Sebastian Bergman. Niemowa - Michael Hjorth, Hans Rosenfeldt - ebook

Sebastian Bergman. Niemowa ebook

Michael Hjorth, Hans Rosenfeldt

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Niemowa to czwarta część cyklu kryminalnego z Sebastianem Bergmanem, policyjnym psychologiem i specjalistą od seryjnych zabójstw.

W domu w Torsby zostają zamordowani członkowie rodziny Carsltenów ‒ matka, ojciec i dwoje dzieci. Wszyscy zginęli od strzałów oddanych z bliska. Wkrótce po makabrycznym odkryciu na miejscu zjawia się Sebastian Bergman wraz z resztą ekipy z Krajowej Policji Kryminalnej.

Śledztwo jest skomplikowane, a napięcie wzrasta, kiedy jedyny podejrzany ginie zastrzelony z tej samej broni co Carsltenowie.

Detektywi odkrywają, że świadkiem morderstwa rodziny była dziesięcioletnia Nicole. Policja musi odnaleźć dziewczynkę, zanim zrobi to morderca.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 503

Oceny
4,5 (299 ocen)
189
89
18
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
scirka5

Nie oderwiesz się od lektury

Trochę przewidywalne zakończenie. Fajne jest to, że główni bohaterowie nie są kryształowi, że każdy z nich ma jakieś ciemne strony...polecam oczywiście.
10
Anndr

Nie oderwiesz się od lektury

Mocna historia.
00
Sengatime

Dobrze spędzony czas

Po tym jak skończył się "Grób w górach", nie sposób było nie sięgnąć niezwłocznie po kolejny tom. To było dobre posunięcie, bo jest to pasjonujący kryminał.
00
monikapobiega

Całkiem niezła

Trochę koncept naciągany
00
Chilim26

Nie oderwiesz się od lektury

Dobre! Jak cała seria do tej pory.
00

Popularność




Tytuł ory­gi­nału: Den Stumma Flic­kan

Redak­cja: Wero­nika Girys-Cza­go­wiec Pro­jekt okładki: Pär Wic­kholm Zdję­cie na okładce: Tyler Forest-Hau­ser/Moment Open/Getty Ima­ges, Sjo/E+/Getty Ima­ges, odcisk stopy naj­młod­szego syna Pära Wic­kholma Adap­ta­cja okładki: Mag­da­lena Zawadzka Aureu­sart Korekta: Maciej Kor­ba­siń­ski Redak­tor pro­wa­dzący: Anna Brze­ziń­ska

Den stumma flic­kan © Michael Hjorth & Hans Rosen­feldt Publi­shed by agre­ement with Salo­mons­son Agency. Copy­ri­ght © for the Polish trans­la­tion by Maciej Muszal­ski Copy­ri­ght © for the Polish edi­tion by Wydaw­nic­two Czarna Owca, War­szawa 2024

Wszel­kie prawa zastrze­żone. Niniej­szy plik jest objęty ochroną prawa autor­skiego i zabez­pie­czony zna­kiem wod­nym (water­mark). Uzy­skany dostęp upo­waż­nia wyłącz­nie do pry­wat­nego użytku. Roz­po­wszech­nia­nie cało­ści lub frag­mentu niniej­szej publi­ka­cji w jakiej­kol­wiek postaci bez zgody wła­ści­ciela praw jest zabro­nione.

Wyda­nie III

ISBN 978-83-8382-069-9

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer.

Niemowa

Nie wie, jaki to dzień tygo­dnia.

Na pewno wolne, bo wciąż ma na sobie piżamę, choć jest już po dzie­wią­tej.

Wszy­scy są w domu. Z dużego pokoju dobie­gają dźwięki Spon­ge­Boba Kan­cia­sto­por­tego.

Mama sta­wia na stole tale­rzyk z jogur­tem i pyta, czy umył ręce po siu­sia­niu. On kiwa głową.

– Chcesz kanapkę?

Nie. Jogurt wystar­czy. Wani­liowo-bana­nowy. Miał ochotę na Fro­sties, ale Fred dostał resztkę, więc musiał się zado­wo­lić płat­kami Havre­fras. Mógł za to tuż po śnia­da­niu obej­rzeć film na DVD. Wybrał Trans­for­mers: Dark of the Moon. Po raz kolejny.

Roz­lega się dzwo­nek.

– Kto to może być o tej porze? – zasta­na­wia się mama, idąc do drzwi.

On nie reje­struje nawet zna­jo­mego dźwięku naci­ska­nej klamki.

Nagle sły­chać gło­śny huk, jakby ktoś prze­wró­cił się w przed­po­koju.

Pod­ska­kuje tak, że jogurt spada z łyżki na stół, ale nawet tego nie zauważa. Tata krzy­czy coś nie­spo­koj­nie z sypialni na górze. Jesz­cze nie wstał z łóżka. Roz­le­gają się szyb­kie kroki.

Ktoś staje w drzwiach do kuchni.

Ma broń.

Teraz było ich dwie.

Jej było dwie.

Na zewnątrz i w środku.

Na zewnątrz na­dal się poru­szała.

Wbrew sobie, ale z deter­mi­na­cją. Wpa­jana jej w szkole zasada, że kiedy się zabłą­dzi, trzeba cze­kać w jed­nym miej­scu, kłó­ciła się z instynk­towną chę­cią ucieczki.

Czyżby zabłą­dziła?

Nie do końca wie­działa, gdzie jest, ale wie­działa, dokąd idzie. Pil­no­wała, żeby cały czas sły­szeć samo­chody. Wycho­dziła z lasu, szła wzdłuż drogi i cho­wała się, kiedy coś nad­jeż­dżało. Widząc tablicę infor­ma­cyjną, spraw­dzała, czy na­dal idzie w dobrym kie­runku, po czym zni­kała mię­dzy drze­wami. Dzięki temu nie błą­dziła. Nie miała powodu sie­dzieć w miej­scu. Tym bar­dziej że było zimno. Prze­ni­kliwy ziąb skła­niał do dal­szej wędrówki. W ruchu nie czuła się prze­mar­z­nięta. Nie była tak głodna. A więc szła dalej.

W środku była spo­kojna.

Przez jakiś czas bie­gła. Na zewnątrz i w środku. Pędziła na oślep. Teraz nie mogła sobie przy­po­mnieć, przed czym ucie­kała, i nie potra­fiła roz­po­znać tego, do czego dotarła. Nie było to kon­kretne miej­sce ani pokój, raczej… uczu­cie.

Nie wie­działa dokład­nie. W każ­dym razie było pusto, a ona była spo­kojna.

Było spo­koj­nie, a ona była pusta.

Pano­wała kom­pletna cisza.

Z jakie­goś powodu to wyda­wało jej się naj­waż­niej­sze. Dopóki trwała cisza, była bez­pieczna. W miej­scu, które nie było miej­scem. Oświe­tlo­nym, choć bra­ko­wało świa­tła. W miej­scu, gdzie żadne kolory nie przy­po­mi­nały tych, które jej sze­roko otwarte oczy reje­stro­wały w świe­cie na zewnątrz. Otwar­tym, a jed­no­cze­śnie zamknię­tym dla wszyst­kiego. Z wyjąt­kiem poczu­cia bez­pie­czeń­stwa. W miej­scu, które znik­nie, kiedy cisza zosta­nie prze­rwana. Czuła to instynk­tow­nie. Słowa by ją zdra­dziły. Zbu­rzy­łyby nie­wi­doczne ściany i wszystko znów sta­łoby się realne. Strasz­liwe rze­czy dosta­łyby się do środka.

Trza­ski, krzyki, krew i strach.

Jej strach. Strach pozo­sta­łych.

W środku sie­działa w ciszy i spo­koju.

Na zewnątrz była zmu­szona iść dalej.

Iść tam, gdzie nikt jej nie znaj­dzie. Gdzie nikt nie będzie pró­bo­wał z nią roz­ma­wiać. Na zewnątrz musiała bro­nić tego, co było w środku.

Wie­działa, dokąd idzie.

Roz­ma­wiali o pew­nym miej­scu. Ostrze­gali przed nim. Wystar­czyło tam wejść, żeby już ni­gdy nie zostać zna­le­zio­nym. Ni­gdy, przeni­gdy. Tak mówili. Nikt jej nie znaj­dzie.

Na zewnątrz otu­liła się szczel­niej zbyt cienką kurtką i przy­śpie­szyła kroku.

Wewnątrz się kuliła, robiła się coraz mniej­sza i miała nadzieję, że znik­nie.

Anna Eriks­son sie­działa w samo­cho­dzie przed jasno­żółtą kamie­nicą i cze­kała.

Vanja się spóź­niała. To nie było w jej stylu. Anna doszła do wnio­sku, że to kolejna z mani­fe­sta­cji, któ­rym w ostat­nich mie­sią­cach odda­wała się jej córka.

Naj­gor­sze było to, że już nie dzwo­niła.

Anna mogła z tym żyć. Rozu­miała, dla­czego tak jest. Cza­sem nawet wyda­wało jej się, że na to zasłu­guje. Poza tym, prawdę mówiąc, dłu­gie roz­mowy przez tele­fon ni­gdy nie były w ich stylu.

Val­de­mar zno­sił to gorzej. Dystans Vanji spra­wiał mu ogromny ból i to wła­śnie ten dystans, bar­dziej niż cho­roba, spra­wił, że stał się cie­niem daw­nego sie­bie. Bez prze­rwy mówił o córce i o tym, czego ni­gdy nie powinni byli przed nią ukry­wać. O wszyst­kim, co zro­bi­liby ina­czej. Oszu­kał śmierć tylko po to, by odkryć, że życie jest pełne żalu i rezy­gna­cji. Cała sytu­acja bolała oczy­wi­ście rów­nież Annę, ale ona lepiej sobie z tym radziła. Zawsze była sil­niej­sza od męża.

Od jego wyj­ścia ze szpi­tala minął ponad mie­siąc, ale mimo to nie mogła nawet skło­nić go do wyj­ścia z miesz­ka­nia. Wyglą­dało na to, że jego orga­nizm w pełni zaak­cep­to­wał nową nerkę, ale Val­de­mar nie potra­fił zaak­cep­to­wać swo­jego nowego świata. Świata bez Vanji. Odrzu­cił wszystko.

Annę. Nie­licz­nych kole­gów, któ­rzy na­dal się odzy­wali mimo tego, co zro­bił. Jesz­cze mniej licz­nych przy­ja­ciół, któ­rzy dzwo­nili coraz rza­dziej.

Nawet toczące się w jego spra­wie śledz­two naj­wy­raź­niej już go nie obcho­dziło. Podej­rze­nia o oszu­stwo podat­kowe i fał­szo­wa­nie ksiąg rachun­ko­wych były poważne, ale przy­ćmie­wała je zdrada, jaką zgo­to­wał Vanji.

Rzu­ciła się na niego z wście­kło­ścią. To było okropne. Krzyki, awan­tury, łzy. Żadne z nich nie widziało wcze­śniej Vanji w takim sta­nie.

Tak wście­kłej.

Tak potwor­nie zra­nio­nej.

Oskar­że­nia, które póź­niej padały, były wciąż takie same. Jak oni mogli? Jacy rodzice robią coś takiego? Co z nich za ludzie?

Anna rozu­miała. Na miej­scu Vanji sama zada­wa­łaby te pyta­nia. Nie podo­bała jej się tylko odpo­wiedź.

To ona była takim rodzi­cem.

Kilka razy, pod­czas naj­gor­szych kłótni, omal nie powie­działa: „Chcesz wie­dzieć, kto jest twoim ojcem? Naprawdę chcesz?”.

Ale zawsze gry­zła się w język. Odma­wiała odpo­wie­dzi. Mówiła, że to bez zna­cze­nia.

Nie żeby chciała obro­nić Seba­stiana Berg­mana. Widziała, czego on chce. Jak pró­buje się wci­snąć, doma­ga­jąc się praw, które mu nie przy­słu­gują. Niczym komor­nik, który żąda zwrotu długu, choć nikt nie jest mu nic winien.

Seba­stian ni­gdy nie był ojcem Vanji. Był nim Val­de­mar. Od początku i na sto pro­cent. Bez względu na to, co wid­niało w kar­cie, z którą przy­bie­gła ze szpi­tala. Jedyny pozy­tywny aspekt był taki, że Seba­stian nie mógł obró­cić tej sytu­acji na swoją korzyść. Tak jak ona był oplą­tany sie­cią kłamstw. Gdyby powie­dział Vanji, że od dawna znał prawdę, ale mil­czał, zdra­dziłby ją w taki sam spo­sób.

Tak samo by go znie­na­wi­dziła.

Od niego też by się odcięła.

Seba­stian o tym wie­dział. Przez ostat­nie tygo­dnie dzwo­nił do niej kilka razy i prak­tycz­nie na kola­nach pro­sił, żeby podpowie­działa mu, jak wyznać prawdę. Anna odma­wiała. Ni­gdy nie pomoże mu ode­brać Vanji Val­de­ma­rowi. Ni­gdy. Była to jedna z nie­wielu rze­czy, które wie­działa z całą pew­no­ścią. Wszystko inne było jed­nym wiel­kim roz­gar­dia­szem.

Dziś jed­nak zamie­rzała zacząć odzy­ski­wać kon­trolę nad sytu­acją.

Dziś zrobi pierw­szy krok, żeby wszystko napra­wić.

Miała plan.

Drzwi wresz­cie się otwo­rzyły i ze środka wyszła Vanja. Jej dło­nie były wsu­nięte głę­boko w kie­sze­nie kurtki, a ramiona pod­nie­sione. Miała ciemne kręgi pod oczami, była blada i wyglą­dała na wykoń­czoną. Jakby przez ostat­nie mie­siące posta­rzała się o kilka lat. Prze­kra­cza­jąc ulicę i zbli­ża­jąc się do samo­chodu, odgar­nęła dło­nią nie­myte, pozba­wione życia włosy. Anna pozbie­rała myśli, wzięła głę­boki oddech i wysia­dła z samo­chodu.

– Cześć, jak dobrze, że przy­szłaś – powie­działa, sta­ra­jąc się, żeby zabrzmiało to tak pozy­tyw­nie, jak tylko się dało.

– Czego chcesz? – padła krótka odpo­wiedź. – Mam mnó­stwo rze­czy do zro­bie­nia.

Od ich ostat­niej roz­mowy minęły trzy tygo­dnie. Anna odnio­sła wra­że­nie, że w tonie głosu córki jest nieco mniej ostro­ści. Choć może było to tylko myśle­nie życze­niowe.

– Chcę ci coś poka­zać – zaczęła ostroż­nie.

– Co takiego?

– Jedźmy, opo­wiem w samo­cho­dzie.

Vanja przyj­rzała jej się podejrz­li­wie. Anna wie­działa, że im dłu­żej mil­czą, tym więk­sze jest praw­do­po­do­bień­stwo, że córka z nią poje­dzie. Nauczyły ją tego wszyst­kie ich kłót­nie. Nie powinno się ata­ko­wać Vanji, przy­pie­rać jej do muru ani narzu­cać jej swo­jej woli. Jeżeli mia­łaby się z nią zabrać, to na wła­snych warun­kach i bez kon­fron­ta­cji.

– Uznasz, że było warto – mówiła dalej z tą samą ostroż­no­ścią. – Wiem to na pewno.

Vanja w końcu ski­nęła głową i pode­szła do drzwi. Bez słowa wsia­dła do samo­chodu.

Anna uru­cho­miła sil­nik i ruszyły. W oko­li­cach sta­cji ben­zy­no­wej prze­ła­mała ciszę. To był jej pierw­szy błąd.

– Val­de­mar pozdra­wia. Tęskni za tobą.

– Prze­każ, że ja też tęsk­nię za tatą. Za tym praw­dzi­wym – odpa­liła Vanja.

– Tro­chę się o niego mar­twię.

– Miej pre­ten­sje do sie­bie. To nie ja przez całe życie kła­ma­łam.

Anna poczuła, że znów są bli­sko kłótni. Zdała sobie sprawę, jak nie­wiele potrzeba. Wście­kłość Vanji była zro­zu­miała, ale Anna mimo wszystko chciała uświa­do­mić córce, jak bar­dzo rani tych, któ­rzy naprawdę ją kochają. Któ­rzy przez całe życie stali za nią i ją wspie­rali. Wytłu­ma­czyć, że kła­mali po to, żeby ją ochro­nić, a nie zra­nić. Jed­nak Vanja tylko cze­kała na oka­zję do wybu­chu. Anna posta­no­wiła roz­broić sytu­ację.

– Wiem, wiem. Prze­pra­szam, nie chcę się kłó­cić. Nie dzi­siaj…

Vanja naj­wy­raź­niej przy­stała na chwi­lowe zawie­sze­nie broni. Jechały dalej w mil­cze­niu. Naj­pierw ulicą Valhallavägen, a potem na zachód w kie­runku Nor­r­tull.

– Dokąd jedziemy? – zapy­tała Vanja, kiedy mijały Stallmästargården.

– Coś ci pokażę.

– Co takiego?

Anna nie od razu odpo­wie­działa. Vanja odwró­ciła się w jej stronę.

– Mówi­łaś, że opo­wiesz w samo­cho­dzie, to opo­wia­daj.

Anna wzięła głę­boki oddech, ale wciąż sku­piona była na dro­dze i samo­cho­dach przed nimi.

– Chcę cię zabrać do two­jego taty.

– Może­cie już wejść.

Erik Flo­din odwró­cił się w stronę dużego, pię­tro­wego domu poma­lo­wa­nego na biało. Na weran­dzie stał Fabian Hellström, tech­nik kry­mi­nalny, który przy­je­chał z nim z Karl­stad.

– Powoli koń­czymy – powie­dział, gestem dłoni zapra­sza­jąc ich do środka.

Erik pod­niósł rękę na znak, że sły­szał, i wró­cił do oglą­da­nia kra­jo­brazu.

Było pięk­nie.

Traw­nik w kolo­rze soczy­stej zie­leni cią­gnął się aż po kamienny murek. Za nim było pole, nieco dłu­żej niż zwy­kle cze­ka­jące na nadej­ście wio­sny. Pole płyn­nie prze­cho­dziło w ciemną zie­leń drzew igla­stych, które wła­śnie zyskały kon­ku­ren­cję w postaci zwiew­nych, wio­sen­nych szat, przy­wdzia­nych przez drzewa liścia­ste. Po nie­bie szy­bo­wał myszo­łów, zakłó­ca­jąc ciszę zawo­dzą­cym, jękli­wym gło­sem.

Erik zasta­na­wiał się, czy przed wej­ściem nie zadzwo­nić do Pii. I tak się dowie, co się stało, i wpad­nie w roz­pacz. To się odbije na całej gmi­nie.

Jej gmi­nie.

Gdyby jed­nak zadzwo­nił teraz, zaczę­łaby zada­wać pyta­nia.

Chcia­łaby wie­dzieć wię­cej.

Wszystko.

On sam wie­dział tylko tyle, ile usły­szał po przy­jeź­dzie.

Co by to dało?

Nic.

Posta­no­wił, że Pia będzie musiała pocze­kać. Po raz ostatni zaj­rzał do pia­skow­nicy po pra­wej. Zoba­czył ślady week­en­do­wego desz­czu na plat­for­mie żół­tej pla­sti­ko­wej cię­ża­rówki. Do tego łopatkę, zapiasz­czo­nego trans­for­mera i dwa dino­zaury.

Wes­tchnął, po czym wró­cił do domu i do zmar­łych.

Przy radio­wo­zie stała Fre­drika Frans­son. Dołą­czyła do niego w mil­cze­niu, kiedy poko­ny­wał ostatni odci­nek. To ona była na miej­scu jako pierw­sza i kiedy przy­je­chał, zwięźle przed­sta­wiła mu to, czego udało jej się dowie­dzieć. Już ją znał. Pra­co­wali razem, zanim awan­so­wał na nad­ko­mi­sa­rza i otrzy­mał posadę w Karl­stad. Dobra poli­cjantka. Sumienna i zaan­ga­żo­wana. Pra­wie dwa­dzie­ścia cen­ty­me­trów niż­sza od liczą­cego metr osiem­dzie­siąt pięć Erika i o dobre dzie­sięć kilo­gra­mów prze­kra­cza­jąca jego sie­dem­dzie­siąt osiem. Łatwiej prze­sko­czyć, niż obejść, jak cza­sem cha­rak­te­ry­zo­wali ją zło­śliwi kole­dzy. Ona sama ni­gdy nie wspo­mi­nała o swo­jej nad­wa­dze. Ani o czym­kol­wiek innym. Fre­drika nie nale­żała do szcze­gól­nie towa­rzy­skich osób.

Kiedy wszedł na werandę i zoba­czył pierw­szą ofiarę, wyda­wało mu się, że czuje zapach pro­chu. Wie­dział, że to nie­moż­liwe. Koro­ner po krót­kich oglę­dzi­nach ciał podał mu wstępny czas zgonu – mniej wię­cej dwa­dzie­ścia cztery godziny wcze­śniej. Nawet gdyby drzwi były zamknięte – choć naj­wy­raź­niej tak nie było, kiedy dzie­wię­cio­let­nia córka sąsia­dów szu­kała tam cze­goś do zabawy – upły­nęło zbyt wiele czasu, żeby w powie­trzu na­dal utrzy­mały się resztki zapa­chu.

Erik zało­żył ochra­nia­cze na buty, wcią­gnął białe latek­sowe ręka­wiczki i wszedł do środka. Odsu­nął kilka wiel­ka­noc­nych gałą­zek z kolo­ro­wymi jajecz­kami, które stały w doniczce koło półki na buty, i uklęk­nął przy kobie­cie leżą­cej na posadzce z grubo cio­sa­nych kamieni. Pierw­szej z czte­rech ofiar.

Czworo zabi­tych.

Dwoje dzieci.

Rodzina.

Nie zostali jesz­cze ziden­ty­fi­ko­wani, ale wła­ści­cie­lami domu byli Karin i Emil Carl­ste­no­wie, któ­rzy miesz­kali tam z synami Geo­r­giem i Fre­dem. Bar­dzo by się zdzi­wił, gdyby kobieta, którą widział przed sobą, oka­zała się kimś innym niż Karin Carl­sten. Cza­sami, kiedy roz­ma­wiał z kole­gami ze Sztok­holmu lub Göteborga, a nawet z Karl­stad, dzi­wili się, że nie zna wszyst­kich w Torsby. Prze­cież stąd pocho­dzi. Czyżby Torsby było czymś wię­cej niż tylko małą dziurą w środku lasu? Erik odpo­wia­dał zmę­czo­nym wes­tchnie­niem. Gmina liczyła pra­wie dwa­na­ście tysięcy miesz­kań­ców. W cen­trum było ich cztery tysiące. Kto w Sztok­hol­mie zna cztery tysiące osób? Nikt.

Ni­gdy nie spo­tkał Carl­ste­nów, ale chyba o nich sły­szał. Cał­kiem nie­dawno byli zamie­szani w jakąś sprawę z poli­cją…

– Znasz Carl­ste­nów?

Rzu­cił szyb­kie spoj­rze­nie w kie­runku Fre­driki, która stała na weran­dzie i z wysił­kiem nacią­gała ochra­nia­cze na buty.

– Nie.

– Coś mi się koja­rzy, że zimą mie­li­śmy z nimi do czy­nie­nia.

– Moż­liwe.

– Możesz to spraw­dzić?

Fre­drika kiw­nęła głową, zdjęła nie­bie­ską folię, którą udało jej się nało­żyć na jeden but, odwró­ciła się i poszła do samo­chodu. Erik ponow­nie spoj­rzał na około trzy­dzie­sto­pię­cio­let­nią kobietę o brą­zo­wych wło­sach leżącą na pod­ło­dze w przed­po­koju.

W jej klatce pier­sio­wej była dziura. Duża. Pra­wie dzie­się­cio­cen­ty­me­trowa. Za duża, żeby mogła pocho­dzić z broni gwin­to­wa­nej jak pisto­let czy sztu­cer. Wska­zy­wa­łaby raczej na dubel­tówkę. Ilość krwi na pod­ło­dze świad­czyła o pokaź­nej ranie wylo­to­wej. Erik obsta­wiał strzał z przy­ło­że­nia – lufę przy­ci­śnięto do ciała. Gazy pro­chowe zebrały się mię­dzy skórą a most­kiem, wyso­kie ciśnie­nie roz­pła­tało skórę, wywo­łało opa­rze­nia i sczer­nie­nie bia­łego dzier­ga­nego swe­tra wokół rany wlo­to­wej. Zgon musiał nastą­pić od razu.

Zer­k­nął na drzwi. Leżała nie­cały metr od nich. Jakby otwo­rzyła, a ktoś przy­tknął jej lufę do piersi i pocią­gnął za spust, zanim zdą­żyła zare­ago­wać. Odrzu­ciło ją do tyłu.

Czło­wiek, który oddał strzał, musiał następ­nie zro­bić krok nad nią i przejść do wnę­trza domu.

Erik się wypro­sto­wał i zro­bił to samo.

Zaraz za przed­po­ko­jem była duża kuch­nia. „Rusty­kalna kuch­nia” – opi­sałby ją zapewne agent nie­ru­cho­mo­ści, który miałby sprze­dać ten dom. W jed­nym rogu stał muro­wany komi­nek z oka­pem. Pod­łoga z sosno­wych desek była solidna. Podobne sze­ro­kie deski znaj­do­wały się na sufi­cie. Na ścia­nie nad ławą wisiały łopata do chleba i jakiś przy­rząd kuchenny, któ­rego nie potra­fił ziden­ty­fi­ko­wać. Pośród nowo­cze­snych sprzę­tów znaj­do­wała się też stara, czarna kuch­nia opa­lana drew­nem.

Na dużym sosno­wym stole wciąż jesz­cze stały resztki śnia­da­nia. Talerz z czymś, co wyglą­dało jak jogurt, i pudełko płat­ków Havre­fras. Krze­sło było prze­wró­cone. Na pod­ło­dze leżał ośmio-, dzie­wię­cio­letni chło­piec. Miał na sobie piżamę.

Były ferie wiel­ka­nocne.

Dzieci nie musiały wsta­wać rano do szkoły. Nie­stety, pomy­ślał Erik.

Kiedy przyj­rzał się chłopcu z bli­ska, pomy­ślał, że jego teo­ria się potwier­dza. Jedna ręka była prak­tycz­nie ode­rwana w oko­licy barku. Na szyi i na policzku widać było małe dziurki. Ślady po kul­kach śrutu. Ile wyno­sił odstęp, jeżeli mor­derca strze­lał, sto­jąc w drzwiach? Dwa metry? Trzy? Wystar­cza­jąco, żeby śmier­cio­no­śne poci­ski zdą­żyły się tro­chę roz­pro­szyć. Może nie zabiły od razu, ale chło­pak wykrwa­wiał się nie dłu­żej niż minutę.

A potem?

Ktoś tędy prze­biegł. Po tym, jak chło­piec został postrze­lony. Jakieś dziecko. We krwi wokół stołu widać było odci­ski małych stóp. Erik spoj­rzał w kie­runku pokoju znaj­du­ją­cego się za kuch­nią. Był to mniej­szy salon. W środku stały tele­wi­zor i odtwa­rzacz DVD. Może drugi syn oglą­dał tele­wi­zję, kiedy usły­szał strzały? Może po pierw­szym z nich wstał. Sta­nął w drzwiach i zoba­czył, jak strze­lają do jego brata. Pobiegł. Dokąd? Ślady pro­wa­dziły do scho­dów na pię­tro.

Dla­czego i on nie został zamor­do­wany w kuchni? Czyżby strze­lec prze­ła­do­wy­wał broń? Erik rozej­rzał się po pod­ło­dze. Nie dostrzegł żad­nych łusek. Zano­to­wał w pamięci, żeby zapy­tać Fabiana, czy je pozbie­rał.

– Jan Ceder.

Erik omal nie pod­sko­czył. Fre­drika po cichu zaszła go od tyłu.

– Kto to taki? – zapy­tał, odwra­ca­jąc się do niej.

– W grud­niu Carl­ste­no­wie donie­śli na niego na poli­cję – odparła Fre­drika, sku­pia­jąc wzrok na mar­twym chłopcu leżą­cym na pod­ło­dze.

– Za co?

– Za zła­ma­nie prawa łowiec­kiego.

– A kon­kret­nie? – drą­żył cier­pli­wie Erik.

– Prze­ka­zali film, który dowo­dził, że Ceder miał na pose­sji mar­twego wilka.

– A więc został ska­zany.

Było to bar­dziej stwier­dze­nie niż pyta­nie.

– Tak, na karę grzywny – odparła Fre­drika.

Erik kiw­nął głową.

Myśliwy.

Śru­tówka.

To oczy­wi­ście niczego nie dowo­dziło, w oko­licy pełno było posia­da­czy broni i pozwo­leń na polo­wa­nie, ale zawsze był to jakiś począ­tek.

– We wto­rek im gro­ził.

Erik zatrzy­mał potok myśli. Czy dobrze zro­zu­miał? Cza­sem było to trudne, ponie­waż Fre­drika udzie­lała tylko tylu infor­ma­cji, ile było abso­lut­nie konieczne, a i to w naj­lep­szym razie.

– Ceder? – upew­nił się Erik. – Jan Ceder gro­ził we wto­rek Carl­ste­nom?

Fre­drika ski­nęła głową i po raz pierw­szy od wej­ścia do kuchni odwró­ciła się do niego.

– Koło basenu. Jest wielu świad­ków.

Erik szybko prze­twa­rzał infor­ma­cje. Czy mogło to być takie pro­ste? Czy kto­kol­wiek byłby tak nie­po­radny? Odpo­wiedź na oba pyta­nia brzmiała „tak”. Tylko dla­tego, że było to bru­talne i bez­względne, nie musiało zara­zem być skom­pli­ko­wane i prze­my­ślane. Wręcz prze­ciw­nie.

– Chcę z nim poroz­ma­wiać – powie­dział do Fre­driki. – Przy­pro­wadź go.

Fre­drika odwró­ciła się i wyszła z kuchni. Erik roz­wa­żał swoją decy­zję, idąc po małych, krwa­wych śla­dach w kie­runku scho­dów.

Groźby.

Myśliwy.

Śru­tówka.

Naprawdę chciał, żeby tak to wyglą­dało. Od ponad dwóch mie­sięcy był w värmlandzkiej poli­cji sze­fem Wydziału do Walki z Prze­stęp­czo­ścią Prze­ciwko Życiu i Zdro­wiu i nie chciał, żeby śledz­two się prze­cią­gało. Pia też nie chciała. Będzie żądała szyb­kiego roz­wią­za­nia sprawy. Tak, żeby gmina mogła mieć to już za sobą. Pójść dalej.

Ślady stóp były coraz słab­sze, aż w końcu kilka metrów przed scho­dami zni­kły zupeł­nie. Erik chwy­cił poma­lo­waną na biało poręcz i wszedł na górę.

Schody koń­czyły się w podłuż­nym holu przy­po­mi­na­ją­cym kory­tarz. Było tam troje drzwi, w tym dwoje otwar­tych. Zaj­rzał do pokoju po lewej. Pię­trowe łóżko i poroz­rzu­cane zabawki świad­czyły o tym, że to pokój chłop­ców. Erik doszedł do końca kory­tarza i znów przy­sta­nął. O zamknięte drzwi, które, jak się domy­ślał, pro­wa­dziły do łazienki, opie­rał się Emil. Znaj­do­wał się w pozy­cji pół­sie­dzą­cej. Wyglą­dał na star­szego o kilka lat od Karin, choć może takie wra­że­nie two­rzyły tylko siwe włosy. W każ­dym razie nie żył. Tym razem na pewno była to śru­tówka. Dostał w pierś. Erik wyobra­ził sobie, jak wybiegł z sypialni i zoba­czył strzelca sto­ją­cego na szczy­cie scho­dów.

Rozej­rzał się dookoła. Wyglą­dało na to, że męż­czy­zna nie wziął żad­nego narzę­dzia. Musiał sły­szeć, co działo się na dole, a mimo to wybiegł cał­ko­wi­cie bez­bronny.

Praw­do­po­dob­nie w takiej sytu­acji nie myśli się jasno. Erik nie potra­fił sobie nawet wyobra­zić, co by zro­bił, gdyby to samo zda­rzyło się u niego w domu. U nich w domu. Gdyby na par­te­rze były Pia i ich córka.

Robiąc krok nad nogami męż­czy­zny, wszedł do sypialni. Domi­no­wało w niej podwójne łóżko. Mini­mum dwa na dwa metry. Miej­sce dla dzieci, któ­rym śnią się kosz­mary. Narzuta i ozdobne podu­szeczki były na swoim miej­scu. Przy jed­nej ścia­nie stały dwa nocne sto­liki i komoda, nad którą wisiało lustro. Drugą ścianę zaj­mo­wały szafy. Drzwi tej pośrodku były otwarte.

Szafa Karin.

Na wie­sza­kach wisiały sukienki, bluzki i spód­nice.

Spo­mię­dzy butów wysta­wały dwie małe, gołe nogi. Erik pod­szedł bli­żej.

W sza­fie sie­dział drugi syn. Sku­lony naj­głę­biej, jak tylko można było wejść. Na kola­nach miał koc. Jak gdyby pró­bo­wał się scho­wać. Czy to dla­tego Emil nie dotarł dalej? Zoba­czył syna, który pobiegł do niego na górę, i pró­bo­wał go ukryć?

Ura­to­wać.

Nie udało mu się.

Strze­lec go zna­lazł. Musiał stać tam, gdzie Erik był teraz. Nieco ponad metr od chłopca. Wylot lufy znaj­do­wał się jesz­cze bli­żej. Strzał w szyję pra­wie odciął głowę.

Erik był zmu­szony się odwró­cić. Widział już nie­jedno i wie­dział, co ludzie są zdolni zro­bić sobie nawza­jem, ale coś takiego…

Dzieci. Piżamy. Małe, gołe nogi.

Erik usiadł na poście­lo­nym łóżku i głę­boko oddy­chał, tłu­miąc płacz. Czuł pie­kące łzy i obie­cał sobie, że dosta­nie tego, kto to zro­bił. Nie przy­po­mi­nał sobie, żeby zda­rzyło mu się to kie­dy­kol­wiek przed­tem. W każ­dym razie ni­gdy nie wyra­ził tego tak dobit­nie przed samym sobą. Dosta­nie tego, kto to zro­bił.

Za wszelką cenę.

Seba­stian jak zwy­kle szedł pie­chotą do pracy na Kung­shol­men.

To był jego nowy zwy­czaj. Spa­cer zaj­mo­wał wię­cej czasu, a im dłu­żej nie było go w miesz­ka­niu, tym lepiej. Poważ­nie zasta­na­wiał się nad zmianą lokum. I tak więk­szość czasu spę­dzał poza domem. Nie­liczne chwile w miesz­ka­niu upły­wały mu na snu­ciu się z kąta w kąt. Kiedy wresz­cie dopa­dało go zmę­cze­nie, czy­tał książki, o któ­rych mówił, że już je zna. Był jed­nak tak nie­spo­kojny, że zaczy­nał następną, zanim jesz­cze skoń­czył poprzed­nią. Jeden roz­dział tu, drugi tam, cią­gle łapał się na tym, że jego myśli dry­fują jak wyrzu­cone na brzeg drewno.

Nawet kobiety go nudziły. Nie zre­zy­gno­wał z flir­to­wa­nia, bo pozwa­lało mu się to tro­chę odprę­żyć, ale sam się dzi­wił, jak nie­wiele razy w ostat­nim cza­sie szedł na całość. To było do niego nie­po­dobne.

Wciąż prze­śla­do­wał go obraz Ursuli leżą­cej na pod­ło­dze.

Nie mógł go wyprzeć z pamięci.

Widział powięk­sza­jącą się kałużę krwi, która wycie­kała z pra­wego oka jak z pęk­nię­tego woreczka, blond włosy wysma­ro­wane lepką czer­woną sub­stan­cją. Wciąż miał wra­że­nie, że w kory­ta­rzu unosi się słodka woń krwi, mimo że wszystko dokład­nie wyszo­ro­wał chlo­rem.

A więc każ­dego dnia szedł do biura. Potrze­bo­wał pracy, zada­nia do wyko­na­nia. Śledz­twa, naj­le­piej tak skom­pli­ko­wa­nego i trud­nego, żeby wyma­gało peł­nej kon­cen­tra­cji.

Zadań jed­nak nie było. Żaden z dys­tryk­tów poli­cyj­nych nie zwró­cił się o pomoc do sek­cji do spraw zabójstw, więc ekipa jak zwy­kle posta­rała się o kom­pen­sa­cję więk­szo­ści nad­go­dzin. Billy, który prze­waż­nie był na miej­scu nie­za­leż­nie od tego, czy mieli coś do roboty, czy nie, przy­cho­dził tylko od czasu do czasu, żeby prze­czy­tać maile.

Tor­kela spo­ty­kał jesz­cze rza­dziej. Może tak było lepiej.

Tor­kel kochał Ursulę, a prze­cież była u Seba­stiana, kiedy tra­fił ją pocisk. Upa­dła bez­wład­nie w jego przed­po­koju. Choć sku­tecz­nie uni­kali tego tematu pod­czas swo­ich nie­licz­nych spo­tkań, Seba­stian czuł, że Tor­kel zawsze będzie go obwi­niał.

Czy on sam kochał Ursulę? Kie­dyś chyba tak. Jed­nak pierw­sza myśl, która przy­szła mu do głowy, kiedy usły­szał strzał i zoba­czył ją leżącą w przed­po­koju, była okropna. Nie zaćmiła jej panika. Była jasna, kla­rowna i nie miała nic wspól­nego z miło­ścią.

Jesz­cze tego bra­ko­wało.

Kobieta, którą znał od wielu lat, do któ­rej się zbli­żył i z którą był bar­dziej szczery niż z kim­kol­wiek innym, umie­rała na pod­ło­dze w jego przed­po­koju, a on zare­ago­wał myślą „jesz­cze tego bra­ko­wało”.

Bar­dzo dobrze znał tę myśl. Myślał w ten spo­sób o wielu spra­wach: kon­flik­tach, namol­nych kobie­tach, nud­nych obo­wiąz­kach w pracy, impre­zach towa­rzy­skich. W tych kon­tek­stach było to natu­ralne. A nawet dobre.

Ale tam, wtedy…

W jego przed­po­koju, kiedy padł strzał.

Nawet on pomy­ślał, że to prze­ra­ża­jące.

Teraz cie­szyło go tylko, że od czasu do czasu zja­wiała się Vanja. Ona była wła­ści­wym powo­dem, dla któ­rego na­dal przy­cho­dził do biura.

W ostat­nim cza­sie ich rela­cja nieco się popra­wiła. Szok wywo­łany odkry­ciem, że Val­de­mar nie jest jej bio­lo­gicz­nym ojcem, wywró­cił jej życie do góry nogami. Osła­bił podej­rze­nie, że to z winy Seba­stiana nie poje­chała na szko­le­nie FBI. Jak gdyby nie potra­fiła dłu­żej tak myśleć.

To było ludz­kie, nie­wiele osób dałoby radę wal­czyć z tym wszyst­kim, z czym ona zma­gała się teraz. Toczyła wojnę na wielu fron­tach. Dobrze więc było zawrzeć z kimś choćby kru­che przy­mie­rze.

Poza tym Seba­stian kon­se­kwent­nie twier­dził, że nie miał z tym nic wspól­nego. Dwu­krot­nie zwró­cił się do komi­sji rekru­ta­cyj­nej, tłu­ma­cząc, jak błędna była ich decy­zja. Choć trzeba przy­znać, że za każ­dym razem pil­no­wał, żeby Vanja okręż­nymi dro­gami dowie­działa się o jego boha­ter­skich wysił­kach. Komi­sja pod­trzy­mała swoją decy­zję. Vanja Lith­ner mogła pró­bo­wać ponow­nie, kiedy tylko zwolni się miej­sce w Quan­tico. Mimo to jego walka się opła­ciła.

Kilka dni po ostat­niej pró­bie wpadł na nią w kory­ta­rzu. Była łagod­niej­sza niż wcze­śniej. Wyda­wała się zmę­czona, już nie tak nasta­wiona na walkę i gotowa ugryźć przy pierw­szej moż­li­wej oka­zji. Nawet się przy­wi­tała. Powie­działa, że sły­szała o jego ape­lach do komi­sji, po czym zaczęła opo­wia­dać o ojcu, który nie był już jej ojcem.

Zbli­żyli się do sie­bie. Nie tak bar­dzo jak kie­dyś, ale mimo wszystko. To był począ­tek, a po ich spo­tka­niu myśli o Ursuli osła­bły.

Znów wie­dział, na czym się sku­pić.

Vanja nie brała nawet pod uwagę, że znów wsią­dzie z Anną do samo­chodu. Miała zamiar zacho­wy­wać dystans wobec kobiety, która była jej matką, ale żadną miarą tak nie postę­po­wała. To było wyraź­nie widoczne.

Wio­sna była w pełni, choć dopiero nastał kwie­cień. Słońce grzało już od ponad tygo­dnia i można było poczuć przed­smak lata. Mimo to Vanja czuła wewnętrzny chłód. Była zre­zy­gno­wana. Jej ojciec nie był już jej ojcem. Nie wie­działa, co myśleć o mamie.

Kto jej pozo­stał?

Nie Billy. Już nie. Kie­dyś byli jak brat i sio­stra, ale teraz się od sie­bie odda­lili. Billy’ego cał­ko­wi­cie pochło­nął zwią­zek z My – jego narze­czoną. Byli parą już od roku, a mimo to Vanja spo­tkała ją tylko raz. Wszystko wska­zy­wało na to, że ci dwoje nie­długo się pobiorą. Vanja nie wie­działa, czy w ogóle otrzyma zapro­sze­nie na ślub.

Tor­kela, swo­jego szefa i men­tora, rów­nież nie widy­wała zbyt czę­sto. Po tym, co się stało z Ursulą, rzadko poja­wiał się w biu­rze. Zasta­na­wiała się, czy zamie­rza rzu­cić robotę. W tych krót­kich chwi­lach, kiedy się widzieli, odno­siła takie wra­że­nie.

Jacy jesz­cze bli­scy jej zostali?

Lista była krótka.

Śmiesz­nie krótka.

Jona­than, jej były chło­pak, który cza­sem dzwo­nił z nadzieją, że do sie­bie wrócą albo że przy­naj­mniej będzie mógł się z nią prze­spać.

Może paru kole­gów ze szkoły poli­cyj­nej, któ­rych od czasu do czasu spo­ty­kała i któ­rzy wła­śnie zakła­dali rodziny.

No i Seba­stian Berg­man.

Gdyby kto­kol­wiek powie­dział jej, jak czę­sto będą się w przy­szło­ści widy­wać, kiedy zaczęli pra­co­wać razem w Västerås, skwi­to­wa­łaby to śmie­chem. To stwier­dze­nie wyda­łoby jej się zbyt absur­dalne, żeby je komen­to­wać. Seba­stian na prze­mian dopro­wa­dzał ją do szału i wykań­czał. Teraz jed­nak zła­pała się na tym, że nawet za nim tęskni. Jak to się stało? Jakim spo­so­bem ten nar­cy­styczny, uza­leż­niony od seksu poli­cyjny psy­cho­log zna­lazł się na jej śmiesz­nie krót­kiej liście?

Nie tylko przez brak innych kan­dy­da­tów, choć zapewne pro­ściej byłoby go wyklu­czyć, gdyby miała w swoim życiu kogoś naprawdę bli­skiego.

Powód był inny.

Lubiła z nim roz­ma­wiać. Choć w sto­sunku do innych był trudny, zacho­wy­wał się gru­biań­sko i pogar­dli­wie, jej zawsze oka­zy­wał cier­pli­wość i zro­zu­mie­nie. Czło­wiek, który trak­to­wał kobiety jak kolejne tro­fea i nie przej­mo­wał się ich uczu­ciami, sza­no­wał uczu­cia Vanji. Nie rozu­miała dla­czego, ale tak było. Naprawdę. Nie był w sta­nie tego ukryć.

Czy jed­nak mogła na niego liczyć? Kiedy zda­rzała się jakaś gów­niana histo­ria, on czę­sto był za bli­sko.

Za bli­sko dowo­dów, które pogrą­żyły Val­de­mara.

Za bli­sko Per­s­sona Rid­dar­stolpe i orze­cze­nia, które prze­kre­śliło jej plany zwią­zane z FBI.

Jed­nak jak­kol­wiek się nad tym zasta­na­wiała, nie potra­fiła zna­leźć choćby jed­nego racjo­nal­nego powodu, dla któ­rego Seba­stian mógłby chcieć jej zaszko­dzić. Może rze­czy­wi­ście, jak upar­cie twier­dził, były to tylko zbiegi oko­licz­no­ści. Choć jeżeli Vanja nauczyła się cze­go­kol­wiek w swo­jej pracy, to wła­śnie tego, że zbie­gów oko­licz­no­ści może być tylko kilka. Jeżeli robiło się ich za dużo, zmie­niały się w poszlaki. Moż­liwe sta­wało się nie­praw­do­po­dobne.

Zbiegi oko­licz­no­ści zwią­zane z Seba­stia­nem loko­wały się na gra­nicy. Ale może jesz­cze jej nie prze­kro­czyły.

Potrze­bo­wała go.

Była teraz taka samotna.

Erik Flo­din zapar­ko­wał samo­chód przed niskim, pła­skim i, prawdę mówiąc, brzyd­kim i nud­nym budyn­kiem przy Bergebyvägen 22, który do lutego był jego miej­scem pracy. Wyłą­czył sil­nik, wysiadł i ruszył do drzwi. Trzy osoby sie­dzące na dwóch drew­nia­nych ław­kach przed komi­sa­ria­tem wstały na jego widok. Znał ich wszyst­kich. Dwóch było dzien­ni­ka­rzami „Värmlands Folk­blad”, a jeden pra­co­wał w lokal­nej redak­cji „Nya Werm­lands-Tid­nin­gen”.

Zapy­tany, co może powie­dzieć o mor­der­stwach, odparł: „Zupeł­nie nic”, i pchnął drzwi. Ski­nął głową Kri­sti­nie i Den­ni­sowi sie­dzą­cym w recep­cji i wyjął kartę magne­tyczną, kiedy zadzwo­nił tele­fon. Wsu­wa­jąc kartę w czyt­nik i wystu­ku­jąc czte­ro­cy­frowy kod dostępu do pomiesz­czeń służ­bo­wych, ode­brał i usły­szał głos Pii.

– To prawda? – zapy­tała na powi­ta­nie. Erik usły­szał w jej gło­sie nutę wyrzutu, że dowie­działa się tego od kogoś innego, a nie od niego. – Rodzina? Ktoś wystrze­lał całą rodzinę?

– Tak.

– Gdzie? Jaką rodzinę?

– Nie­da­leko Storbråten. Nazy­wali się Carl­sten.

– Wie­cie, kto to zro­bił?

– Mamy jed­nego, nie tyle podej­rza­nego, ile… czło­wieka, który gro­ził tej rodzi­nie.

– Kto to taki?

Erik nawet się nie zawa­hał. Zwy­kle opo­wia­dał żonie więk­szość szcze­gó­łów toczą­cych się śledztw i jak dotąd nie zda­rzył się żaden prze­ciek.

– Nazywa się Jan Ceder.

– Nie znam nikogo takiego.

– Ja też nie, ale zaraz z nim poroz­ma­wiam.

Pia wes­tchnęła głę­boko. Erik wyobra­ził sobie, jak stoi przy oknie swo­jego biura na pierw­szym pię­trze urzędu gminy i patrzy na jarzę­biny przed super­mar­ke­tem Coop na Ting­shus­ga­tan.

– Ależ będą pisali – powie­działa i znów wes­tchnęła zmar­twiona.

– To nie takie pewne, na razie są tu tylko ludzie z „VF” i „Nya Werm­lands”.

Powie­dział tak nie dla­tego, że była to prawda. Po pro­stu uznał, że wła­śnie to chciała usły­szeć.

Jasne, że będą pisali.

Wkrótce do trójki przed komi­sa­ria­tem dołą­czą kole­dzy z Karl­stad i kon­ku­renci z wiel­kich redak­cji w Sztok­hol­mie. Pew­nie rów­nież tele­wi­zja. Może nawet nor­we­ska.

– Pamię­tasz Åmsele? – zapy­tała sucho Pia, w jed­nej chwili dając mu do zro­zu­mie­nia, że przej­rzała jego próby pocie­sze­nia. Erik wes­tchnął cicho. Oczy­wi­ście, że pamię­tał Åmsele. Potrójne mor­der­stwo człon­ków rodziny na cmen­ta­rzu i w oko­li­cach. Zostali zabici za kra­dzież roweru. Erik był wtedy na pierw­szym roku szkoły poli­cyj­nej. Dzięki gaze­tom, radiu i tele­wi­zji każdy śle­dził polo­wa­nie na Juhę Val­jak­kalę i jego dziew­czynę Maritę. – To było ponad dwa­dzie­ścia pięć lat temu – kon­ty­nu­owała Pia. – Åmsele w dal­szym ciągu jest z tym koja­rzone. My chcemy przy­cią­gnąć tu ludzi, nie odstra­szyć.

Erik przy­sta­nął w małym anek­sie kuchen­nym, wziął kubek, posta­wił go na kratce auto­matu i naci­snął „cap­puc­cino”. Ogar­nęło go nagłe zmę­cze­nie. Tra­cił do niej cier­pli­wość. Nie było jej tam. W tym domu. Nie widziała wci­śnię­tego w szafę małego chłopca, który jesie­nią miał po raz pierw­szy pójść do szkoły. Ani jego ubra­nego w piżamę brata, któ­rego zastrze­lono przy śnia­da­niu.

Nie widziała ich.

Ani krwi.

Nie widziała tego bez­sen­sow­nego aktu.

– Rozu­miem, że to nie jest dobre – powie­dział, sta­ra­jąc się, by w jego gło­sie nie było sły­chać iry­ta­cji. – Ale zgi­nęły cztery osoby. W tym dwoje dzieci. Jak to wpły­nie albo nie wpły­nie na napływ ludzi do gminy, ma chyba dru­go­rzędne zna­cze­nie, nie uwa­żasz?

Odpo­wie­działa mu cisza. Auto­mat skoń­czył pracę, więc wziął do ręki kubek. Zaczął sączyć napój, nie­stety nie­zbyt cie­pły. Kawa w Karl­stad była lep­sza.

– Masz rację – powie­działa w końcu Pia. – Prze­pra­szam, wyszłam na straszną ego­istkę.

– Wyszłaś na zaan­ga­żo­waną – odparł. Jak zawsze, kiedy tylko usły­szał jej prze­pro­siny, spły­nęła z niego cała złość i zastą­piło ją ukłu­cie wyrzu­tów sumie­nia. – Jak zwy­kle – dodał.

– Wezwie­cie kogoś?

– Co masz na myśli?

– Jakąś pomoc. Z zewnątrz.

– Nie myśla­łem o tym. Przy­naj­mniej na razie.

Z gabi­netu kawa­łek dalej wyj­rzała Fre­drika. Posłała mu spoj­rze­nie wyraź­nie dające do zro­zu­mie­nia, że powi­nien się poże­gnać ze swoim roz­mówcą i do niej przyjść. Erik wytrzy­mał jej wzrok.

– Muszę iść, poroz­ma­wiamy wie­czo­rem. Buziaki.

Wło­żył tele­fon do kie­szeni, odsta­wił na­dal pełny kubek i szyb­kim kro­kiem ruszył do gabi­netu Fre­driki, by poznać naj­śwież­sze infor­ma­cje.

Słysząc, że ktoś jest przy szkla­nych drzwiach, Seba­stian opu­ścił książkę o dłu­gim, nauko­wym tytule The Psy­cho­pa­tho­logy of Crime: Cri­mi­nal Beha­vior as a Cli­ni­cal Disor­der. Zoba­czył Vanję. Była blada i wyglą­dała na prze­jętą. Wyjął kartę i otwo­rzył drzwi, które wyda­wały się cięż­sze niż zwy­kle. Coś się stało. Seba­stian wstał i prze­szedł przez ste­rylną prze­strzeń biu­rową. Spró­bo­wał uśmiech­nąć się zapra­sza­jąco, ale w pierw­szej chwili go nie zauwa­żyła. Zwró­ciła na niego uwagę dopiero w poło­wie drogi.

– Cześć, czy coś się stało? – zapy­tał zanie­po­ko­jony, nieco szyb­ciej poko­nu­jąc ostatni odci­nek.

W pierw­szej chwili wyda­wało się, że Vanja nie zamie­rza odpo­wia­dać. Przy­glą­dała mu się w mil­cze­niu. Wyglą­dało to tak, jakby cała jej siła sku­piła się w pięk­nych, nie­bie­skich oczach. Słowa, które popły­nęły z jej ust, były słabe i pęk­nięte, jak gdyby uszko­dziły się gdzieś po dro­dze.

– Mama… powie­działa, kim jest mój ojciec – wykrztu­siła w końcu.

Seba­stiana zmro­ziło. Nie był na to przy­go­to­wany.

Ta trudna chwila nade­szła.

Myśli wiro­wały mu w gło­wie.

Anna nie mogła chyba powie­dzieć prawdy? Prze­cież wcze­śniej nie chciała mu pomóc. Czyżby teraz zmie­niła zda­nie?

– Kto to taki? – zapy­tał. Nie bez satys­fak­cji odno­to­wał, że jego głos mimo wszystko jest opa­no­wany i pobrzmiewa w nim natu­ralna cie­ka­wość.

– Wiesz, co mi poka­zała? – cią­gnęła Vanja z nieco więk­szą siłą, jakby nie usły­szała jego pyta­nia.

– Nie mam poję­cia – wykrztu­sił, czu­jąc jed­no­cze­śnie, jak naj­gor­sza panika ustę­puje. Wyglą­dało na to, że tym razem mu się udało. Nie roz­ma­wia­łaby z nim w ten spo­sób, gdyby Anna zdra­dziła jej prawdę. Znał ją na tyle, by wie­dzieć, że w prze­ci­wień­stwie do niego nie była kłamcą.

– Grób. Poka­zała mi grób.

– Grób?

– Mhm – odparła. – On nie żyje. Powie­działa mi, że zmarł w tysiąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­tym pierw­szym roku. Nazy­wał się Hans Åke Anders­son.

– Hans Åke Anders­son?

Pró­bu­jąc przy­sto­so­wać się do nowej sytu­acji, Seba­stian przy­znał w duchu, że jest pod wra­że­niem Anny. Dała Vanji ojca i w tej samej chwili go uśmier­ciła. Pomy­słowe. Vanji nie zaim­po­no­wało to w rów­nym stop­niu.

– To był po pro­stu ktoś, kogo poznała i kto nie chciał brać na sie­bie odpo­wie­dzial­no­ści, kiedy zaszła w ciążę – kon­ty­nu­owała. Pokrę­ciła głową. – Kiedy poja­wił się Val­de­mar, posta­no­wili o nim nie wspo­mi­nać.

– Ni­gdy?

– Ni­gdy. Matka twier­dzi, że nie chciała mnie ranić. Tym bar­dziej że Hans Åke Anders­son zmarł osiem mie­sięcy po moich naro­dzi­nach i nie miał żad­nych krew­nych.

Vanja nagle zaczęła spra­wiać wra­że­nie roz­złosz­czo­nej. Wró­ciła jej siła i nie tylko oczy ema­no­wały ener­gią. Teraz ją pozna­wał.

– Musi uwa­żać mnie za głu­pią. Po kilku mie­sią­cach wyska­kuje nagle z jakimś nazwi­skiem i tak się aku­rat dobrze składa, że ten czło­wiek nie żyje. Naprawdę myślała, że się na to nabiorę?

Seba­stian uznał to pyta­nie za reto­ryczne i się nie ode­zwał. Vanja i tak nie cze­kała na jego odpo­wiedź. Słowa się z niej wyle­wały, a tłu­miona iry­ta­cja szu­kała ujścia.

– Dla­czego w takim razie wcze­śniej nie poka­zała mi tego cho­ler­nego grobu? Dla­czego cze­kała z tym kilka mie­sięcy?

– Nie wiem – odparł zgod­nie z prawdą Seba­stian.

– Ale ja wiem. Dla­tego, że to cho­lerne kłam­stwo. Ona pró­buje tylko… zamknąć te drzwi. Skło­nić mnie do zawar­cia z nimi pokoju.

Seba­stian mil­czał. Nie bar­dzo wie­dział, jaką stra­te­gię wybrać. Czy powi­nien bro­nić Anny? Pomóc jej spra­wić, żeby Vanja uwie­rzyła w to kłam­stwo, i przejść dalej czy też podzie­lić scep­ty­cyzm Vanji i wbić jesz­cze jeden klin w ich rela­cję? Co na dłuż­szą metę bar­dziej mu się opłaci? Sytu­acja była trudna, ale musiał doko­nać wyboru. Vanja pokrę­ciła głową i wzięła głę­boki oddech, żeby się uspo­koić.

– Żebym mogła choć pomy­śleć o wyba­cze­niu, musie­liby być ze mną szcze­rzy. Prze­stać kła­mać… Rozu­miesz?

Seba­stian posta­no­wił wes­przeć Vanję. Czuł, że tak będzie naj­le­piej. Tym spo­so­bem zyska tro­chę czasu. I przede wszyst­kim bli­sko­ści.

– Rozu­miem. Musi ci być naprawdę ciężko – powie­dział z empa­tią.

– Nie mam już siły się z tobą kłó­cić – powie­działa cicho Vanja i posłała mu szczere spoj­rze­nie. W oczach miała łzy. – Nie mam siły wojo­wać z całym świa­tem. Tak się nie da.

– Ze mną nie musisz wojo­wać – odpo­wie­dział tak ostroż­nie, jak potra­fił.

Vanja poki­wała lekko głową i popa­trzyła na niego z auten­tycz­nym bła­ga­niem.

– W takim razie odpo­wiedz: czy masz cokol­wiek wspól­nego z tym, że Rid­dar­stolpe nie pole­cił mnie FBI? Czy to przez cie­bie się nie dosta­łam?

Seba­stian musiał się sta­rać, żeby nie oka­zać zasko­cze­nia, które teraz odczu­wał. Jak to się stało, że znów o tym roz­ma­wiali?

– Już mówi­łem – odparł, żeby zyskać na cza­sie i dojść do sie­bie.

– Powiedz raz jesz­cze – powie­działa Vanja, nie spusz­cza­jąc z niego wzroku. – Szcze­rze. Łatwiej byłoby mi się pogo­dzić z tym niż z fak­tem, że ludzie, na któ­rych mi zależy, na­dal mnie okła­mują.

Seba­stian spoj­rzał na nią tak prze­ni­kli­wie, jak tylko potra­fił, sta­ra­jąc się wyglą­dać rów­nie szcze­rze, jak szczery był jej smu­tek. Gra toczyła się o tak wysoką stawkę, że nie było to trudne.

– Nie – skła­mał i ku swej rado­ści usły­szał, że nawet zała­mał mu się głos, jakby pod wpły­wem powagi chwili. – Przy­się­gam, nie mia­łem z tym nic wspól­nego.

Zauwa­żył, że ode­tchnęła z ulgą, a jej ramiona opa­dły. Poczuł, że robi mu się cie­pło z dumy. Jeśli tylko skon­cen­tro­wał się na celu, był naprawdę dobrym kłamcą. Pew­nie umiałby jej nawet wmó­wić, że Zie­mia jest pła­ska.

– Sam fakt, że tak myślisz… – zaczął ze smut­kiem w gło­sie, żeby ugrun­to­wać to kłam­stwo, ale ona prze­rwała mu, uno­sząc rękę.

– Nie musisz mówić nic wię­cej. Wolę ci wie­rzyć.

Te słowa gwał­tow­nie wyrwały Seba­stiana z jesz­cze świe­żego samo­za­do­wo­le­nia. Co ona powie­działa? „Wolę” ci wie­rzyć?

– Co to zna­czy? – zapy­tał szcze­rze zacie­ka­wiony.

– Dokład­nie to, co powie­dzia­łam. Wolę ci wie­rzyć, bo jest mi to potrzebne.

Seba­stian spoj­rzał na swoją córkę, która znowu była na skraju pła­czu. Po tym wszyst­kim, co się stało, naprawdę kogoś potrze­bo­wała i wybrała wła­śnie jego. Nie zna­czyło to, że mu ufała. Widocz­nie tylko na tyle może się teraz zdo­być, pomy­ślał Seba­stian. To do niego nale­żało udo­wod­nie­nie, że pod­jęła słuszną decy­zję.

– Nie zamie­rzam cię zawieść – powie­dział Seba­stian.

– No to dobrze – roz­cią­gnęła usta w uśmie­chu, zro­biła krok do przodu i go przy­tu­liła.

Trzy­mała go w uści­sku moc­niej i dłu­żej, niż kie­dy­kol­wiek śmiałby marzyć.

Erik dowie­dział się, że Jan Ceder czeka w jed­nym z dwóch pokoi prze­słu­chań. Nazy­wali tak te pomiesz­cze­nia, ale wie­dział, że nie­zbyt czę­sto odby­wają się tam prze­słu­cha­nia. Naj­czę­ściej wyko­rzy­sty­wano je do prze­pro­wa­dza­nia ocen pra­cow­ni­ków, pry­wat­nych roz­mów tele­fo­nicz­nych, mniej­szych zebrań, a cza­sem nawet jako miej­sca, w któ­rych można uciąć sobie drzemkę.

Jak powie­działa Fre­drika, Ceder nie wyda­wał się zdzi­wiony ani zasko­czony, kiedy po niego przy­szli. Nie był też zły i nie sta­wiał oporu. Poszedł z nimi cał­ko­wi­cie dobro­wol­nie. Nie powie­dzieli, dla­czego chcą z nim roz­ma­wiać, choć kil­ka­krot­nie o to pytał. Wska­zy­wali tylko na sprawy, które wyma­gały wyja­śnie­nia, nie wda­jąc się w szcze­góły. Wszystko, co na niego mieli, Fre­drika zebrała w teczce. Kopia dla Erika leżała na stole. Na koniec Fre­drika skon­tak­to­wała się z Malin Åkerblad, pro­ku­ra­tor pro­wa­dzącą śledz­two, i uzy­skała zgodę na rewi­zję. Wysłała już kole­gów do domu Cedera.

Erik z uzna­niem kiw­nął głową i popro­sił o kilka minut na zapo­zna­nie się z mate­ria­łem. Przy oka­zji zapy­tał, czy mógłby się napić kawy, która byłaby choć tro­chę cie­plej­sza od tem­pe­ra­tury poko­jo­wej. Fre­drika odpo­wie­działa prze­cząco. Na komi­sa­ria­cie nie było takiej moż­li­wo­ści. Po week­en­dzie auto­mat miał zostać oddany do naprawy.

Erik musiał się więc obyć bez kawy. Otwo­rzył cienką teczkę.

Jan Ceder, uro­dzony w 1961 roku. O pięć lat star­szy od Erika. Miesz­kał u swo­ich rodzi­ców, w nie­wiel­kim domu, kilka kilo­me­trów od Carl­ste­nów. Od 2001 roku był na zasiłku cho­ro­bo­wym. Dwu­krot­nie żonaty i roz­wie­dziony. Obie żony były Taj­kami. Aktu­al­nie był sin­glem. Rosjanka, o któ­rej mówił „kobieta, którą tu ścią­gną­łem”, ode­szła od niego po kłótni w Boże Naro­dze­nie, zakoń­czo­nej zgło­sze­niem pobi­cia, które póź­niej wyco­fała.

Erik odszu­kał frag­ment jego kar­to­teki. Była to znacz­nie dłuż­sza lek­tura.

Kil­ka­krotne pro­wa­dze­nie samo­chodu bez upraw­nień, jazda pod wpły­wem alko­holu, ode­brane prawo jazdy, dwu­krot­nie zatrzy­many przez poli­cję w sta­nie nie­trzeź­wym, pro­duk­cja i sprze­daż bim­bru, groźby i prze­moc wobec urzęd­nika pań­stwo­wego, zła­ma­nie prawa łowiec­kiego i jesz­cze jedno pobi­cie kobiety – w tym przy­padku zgło­sze­nie rów­nież zostało póź­niej wyco­fane.

Erik zamknął teczkę.

Alko­hol i nie­umie­jęt­ność kon­troli popę­dów.

Zde­cy­do­wa­nie nad­szedł czas na roz­mowę z Janem Cede­rem.

Ceder sie­dział sku­lony przy stole w zwy­kłym bia­łym T-shir­cie i zno­szo­nych dżin­sach. Miał nie­ogo­lone, zapad­nięte policzki i rude włosy, któ­rym przy­da­łyby się mycie i wizyta u fry­zjera. Przez suchą skórę w oko­li­cach kostro­pa­tego nosa wyraź­nie prze­świ­ty­wały cien­kie naczynka. Prze­krwio­nymi oczyma patrzył, jak umun­du­ro­wany poli­cjant wycho­dzi z pokoju. Erik i Fre­drika usie­dli. Fre­drika włą­czyła sto­jący na stole dyk­ta­fon. Podała datę, powie­działa, że jest to prze­słu­cha­nie Jana Cedera, i zakoń­czyła infor­ma­cją, że w pokoju prze­słu­chań jest rów­nież obecny komi­sarz Erik Flo­din. Następ­nie umil­kła. Erik odchrząk­nął i spoj­rzał w zmę­czone oczy Cedera.

– Chcemy poroz­ma­wiać tro­chę na temat rodziny Carl­ste­nów.

Jan Ceder wydał z sie­bie głę­bo­kie wes­tchnie­nie, które brzmiało jak wyraz auten­tycz­nego zmę­cze­nia.

– Co takiego według nich zro­bi­łem?

– A co pan zro­bił?

– Nic, ale ten chło­pak przy­szedł tu i pobrał, te, no… – Ceder wycią­gnął przed sie­bie lekko drżącą rękę – próbki z moich dłoni, chciał też dostać moją kurtkę, koszulę i buty. O co tu wła­ści­wie cho­dzi?

Erik posta­no­wił nie odpo­wia­dać na to pyta­nie. Jesz­cze nie.

– Gro­ził pan Emi­lowi i Fre­dowi Carl­ste­nom przed­wczo­raj koło basenu w Torsby, po zaję­ciach z pły­wa­nia – powie­dział, nie odry­wa­jąc wzroku od Cedera.

– Nie gro­zi­łem im.

Erik odwró­cił się do Fre­driki, która otwo­rzyła teczkę leżącą przed nią na stole.

– Mieli… – Fre­drika zna­la­zła odpo­wied­nią kartkę w cien­kim pliku i zaczęła czy­tać: – „cho­ler­nie uwa­żać, żeby któ­ryś z nich nie sta­nął na dro­dze następ­nej kuli”.

– To brzmi jak groźba – wtrą­cił Erik.

Jan Ceder prze­niósł spoj­rze­nie z Fre­driki na Erika i wzru­szył ramio­nami.

– Tro­chę wypi­łem.

– To w dal­szym ciągu groźba.

– Byłem pijany.

– Wie pan, co sobie myślę, kiedy ludzie tacy jak pan tłu­ma­czą swoje głu­pie zacho­wa­nie tym, że byli pijani?

W pokoju zapa­dła cisza. Ceder praw­do­po­dob­nie spo­dzie­wał się, że Erik będzie mówił dalej, nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź. Po kil­ku­dzie­się­ciu sekun­dach ciszy zro­zu­miał, że się pomy­lił.

– Nie, nie wiem, co pan sobie myśli.

– Myślę: „Czy on uważa mnie za idiotę?” – Erik pochy­lił się nad sto­łem. Lekko, ale to wystar­czyło, żeby Ceder odro­binę się cof­nął. – Alko­hol nie wtła­cza do głowy żad­nych nowych myśli, roz­wią­zuje tylko język i spra­wia, że czło­wiek mówi to, co na trzeźwo zacho­wałby dla sie­bie. Gro­ził im pan śmier­cią.

Ceder odchrząk­nął. Wyglą­dało na to, że nagle nie czuje się już tak pew­nie. Potarł dło­nią siwy zarost.

– W takim razie mogę ich prze­pro­sić. Jeśli prze­stra­szy­łem chło­paka albo coś takiego.

Zanim Erik zdą­żył odpo­wie­dzieć, komórka Fre­driki zaczęła wibro­wać na stole. Erik posłał jej spoj­rze­nie pełne dez­apro­baty, ale Fre­drika to zigno­ro­wała i spoj­rzała na wyświe­tlacz, po czym ku jego wiel­kiemu zdzi­wie­niu ode­brała. Obaj męż­czyźni umil­kli i cze­kali na zakoń­cze­nie roz­mowy. Sły­chać było tylko mam­ro­ta­nie i jed­no­sy­la­bowe pyta­nia Fre­driki.

Ceder po raz kolejny odchrząk­nął i zapy­tał:

– Jest może kawa?

– Nie ma nic na cie­pło – odparł Erik i w tym samym cza­sie Fre­drika zakoń­czyła roz­mowę. Erik już miał wygło­sić jakiś kąśliwy komen­tarz i pod­jąć prze­słu­cha­nie, kiedy nachy­liła się do niego i szep­nęła mu coś do ucha.

Ceder zauwa­żył, że były to naj­wy­żej trzy zda­nia, ale kiedy Erik ponow­nie się do niego zwró­cił, można było odnieść wra­że­nie, że wła­śnie te zda­nia napeł­niły go nową ener­gią.

– Ma pan licen­cję na dwie sztuki broni kulo­wej i jedną sztukę broni śru­to­wej – zaczął, otwie­ra­jąc małą teczkę, którą przy­niósł ze sobą. – Strzelbę… – Erik spoj­rzał na doku­menty, które miał przed sobą – Benelli Super­nova, kali­ber dwa­na­ście. Zga­dza się?

Ceder poki­wał głową.

– Pro­szę odpo­wia­dać słow­nie – wtrą­ciła się szybko Fre­drika. – Ze względu na nagra­nie – dodała, wska­zu­jąc głową dyk­ta­fon.

– Tak – powie­dział Ceder prze­sad­nie gło­śno i wyraź­nie. – Mam benelli super­novę, kali­ber dwa­na­ście.

– Wła­śnie dzwo­nili kole­dzy, któ­rzy prze­pro­wa­dzali rewi­zję w pań­skim domu – powie­dział Erik, zro­bił krótką pauzę i znów się pochy­lił. Tym razem moc­niej. Bar­dziej łap­czy­wie. – Nie mogą jej zna­leźć. Może pan powie­dzieć, gdzie ona jest?

– Została skra­dziona.

Odpo­wiedź padła szybko i bez namy­słu. Erik nie potra­fił roz­strzy­gnąć, czy była szczera, czy wyćwi­czona. Miał jed­nak cztery osoby, które zabito z broni śru­to­wej, a Jan Ceder nie wie­dział, co się stało z jego śru­tówką.

Cóż za zbieg oko­licz­no­ści.

Nie zamie­rzał tak szybko odpusz­czać.

– Kiedy to się stało?

– Chyba kilka mie­sięcy temu. Jakoś przed Bożym Naro­dze­niem…

– Nie widzę żad­nego zgło­sze­nia w tej spra­wie – oznaj­mił Erik, wska­zu­jąc leżącą na stole teczkę.

– Nie zgła­sza­łem tego.

– Dla­czego?

Po raz pierw­szy, odkąd Fre­drika i Erik weszli do pokoju, na ustach Jana Cedera zago­ścił deli­katny uśmiech. Po wizy­cie u fry­zjera przy­da­łoby mu się spo­tka­nie z den­ty­stą, pomy­ślał Erik.

– Po co miał­bym to robić? Przez ostat­nie dzie­sięć lat nie roz­wią­za­li­ście ani jed­nej sprawy wła­ma­nia.

To fakt, odse­tek wyja­śnio­nych spraw tego typu jest żenu­jąco niski, pomy­ślał Erik, ale więk­szość pra­wo­rząd­nych oby­wa­teli i tak je zgła­sza. Ceder jed­nak tego nie zro­bił. Choć z dru­giej strony trudno byłoby go uznać za pra­wo­rząd­nego.

– Tego typu broń kosz­tuje pew­nie około dzie­się­ciu tysięcy koron. – Erik odchy­lił się odro­binę do tyłu, a jego głos przy­brał ton swo­bod­nej poga­wędki.

– Coś koło tego. – Ceder wzru­szył ramio­nami, jakby chcąc pod­kre­ślić, że nie wie, ile w dzi­siej­szych cza­sach kosz­tuje benelli super­nova kali­ber 12.

– To duża kwota. Nie chciał pan dostać pie­nię­dzy z ubez­pie­cze­nia? Żeby to zro­bić, trzeba zgło­sić kra­dzież na poli­cję.

– Nie mam żad­nych ubez­pie­czeń.

– Żad­nych? – nie wytrzy­mała Fre­drika.

Ceder odwró­cił się w jej kie­runku.

– To chyba nie jest nie­le­galne?

– Nie. Głu­pie ow­szem, ale nie nie­le­galne.

Ceder znów wzru­szył ramio­nami. Następ­nie podra­pał się po nosie i skrzy­żo­wał ręce na piersi. Całą swoją postawą wyraź­nie komu­ni­ko­wał, że wyczer­pali już temat. Erik był skłonny się z nim zgo­dzić. Do niczego wię­cej nie dojdą. Nad­szedł czas wró­cić do tematu Carl­ste­nów.

– Gdzie pan był wczo­raj? – zapy­tał, ponow­nie takim tonem, jakby wła­śnie sie­dzieli przy kawie.

Erik Flo­din ude­rzył w bez­u­ży­teczny auto­mat sto­jący w kuchni. Był zestre­so­wany. Prze­słu­cha­nie zostało prze­rwane, kiedy Ceder zażą­dał adwo­kata. On nie miał kogo zapro­po­no­wać, więc teraz cze­kali, aż do Torsby doje­dzie obrońca z urzędu. Fre­drika, która poje­chała do domu rodzi­ców Cedera, chwilę wcze­śniej dzwo­niła z infor­ma­cją, że jak dotąd nie udało się zna­leźć nic, co powią­za­łoby go ze zbrod­nią popeł­nioną kilo­metr dalej. W sto­dole na obrze­żach posia­dło­ści jeden z tech­ni­ków zna­lazł za to wil­czą skórę. Jesz­cze świeżą, bo była natarta solą i roz­pięta do wyschnię­cia. Fre­drika stwier­dziła chłodno, że jeżeli nie znajdą nic innego, może znowu da się go oskar­żyć o kłu­sow­nic­two, po czym się roz­łą­czyła.

Na domiar złego nie miał kawy.

Nie udało im się nic usta­lić. Mieli tylko groźby Cedera. Jeżeli go z niczym nie powiążą, będą w zasa­dzie musieli zacząć od początku. To było jego pierw­sze duże śledz­two od czasu awansu. Nie mógł zawieść, a czas ucie­kał. Mor­derca wkrótce zyska pół­to­rej doby prze­wagi. Klu­czowe pierw­sze dwa­dzie­ścia cztery godziny już dawno minęły.

Będą potrze­bo­wali pomocy.

On potrze­bo­wał pomocy.

Nie było zbyt wielu osób, które mógłby o nią popro­sić. Od razu odrzu­cił Hansa Olan­dera, swo­jego szefa z Karl­stad. W walce o posadę nad­ko­mi­sa­rza Olan­der wspie­rał jego kontr­kan­dy­data Pera Karls­sona i wcale się z tym nie krył.

– No to zoba­czymy, jak sobie pora­dzisz – brzmiały pierw­sze słowa, jakie skie­ro­wał do Erika po ogło­sze­niu wyni­ków. Nie był to czło­wiek, któ­rego nale­żało pro­sić o pomoc zale­d­wie dwa mie­siące póź­niej. Poza tym Olan­der już dał do zro­zu­mie­nia przez tele­fon, że chęt­nie przej­mie docho­dze­nie, skoro jego zło­żo­ność wyma­gała, jak się wyra­ził, „star­szeń­stwa”. Tylko kre­dyt zaufa­nia, jaki miał u komen­danta głów­nego, pozwa­lał mu na razie utrzy­mać się na sta­no­wi­sku pro­wa­dzą­cego śledz­two. Komen­dan­tem była Anna Bre­dholm, jedna z naj­bliż­szych przy­ja­ció­łek Pii, nie chciał jed­nak pro­sić jej o pomoc. Wyglą­da­łoby to tak, jakby robił karierę dzięki kon­tak­tom żony. Taka zło­śliwa opi­nia już krą­żyła i w żaden spo­sób nie chciał jej umac­niać. Potrze­bo­wał kogoś, kto nie był zamie­szany w poli­tyczne roz­grywki w Värmlandii.

– To żaden wstyd nie radzić sobie ze wszyst­kim samemu – mawiała jego matka. Miała oczy­wi­ście rację, ale jakie wra­że­nie zrobi, jeśli już w dru­giej dobie swo­jego pierw­szego dużego śledz­twa zażąda pomocy z zewnątrz? Nie trzeba być geniu­szem, żeby prze­wi­dzieć, co pomy­śli Olan­der, ale reszta? Czy pod­ko­pie swój auto­ry­tet i utrudni przy­szłą karierę? Czy pokaże, że jest słaby?

Kij z tym, pomy­ślał. Jeżeli mor­der­stwo Carl­ste­nów nie zosta­nie wyja­śnione, wyjdę na nie­kom­pe­tent­nego. To jesz­cze gor­sze.

W wyobraźni zoba­czył małego zastrze­lo­nego chłopca w sza­fie.

Nad­szedł czas wezwać naj­lep­szych.

Patrze­nie na nią ni­gdy nie spra­wiało mu trud­no­ści.

Wręcz prze­ciw­nie, kochał wodzić wzro­kiem po jej ustach, nosie i policz­kach, na koniec zatrzy­mu­jąc się na oczach. Cza­sami obser­wo­wał ją pota­jem­nie w biu­rze. Było coś szcze­gól­nego w przy­glą­da­niu się jej, kiedy nie zda­wała sobie z tego sprawy. Naj­czę­ściej jed­nak wyczu­wała, że jest obser­wo­wana, a wtedy szybko odwra­cał wzrok i uda­wał nie­wi­niątko. Kiedy jed­nak z powro­tem na nią spo­glą­dał, uśmie­chała się.

Nie­stety ostat­nimi czasy, zanim zda­rzył się wypa­dek, naj­czę­ściej patrzyła na niego z zakło­po­ta­niem.

Tak wła­śnie roz­wi­nął się ich zwią­zek. W nie­wła­ściwy spo­sób. Nie wie­dział, jak do tego doszło.

Miała roz­wieść się z Mic­kem i Tor­kel liczył na to, że z pota­jem­nego kochanka awan­suje na życio­wego part­nera. Tak się jed­nak nie stało. Mało tego, spo­ty­kali się jesz­cze rza­dziej. Ona go uni­kała, a on tęsk­nił.

Trudno mu było pogo­dzić się z tym, że nie chce go w innej roli niż kochanka. Teraz jed­nak stał przed jesz­cze więk­szym wyzwa­niem niż smu­tek po odrzu­ce­niu.

Nie mógł już patrzeć na jej twarz.

Choćby teraz, kiedy leżała na sofie w dużym pokoju, przy­kryta weł­nia­nym kocem w czer­wone cętki. Jak­kol­wiek się sta­rał, widział tylko biały opa­tru­nek, który zakry­wał jej prawe oko, skry­wa­jąc twarz, którą tak kochał. Wie­dział, że musi patrzeć jej w oczy, ale coś spra­wiało, że nie potra­fił. Kula uszko­dziła prawą gałkę oczną i nerw wzro­kowy, ale na szczę­ście, zda­niem leka­rzy, kąt strzału był tak duży, że pocisk wyszedł skro­nią, nie powo­du­jąc więk­szych szkód. Ursula stra­ciła jed­nak prawe oko.

Wstał, żeby przez chwilę nie myśleć o opa­trunku. Ruszył w stronę kuchni w jej miesz­ka­niu.

– Chcesz wię­cej kawy? – zapy­tał.

– Dolej sobie – odparła. – Ja jesz­cze mam.

Tor­kel popa­trzył na trzy­maną w dłoni fili­żankę i poczuł się głu­pio – pra­wie nic nie wypił. Czy było jasne, że uciekł? Nie mógł już się cof­nąć, więc wszedł do kuchni.

– Tro­chę doleję – powie­dział głów­nie do sie­bie, sta­ra­jąc się, żeby fili­żanka wyglą­dała na pustą. Usły­szał za sobą głos Ursuli.

– Jak się czuje Vanja?

Tor­kel zatrzy­mał się przy czar­nym eks­pre­sie do kawy sto­ją­cym koło pie­kar­nika.

Prawdę mówiąc, nie miał poję­cia. Ostat­nio myślał tylko o Ursuli. Pra­wie nie bywał w biu­rze i liczył na to, że nie poja­wią się żadne zada­nia wyma­ga­jące dłuż­szej obec­no­ści ekipy. Chciał poświę­cić całą uwagę Ursuli.

– Chyba dobrze – powie­dział w końcu.

– Jesteś pewien? – w jej gło­sie sły­chać było powąt­pie­wa­nie. – Wpa­dła przed­wczo­raj. Wyda­wała się przy­bita.

Słu­cha­jąc jej słów, Tor­kel dla nie­po­znaki dolał kilka kro­pel do fili­żanki.

– Nie widy­wa­łem się z nią za czę­sto – przy­znał. – Sły­sza­łem, że ma jakiś pro­blem w domu. Ale, szcze­rze mówiąc, nie wiem.

Miał ochotę dodać: „Myśla­łem przede wszyst­kim o tobie”. Wró­cił do salonu i usiadł z powro­tem.

– Spę­dza­łeś ze mną dużo czasu – powie­działa Ursula i po raz pierw­szy od dawna uśmiech­nęła się do niego. – Naprawdę chcę ci za to podzię­ko­wać.

Powoli pochy­liła się i chwy­ciła go za rękę. Jej dłoń była cie­plej­sza niż zwy­kle. Ale rów­nie miękka. Poczuł, że bra­ko­wało mu dotyku.

Zro­biło mu się cie­pło w środku. Śmieszne, że tak nie­wiele było trzeba. Pró­bo­wał skon­cen­tro­wać się na oku, które wciąż jesz­cze miała. Na nie­bie­sko­sza­rej tęczówce. Wyglą­dało na zmę­czone. Ale mimo wszystko to była ona. Tam w środku była Ursula. Na sekundę udało mu się zapo­mnieć o cho­ler­nym opa­trunku.

– Każ­dego dnia odwie­dza­łeś mnie w szpi­talu i jesteś tu przez cały czas. Naprawdę to doce­niam, ale… – Ursula się zawa­hała – to tro­chę dziwne uczu­cie.

– Męczy cię to?

– Mam być szczera?

Ostroż­nie puściła jego dłoń i się odwró­ciła. Tor­kel nie potrze­bo­wał żad­nej innej odpo­wie­dzi. Ursula jed­nak kon­ty­nu­owała, choć w zasa­dzie powie­działa już wszystko.

– To skom­pli­ko­wane. Wiem, że chcesz wię­cej niż ja, i wła­śnie dla­tego to takie trudne. Jesteś przy mnie i się mną opie­ku­jesz, a ja cię tylko roz­cza­ro­wuję.

– Wcale nie.

– Już to zro­bi­łam. Prawda?

Tor­kel ski­nął głową. Miała rację. Nie było sensu uda­wać, że jest ina­czej. Miał mnó­stwo pytań. Ale jedno przy­ćmie­wało wszyst­kie inne: Co robiła w domu Seba­stiana?

To nie był tylko zbieg oko­licz­no­ści. Tor­kel miał pew­ność.

Dokład­nie prze­stu­dio­wał wszyst­kie pro­to­koły prze­słu­chań Elli­nor Berg­kvist i Seba­stiana.

Zaj­mo­wały sto czter­dzie­ści dzie­więć gęsto zapi­sa­nych stron. Za każ­dym razem Elli­nor utrzy­my­wała, że ona i Seba­stian byli w dłu­gim związku. Bły­ska­wicz­nie się w sobie zako­chali i Seba­stian popro­sił, żeby się do niego wpro­wa­dziła. Strona za stroną Elli­nor opi­sy­wała ich rela­cję, do któ­rej naj­le­piej paso­wało okre­śle­nie: zwią­zek z lat pięć­dzie­sią­tych. Goto­wała, zaj­mo­wała się domem, co pią­tek kupo­wała kwiaty, a on pra­co­wał i odpo­wia­dał za finanse, a wra­ca­jąc z pracy, zasta­wał nakryty stół i kobietę chętną na seks. Trwało to mie­sią­cami, aż do dnia, kiedy wyrzu­cił ją z domu i zmie­nił zamki. W odwe­cie przy­tknęła pisto­let do wizjera w drzwiach jego miesz­ka­nia. Miała zamiar poka­zać Seba­stianowi, że nie można jej tak trak­to­wać. Chciała go zra­nić albo zabić. Raz po raz powta­rzała, że nie wie­działa, iż w miesz­ka­niu był ktoś inny.

Seba­stian Berg­man, jaki wyła­niał się z tych stu czter­dzie­stu dzie­wię­ciu stron, zdzi­wił Tor­kela. W pew­nym sen­sie nie pozna­wał czło­wieka, któ­rego kie­dyś nazy­wał przy­ja­cie­lem. Męż­czy­zny, któ­rego, jak mu się wyda­wało, mimo wszystko dobrze znał. Na początku, kiedy prze­czy­tał tylko zezna­nia Elli­nor, był prze­ko­nany, że kobieta kła­mie. Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że bra­kuje jej pią­tej klepki. Wyni­ków kom­plek­so­wych badań jesz­cze nie było, ale wąt­pił, że w pro­ce­sie, który miał ruszyć mniej wię­cej za mie­siąc, zosta­nie ska­zana na lecze­nie psy­chia­tryczne.

Seba­stian pod­czas prze­słu­cha­nia potwier­dził jed­nak w zasa­dzie wszyst­kie jej zezna­nia. Ina­czej wyja­śnił jed­nak jej obec­ność w jego miesz­ka­niu. Według niego wpro­wa­dziła się tam, żeby chro­nił ją przed Edwar­dem Hinde, który mógłby chcieć ją zabić, i już tak zostało. Cała reszta jej słów zyskała potwier­dze­nie. Seba­stian, który z zasady ni­gdy nie spo­ty­kał się z tą samą kobietą wię­cej niż raz, żył w dłu­gim kon­ku­bi­na­cie.

Pod­czas prze­słu­chań Seba­stian czuł się bar­dzo źle i oka­zy­wał lęk, ale ni­gdy nie odwie­dził Ursuli w szpi­talu. Tak przy­naj­mniej sądził Tor­kel. Może nie dał rady, bo za bar­dzo się wsty­dził. A może po pro­stu go to nie obcho­dziło. Tor­kel nie miał poję­cia. Lek­tura prze­słu­chań potwier­dziła jedy­nie to, co już i tak wie­dział: ni w ząb nie rozu­miał Seba­stiana Berg­mana.

Czuł, że musi zadać pyta­nie.

– Czy Seba­stian przy­szedł cię odwie­dzić?

– Raz.

Widział po Ursuli, że chce zmie­nić temat, ale i tak kon­ty­nu­ował. Nie potra­fił odpu­ścić.

– Jak to moż­liwe? Nie rozu­miem go.

– A ja rozu­miem – odparła Ursula z lek­kim smut­kiem. – To mistrz w uni­ka­niu wszyst­kiego, co bole­sne.

– To nie­zbyt dobra cecha.

– Myślę, że to bar­dziej mecha­nizm obronny, i pocie­szam się, że to on najbar­dziej cierpi w tej sytu­acji.

Pod­nio­sła się i znów wzięła go za rękę. Tor­kel poczuł cie­pło na policz­kach. Przy­naj­mniej go widziała. Gdy cho­dziło o Ursulę, długo żył nadzieją. Mógł pożyć jesz­cze tro­chę.

Fakt, że go widziała, był lep­szy niż nic.

Z dru­giej strony była w domu u Seba­stiana. Nie u niego.

Spró­bo­wał ode­pchnąć tę myśl i skon­cen­tro­wać się na cie­ple jej dłoni. Dotyk powi­nien go uspo­ka­jać, ale tak nie było. Seba­stian, choć nie­obecny, stał mię­dzy nimi.

Z zamy­śle­nia wyrwał go dzwo­nek tele­fonu.

Van jechał trasą E20 na połu­dnie.

Jak zawsze za kie­row­nicą sie­dział Billy. Jak zawsze jechał za szybko. Daw­niej Tor­kel pro­sił go, żeby zwol­nił. Nie tym razem. Tym razem patrzył przez okno na rzędy sosen ota­cza­ją­cych drogę z obu stron. Ów widok zda­wał się domi­no­wać w Szwe­cji, kiedy tylko opusz­czało się teren zabu­do­wany. Lasy, lasy i jesz­cze raz lasy. Z tyłu sie­dzieli Seba­stian i Vanja. Obok sie­bie. Tor­kelowi wydało się to dziwne. Kiedy ostat­nio widział ich razem, Vanja trzy­mała Seba­stiana na dystans. Coś się musiało stać.

Z przodu, tam gdzie zwy­kle sie­działa Ursula, stał teraz ich bagaż.

Nagle Tor­kel usły­szał rechot Seba­stiana. Naj­wy­raź­niej Vanja powie­działa coś zabaw­nego. Na miej­scu Ursuli stał bagaż, ale Seba­stian śmiał się jak gdyby ni­gdy nic. Z jesz­cze więk­szą iry­ta­cją Tor­kel prze­niósł wzrok z powro­tem na odwieczny las.

Po kilku godzi­nach skrę­cili w drogę 62, którą mieli doje­chać do Torsby w pół­noc­nej Värmlandii. Billy ni­gdy tam nie był i podej­rze­wał, że pozo­stali rów­nież jadą w to miej­sce po raz pierw­szy. Na stro­nie inter­ne­to­wej gminy oznaj­miano z dumą, że w Torsby swoje pierw­sze dry­blingi ćwi­czyli Sven Göran „Sven­nis” Eriks­son i Mar­kus Berg, a także że znaj­duje się tam jedyny w Szwe­cji tunel do bie­gów nar­ciar­skich. Billy koja­rzył Sven­nisa głów­nie z opi­sy­wa­nych przez kolo­rową prasę histo­rii dam­sko-męskich, o Mar­kusie Bergu nie sły­szał w ogóle, a na nar­tach ostatni raz jeź­dził w wieku trzy­na­stu lat. Chęt­nie jed­nak spró­bo­wałby znowu. Tunel zapo­wia­dał się nie­źle.

– Żar­to­wa­łam! Żar­to­wa­łam, kocha­nie.

Billy bar­dzo dobrze pamię­tał te słowa. Wła­śnie roz­wią­zali sprawę maso­wego grobu w górach Jämtlandii. Zastrze­lił Char­lesa Ceder­kvi­sta. Któ­re­goś ranka dał My klucz od miesz­ka­nia. Kiedy się przy­tu­lili, wyszep­tała, że kolej­nym kro­kiem powi­nien być ślub. W maju. Zoba­czyła jego zdzi­wie­nie i pew­nie też prze­ra­żoną minę. Objęła go jesz­cze raz.

– Żar­to­wa­łam! Żar­to­wa­łam, kocha­nie.

Dokład­nie to powie­działa. Co do słowa.

Kiedy jed­nak dwa mie­siące póź­niej przy­szła z listą stu pięć­dzie­się­ciu gości, pro­sząc, żeby pomógł jej ją tro­chę zre­du­ko­wać, dotarło do niego, że majowy ślub jest jak naj­bar­dziej realny.

My.

Kochał ją. Nie miał co do tego wąt­pli­wo­ści.

Wszystko jed­nak poto­czyło się tak szybko.

W dzień święta mid­som­mar minie rok, odkąd się poznali. I będą już prze­szło mie­siąc po ślu­bie.

Jego próby zwol­nie­nia tempa, w jakim zmie­rzali do ołta­rza, były daremne w obli­czu jej namięt­nego prze­ko­na­nia, że wła­śnie to powinni zro­bić. Gdyby w swej małost­ko­wo­ści nie cie­szył się na ich wspólną przy­szłość, wyglą­da­łoby to tak, jakby jej nie kochał.

A prze­cież kochał ją ogrom­nie.

Wszystko, od jej żywio­ło­wo­ści po spo­sób, w jaki na niego patrzyła, kiedy leżeli koło sie­bie w łóżku. Kochał to, że wszystko, do czego się brała, robiła na sto pro­cent. Że dzięki niej urósł. Przy niej czuł się jak jedyny męż­czy­zna na świe­cie, a dla kogoś, kto zawsze czuł się jak postronny obser­wa­tor, było to wspa­niałe uczu­cie.

Ustą­pił, wsty­dząc się wła­snej ostroż­no­ści.

Szcze­rze mówiąc, ni­gdy nie wyobra­żał sobie sie­bie przed ołta­rzem. Praw­do­po­dob­nie odzy­wały się tu echa roz­wodu rodzi­ców. Miał wtedy dzie­więć lat i wie­lo­krot­nie, kiedy wyko­rzy­sty­wali go jako narzę­dzie prze­ciwko sobie, czuł się bar­dziej doro­sły od nich. Przede wszyst­kim jed­nak cho­dziło o to, że wszystko poto­czyło się tak szybko. Nie był z tego zado­wo­lony. Lubił sobie wszystko prze­my­śleć i poukła­dać, ale My wciąż oglą­dała nowe lokale weselne, mie­rzyła nowe stroje i pro­po­no­wała kolejne osoby, które mogliby zapro­sić. W końcu dał za wygraną, docho­dząc do wnio­sku, że ich wspólna wielka chwila jest bar­dziej jej niż jego. Że po raz kolejny stoi tro­chę z boku i ana­li­zuje, zamiast uczest­ni­czyć. Tak po pro­stu było. Tłu­ma­czył sobie, że jest mu z tym dobrze. Mimo wszystko miał nadzieję, że sprawa mor­derstw w Torsby okaże się łatwa do roz­wią­za­nia, a on szybko wróci i przy­łą­czy się do pla­no­wa­nia. Nic jed­nak na to nie wska­zy­wało. Ktoś uśmier­cił całą rodzinę. Mieli jed­nego podej­rza­nego, ale, o ile wie­dział, dowody prze­ciwko niemu były słabe. Zazwy­czaj przed zada­niem czuł się sku­piony i wygłod­niały, ale teraz był roz­ko­ja­rzony. Jakby był nie tam, gdzie trzeba.

Spró­bo­wał odpę­dzić te myśli i skon­cen­tro­wać się na mono­ton­nej dro­dze przed sobą. Był mały ruch i wska­zówka pręd­ko­ścio­mie­rza powę­dro­wała powy­żej stu czter­dzie­stu kilo­me­trów na godzinę. Billy odro­binę zwol­nił. Zazwy­czaj to Tor­kel jako pierw­szy zwra­cał mu uwagę, kiedy prze­kra­czał pręd­kość, ale teraz od początku podróży mil­czał i przez więk­szość czasu wyglą­dał przez okno. Ostat­nio chyba tro­chę się posta­rzał. Nic dziw­nego, wypa­dek Ursuli dotknął ich wszyst­kich. Ursula i Tor­kel zaj­mo­wali w gru­pie pozy­cje lide­rów. Billy wie­dział, że nie tylko Tor­kel odczuwa jej brak, lecz także cała reszta, a zwłasz­cza on sam. Zda­wał sobie sprawę, że powi­nien ostro się zabrać do wszyst­kich kwe­stii tech­nicz­nych, i nie wie­dział, czy sam jeden jest gotów objąć tę odpo­wie­dzialną funk­cję. Ekipa w pew­nym sen­sie także stra­ciła oko.

Dwójka z tyłu nie wyda­wała się jed­nak spe­cjal­nie przy­bita. To dziwne, pomy­ślał Billy, zer­ka­jąc na nich w lusterku. Kiedy ostatni raz widział Vanję, była wście­kła na Seba­stiana i prze­ko­nana, że chce znisz­czyć jej życie.

Teraz wyglą­dali jak dwójka dzieci jadą­cych na kolo­nie.

Ostat­nimi czasy Billy nabie­rał coraz sil­niej­szego prze­ko­na­nia, że cią­głe próby zaprzy­jaź­nie­nia się z Vanją wyni­kają z jakie­goś ukry­tego inte­resu Seba­stiana. Zaczęło się od tego, że przy ich pierw­szym spo­tka­niu w Västerås Seba­stian popro­sił go o odszu­ka­nie adresu nie­ja­kiej Anny Eriks­son. W listo­pa­dzie 1979 roku Anna Eriks­son napi­sała list do jego matki i Seba­stian chciał ją odna­leźć. Wtedy Billy za bar­dzo się nad tym nie zasta­na­wiał, ale po cza­sie uświa­do­mił sobie, że matka Vanji nazywa się Anna Eriks­son. Póź­niej jej nazwi­sko poja­wiło się na liście poten­cjal­nych ofiar mor­dercy. Wszyst­kie łączyło to, że spały z Seba­stianem. A więc miał romans z matką Vanji, a Vanja uro­dziła się w lipcu 1980 roku, mniej wię­cej sie­dem mie­sięcy po napi­sa­niu listu.

Kiedy Vanja się dowie­działa, że Val­de­mar nie jest jej ojcem, Billy był już pewien, że jest nim Seba­stian.

To było o jeden zbieg oko­licz­no­ści za dużo.

Im dłu­żej o tym myślał, tym bar­dziej wszystko się zga­dzało. Seba­stian pró­bo­wał zbli­żyć się do Vanji, kiedy tylko miał oka­zję. Ni­gdy jed­nak w sen­sie sek­su­al­nym. Billy widy­wał Seba­stiana z innymi kobie­tami. Był nie­dwu­znaczny. Jasno dawał do zro­zu­mie­nia, o co mu cho­dzi. Flir­to­wał nawet z Ursulą. Ale ni­gdy z Vanją. Ani razu. A mimo to chciał być bli­sko niej.

Billy nagle poczuł, że chce się dowie­dzieć, czy to prawda. Mieć pew­ność. Nie mógł żywić tak moc­nego podej­rze­nia i nic z tym nie zro­bić.

Zauwa­żył, że znów prze­kro­czył sto czter­dzie­ści kilo­me­trów na godzinę. Tym razem nie redu­ko­wał pręd­ko­ści. Chciał jak naj­szyb­ciej dotrzeć do Torsby i zaczy­nać.

Kiedy skrę­cili, żeby zgod­nie z pole­ce­niem zapar­ko­wać na tyłach budynku przy Bergebyvägen 22, zoba­czyli, że przed domem stoi około dzie­się­ciu osób. Widząc kamery i mikro­fony, Tor­kel domy­ślił się, że to dzien­ni­ka­rze. Roz­po­znał zresztą jed­nego z nich. Był to Axel Weber z „Expres­sen”. Ich spoj­rze­nia spo­tkały się na krótko, kiedy czarny van skrę­cił w otwartą bramę. Tor­kel zdą­żył zoba­czyć, że Axel usuwa się na bok i wkłada rękę do kie­szeni. Dzie­sięć sekund póź­niej zadzwo­niła jego komórka. Ode­brał krót­kim „tak”.

– Jeste­ście w Torsby? – zapy­tał Weber bez słowa powi­ta­nia.

– Być może.

– Co w takim razie powiesz o tych mor­der­stwach?

– Nic. – Tor­kel otwo­rzył drzwi i wysiadł z samo­chodu. Przy­jem­nie było się prze­cią­gnąć po podróży, nawet jeśli cała czwórka sie­działa wygod­nie. Z domu tyl­nymi drzwiami wyszedł męż­czy­zna koło pięć­dzie­siątki i szyb­kim kro­kiem ruszył w ich stronę. – Nie spo­tka­łem się jesz­cze z pro­wa­dzą­cym śledz­two, więc będziesz musiał tro­chę pocze­kać.

– Możesz dać znać, kiedy się z nim spo­tkasz?

– Nie, nie mogę. – Tor­kel prze­rwał połą­cze­nie i scho­wał tele­fon do kie­szeni.

Męż­czy­zna sta­nął koło nich.

– Cześć, jestem Erik Flo­din. Cie­szę się, że mogli­ście przy­je­chać. – Kiw­nął głową wszyst­kim i wycią­gnął rękę do Tor­kela.

– Tor­kel Höglund – przed­sta­wił się Tor­kel, ści­ska­jąc mu dłoń.

Pozo­stali człon­ko­wie ekipy rów­nież się przed­sta­wili, po czym wszy­scy weszli do budynku, który na pierw­szy rzut oka przy­po­mi­nał Tor­ke­lowi nie­czynną sta­cję kon­troli pojaz­dów.

Erik zebrał ich w anek­sie kuchen­nym, prze­pro­sił, że nie ma kawy, powie­dział, że bar­dzo się cie­szy, iż Kra­jowa Poli­cja Kry­mi­nalna zde­cy­do­wała się im pomóc, a następ­nie pokrótce zre­fe­ro­wał wszystko, co wie­dzieli na temat rodziny i czte­rech zabójstw. Billy, Vanja i Tor­kel słu­chali w sku­pie­niu, od czasu do czasu zada­jąc pyta­nia. Seba­stian się wyłą­czył. Na tym eta­pie, kiedy przej­mo­wali sprawę od lokal­nej poli­cji, zwy­kle sie­dział gdzieś na ubo­czu, popi­jał kawę i słu­chał jed­nym uchem. Ponie­waż jed­nak w tej zapo­mnia­nej przez Boga dziu­rze nie mogli nawet zapro­po­no­wać cie­płego napoju, daro­wał sobie słu­cha­nie i sie­dział pogrą­żony w myślach.

– Jak chce­cie dzia­łać? – głos Erika Flo­dina przy­wró­cił go do rze­czy­wi­sto­ści. Sprawa została prze­ka­zana w ich ręce i od teraz pla­no­wa­nie miało nale­żeć do Tor­kela.

– A więc macie podej­rza­nego, tego Cedera? – zapy­tała Vanja.

– No tak… – Erik zawa­hał się na moment. – Gro­ził tej rodzi­nie, ale teraz wydaje się, że może mieć alibi.

– Vanja, Seba­stian, zaj­mij­cie się nim – pole­cił Tor­kel, wsta­jąc. – Billy i ja poje­dziemy na miej­sce zbrodni.

– Dopil­nuję, żeby Fre­drika dotrzy­mała wam towa­rzy­stwa – powie­dział Erik i wyszedł. Seba­stian popa­trzył na Tor­kela, który zbie­rał doku­menty ze stołu.

Tor­kel i Billy.

On i Vanja.

Paso­wało mu to ide­al­nie, ale czy Tor­kel chciał w ten spo­sób zazna­czyć swój dystans?

Pod­czas wie­lo­go­dzin­nej podróży do Torsby nie­wiele się do sie­bie odzy­wali. Zamie­nili może z dzie­sięć zdań. Seba­stian pró­bo­wał sobie przy­po­mnieć, czy zwy­kle roz­ma­wiali wię­cej w samo­cho­dzie, i doszedł do wnio­sku, że chyba nie. Tłu­ma­czył sobie, że zeszłym razem było podob­nie. Jechali wtedy z Östersund do schro­ni­ska gór­skiego, któ­rego nazwy już nie pamię­tał. Poza tym Tor­kel doko­nał wła­ści­wego wyboru, bio­rąc pod uwagę, w czym każde z nich było dobre. Seba­stian nie przy­dałby się na miej­scu zbrodni. Z dru­giej strony on i Vanja byli nie do pobi­cia w sali prze­słu­chań.

Mimo wszystko czuł, że któ­re­goś dnia będą musieli poroz­ma­wiać o tym, co stało się tam­tego wie­czoru.

Poroz­ma­wiać o Ursuli.

Ale nie teraz.

Choć pomiesz­cze­nie, w któ­rym się znaj­do­wali, było zbyt małe, by mówić o prze­strzeni biu­ro­wej, mie­ściło się tam pięć biu­rek. Dwie pary stały naprze­ciwko sie­bie pod oknami, a piąte, samotne, po lewej stro­nie drzwi. Sie­dzący przy nim Seba­stian ospale stu­dio­wał przy­kle­jone taśmą dzie­cinne rysunki i zdję­cia, które przed­sta­wiały czy­jąś żonę i dzieci. Jed­no­cze­śnie odsłu­chi­wał nagra­nie prze­słu­cha­nia Jana Cedera.

Roz­ma­wiali już o groź­bach i skra­dzio­nej broni, a teraz poja­wił się wątek ubez­pie­czeń. Na razie nic cie­ka­wego. Seba­stian wziął do ręki dłu­go­pis i dory­so­wał dużego penisa jed­nemu z kre­sko­wych ludzi­ków. Uśmiech­nął się sam do sie­bie. Dzie­cinne, ale fajne.

– Gdzie pan był wczo­raj? – zapy­tał Erik na nagra­niu. Seba­stian zauwa­żył, że Vanja nad­sta­wiła uszu. Odło­żył dłu­go­pis i oparł się na krze­śle. Zaczął się zasta­na­wiać, czy kto­kol­wiek miałby coś prze­ciwko temu, gdyby wycią­gnął nogi na blat. Uznał, że ma to w dupie. Erik natych­miast posłał mu spoj­rze­nie pełne dez­apro­baty, on jed­nak to zigno­ro­wał.

– Wczo­raj?

– Tak. Wczo­raj – powtó­rzył Erik.

– Byłem w Filip­stad – odparł bez namy­słu Ceder.

– Kiedy pan tam poje­chał?

– We wto­rek wie­czo­rem.

– A kiedy pan wró­cił?

– Dzi­siaj. Przed połu­dniem. Zdą­ży­łem pobyć w domu z godzinę, kiedy ona przy­je­chała mnie zabrać.

– Kiedy mówi „ona”, cho­dzi mu o Fre­drikę – wtrą­cił Erik.

Vanja poki­wała głową i zano­to­wała coś w leżą­cej przed nią książce. Jeżeli Jan Ceder mówił prawdę, w dniu popeł­nie­nia mor­der­stwa nie było go w oko­li­cach Torsby.

– Jak dostał się pan na miej­sce i jak stam­tąd wró­cił? – zapy­tał Erik na nagra­niu.

– Auto­bu­sem 303 do Hag­fors i 302 do Filip­stad.

– Podał nam to – ode­zwał się Erik, kiedy po raz kolejny zapa­dła cisza. Trzy­mał foliowy wore­czek z kawał­kiem papieru w środku. Vanja wzięła go do ręki. Był to zmięty bilet Värmlandstrafiken.

Tam i z powro­tem.

Wyjazd przed­wczo­raj. Powrót dzi­siaj.

– Co pan tam robił? – brzmiało kolejne pyta­nie prze­słu­cha­nia.

– Byłem u kole­gów.

– Przez cały czas?

– Tak, tro­chę zaba­lo­wa­li­śmy i… tak, przez cały czas.

– Popro­szę nazwi­ska i numery tele­fo­nów tych kole­gów.

Roz­legł się szmer – Fre­drika pod­su­wała mu notes i dłu­go­pis.

– O co tu wła­ści­wie cho­dzi? – zapy­tał Ceder po chwili.

Zapa­dła cisza, jakby poli­cjanci w pokoju prze­słu­chań zasta­na­wiali się, jak wiele ujaw­nić, i po chwili doszli do wnio­sku, że Ceder prę­dzej czy póź­niej i tak będzie musiał zostać poin­for­mo­wany, dla­czego go zatrzy­mano.

– Carl­ste­no­wie nie żyją – ode­zwał się Erik. – Zostali zastrze­leni ze śru­tówki. Co ma pan do powie­dze­nia na ten temat?

Erik wyłą­czył dyk­ta­fon.

– Nie miał nic do powie­dze­nia. Przy­naj­mniej bez adwo­kata.

Wyjął taśmę z dyk­ta­fonu i scho­wał z powro­tem do pudełka. Następ­nie odwró­cił się do Vanji.

– Fre­drika zadzwo­niła do ludzi, któ­rych wymie­nił, i naj­wy­raź­niej wszystko się zga­dza. Ceder ma alibi.

– No to dla­czego tu jesz­cze sie­dzi? – zapy­tał Seba­stian.

Erik spoj­rzał na niego, w dal­szym ciągu z lekką dez­apro­batą, jak mu się wyda­wało. Zdjął nogi z biurka, wstał i zaczął cho­dzić po nie­wiel­kim pokoju.

– Zro­zu­mia­łem z tego, że Ceder był alko­ho­li­kiem i miał trud­no­ści z kon­tro­lo­wa­niem popę­dów. Tak mówi­łeś?

Przy­sta­nął i spoj­rzał pyta­jąco na Erika.

– Tak.

– Ale teraz suge­ru­jesz, że zapla­no­wał to w tak drob­nych szcze­gó­łach, że posta­rał się o fał­szywe alibi i na popar­cie swo­jej histo­rii kupił bilety auto­bu­sowe do Filip­stad?

Erik nie odpo­wie­dział, więc Seba­stian mówił dalej.

– Jeżeli tak dokład­nie to zapla­no­wał, nie gro­ziłby im chyba przy wszyst­kich, skoro dzień póź­niej miał zamiar poje­chać do nich do domu i ich zastrze­lić?

– Prze­cież mówię, że w tej chwili wygląda na to, że miał alibi – powie­dział Erik z zaciętą miną, a w jego gło­sie pobrzmie­wała kiep­sko skry­wana iry­ta­cja. – Ale wciąż możemy zna­leźć resztki pro­chu lub krwi na jego dło­niach albo ubra­niach. Jeżeli znaj­dziemy zagi­nioną broń, możemy porów­nać ją z łuskami z domu. Nie prze­słu­cha­li­śmy jesz­cze sąsia­dów Carl­ste­nów, może ktoś widział Cedera w pobliżu ich domu. Jeżeli okaże się, że tak było, wró­cimy do gry.

Seba­stian pokrę­cił głową. Nie mógł powstrzy­mać uśmie­chu.

– A może cof­niemy się w cza­sie, sta­niemy pod ich domem i zoba­czymy, kto strzela. To się wydaje bar­dziej realne.

– Seba­stian, dosyć!

Vanja wstała. Seba­stian odwró­cił się do niej. W jej oczach poja­wił się mrok. Znał go aż nazbyt dobrze. Była na niego zła. Wbi­jała w niego wzrok jesz­cze przez kilka sekund, po czym odwró­ciła się do Erika.

– Prze­pra­szam, on… cza­sami jest idiotą.

– Już mia­łem oka­zję się prze­ko­nać – odparł Erik znacz­nie łagod­niej­szym tonem, nie spusz­cza­jąc wzroku z Seba­stiana. – Nie­któ­rzy myślą, że skoro nie jeste­śmy ze Sztok­holmu, do niczego się nie nada­jemy.

– To, że miesz­kasz w dziu­rze, nie ma tu nic do rze­czy – oznaj­mił Seba­stian przy­ja­ciel­skim tonem. – W dużych mia­stach nie­kom­pe­ten­cja też nie jest zbyt sexy.

Vanja wes­tchnęła w duchu. Wła­ści­wie nie była zdzi­wiona. Wie­działa, że Seba­stian zupeł­nie nic sobie nie robił z tego, co myślą o nim inni, ale zwy­kle to Ursula przy każ­dej moż­li­wej oka­zji kry­ty­ko­wała pracę lokal­nej poli­cji. Seba­stian był nie­zno­śny w obec­no­ści świad­ków i człon­ków rodzin. Jakby podzie­lili się obo­wiąz­kami. Naj­wy­raź­niej jed­nak pod nie­obec­ność Ursuli Seba­stian sam trosz­czył się o to, żeby wszyst­kich do nich zra­zić.

Vanja ponow­nie zwró­ciła się do Erika.

– Gdzie jest Ceder? Chcie­li­by­śmy z nim poroz­ma­wiać.

Erik bez słowa minął Seba­stiana i wyszedł na kory­tarz.

Kiedy weszli do pokoju, z krze­sła pod­nio­sła się kobieta koło czter­dziestki i wycią­gnęła rękę w ich kie­runku.

– Fla­via Albrekts­son, adwo­kat Jana Cedera.

Vanja przy­wi­tała się, przed­sta­wiła, po czym wysu­nęła jedno z krze­seł po prze­ciw­nej stro­nie stołu i usia­dła.

– Fla­via to rzad­kie imię – ode­zwał się Seba­stian.

Vanja odnio­sła wra­że­nie, że za długo ści­ska dłoń praw­niczki.

– Tak.

– I piękne – dodał z uśmie­chem, w końcu zwal­nia­jąc uścisk. – Skąd się wywo­dzi?

Vanja prze­wró­ciła oczami. Gdyby Seba­stian miał przed sobą czter­dzie­sto­let­niego adwo­kata o imie­niu Fla­vius, gówno by go obcho­dziło, skąd wywo­dzi się jego imię.

– Może omó­wimy to póź­niej – powie­działa neu­tral­nym tonem Vanja. Następ­nie posłała Fla­vii krótki uśmiech i spoj­rzała na Seba­stiana.

– Mam nadzieję, że tak będzie – rzekł Seba­stian i rów­nież uśmiech­nął się do Fla­vii.

Tym razem odpo­wie­działa na uśmiech. Seba­stian wysu­nął krze­sło koło Vanji i usiadł. Fla­via zro­biła to samo. Seba­stian przyj­rzał się jej. Zoba­czył ciemne włosy, obcięte na pazia, ota­cza­jące okrą­głą, szczerą twarz. Oczy i usta pod­kre­ślone dys­kret­nym maki­ja­żem. Naszyj­nik z pereł nad koł­nie­rzem cien­kiego sza­rego swe­terka z wełny, który miała pod żakie­tem. Małe piersi. Obrączkę na lewej dłoni. Zwy­kle ozna­czało to wię­cej roboty. Sil­niej­szy począt­kowy opór, bar­dziej nie­pewny finał. Jeżeli naprawdę chciał się z kimś prze­spać w Torsby, powi­nien chyba zacząć od cze­goś prost­szego.

Vanja spoj­rzała na Seba­stiana, doszła do wnio­sku, że nie zamie­rza on kie­ro­wać prze­słu­cha­niem, i skie­ro­wała uwagę na lekko przy­gar­bio­nego męż­czy­znę u boku popraw­nie ubra­nej kobiety. Wyglą­dał na zmę­czo­nego.

– Pro­szę nam opo­wie­dzieć o Carl­ste­nach.

– Co mam opo­wia­dać? – odparł Ceder i wzru­szył ramio­nami.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki