa „z tą całą Lise-Lotte”. Zawsze to jakiś postęp, ale wyda­wało mu się, że na­dal sły­szy w jej gło­sie ukłu­cie zazdro­ści, gdy poja­wiał się temat nowej miło­ści Tor­kela. Może tylko to sobie wma­wiał. To Ursula zakoń­czyła ich zwią­zek. Choć nie musiało to zna­czyć, że chciała jego szczę­ścia z kimś innym. Może to małost­kowe i głu­pie, ale Ursula jest tylko czło­wie­kiem, a ludzie potra­fią być i małost­kowi, i głupi.

– Kiedy wra­casz do domu?

– Jutro.

– Chcesz się spo­tkać? Może zjeść razem kola­cję?

– Jasne, czemu nie.

Ursula wybuch­nęła krót­kim śmie­chem.

– Nie prze­sa­dzaj z tym entu­zja­zmem…

Zanim Seba­stian zdą­żył odpo­wie­dzieć, roz­le­gło się puka­nie do drzwi.

– Kto to?

– Room service.

– W takim gów­nia­nym hotelu, o tej porze?

Cza­sami zapo­mi­nał, że była nie­wia­ry­god­nie dobrą poli­cjantką.

– Muszę koń­czyć. Do jutra.

Zanim Ursula zdą­żyła o coś zapy­tać albo zapro­te­sto­wać, wyłą­czył ją. Uśmiech­nął się lekko do sie­bie. Mimo wszyst­kich złych wybo­rów nie udało mu się odciąć od wszyst­kiego i wszyst­kich. Lubił Ursulę. Przez lata było mię­dzy nimi burz­li­wie, ale teraz unor­mo­wało się w coś, czego nie mógł okre­ślić ina­czej, jak tylko mia­nem przy­jaźni. Nawet jeśli celem było ponowne zacią­gnię­cie jej do łóżka. Nie dla­tego, że szcze­gól­nie za nią tęsk­nił albo sądził, że seks zbliży ich do sie­bie. Cho­dziło tylko o to, że widział wyraź­nie, iż będzie musiał o to wal­czyć. Grać w tę grę chyba lepiej niż kie­dy­kol­wiek przed­tem, tylko po to, żeby wygrać. Ona sta­no­wiła praw­dziwe wyzwa­nie.

W odróż­nie­niu od wie­czora, który mnie teraz czeka, pomy­ślał.

Otwo­rzył drzwi na kory­tarz.

Stała za nimi Magda. Z księ­garni.

Nie wie­dział, jak ma na nazwi­sko. Nie zamie­rzał zresztą się tego dowia­dy­wać. Zdjął kurtkę z haczyka przy drzwiach i wło­żył na sie­bie.

– Sko­czymy gdzieś na drinka czy chcesz coś zjeść? – zapy­tał i wyszedł na kory­tarz. Nie miał zamiaru dać jej szansy na zapro­po­no­wa­nie, by zostali.

Ten pokój nie nada­wał się nawet do tego, by się w nim pie­przyć.

Billy leżał roz­bu­dzony i patrzył w sufit, pró­bo­wał zyskać kon­trolę nad odde­chem. Rzu­cił spoj­rze­nie na My. Spała spo­koj­nie, jak zwy­kle na lewym boku. W takim razie pew­nie nie wydał żad­nego dźwięku.

Nie krzy­czał.

Jak to miało miej­sce we śnie.

Nie nawie­dzał go już od jakie­goś czasu, ale teraz powró­cił. Billy się domy­ślał, że to reak­cja na roz­mowę w szatni i wszystko, co nastą­piło póź­niej. My pytała, czy chce o tym poroz­ma­wiać, ale była na tyle mądra i empa­tyczna, by nie nale­gać, kiedy odpo­wie­dział prze­cząco. Mimo to była przy nim przez resztę wie­czoru, czujna i wyro­zu­miała. Zazwy­czaj zasy­piała, gdy tylko dotknęła głową poduszki, ale tym razem tylko leżała i go obej­mo­wała, gła­dziła po gło­wie. Bli­sko. Skóra przy skó­rze. Obecna, gdyby jej potrze­bo­wał.

Była dla niego dobra. Znacz­nie lep­sza, niż na to zasłu­gi­wał. Jed­nak zamie­rzał to zro­bić. Czas zmieni wszystko, co się wyda­rzyło, w odle­głe wspo­mnie­nie. Wspo­mnie­nie, które znik­nie gdzieś w tle. Będzie cichym szep­tem, a on nauczy się go nie słu­chać.

I wtedy poja­wił się sen.

Nie ma w nim nic sen­nego. Nic abs­trak­cyj­nego ani nie­rze­czy­wi­stego. Żad­nych mięk­kich kon­tu­rów, niczego, co tonuje lub upięk­sza. Wręcz prze­ciw­nie. Wszystko jest bez­względ­nie kla­rowne i szcze­gó­łowe.

Zabrał go z powro­tem.

Bie­gnie z łazienki, przez całe miesz­ka­nie, do sypialni Jen­ni­fer, w któ­rej ona leży naga na łóżku. Dło­nie ma w górze, przy­pięte kaj­dan­kami do wez­gło­wia. Nogi roz­su­nięte, przy­wią­zane wąskimi skó­rza­nymi paskami. Jego oddech jest tak ciężki, że aż się trzę­sie, kiedy wyciąga rękę do jej ramie­nia, by po chwili poczuć waha­nie.

Do tam­tego czasu i miej­sca.

Inten­syw­nie fio­le­towe ślady na jej szyi. Pozo­sta­wione przez jego palce. Z przodu dwa wyraźne kciuki, które się ści­snęły pod krta­nią. Jej twarz. Czu­bek języka, wysta­jący spo­mię­dzy suchych warg. Naczy­nia krwio­no­śne, które pękły pod skórą twa­rzy, wpa­trzone w niego oczy, przed któ­rymi nie może uciec…

Odrzu­cił koł­drę i usiadł na łóżku. Wie­dział, że tej nocy już nie zaśnie. Nie­po­kój znów trzy­mał go w klesz­czach. Para­li­żo­wał i ści­skał nie­mal tak mocno, jak wtedy.

Kiedy to się stało.

Nie pamię­tał w szcze­gó­łach, co się działo tuż po tym, jak ją zoba­czył. Nie wie­dział, ile czasu upły­nęło, zanim jako tako odzy­skał kon­trolę. Przy­po­mi­nał sobie tylko, że absur­dal­nie powsze­dnie myśli – że nie zdąży na pociąg na zachod­nie wybrzeże i My będzie na niego zła – mie­szały się ze świa­do­mo­ścią, co zaszło. Do czego dopro­wa­dził.

Jen­ni­fer nie żyła.

I to on ją zabił.

Panika w połą­cze­niu z kacem spro­wo­ko­wały wymioty. Kiedy już wstał znad sedesu i prze­płu­kał usta, żeby nie czuć w nich smaku wymio­cin, pomy­ślał, że trzeba to zgło­sić. Zadzwo­nić na poli­cję, do kole­gów. Wszystko im opo­wie­dzieć. Prze­ko­nać, że to był nie­szczę­śliwy wypa­dek. Ale się powstrzy­mał. Nie zro­bi­łoby to wiel­kiej róż­nicy. Nie miał zamiaru jej zabić, ale co z tego.

Jen­ni­fer i tak nie żyła, a on był mor­dercą.

Stra­ciłby wszystko. Pracę, My, przy­ja­ciół, wszystko.

Przy­po­mniał sobie, jak wró­cił do salonu, klął i pła­kał, ude­rzał się dłońmi w skro­nie, żeby odzy­skać jasność widze­nia.

Co robić: postą­pić słusz­nie czy ura­to­wać sie­bie.

Wewnętrzna walka.

W końcu pod­jął decy­zję. Pamię­tał ten moment. Sie­dział wtedy na jej kana­pie, opu­ścił wzrok na cze­kan i kara­binki wspi­nacz­kowe wiszące na ścia­nie. Nie tylko się zde­cy­do­wał, ale i zaczął ukła­dać plan. Wie­dział, co zrobi. Co musi zro­bić.

Ura­to­wać sie­bie i wszystko, co posiada.

Billy wstał z łóżka i wyszedł z sypialni, cicho zasu­nął za sobą drzwi i na pal­cach pod­szedł do lap­topa na stole w kuchni. Teraz, kiedy Jen­ni­fer była ofi­cjal­nie uznana za zagi­nioną i nie wyklu­czano jej śmierci, ist­niało ryzyko, że ktoś zechce się cof­nąć w cza­sie i prze­śle­dzić ostat­nie mie­siące jej życia. Nie wolno mu było popeł­nić błędu.

Usiadł, otwo­rzył kom­pu­ter i się zalo­go­wał. Plan był pro­sty, ale jego reali­za­cja wyma­gała czasu i kon­kret­nych umie­jęt­no­ści, które posia­dał.

Posta­no­wił cyfrowo utrzy­mać Jen­ni­fer przy życiu.

Tam­tego dnia zadzwo­nił do My i powie­dział, że musi popra­co­wać jesz­cze tydzień nad sprawą Mor­dercy z Reality Show. Pro­ku­ra­tor nie chciał, by w śledz­twie pozo­stała choćby naj­drob­niej­sza luka. My oczy­wi­ście była roz­cza­ro­wana, zapro­po­no­wała, że wróci do Sztok­holmu dotrzy­mać mu towa­rzy­stwa. Udało mu się ją od tego odwieść, powie­dział, że będzie lepiej, jeśli zosta­nie na zachod­nim wybrzeżu, spę­dzi czas z kole­żan­kami, jak to zapla­no­wały, a on przy­je­dzie tak szybko, jak tylko będzie mógł.

W ten spo­sób kupił sobie tydzień.

Zabrał tele­fon Jen­ni­fer, jej kom­pu­ter, kartę debe­tową, czyt­nik kart i inne przed­mioty, które mogłyby mu się przy­dać. Spraw­dził, jak czę­sto aktu­ali­zo­wała sta­tusy w mediach spo­łecz­no­ścio­wych. Miał szczę­ście. Insta­gram mniej wię­cej raz w tygo­dniu, Face­book podob­nie. Było kilka roz­mów na Mes­sen­ge­rze, ale nic, z czym nie mógłby sobie pora­dzić. Wie­dział, że naj­trud­niej będzie, jeśli ktoś zadzwoni, ale tu znów sprzy­jało mu szczę­ście. Oka­zało się, że jej naj­bliżsi wolą się z nią kon­tak­to­wać za pośred­nic­twem ese­me­sów i Snap­chata. W tych rzad­kich przy­pad­kach, kiedy tele­fon dzwo­nił, po pro­stu cze­kał, aż prze­sta­nie, a potem odpo­wia­dał ese­me­sowo: „Widzia­łam nie­ode­brane połą­cze­nie od cie­bie, czy to coś waż­nego?”. Naj­czę­ściej nie było ważne i całą sprawę dało się zała­twić krótką wymianą wia­do­mo­ści.

Spę­dził tydzień w Sztok­hol­mie na spo­ra­dycz­nych aktu­ali­za­cjach sta­tu­sów Jen­ni­fer. Cho­dziła w nich sama po mie­ście i wymy­ślała różne rze­czy. Naj­czę­ściej nie było jej na zdję­ciach, które wrzu­cał, ale cza­sami czuł się zmu­szony do wypro­du­ko­wa­nia sel­fie. Nie­zbyt czę­sto, bo było to cza­so­chłonne i ryzy­kowne – nale­żało się posta­rać o poprawne pro­por­cje, świa­tło i odle­głość. Nowo­cze­sna tech­nika uła­twiała sprawę. Moż­li­wo­ści fał­szo­wa­nia zdjęć i fil­mów były więk­sze niż kie­dy­kol­wiek i jeśli ktoś umiał to robić, w zasa­dzie nie dało się odróż­nić fal­sy­fi­katu od praw­dzi­wego zdję­cia. Resztę czasu poświę­cił na czy­ta­nie jej wpi­sów, żeby się zapo­znać ze sty­lem, spo­so­bem for­mu­ło­wa­nia myśli, uży­wa­nia skró­tów i emo­ti­ko­nów. Udało mu się umknąć przed kil­koma zapro­sze­niami na drinki, wypady do spa i na grilla. W zasa­dzie nikt nie poda­wał w wąt­pli­wość jej dal­szego ist­nie­nia.

Tydzień póź­niej poje­chał na zachod­nie wybrzeże i do My. Wtedy było naj­trud­niej. Pod­czas samot­nego pobytu w Sztok­hol­mie mógł sobie pozwo­lić na tak abso­lutne sku­pie­nie na zada­niu, że cza­sem wręcz zapo­mi­nał, dla­czego to wszystko robi. Kiedy wkro­czył do praw­dzi­wego świata, było trud­niej. Zwy­kli ludzie, życie towa­rzy­skie, kole­dzy, dzieci kole­gów, mini­golf, spa­cery, noce z My. Cza­sami łapał się na wra­że­niu, że stoi poza tym, co się dzieje dookoła, i patrzy na sie­bie z dystansu, pewny, że widać po nim, czym się stał. Że tak mocno pró­buje się zacho­wy­wać nor­mal­nie, iż efekt jest odwrotny. Doda­wał poje­dyn­cze wpisy, z któ­rych wyni­kało, że Jen­ni­fer na­dal jest w Sztok­hol­mie, ale zamie­rza wkrótce wyje­chać.

Odna­le­zie­nie jej ubrań i rze­czy oso­bi­stych zajęło im wię­cej czasu, niż się spo­dzie­wał. Wpraw­dzie wybrał jaski­nię znaną z tego, że nur­ko­wa­nie w niej jest trudne – w dużych czę­ściach nie­zba­daną i dla­tego też nie­zbyt chęt­nie odwie­dzaną. Ale jed­nak.

W poło­wie czerwca poje­chał do Fran­cji.

Przed­tem posta­rał się stwo­rzyć wra­że­nie, że „zgu­biła” tele­fon nie­mal na tydzień, i pro­sił wszyst­kich chęt­nych o kon­takt przez Mes­sen­gera. Tym spo­so­bem przy­naj­mniej nie musiał aktu­ali­zo­wać zdjęć. Potem wró­ciła i podzie­liła się wia­do­mo­ścią o zaku­pie wycieczki auto­ka­ro­wej do Fran­cji, nie wspo­mi­na­jąc jed­nak, że zamie­rza tam nur­ko­wać.

Fran­cja była wyzwa­niem.

Po pierw­sze, musiał wyje­chać pra­wie na tydzień, nie budząc podej­rzeń My. Po dru­gie, sfał­szo­wać podróż auto­ka­rem, nie poka­zu­jąc samego auto­karu, żeby nikt się nie skon­tak­to­wał z firmą trans­por­tową, dopil­no­wać, żeby Jen­ni­fer zare­zer­wo­wała hotel z auto­ma­tyczną recep­cją bez kamer moni­to­ringu przy wej­ściu, zamel­do­wać się późno, a wymel­do­wać wcze­śnie, żeby jak naj­mniej gości miało oka­zję ją zoba­czyć. Kon­tro­lo­wać, gdzie jest uży­wana karta kre­dy­towa.

Po czte­rech dniach zaprze­stał wszel­kich aktu­ali­za­cji, a Jen­ni­fer znik­nęła. Pocztą pan­to­flową dotarła do niego wieść, że jej ojciec zgło­sił zagi­nię­cie, kiedy nie przy­szła do pracy na początku sierp­nia, choć tak się uma­wiali. Ale potem wszystko trwało.

Aż do teraz.

Wresz­cie zna­le­ziono jej rze­czy, które uło­żył przy sys­te­mie jaskiń, sta­no­wią­cych poważne wyzwa­nie dla nurka. Nur­ko­wa­nie w poje­dynkę było nie­od­po­wie­dzialne, ale każdy, kto znał Jen­ni­fer, pomy­ślałby, że byłaby do tego zdolna.

Dla kopa, wyzwa­nia, adre­na­liny.

Przy­naj­mniej Billy miał taką nadzieję.

Prze­glą­dał jej feedy na wszyst­kich plat­for­mach. Popa­trzył na kilka świe­żych wpi­sów na Face­bo­oku: zna­jomi nie mogli uwie­rzyć, że to prawda, i mieli nadzieję, iż Jen­ni­fer znów się ode­zwie, ale nie sądził, by popeł­nił jakiś błąd. Nikt nie zare­ago­wał na to, że nie widział jej IRL od końca czerwca.

– Co robisz?

Billy pod­sko­czył na dźwięk głosu My. Szybko pojął, że nie widziała ekranu, i zmie­nił widok na coś zwią­za­nego z pracą.

– Pra­cuję. Nie mogłem spać.

My pode­szła do niego i go objęła, szybko rzu­ciła okiem na ekran, a potem się nachy­liła i poca­ło­wała go w głowę.

– Przez to, co się stało z Jen­ni­fer?

– Pew­nie tak.

– Posie­dzieć z tobą?

Poło­żył jej dłoń na pupie i wes­tchnął.

– Nie, pójdź się poło­żyć.

Tylko ski­nęła głową, ale nie ruszyła się z miej­sca. Tajem­nica go gry­zła, ale wie­dział, że wkrótce już nie będzie ich roz­dzie­lała. Kiedy wypa­dek pod­czas nur­ko­wa­nia sta­nie się ofi­cjalną wer­sją wyda­rzeń, będzie mógł nawet sobie wmó­wić, że rze­czy­wi­ście tak było. Krzyk, który przez cały czas kipiał pod powierzch­nią, sta­nie się szep­tem. Był o tym prze­ko­nany.

Oczy­wi­ście ni­gdy nie znajdą ciała Jen­ni­fer.

To rów­nież musiał zała­twić w Sztok­hol­mie.

Tydzień był wypeł­niony do gra­nic.

14 paź­dzier­nika

Minął już dzień.

Od mojej zdrady.

Od zdra­dze­nia was wszyst­kich. Nie udało mi się.

Nie dało się zasnąć.

Tylko ta ochota, aby wyjść. Pójść na górę.

Pamię­tasz let­nie noce, kiedy sie­dzie­li­śmy na dachu?

Patrząc na mia­sto.

Naj­czę­ściej mil­cze­li­śmy, ale cza­sami roz­ma­wia­li­śmy.

O wszyst­kim. O przy­szło­ści.

Ni­gdy nie sądzi­li­śmy że będzie tak krótka.

Zja­wiła się poli­cja. Przy­byli tam, dokąd ucie­kła Klara. Udało mi się ich zoba­czyć na wła­sne oczy.

Szkoda byłoby popeł­nić błąd.

Szkoda, gdyby się oka­zało, że są tuż-tuż.

Potrze­buję wię­cej czasu.

Wyda­wało mi się, że będzie go wię­cej.

Z dru­giej strony, wtedy też tak myśle­li­śmy.

Nocami, na dachu.

Nie dotarły do mnie żadne infor­ma­cje o Gävle.

A więc jesz­cze tro­chę im zostało.

Nie ma sensu spe­ku­lo­wać.

Kon­ty­nu­uję zgod­nie z pla­nem.

Jesz­cze nie koniec.

Wiele do tego bra­kuje.

Jutro pojadę do Västerås.

Seba­stian otwo­rzył brą­zowe drew­niane drzwi hotelu. Kiedy pod­cho­dził do recep­cji, młody męż­czy­zna za ladą uśmiech­nął się do niego.

– Dzień dobry – powie­dział tak dziar­skim i śpiew­nym tonem, że Seba­stian znie­na­wi­dził go już po dwóch sło­wach. Wle­pił w niego wzrok, po czym ruszył dalej bez słowa. – Ma pan gości.

Seba­stian przy­sta­nął. W pierw­szym odru­chu chciał zawró­cić i odejść. Uciec. Nie było nikogo, kto mógłby go tu odwie­dzić. Nikogo oprócz Magdy. Czy zdą­żyła dotrzeć do hotelu przed nim? Obu­dziła się sama w łóżku, poczuła się wyko­rzy­stana i wsko­czyła w samo­chód, nie­za­do­wo­lona z roli, która jej przy­pa­dła. Prze­biegł myślami wie­czór i noc. Miała przy sobie jego książki, sporo wie­działa na jego temat. Była nim bar­dzo zain­te­re­so­wana.

Za bar­dzo?

Jeśli tak, to miał nadzieję, że przy­je­chała na niego nakrzy­czeć. To jesz­cze mógł znieść. Dopiero gdyby nale­gała na ciąg dal­szy, zro­bi­łoby się nie­cie­ka­wie. Bóg jeden wie, że w jego życiu nie bra­ko­wało kobiet, które zbyt wiele sobie obie­cy­wały po jed­nej wspól­nej nocy. Ostat­nia sie­działa w wię­zie­niu dla kobiet w Ystad za próbę zabi­cia Ursuli.

– Tu jesteś!

Seba­stian odwró­cił się w stronę kory­ta­rza wio­dą­cego w głąb hotelu. Przy ścia­nie stały dwa czarne skó­rzane fotele i niski sto­lik z dar­mo­wymi gaze­tami. W jed­nym z foteli sie­działa kobieta. Nie Magda. Seba­stian obsta­wiał, że miała około czter­dziestki. Ciemne włosy do ramion, błę­kitne oczy i ładną figurę, którą odru­chowo zauwa­żył pod płasz­czem, kiedy odło­żyła prze­glą­daną gazetę i wstała.

– Nie pozna­jesz mnie – oznaj­miła i pode­szła do Seba­stiana z lek­kim uśmie­chem roz­ba­wie­nia.

– Nie – odpo­wie­dział szcze­rze.

Czy powi­nien ją koja­rzyć? Czyżby była na spo­tka­niu w księ­garni poprzed­niego wie­czoru? Zwró­ciłby na nią uwagę. Była znacz­nie bar­dziej inte­re­su­jąca niż nud­nawa Magda, z którą spę­dził noc.

– Anne-Lie Ulan­der, pozna­li­śmy się w Lund.

Wciąż nic mu to nie mówiło. Spał z nią?

Moż­liwe. Praw­do­po­dob­nie. Miał taka nadzieję.

Nie wyja­śniało to jed­nak, dla­czego zna­la­zła się w jego hotelu w Sali o wpół do siód­mej rano. Kiedy ostat­nio był w Lund? Przed wielu laty.

– Poma­ga­łeś nam tam przy śledz­twie – wyja­śniła.

– Jesteś poli­cjantką z Lund – usta­lił Seba­stian i stra­cił zain­te­re­so­wa­nie, kiedy zdał sobie sprawę, że to pew­nie coś zwią­za­nego z pracą.

– Byłam, teraz jestem w Uppsali.

– Aha, no pro­szę.

– Jadłeś już śnia­da­nie?

Nie jadł. Magda wciąż spała, kiedy tuż po pią­tej wymknął się z pokoju. Spraw­dził na mapie w tele­fo­nie, że powrót do hotelu zająłby mu nie­całe czter­dzie­ści minut. Miał nadzieję, że spa­cer dobrze mu zrobi, pozwoli zatrzy­mać prze­lotne uczu­cie zado­wo­le­nia, ale już w poło­wie drogi przez mroczne, wylud­nione mia­sto znów czuł się pusty i ciężki. Zde­cy­do­wał się więc na okrężną trasę w nadziei, że słońce zdąży wzejść, że świat dosłow­nie się roz­ja­śni, ale kiedy dotarł na miej­sce, na­dal było ciemno.

Ciemno i depre­syj­nie.

Posta­no­wił jed­nak, że się nie zatrzyma. Wej­dzie od razu do pokoju, spa­kuje się i wymel­duje. Wtedy jed­nak poja­wiła się Anne-Lie.

– Nie jadam śnia­dań – odpo­wie­dział. Nie była to prawda, ale nie chciał prze­dłu­żać pobytu w Sali ani pozna­wać odpo­wie­dzi na pyta­nie, dla­czego odna­la­zła go poli­cjantka z Uppsali.

– A ja tak – odparła Anne-Lie, posłała mu uśmiech, rozej­rzała się po pomiesz­cze­niu, w któ­rym stali, i chwy­ciła go za ramię. – Ale nie tutaj.

– Nie.

Odpo­wiedź była krótka i zwię­zła. Nie zosta­wiała miej­sca na inter­pre­ta­cję lub nie­po­ro­zu­mie­nia, ale widział wyraź­nie, że Anne-Lie tak łatwo nie odpu­ści.

– Dla­czego? – zapy­tała i spra­wiała wra­że­nie bar­dziej zacie­ka­wio­nej niż roz­cza­ro­wa­nej. Ugry­zła kęs kanapki z awo­kado, którą sobie kupiła.

– Bo nie chcę.

Pro­sta prawda.

Seba­stian posta­wił na sto­liku fili­żankę kawy – jedyne, co zamó­wił w kawiarni, do któ­rej zabrała go Anne-Lie. Oprócz nich znaj­do­wało się tam jesz­cze tylko czte­rech klien­tów. Pora na­dal była wcze­sna.

– Mogę coś zro­bić, żebyś zmie­nił zda­nie? – spy­tała Anne-Lie i spoj­rzała mu w oczy nad kra­wę­dzią szklanki soku mar­chwio­wego. W pyta­niu nie było naj­mniej­szych śla­dów pod­tek­stu sek­su­al­nego ani zapro­sze­nia, Seba­stian posta­no­wił więc uda­wać, że niczego takiego nie odczy­tał.

– Jak mnie zna­la­złaś?

– Zadzwo­ni­łam do Tor­kela Höglunda. Powie­dział, że już z nim nie pra­cu­jesz, tylko piszesz książkę. To prawda?

Zdzi­wił się, że Tor­kel o tym wie­dział. Ursula musiała mu wyga­dać. Zasta­na­wiał się, czy zapy­tał ją z cie­ka­wo­ści, czy też powie­działa mu nie­pro­szona. Nie żeby miało to jakieś zna­cze­nie. Tor­kel nie zali­czał się do kole­gów, za któ­rymi tęsk­nił.

– Więc zadzwo­ni­łam do two­jego wydaw­nic­twa i powie­dzieli, że jesteś tutaj – kon­ty­nu­owała Anne-Lie, kiedy nie docze­kała się odpo­wie­dzi.

– Dla­czego po pro­stu nie zadzwo­ni­łaś do mnie?

– Ode­brał­byś?

– Nie.

– Oddzwo­nił­byś?

– Nie.

Anne-Lie znów się uśmiech­nęła do Seba­stiana, jakby była roz­ba­wiona jego wyraź­nie nie­chęt­nym nasta­wie­niem.

– Dojazd tutaj zaj­muje tylko czter­dzie­ści pięć minut – powie­działa i wzru­szyła ramio­nami. – Pomy­śla­łam, że będzie ci trud­niej odmó­wić, jeśli się spo­tkamy oso­bi­ście – kon­ty­nu­owała, omia­ta­jąc wzro­kiem sto­lik naprze­ciwko. – Zwłasz­cza jeśli zapro­szę cię na śnia­da­nie.

– Nie, nie jest mi trud­niej – wtrą­cił Seba­stian. – Wła­śnie to zro­bi­łem.

Uśmiech znik­nął jej z twa­rzy. Wzięła do ręki ser­wetkę i wytarła usta, a potem się ku niemu nachy­liła. Tym razem z powagą.

– Mamy tu dwa bru­talne gwałty i jedną próbę w ciągu nie­ca­łego mie­siąca. On nie prze­sta­nie. Ucier­pią kolejne kobiety. To dra­pież­nik.

– Jakich wielu – skwi­to­wał Seba­stian i wzru­szył ramio­nami.

– I nie masz poczu­cia, że powi­nie­neś w miarę moż­li­wo­ści spró­bo­wać to ukró­cić? – spy­tała Anne-Lie. Ponow­nie ze szczerą cie­ka­wo­ścią w gło­sie.

Seba­stian popa­trzył jej w oczy. Szczera odpo­wiedź brzmiała: nie, nie miał. Nie był odpo­wie­dzialny za cały świat. Nie kie­ro­wało nim pra­gnie­nie, by uczy­nić go lep­szym. Odpo­wia­dał za sie­bie i za to, co sam robił. Ni­gdy nie rozu­miał ludzi, któ­rzy po czy­imś głu­pim występku „wsty­dzą się, że są Szwe­dami”, „wsty­dzą się, że są ludźmi” albo w ogóle odczu­wają wstyd za innych. Nie wie­rzył w winę zbio­rową. Ani w zbio­rową odpo­wie­dzial­ność. Miał świa­do­mość, że jeśli zacznie to tłu­ma­czyć, wyj­dzie na dokład­nie tak ego­istycz­nego i nie­czu­łego, jakim był. Tym­cza­sem przy­ła­pał się na myśli, że z jakie­goś powodu nie chce, by Anne-Lie miała o nim złe zda­nie.

– Nie pra­cuję już w poli­cji – oznaj­mił więc, spu­ścił wzrok i wypił łyk kawy.

– Z wyboru?

Seba­stian spoj­rzał na nią pyta­jąco. Było wyraź­nie widać, że nie zamie­rza odpo­wie­dzieć, więc mówiła dalej:

– Zre­zy­gno­wać z Kra­jo­wej Poli­cji Kry­mi­nal­nej, żeby jeź­dzić do księ­ga­rzy w małych mie­ści­nach i roz­ma­wiać o książ­kach sprzed dwu­dzie­stu lat?

Seba­stian na­dal mil­czał. Anne-Lie odsu­nęła talerz, splo­tła ręce pod brodą i przy­gwoź­dziła go wzro­kiem.

– Czy­ta­łam twoje książki. Są okej, jesteś przy­zwo­itym pisa­rzem, ale cho­ler­nie dobrym psy­cho­lo­giem kry­mi­nal­nym.

– Naj­lep­szym – usły­szał wła­sną ruty­nową odpo­wiedź.

– Dla­czego w takim razie nie robisz tego, w czym jesteś naj­lep­szy, tylko coś, w czym jesteś taki sobie?

– Bo nie chcę.

– Okej, spoko, przy­naj­mniej pró­bo­wa­łam – powie­działa i opa­dła na opar­cie. – Muszę spró­bo­wać z tym dru­gim: Per­s­so­nem Rid­dar­stol­pem.

– To idiota – odparł Seba­stian. Nie potra­fił powstrzy­mać małego uśmieszku. – Rozu­miem, co pró­bu­jesz zro­bić.

– Co pró­buję zro­bić? – odparła Anne-Lie, a cza­ru­jący uśmiech wró­cił na swoje miej­sce.

– Wyko­rzy­stu­jesz moją udo­ku­men­to­waną nie­chęć do Rid­dar­stol­pego, żebym się zgo­dził z tobą pra­co­wać. To nie zadziała.

– No to dokoń­czymy śnia­da­nie w miłej atmos­fe­rze i każde odje­dzie w swoją stronę. – Anne-Lie unio­sła fili­żankę kawy i z powro­tem się odchy­liła. – Oglą­da­łeś ostat­nio jakiś dobry film?

Seba­stian lustro­wał ją wzro­kiem. Była inna niż poli­cjantki, z któ­rymi wcze­śniej pra­co­wał. Nie potra­fił zro­zu­mieć, dla­czego nie chce, żeby źle o nim myślała. Polu­bił ją. Nie zamie­rzał jed­nak dla niej pra­co­wać, a ona ni­gdy by się z nim nie prze­spała, więc musiało się zakoń­czyć tak, jak powie­działa: zje­dzą śnia­da­nie w miłej atmos­fe­rze i każde odje­dzie w swoją stronę.

Jej tele­fon zaczął dzwo­nić. Wyjęła go z kie­szeni, spoj­rzała na wyświe­tlacz i bez żad­nych prze­pro­sin ode­brała.

– Cześć Vanja, o co cho­dzi?

Odwró­ciła się od Seba­stiana i słu­chała odpo­wie­dzi, ale prak­tycz­nie nie zwra­cał na to uwagi. Czyżby się prze­sły­szał?

To była Vanja? Jego Vanja?

Pra­co­wała teraz w Uppsali?

Wie­dział, że zro­biła sobie prze­rwę od wydziału, ale nie roz­ma­wiał z Ursulą o jej aktu­al­nym miej­scu pobytu. On nie pytał, a ona nie mówiła. Anne-Lie zakoń­czyła roz­mowę sło­wami, że wróci do pracy około dzie­wią­tej, i poło­żyła tele­fon na stole. Tym razem też nie prze­pro­siła.

– Kto to był? – spy­tał Seba­stian, sta­ra­jąc się utrzy­mać neu­tralny ton.

– Jedna z moich śled­czych. Na pewno ją znasz, jest z Kra­jo­wego Wydziału Zabójstw. Ma na imię Vanja.

– Vanja Lith­ner.

– Tak, to ona. Dobra dziew­czyna.

Seba­stian był ostat­nim czło­wie­kiem, który wie­rzyłby w boską inter­wen­cję, los czy choćby przy­pa­dek, ale to… Vanja była w Uppsali i pra­co­wała nad śledz­twem, o udział w któ­rym wła­śnie go popro­szono. Wcze­snym ran­kiem coś takiego spo­tkało go aku­rat w Sali, ze wszyst­kich pie­przo­nych miejsc.

Nowa szansa

Ostat­nia szansa.

Wziął fili­żankę z kawą i opadł na opar­cie krze­sła. Sta­rał się nie robić wra­że­nia zbyt gor­li­wego.

– Myśla­łem o tym, kiedy roz­ma­wia­łaś przez tele­fon… – zaczął i wypił łyk kawy, jakby musiał się zasta­no­wić, jak to ująć. – Czyli myślisz, że ten sprawca okaże się gor­szy od Czło­wieka z Haga?

Anne-Lie spoj­rzała na niego z zasko­cze­niem. Cokol­wiek sądziła na temat jego myśli, na pewno nie zasta­na­wiał się nad jej sprawą.

– Jeśli będzie kon­ty­nu­ował, to tak – odpo­wie­działa z nadzieją w gło­sie.

Seba­stian kiw­nął głową, zda­wał się zasta­na­wiać, a potem popa­trzył jej w oczy.

– Okej, opo­wiedz wię­cej.

– Kurwa, chyba nie mówisz poważ­nie?

Nie było pewne, do kogo się zwró­ciła Vanja, ale ponie­waż odkąd wszedł do biura, nie odry­wała od niego wzroku, Seba­stian zało­żył, że sam jest adre­sa­tem tego krót­kiego wybu­chu, nawet jeśli za jego obec­ność odpo­wia­dała Anne-Lie.

Kiedy skrę­cili w Svartbäcksgatan i zapar­ko­wali przed komi­sa­ria­tem – nowo­cze­snym dzie­wię­cio­kon­dy­gna­cyj­nym budyn­kiem z oszkloną fasadą, który według tabliczki dzie­lili ze Służbą Wię­zienną i Pro­ku­ra­turą – zaczął roz­wa­żać, jak się do niej zbli­żyć.

Przez chwilę sie­dział w samo­cho­dzie, zło­żyw­szy to na karb zde­ner­wo­wa­nia przed spo­tka­niem.

Czy powi­nien robić wra­że­nie zasko­czo­nego, jakby nie miał poję­cia, że Vanja pra­cuje w Uppsali, a w dodatku przy tym śledz­twie? Twier­dzić, że gdyby o tym wie­dział, ni­gdy nie wziąłby tej roboty? Szybko odrzu­cił ten pomysł. Kłam­stwo to jedno, był w tym wyjąt­kowo dobry, ale nie miał pew­no­ści, że będzie potra­fił tak uda­wać zasko­czo­nego, żeby w to uwie­rzyła. Poza tym Anne-Lie mogła powie­dzieć, że wspo­mniała o niej w Sali, i zde­ma­sko­wać kłam­stwo w nie­całą sekundę.

Anne-Lie zapu­kała w szybę, wyszedł z samo­chodu, po wyle­gi­ty­mo­wa­niu się i zło­że­niu pod­pisu poszedł za nią do windy w nowej czę­ści budynku. Tam posta­no­wił, że będzie się zacho­wy­wał prze­pra­sza­jąco. Zacznie od stwier­dze­nia, że wie, iż jest nie­chciany, przej­dzie do obiet­nicy, że będą tylko pra­co­wać i nic wię­cej, przy­zna się do wcze­śniej­szych błę­dów, obieca zmianę i poprawę.

Tak będzie.

Jed­nak ledwo zdą­żył wyjść z windy, a co dopiero się ode­zwać. Kiedy roz­su­nęli drzwi i weszli do gabi­netu, oczy Vanji pociem­niały, ramiona pod­je­chały do góry i sta­nęła napięta, jakby gotu­jąc się do ataku. Anne-Lie nie zdą­żyła nawet go przed­sta­wić, zanim Vanja rzu­ciła pyta­nie, czy jego obec­ność to nie żart. Anne-Lie posłała śled­czej krót­kie spoj­rze­nie i wska­zała ręką męż­czy­znę w wieku około trzy­dzie­stu pię­ciu lat, sie­dzą­cego przy biurku pod oknem.

– To jest Car­los Rojas, mój naj­bliż­szy współ­pra­cow­nik – wyja­śniła.

Męż­czy­zna wstał, pod­szedł z wycią­gniętą ręką. Seba­stian zauwa­żył, że Car­los ma na sobie co naj­mniej trzy bluzy.

– To Seba­stian Berg­man, psy­cho­log kry­mi­nalny, pomoże nam – kon­ty­nu­owała Anne-Lie i zaczęła ścią­gać płaszcz.

– Cześć, witaj – powie­dział Car­los i posłał Anne-Lie pyta­jące spoj­rze­nie. Czyżby nie sły­szała reak­cji Vanji? Czy w ogóle nie zamie­rzała jej sko­men­to­wać?

– Dzięki – odpo­wie­dział Seba­stian i uści­snął mu dłoń. Była zimna, jakby Car­los wła­śnie wszedł do pomiesz­cze­nia w zimowy dzień, po spa­ce­rze bez ręka­wi­czek.

– Vanju, czy mogę zamie­nić z tobą kilka słów? – spy­tała Anne-Lie zwy­czaj­nym tonem i ski­nęła głową w kie­runku swo­jego biura: wła­ści­wie skła­dały się na nie tylko szklane ściany usta­wione wokół biurka, regał na książki i dwa krze­sła dla gości.

– Witaj, Vanju – ode­zwał się łagod­nie Seba­stian, ale ona tylko zmie­rzyła go wzro­kiem, a po chwili poszła za prze­ło­żoną.

Anne-Lie powie­siła płaszcz i wska­zała Vanji jeden z dwóch foteli pro­jektu Hansa Wegnera. Vanja usia­dła ple­cami do Seba­stiana i Car­losa, któ­rzy zostali na zewnątrz. Szklane ściany nie izo­lo­wały pomiesz­cze­nia tak bar­dzo, jak Vanja by sobie życzyła. Miała wra­że­nie, że czuje na ple­cach spoj­rze­nie Seba­stiana, ale nie spraw­dzała, czy to tylko przy­wi­dze­nie.

– Okej, opo­wia­daj… – powie­działa Anne-Lie i usia­dła naprze­ciwko Vanji.

Od czego miała zacząć? Mogła opo­wie­dzieć, jak Seba­stian raz za razem zakli­nał i pro­sił, by wpu­ściła go do swo­jego życia, a potem ją krzyw­dził. Jak obie­cy­wał, że będzie się sta­rał ze wszyst­kich sił, a na końcu i tak zawsze spra­wiał jej zawód. Że kiedy przed chwilą ponow­nie go zoba­czyła, poczuła się rów­nie zra­niona, co wście­kła. Jak wiele powinna wyja­wić?

O Annie, Val­de­ma­rze i Seba­stia­nie.

O mamie, tacie i dru­gim tacie.

– Przede wszyst­kim, on jest moim ojcem.

Od cze­goś musiała zacząć, a ta infor­ma­cja była naj­waż­niej­sza.

– Naprawdę? – odparła Anne-Lie i unio­sła brwi.

– Tak.