Sebastian Bergman. Co zasiejesz, to zbierzesz - Michael Hjorth, Hans Rosenfeldt - ebook

Sebastian Bergman. Co zasiejesz, to zbierzesz ebook

Michael Hjorth, Hans Rosenfeldt

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Karlshamn wstrząsają trzy morderstwa popełnione w odstępie zaledwie kilku dni. Vanja Lithner i jej współpracownicy są zmuszeni do odnalezienia i powstrzymania mordercy, zanim znów zabije. Tyle że nie widać żadnych wskazówek, świadków i najwyraźniej żadnego związku między ofiarami.

Odkąd został dziadkiem, Sebastian Bergman wybrał spokojniejsze życie. Pracuje jako psycholog i terapeuta w niepełnym wymiarze godzin. Wszystko przewraca się jednak do góry nogami, kiedy kontaktuje się z nim pewien Australijczyk. Chce porozmawiać o wydarzeniach związanych z tsunami przed laty, kiedy to Sebastian stracił żonę i córkę.

Billy zabił trzy lata wcześniej – i nadal zabija. Teraz ma zostać ojcem, więc decyduje: nigdy więcej. Ale przeszłość nie daje od siebie uciec. Pytanie brzmi, jak daleko Billy może się posunąć, aby nie zostać zdemaskowanym. Co zasiejesz, to zbierzesz to siódma część bestsellerowego cyklu z Sebastianem Bergmanem, policyjnym psychologiem i ekspertem od seryjnych morderstw.

Duet Hjort&Rosenfeldt zadebiutował w 2010 roku powieścią kryminalną Ciemne sekrety. Wszystkie książki z serii osiągnęły status międzynarodowych bestsellerów. Charakteryzują się mieszanką przemyślanych wątków kryminalnych, inteligentnych gier z czytelnikiem i doskonale nakreślonych postaci.

Michael Hjorth – jeden z najbardziej uznanych szwedzkich scenarzystów i producentów filmowych. Autor scenariuszy do serialowych adaptacji powieści Henninga Mankella i Camilli Läckberg.

Hans Rosenfeldt – szwedzki pisarz, aktor i scenarzysta. Współautor scenariusza do najpopularniejszego szwedzkiego serialu Most nad Sunden, emitowanego w 170 krajach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 449

Oceny
4,6 (317 ocen)
214
81
15
7
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
thalinka

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna, trzymająca w napięciu, z niecierpliwością czeka się na kolejne tomy...
00
Anndr

Dobrze spędzony czas

Napięcie rośnie...
00
asia87eu

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca, zaskakująca , równie dobra jak poprzednie części
00
Sengatime

Nie oderwiesz się od lektury

Oj dzieje, się dzieje. Toczą się tu dwa równoległe śledztwa, to oficjalne i to półprywatne, nie wiadomo które bardziej emocjonujące.
00
monikapobiega

Dobrze spędzony czas

Dobrze się czyta. Lekkie i przyjemne
00

Popularność




Tytuł ory­gi­nału: Som man sår

Redak­cja: Wero­nika Girys-Cza­go­wiec Korekta: Beata Wój­cik, Maciej Kor­ba­siń­ski Pro­jekt okładki: Pår Wic­kholm Adap­ta­cja okładki: Mag­da­lena Zawadzka

Copy­ri­ght © Michael Hjorth & Hans Rosen­feldt, 2021 Publi­shed by agre­ement with Salo­mons­son Agency Copy­ri­ght © for the Polish edi­tion by Wydaw­nic­two Czarna Owca, 2022 Copy­ri­ght © for the Polish trans­la­tion by Maciej Muszal­ski, 2022

Wszel­kie prawa zastrze­żone. Niniej­szy plik jest objęty ochroną prawa autor­skiego i zabez­pie­czony zna­kiem wod­nym (water­mark). Uzy­skany dostęp upo­waż­nia wyłącz­nie do pry­wat­nego użytku. Roz­po­wszech­nia­nie cało­ści lub frag­mentu niniej­szej publi­ka­cji w jakiej­kol­wiek postaci bez zgody wła­ści­ciela praw jest zabro­nione.

Wyda­nie I

ISBN: 9788382520279

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer.

Więc powie­ście ich wysoko

Powie­ście ich powoli

Lecz powie­ście ich wysoko

Żądam zemsty

Wcze­snym ran­kiem

Uro­dzony prze­gryw

z pio­senki Töntarna (Prze­grywy) grupy Kent

Ile minęło od jej wyjazdu z tego mia­sta?

Lata. Kilka lat. Ale ile dokład­nie? Zdaje się, że mniej niż dzie­sięć. Bez zna­cze­nia. Rów­nie dobrze mogłoby, a nawet powinno upły­nąć wię­cej czasu, pomy­ślała na widok zna­jo­mych kształ­tów za szybą auto­busu.

Co tu robiła?

Dla­czego wró­ciła?

Tak naprawdę.

Po dzie­się­ciu latach, no i co z tego? Dla­czego w ogóle ją to obcho­dziło? Nie obcho­dziło jej. Nie była w naj­mniej­szym stop­niu zain­te­re­so­wana, co sły­chać u któ­rej­kol­wiek z dwu­dzie­stu dzie­wię­ciu osób, z któ­rymi była zmu­szona prze­by­wać przez trzy lata. Co dziś robią, czy mają rodziny, czym się zaj­mują, gdzie miesz­kają.

Miała to wszystko gdzieś. Miała gdzieś tych ludzi.

Sama też pew­nie nie była inte­re­su­jąca dla nikogo. Ni­gdy nic dla nich nie zna­czyła. Czy w ogóle ją pamię­tali? Może nie­któ­rzy. Powinni pamię­tać. A co, jeśli po pro­stu zapo­mina się tych, któ­rych daw­niej trak­to­wało się podle? Czy ist­nieją tylko do momentu, kiedy się ich drę­czy, a kiedy już nie da się ich zra­nić, zni­kają? Może na ich miej­sce przy­cho­dzą nowe ofiary, w róż­nym tego słowa zna­cze­niu.

Co tu robiła?

Dla­czego wró­ciła?

Nie był to żaden trium­falny powrót. Żaden piękny rewanż. Nie mogła liczyć na to, że zaczną się do niej gar­nąć albo bar­dziej ją lubić, bo jest sławna lub odnio­sła suk­ces. Że wróci i dopiero im pokaże. Brzyd­kie kaczątko nie prze­mie­niło się w łabę­dzia, tylko stało się brzydką kaczką – star­szą i twardą.

Co w takim razie tu robiła?

Dla­czego wró­ciła?

Może chciała tylko poka­zać, że żyje, że zdo­była się na odwagę, że jej nie zła­mali. Ale czy naprawdę? Kto wie, jak wyglą­da­łoby jej życie, gdyby w tam­tych latach było inne. Lep­sze. Moż­liwe do znie­sie­nia.

Gdyby nie było Tych Trzech, które posta­no­wiły, że nie jest warta nawet tego, by się na nią wku­rzać. Trak­to­wały ją jak powie­trze. Jak wiel­kie nic.

Gdyby nie było bier­nych uczest­ni­ków, któ­rzy na to pozwa­lali, bo byli tak nie­pewni sie­bie i czuli strach, że sami znajdą się na jej miej­scu.

Gdyby nie było Mac­kego i Phi­lipa.

Nie, w tamte rejony nie zamie­rzała się zapusz­czać. Nie teraz. Jesz­cze nie. Odsu­nęła od sie­bie to wszystko: myśli, nazwi­ska, tam­ten wie­czór. Będą tam, przy­po­mniała sama sobie. Spo­tka ich. Dziś wie­czo­rem. Na impre­zie, czy jak to nazwać. Nie odno­wie­niem kon­taktu, bo naj­pierw trzeba by było go mieć.

Będą tam.

Może dla­tego przy­je­chała, dla­tego wró­ciła.

I jesz­cze ten sen.

Powra­ca­jący.

Po raz pierw­szy przy­śnił jej się w nocy po tym, jak dostała zapro­sze­nie. Odpo­wie­działa, że się pojawi, a wtedy zaczął nawie­dzać ją czę­ściej. Śnił jej się rewanż. Umiała im się posta­wić. W końcu. Dawała im to, na co zasłu­żyli. Cza­sem sen był tak reali­styczny, tak żywy, że budziła się z uczu­ciem triumfu. Oczy­wi­ście zni­kało ono zaraz po obu­dze­niu i powro­cie do rze­czy­wi­sto­ści.

Auto­bus minął tablice infor­mu­jące, że wjeż­dżają do Karl­shamn – mia­sta, z któ­rego wyje­chała. Które opu­ściła. Z któ­rego ucie­kła. Pró­bo­wała sobie wma­wiać, że ucisk w brzu­chu nie jest obja­wem żalu i stra­chu, lecz cze­goś innego. Deter­mi­na­cji. Wycze­ki­wa­nia. Z wolna odra­dza­ją­cej się nie­na­wi­ści, którą tak długo tłu­miła i któ­rej zamie­rzała teraz pozwo­lić wzra­stać.

To dla­tego wró­ciła.

Naprawdę zamie­rzała to zro­bić.

Chciała się zemścić.

Kungs­ga­tan.

Kiedy Ange­lica Carls­son skrę­ciła w tę ulicę, nawet nie pró­bo­wała ukry­wać uśmie­chu zado­wo­le­nia. W Karl­shamn były więk­sze i bar­dziej luk­su­sowe wille, lep­sze miesz­ka­nia, bar­dziej eks­klu­zywne dziel­nice. Jed­nak do dużego trzy­po­ko­jo­wego miesz­ka­nia przy Kungs­ga­tan wpro­wa­dziła się prak­tycz­nie po nie­ca­łych czte­rech mie­sią­cach. Nie­źle.

Sto dwa­na­ście dni od jej pierw­szego spo­tka­nia z Nil­sem.

Sto trzy­na­ście, odkąd nawią­zała z nim kon­takt na jed­nym z wielu por­tali rand­ko­wych, które regu­lar­nie odwie­dzała. Był o sie­dem­na­ście lat star­szy. Wyglą­dał sym­pa­tycz­nie, był roz­wie­dziony, córka wypro­wa­dziła się z domu – jego pro­fil wyglą­dał na ide­alny. Wła­śnie takiego męż­czy­zny szu­kała, choć oczy­wi­ście nie mogła być pewna. Dopiero na pią­tej, a może na szó­stej randce zro­zu­miała, że tra­fiła w dzie­siątkę. Ze spusz­czo­nym wzro­kiem tro­chę nie­śmiało poło­żyła dłoń na jego dłoni i wyra­ziła nadzieję, że będzie chciał spo­ty­kać się z nią czę­ściej, bo naprawdę by się cie­szyła, gdyby… wyszło z tego coś wię­cej, gdyby zostali parą. Roze­śmiał się wtedy z lek­kim zawsty­dze­niem i z pew­no­ścią roz­ło­żyłby ręce w obron­nym geście, gdyby nie to, że trzy­mała go za jedną z nich.

– Do czego jestem ci potrzebny?

Nie pozwo­liła, by wzbie­ra­jąca w niej radość była widoczna na twa­rzy. Spoj­rzała na niego z powagą, stwier­dziła, że jest głupi, skoro ma tak niskie mnie­ma­nie o sobie. Taki fan­ta­styczny facet. Dla­tego chciała spę­dzać z nim wię­cej czasu. Tam­tego wie­czoru, trzy­ma­jąc się za ręce, poszli do jego domu. Wtedy po raz pierw­szy była w miesz­ka­niu przy Kungs­ga­tan.

Kilka tygo­dni póź­niej pozwo­liła, by poja­wił się Dick.

Jej były chło­pak, nie­ule­czalny kre­tyn.

Przy­gnę­biona i tro­chę nie­obecna myślami spo­tkała się z Nil­sem po pracy, w jego domu. Oczy­wi­ście zauwa­żył, że nie wszystko jest w porządku, ale nie chciała o tym roz­ma­wiać, nie chciała go do tego mie­szać. Trzy­mała się tej linii, dopóki nie poczuła, że zaraz prze­sta­nie zada­wać kolejne pyta­nia i zgod­nie z jej życze­niem da spo­kój.

Wtedy nie­chęt­nie opo­wie­działa mu o wszyst­kim.

Gdy jej opo­wieść dobie­gła końca, była już noc.

Nils dowie­dział się, że poznała Dicka, kiedy była młoda i głu­pia, że była zafa­scy­no­wana jego dale­ko­sięż­nymi nie­re­ali­stycz­nymi pla­nami, sza­lo­nymi przed­się­wzię­ciami, bez­tro­skim sty­lem życia, choć pod swo­bodną i cza­ru­jącą powierz­chow­no­ścią kryły się mroczne wnę­trze i obse­sja kon­troli. Zale­wa­jąc się łzami, opo­wie­działa, jak po kilku latach zaszła w ciążę, a Dick pod żad­nym pozo­rem nie chciał mieć dziecka. Zmu­sił ją do doko­na­nia wyboru mię­dzy nim a malu­chem, a zale­d­wie kilka mie­sięcy po abor­cji i tak ją rzu­cił. Nils ją przy­tu­lił, otarła łzy, dawała się pocie­szać. Zasta­na­wiała się, co dalej, ale sam wyba­wił ją z kło­potu, bo zapy­tał, dla­czego myśli o Dicku aku­rat dzi­siaj, teraz.

Czy coś się stało? Skon­tak­to­wał się z nią?

Tak. Skon­tak­to­wał się.

Powie­działa, że kilka lat wcze­śniej wró­cił do jej życia. Znów zaczął o nią zabie­gać. Mówił, że tęskni, żałuje tego, jak ją potrak­to­wał, i już wie, że postą­pił paskud­nie. Tłu­ma­czył, że doj­rzał i zasta­na­wia się, czy mogliby znów być parą. Pro­sił i zakli­nał. Dała się prze­ko­nać. Myślała, że naprawdę się zmie­nił. Że będzie potra­fił zapew­nić jej poczu­cie bez­pie­czeń­stwa, któ­rego szu­kała.

Zaczęło się dobrze, mniej wię­cej po pół roku posta­no­wili razem zamiesz­kać, kupili miesz­ka­nie w Göteborgu. Jed­nak już po kilku mie­sią­cach jego zazdro­sne, kon­tro­lu­jące obli­cze przy­po­mniało o sobie i zatrium­fo­wało. Tym razem posu­nął się do prze­mocy. Zna­la­zła w sobie siłę, by się wyrwać. Już nie zamie­rzała dać mu się odzy­skać, bez względu na słowa i obiet­nice. Skoń­czyła z Dic­kiem. On jed­nak nie skoń­czył z nią, co to, to nie. Regu­lar­nie dzwo­nił z żąda­niami, groź­bami, ucie­kał się do szan­tażu, robił, co mógł, żeby utrud­nić i znisz­czyć jej życie. Ostat­nio mówił coś o miesz­ka­niu w Göteborgu i kre­dy­cie, nie wie­działa dokład­nie co, bo kiedy zaczął się wydzie­rać, roz­łą­czyła się i zablo­ko­wała numer, ale i tak myśli o nim nie dawały jej spo­koju.

To dla­tego była przy­gnę­biona, kiedy przy­szedł, choć powinna być rado­sna. Zado­wo­lona z życia. Z niego. Z Nilsa.

Tej nocy po raz pierw­szy poszli ze sobą do łóżka. Po wszyst­kim pła­kała w jego ramio­nach. Mówiła, jak bar­dzo jest szczę­śliwa i wdzięczna, że się spo­tkali. Przy nim czuła się bez­pieczna, czuła, że ma opiekę.

– Lubię się tobą opie­ko­wać – wyszep­tał i czule pogła­skał ją po wło­sach. Przy­tu­liła go w mil­cze­niu, wła­śnie to miała nadzieję usły­szeć.

Kilka tygo­dni póź­niej prak­tycz­nie się do niego wpro­wa­dziła. Przy­cho­dziła czę­ściej, zosta­wała dłu­żej, brała kom­plet ubrań na zmianę. Dostała wła­sną półkę, szu­fladę, miej­sce w sza­fie. Byłej żony Nilsa nie widziała ani nie sły­szała. Jego córka o niej wie­działa, ale chyba nie prze­szka­dzało jej, że tata poznał kogoś nowego. Nie mieli prze­sad­nie czę­stych kon­tak­tów, dzwo­nili do sie­bie nie czę­ściej niż raz na dwa tygo­dnie. Kiedy tam była, córka Nilsa ni­gdy nie przy­je­chała się przy­wi­tać, choć miesz­kała w Hel­sing­borgu odda­lo­nym o nie­całe dwie godziny drogi.

Ange­lica poko­nała ostatni odci­nek drogi do furtki. Uśmiech zado­wo­le­nia musiał już znik­nąć. Zastą­pił go nie­po­kój. Nad­szedł czas na kolejny krok. Dziś Dick znów nawią­zał z nią kon­takt. Gro­ził poli­cją, komor­ni­kiem i czymś jesz­cze. Nie zro­zu­miała wszyst­kiego, ale zdaje się, że chciał sprze­dać miesz­ka­nie w Göteborgu, a ona była mu winna jakieś pie­nią­dze.

Zamie­rzała wejść wzbu­rzona, roz­trzę­siona, zapła­kana, potrze­bu­jąca pomocy, któ­rej tylko Nils mógł jej udzie­lić. Dosta­nie ją, ale mimo to się nie uspo­koi. Nie tego wie­czoru. Dick chciał dwu­stu trzy­dzie­stu pię­ciu tysięcy koron. Masę, masę, ogromną masę pie­nię­dzy. Skąd mia­łaby je wytrza­snąć?

Do tego momentu mogła wszystko zapla­no­wać, potem przyj­dzie czas na impro­wi­za­cję. W naj­lep­szym wypadku Nils od razu sam z sie­bie zaofe­ruje jej pożyczkę, niczego nie kwe­stio­nu­jąc ani nie spraw­dza­jąc. Naj­praw­do­po­dob­niej zapro­po­nuje pomoc praw­nika, może zgło­sze­nie na poli­cję. Jeśli tak, spró­buje to odrzu­cić, a potem wolno i ostroż­nie pod­su­nie mu pomysł, że może być tym, który pomoże jej się uwol­nić raz na zawsze. Jej ryce­rzem na bia­łym koniu. Pożyczka. Suma osią­galna dla niego, a jej ratu­jąca życie.

Przy­naj­mniej dopóki nie poja­wią się kolejne pro­blemy i nie będzie potrze­bo­wała wię­cej.

Wsu­nęła klucz do dziurki i zamknęła oczy, poczuła napły­wa­jące łzy. Cho­lera, dobra jest.

Ćwi­cze­nie czyni mistrza.

Kiedy znów otwo­rzyła oczy, do końca jej życia została jedna ósma sekundy. Może mniej. Kula po opusz­cze­niu lufy prze­miesz­czała się z pręd­ko­ścią pra­wie ośmiu­set metrów na sekundę. Ponad­dwu­krot­nie szyb­ciej niż dźwięk, więc Ange­lica nie zdą­żyła usły­szeć głu­chego huku. Została tra­fiona w skroń i padła mar­twa na swo­jej uko­cha­nej Kungs­ga­tan.

Ker­stin Neu­man

Bernt Anders­son

Ange­lica Carls­son

Phi­lip Bergström

Aakif Had­dad

Lars Johans­son

Ivan Bot­kin

Annie Lin­der­berg

Peter Zet­ter­berg

Milena Kovacs

Trze­cie ciało, trze­cie zabój­stwo.

Vanja spoj­rzała na karetkę, bez pośpie­chu mija­jącą barierki na Kyr­ko­ga­tan. Za nie­bie­sko-białą taśmą poli­cyjną zebrało się już sporo gapiów. Wiele tele­fo­nów komór­ko­wych foto­gra­fo­wało i fil­mo­wało żółto-zie­lony samo­chód, gdy bez nie­bie­skich świa­teł i bez syren jechał do naj­bliż­szego szpi­tala z kost­nicą. Vanja nie wie­działa, gdzie się mie­ści – nie zdą­żyła jesz­cze wystar­cza­jąco poznać mia­sta. Ursula wie­działa, bo już tam była, żeby wyro­bić sobie wła­sny pogląd na temat obra­żeń dwóch poprzed­nich ofiar. Jedy­nym, co poza tym o nich wie­dzieli, było to, co prze­czy­tali w komi­sa­ria­cie, gdy lokalna poli­cja ofi­cjal­nie prze­ka­zała śledz­two w ich ręce.

Pierw­szą ofiarą była kobieta w wieku sześć­dzie­się­ciu ośmiu lat, Ker­stin Neu­man. Została zastrze­lona, praw­do­po­dob­nie w chwili, kiedy szła wyjąć kore­spon­den­cję ze skrzynki przy głów­nej dro­dze. Mieli nie­wiele infor­ma­cji. Mała posia­dłość, w któ­rej samot­nie miesz­kała, znaj­do­wała się około dzie­się­ciu kilo­me­trów za mia­stem. Wczy­tu­jąc się w mate­riały ze śledz­twa, Vanja zro­zu­miała, że kobieta celowo szu­kała takiego odosob­nie­nia. Nie gro­ziło jej żadne kon­kretne nie­bez­pie­czeń­stwo, ale wszy­scy, a w każ­dym razie bar­dzo wielu miesz­kań­ców Karl­shamn wie­działo, kim jest Ker­stin Neu­man. Co zro­biła. A raczej czego doświad­czyła, bo ni­gdy nie została ofi­cjal­nie pocią­gnięta do odpo­wie­dzial­no­ści za kata­strofę auto­bu­sową.

Drugą ofiarą był Bernt Anders­son. Miał pięć­dzie­siąt trzy lata, ale na zdję­ciu, które wisiało na tablicy w ich pro­wi­zo­rycz­nym biu­rze w komi­sa­ria­cie kilka prze­cznic dalej, wyglą­dał na co naj­mniej o dzie­sięć lat star­szego. Był to sku­tek trud­nego życia. Dłu­gie lata nad­uży­wał więk­szo­ści sub­stan­cji, jakich można nad­uży­wać. Ludzie, któ­rzy od czasu do czasu spo­ty­kali go jeż­dżą­cego po dziel­nicy Asa­rum, w któ­rej miesz­kał, twier­dzili, że ostat­nio głów­nie alko­holu. Anders­son był znany lokal­nej poli­cji: spę­dził wiele nocy w izbie wytrzeź­wień, zatrzy­my­wano go za zakłó­ca­nie porządku, oskar­żano o drobne prze­stęp­stwa nar­ko­ty­kowe, ale zawsze koń­czyło się na karach grzywny. Kilka razy zda­rzyło się, że różne kobiety, u któ­rych przez jakiś czas miesz­kał, zgła­szały na poli­cji kra­dzież i pobi­cie.

Nie zapadł jed­nak żaden wyrok.

Zna­le­ziono go leżą­cego na jed­nym z przy­rzą­dów do ćwi­czeń na skraju lasu, trzy dni po śmierci Ker­stin Neu­man. Strzał został oddany w skroń, był śmier­telny i, jak się oka­zało, w obu przy­pad­kach użyto tej samej broni.

To wtedy Kri­ście Kyllönen, sze­fo­wej poli­cji w okręgu, udało się prze­ko­nać prze­ło­żo­nego z Regionu Połu­dnie w Malmö, by zwró­cono się do Kra­jo­wej Poli­cji Kry­mi­nal­nej. Nie­ty­powe posu­nię­cie w przy­padku śledz­twa, które trwało zale­d­wie nie­cały tydzień, ale oba zabój­stwa były dzie­łem snaj­pera, a nie mieli żad­nych świad­ków, żad­nych fizycz­nych dowo­dów poza poci­skami, żad­nych łusek zosta­wio­nych na miej­scu, śla­dów opon, niczego podej­rza­nego na fil­mach z nie­licz­nych kamer moni­to­ringu zamon­to­wa­nych w mie­ście.

Nie mieli nic, na czym mogliby się oprzeć, i potrze­bo­wali pomocy.

Stwier­dze­nie, że przy­je­chali do mia­sta, na które padł strach, byłoby prze­sadą, ale trze­cia strze­la­nina w ciągu ośmiu dni bez wąt­pie­nia dopro­wa­dzi do nasi­le­nia nie­po­koju i stra­chu, a stąd nie­da­leko do gniewu. Vanja wes­tchnęła w duchu. To może łatwo prze­ro­dzić się w kosz­mar. Nie wolno na to pozwo­lić. Czuła na sobie spoj­rze­nia. To było jej pierw­sze duże śledz­two, odkąd w grud­niu została sze­fową Kra­jo­wej Poli­cji Kry­mi­nal­nej.

Zastę­pu­jąc Tor­kela.

Spoj­rzała za sie­bie, w kie­runku blo­kady dro­go­wej na następ­nym skrzy­żo­wa­niu, przy Södra Fog­de­lyc­ke­ga­tan. Vanja nie wie­działa, co zna­czy fog­de­lycke ani czy takie słowo w ogóle ist­nieje. Brzmiało jak wymy­ślone. Rów­nież tam gro­ma­dzili się gapie, ale mniej licz­nie i nie widziała tylu wycią­gnię­tych tele­fo­nów. Ta blo­kada była bar­dziej odda­lona od miej­sca zabój­stwa, więc trud­niej było zro­bić zdję­cia, które uka­zy­wa­łyby coś wię­cej niż zwy­czajną ulicę w małym mia­steczku. Może dałoby się uchwy­cić Ursulę, kuca­jącą i foto­gra­fu­jącą miej­sce, w któ­rym leżała ofiara. Według prawa jazdy zna­le­zio­nego w kie­szeni płasz­cza była to trzy­dzie­sto­dzie­wię­cio­let­nia Ange­lica Carls­son.

– Vanja.

Odwró­ciła się i zoba­czyła idą­cego w jej stronę Car­losa. Był począ­tek kwiet­nia, słońce wpraw­dzie zacho­dziło, ale nie było zimno, a w każ­dym razie nie tak, jak można by pomy­śleć na widok Car­losa Rojasa. Miał czapkę nacią­gniętą na uszy, ocie­plane ręka­wiczki i sza­lik. Poza tym wie­działa, że pod jego eks­klu­zywną kurtką są jesz­cze swe­ter, fla­ne­lowa koszula i T-shirt. Była pra­wie pewna, że pod mar­ko­wymi dżin­sami nosi też kale­sony.

Car­los był naj­now­szym nabyt­kiem w ich gru­pie. Po raz pierw­szy pra­co­wali razem w Uppsali, ści­gali wtedy seryj­nego gwał­ci­ciela. Vanja sta­rała się uni­kać myśli o tych paź­dzier­ni­ko­wych tygo­dniach sprzed trzech i pół roku. O tym, jak nie­wiele bra­ko­wało, by sama została jedną z ofiar. Zda­rzyło się wów­czas mnó­stwo okrop­nych rze­czy i była to jedna z naj­dziw­niej­szych spraw, przy któ­rych kie­dy­kol­wiek pra­co­wała, ale to wtedy wraz z pozo­stałą dwójką z Kra­jo­wej Poli­cji Kry­mi­nal­nej poznała Car­losa. Kiedy Tor­kel odszedł… został zmu­szony do odej­ścia – popra­wiła się w myślach – musieli dobrać jesz­cze jedną osobę do grupy. Dołą­czył wła­śnie on. Był łatwy we współ­pracy, zdolny, pra­co­wity i sumienny. Miał mnó­stwo cech, które Vanja ceniła, zwłasz­cza teraz, gdy sama odpo­wia­dała za wszystko, co lądo­wało na ich biurku. Tyle tylko, że marzł. Zawsze, nie­za­leż­nie od tem­pe­ra­tury.

– O co cho­dzi? – zapy­tała, kiedy do niej pod­szedł.

– Jest tam pewna kobieta – odparł, wska­zu­jąc dzwon­nicę na wzgó­rzu za czar­nym ogro­dze­niem z kutego żelaza po dru­giej stro­nie ulicy. – Mówi, że sły­szała snaj­pera.

– Sły­szała?

– Tak. Chcesz z nią poroz­ma­wiać?

Vanja się zasta­no­wiła. Czy chciała? Pew­nie kobieta powie, że sły­szała huk, i tyle. Czuła jed­nak, że musi to zro­bić. Nale­żało zaj­rzeć pod każdy kamień…

Poszła za Car­lo­sem w kie­runku pokry­tej beżo­wym tyn­kiem małej kamien­nej wieży. Można by się spo­dzie­wać, że będzie połą­czona z kościo­łem, ale kró­lo­wała samot­nie na wzgó­rzu, a naj­bliż­szy kościół mie­ścił się pół prze­cznicy dalej. Tu i ówdzie pośród traw wyra­stały kępy roz­kwi­ta­ją­cych żon­kili. W tym mie­ście wio­sna roz­go­ściła się bar­dziej niż w Sztok­hol­mie, pomy­ślała Vanja i poczuła się jak eme­rytka. Coś takiego mógłby powie­dzieć jej ojciec. A przy­naj­mniej jeden z jej ojców. Val­de­mar. Ten, któ­rego miała nadzieję wspie­rać zawsze, cokol­wiek by się działo, i z któ­rym po wielu skom­pli­ko­wa­nych kole­jach losu, peł­nych kłamstw i sen­sa­cyj­nych odkryć, stra­ciła kon­takt.

Sytu­acji nie uła­twiał fakt, że Val­de­mar sie­dział w wię­zie­niu.

Zamiast tego raz na jakiś czas odzy­wała się do Seba­stiana Berg­mana – czło­wieka, któ­rego długo usi­ło­wała wyma­zać z życia. Co dziwne, w ciągu ostat­nich lat roz­wi­nęła się mię­dzy nimi pra­wie nor­malna rela­cja. Nie do wiary, jak życie potrafi się uło­żyć. To miało zwią­zek z jej córką. Z Amandą. Wnuczką Seba­stiana. W lipcu miała skoń­czyć trzy lata. Vanja prze­rwała roz­my­śla­nia i stłu­miła tęsk­notę, która dawała o sobie znać za każ­dym razem, gdy myślała o Aman­dzie – czyli czę­sto.

Pode­szli do cze­ka­ją­cej na nich kobiety. Stała, trzy­ma­jąc torbę na kół­kach, w brą­zową kratę. Miała około pięć­dzie­się­ciu lat. Jej włosy były krót­kie, nie­równo ostrzy­żone – Vanja domy­ślała się w tym skut­ków bli­skiego spo­tka­nia z nożycz­kami przed lustrem w domo­wej łazience. Jej ubra­nia były czy­ste i w dobrym sta­nie, ale i tak robiła wra­że­nie nieco nie­chluj­nej. W jed­nej ręce trzy­mała chwy­tak. Vanja zwró­ciła uwagę, że torba jest do połowy wypeł­niona pustymi pusz­kami i pla­sti­ko­wymi butel­kami. Podała nazwi­sko oraz sto­pień służ­bowy i popro­siła o infor­ma­cje.

– Już wszystko powie­dzia­łam temu panu – odparła kobieta, wska­zu­jąc głową na Car­losa. – Szłam tędy, bo wie­czo­rami prze­sia­duje tu sporo mło­dzieży, więc zwy­kle to dobre miej­sce do szu­ka­nia puszek. Nagle usły­sza­łam huk.

Vanja zaklęła w duchu. Mogła, a wręcz powinna zle­cić to Car­lo­sowi. Nada­wa­nie prio­ry­te­tów. Dele­go­wa­nie. Car­los był dobry w te klocki.

– Huk?

– Jakby wystrzału.

– Wie pani, z któ­rej strony dobiegł?

– Nie, bo pomię­dzy budyn­kami było echo.

Vanja się rozej­rzała. Nie było cze­goś takiego jak „pomię­dzy budyn­kami”. Na początku ulicy zauwa­żyła dwa niskie drew­niane domy, a trzy­dzie­ści metrów w głębi przy­po­mi­na­ją­cego park terenu, na któ­rym wła­śnie się znaj­do­wali – duży czer­wony budy­nek z napi­sem „Dom para­fialny”. Oprócz tego po jed­nej stro­nie Kungs­ga­tan stał tylko samotny dwu­pię­trowy dom. Dźwięk nie miał się od czego odbić.

– Nie zauwa­żyła pani, by kto­kol­wiek stąd wybie­gał?

– Nie.

– Nikt się nie poru­szał, nie­ko­niecz­nie szybko? Nie prze­je­chał żaden samo­chód?

– Nie, ale usły­sza­łam huk.

– Dzię­kuję, kolega zapi­sze pani dane, na wypa­dek gdy­by­śmy chcieli jesz­cze się skon­tak­to­wać. Dzię­ku­jemy za pomoc.

Vanja ruszyła z powro­tem w stronę znaj­du­ją­cej się w dole ulicy. Roz­glą­dała się. Skąd mógł paść strzał? Z jed­nego z budyn­ków przy krzy­żu­ją­cych się uli­cach – tam, gdzie teraz była blo­kada? Moż­liwe. Albo z jakie­goś punktu terenu par­ko­wego, który wła­śnie opusz­czała, ale to było mniej praw­do­po­dobne. Rosło tu nie­wiele drzew, za któ­rymi można było się scho­wać, nie było żad­nych gęstych krza­ków. Zbyt ryzy­kowne miej­sce za dnia. Spe­ku­la­cje w zasa­dzie nie miały sensu. Nie znali kąta, pod któ­rym padł strzał, i pew­nie ni­gdy go nie poznają, bo nie wie­dzieli, w którą stronę była odwró­cona Ange­lica Carls­son, kiedy tra­fiła ją kula. Zdą­żyła wło­żyć klucz do zamka, co wska­zy­wa­łoby na to, że wcho­dziła przez nie­bie­ską furtkę. Jeśli stała przed nią, to strzał padł z pra­wej strony. A więc od połu­dnia Fog­de­lyc­ke­ga­tan…

Czy powinna wysłać kilku ludzi, żeby popy­tali miesz­kań­ców żół­tych kamien­nych budyn­ków na skrzy­żo­wa­niu, z któ­rych dało się zoba­czyć miej­sce zbrodni? Co zro­biłby Tor­kel?

Nie pod­jąw­szy decy­zji, zeszła z powro­tem na ulicę, a w tej samej chwili Billy szyb­kim kro­kiem ruszył ku niej od strony nie­bie­skiej furtki.

– Wiem, w którą stronę szła – oznaj­mił.

Gdy tylko Vanja weszła do lokalu na pierw­szym pię­trze, odnio­sła wra­że­nie, że to nie jest miesz­ka­nie Ange­liki. Przez te wszyst­kie lata była w tak wielu miesz­ka­niach – ofiar, krew­nych, spraw­ców – ale w tym nie poczuła obec­no­ści kobiety. Nie potra­fiła do końca nazwać tej myśli, ale miesz­ka­nie wyda­wało się… gotowe. Jakby ktoś wybrał się do sklepu meblo­wego, kupił wszystko, co potrzebne, ani mniej, ani wię­cej, i na tym poprze­stał. Nie uzu­peł­niał wystroju, nie czy­nił go bar­dziej oso­bi­stym, niczego nie doda­wał ani nie zabie­rał. Tylko zado­wo­lił się tym, co jest. Vanja nie sądziła, by kobieta mogła tak postą­pić. Może kie­ro­wała się ste­reo­ty­pem, ale miesz­ka­nie miało kli­mat szyb­kiego – męskiego – pomy­słu na życie po roz­wo­dzie.

Na kana­pie sie­dział męż­czy­zna, któ­rego Billy przed­sta­wił jako Nilsa Frid­mana. Wyglą­dał na nie­całe sześć­dzie­siąt lat, miał na sobie beżowe chi­nosy i kra­cia­stą koszulę, a jego włosy zaczy­nały się prze­rze­dzać i siwieć. Przed nim na szkla­nym bla­cie sto­lika stała nie­tknięta szklanka wody, a po bla­dych policz­kach spły­wały mu łzy. Jego ręce zwi­sały ciężko wzdłuż tuło­wia, ramiona się trzę­sły i wyglą­dało na to, że na samo sie­dze­nie pro­sto zużywa wszyst­kie siły. Vanja ponow­nie się przed­sta­wiła i zapy­tała, czy mógłby odpo­wie­dzieć na kilka pytań. Nils ski­nął głową, odchrząk­nął i wyjął z kie­szeni mate­ria­łową chustkę do nosa. Vanja nie sądziła, że kto­kol­wiek poni­żej osiem­dzie­siątki wciąż takich używa. Szybko wytarł mokre policzki, wydmu­chał nos i scho­wał chustkę z powro­tem do kie­szeni.

– Kobieta, którą zna­leź­li­śmy na dwo­rze, nazy­wała się Ange­lica Carls­son? – zapy­tała Vanja, sia­da­jąc na kra­wę­dzi jedy­nego fotela w pokoju.

– Tak – odparł Nils, a na dźwięk tego nazwi­ska oczy znów zaszły mu łzami. Chustka pozo­stała jed­nak w kie­szeni.

– Wybie­rała się do pana? – Znów było to bar­dziej stwier­dze­nie niż pyta­nie, ale po raz kolejny otrzy­mała odpo­wiedź w postaci ski­nie­nia głową.

– Skąd pan ją znał? Miesz­kała tutaj?

Nils pocią­gnął nosem, kilka razy prze­łknął ślinę, jakby chciał mieć pew­ność, że głos go nie zawie­dzie, i pod­niósł zapła­kane czer­wone oczy na Vanję.

– Byli­śmy parą – odparł nie­wy­raź­nie. – Pomiesz­ki­wała tu od czasu do czasu.

– A poza tym gdzie miesz­kała? – kon­ty­nu­owała Vanja i kątem oka zauwa­żyła, że Billy zaczyna noto­wać. Nils nabrał powie­trza, żeby odpo­wie­dzieć, ale zawa­hał się i chwilę myślał, a na jego czole poja­wiła się mała zmarszczka.

– Ma… ma miesz­ka­nie gdzieś w oko­li­cach Bräkne-Hoby… gmina Ron­neby.

– Ni­gdy nie był pan u niej w domu?

– Nie, spę­dza­li­śmy czas głów­nie tutaj. A raczej zawsze tutaj, jeśli ni­gdzie nie wycho­dzi­li­śmy.

Ostat­nie słowa wypo­wie­dział wol­niej. Jakby wła­śnie do niego dotarło, że to tro­chę dziwne, iż ni­gdy nie był u Ange­liki w domu ani nawet nie wie­dział, gdzie mieszka, pomy­ślała Vanja.

– Jak długo byli pań­stwo razem?

– Pozna­li­śmy się pod koniec grud­nia, na jed­nym z por­tali rand­ko­wych.

– Czyli pra­wie cztery mie­siące.

– Tak.

– Ale ni­gdy nie był pan u niej w domu?

– Nie.

Vanja posłała Billy’emu szyb­kie spoj­rze­nie. To, że Nils ni­gdy nie odwie­dził Ange­liki, wska­zy­wało, że nie chciała go gościć, co z kolei mogło ozna­czać, że coś ukry­wała, że Nils po pro­stu miał się o tym nie dowie­dzieć.

– Zna pan adres?

– Nie­stety nie.

– Znaj­dziemy go, nie ma pro­blemu. – Vanja umil­kła, spoj­rzała na udrę­czo­nego męż­czy­znę i uświa­do­miła sobie, że kolejne pyta­nie będzie dla niego jesz­cze trud­niej­sze. Nachy­liła się i lekko ści­szyła głos. – Czy może pan powie­dzieć o niej coś, co mogłoby wyja­śnić, dla­czego została zamor­do­wana?

Nils tylko ponow­nie pokrę­cił głową i znów zaszkliły mu się oczy, jakby każde przy­po­mnie­nie o tym, że Ange­lica nie żyje, było ponad jego siły. Wyłu­skał chustkę do nosa i powtó­rzył całą wcze­śniej­szą pro­ce­durę: wycie­ra­nie łez, wydmu­chi­wa­nie nosa, cho­wa­nie chustki z powro­tem do kie­szeni. Vanja mimo woli zaczęła się zasta­na­wiać, czy ma jakiś sys­tem, by nie wcie­rać sobie w oczy sta­rych smar­ków, ale ode­pchnęła tę myśl. Musiała się sku­pić na tym, co było ważne.

– Czy to nie ten sam czło­wiek, który zabił dwie pozo­stałe osoby? – wykrztu­sił w końcu Nils.

– Moż­liwe – przy­znała Vanja. – Czy ni­gdy nie wspo­mi­nała o jakichś groź­bach, o tym, że czuła się obser­wo­wana, lub czymś w tym rodzaju? Nie mówiła panu nic takiego?

– Był ten cały Dick – odparł Nils z namy­słem.

– Kto to jest Dick?

– Jej były chło­pak, z któ­rym miesz­kała w Göteborgu i który cza­sem na­dal uprzy­krzał jej życie.

– W jaki spo­sób?

– Dzwo­nił i mówił, że jest mu winna pie­nią­dze, gro­ził poli­cją, komor­ni­kiem i tak dalej.

Vanja znów spoj­rzała na Billy’ego i zro­zu­miała, że pomy­ślał o tym samym, kiedy wziął do ręki tele­fon i ruszył do drzwi, naj­wy­raź­niej chcąc spraw­dzić, czego można się dowie­dzieć o owym Dicku.

– Wie pan, jak miał na nazwi­sko? – zapy­tał, odwra­ca­jąc się w drzwiach.

– Nie, mówiła tylko Dick.

– Okej. Dzię­kuję.

Vanja mil­czała i myślała. Były chło­pak. To ni­gdy nie jest dobry znak. Byli part­ne­rzy czę­sto grożą kobie­tom, robią im krzywdę albo je zabi­jają. Zbyt czę­sto. Każ­dego roku.

Zazdro­sny eks. Na pewno nie można tego wyklu­czyć.

Jed­nak czy w takim przy­padku ist­niał zwią­zek z dwoma pierw­szymi zabój­stwami? A może były tylko próbą ukry­cia, że to Ange­lica jest rze­czy­wi­stą, zamie­rzoną ofiarą? Kiedy Vanja sfor­mu­ło­wała tę tezę w myślach, wydała jej się wyjąt­kowo pokrętna i nacią­gana. Wie­dzieli zbyt mało, przede wszyst­kim o Ange­lice, ale też o całej sytu­acji. Nic nie wie­dzieli.

– Nie miała żad­nych innych zmar­twień ani powo­dów do nie­po­koju?

– Nie, zawsze była taka rado­sna… kocha­jąca, wspa­niała… – Głos Nilsa zała­mał się ponow­nie i tym razem nie dało się już powstrzy­mać szlo­chu. Vanja szybko prze­nio­sła wzrok na sofę. Nie sądziła, że Nils Frid­man może jej jesz­cze w czymś pomóc. Przy­naj­mniej na razie.

– Czy możemy zadzwo­nić do kogoś, kto dotrzy­małby panu towa­rzy­stwa? – zapy­tała, wsta­jąc z fotela, gotowa zakoń­czyć wizytę. Ku jej wiel­kiej uldze Nils ponow­nie pokrę­cił głową. Chciała jak naj­szyb­ciej wró­cić do ich pokoju w oka­za­łym budynku przy ulicy Erika Dahl­berga. Czuła, że musi pobyć sama, pomy­śleć, uło­żyć stra­te­gię na naj­bliż­sze fazy śledz­twa. Odpo­wie­dzial­ność spo­czy­wała teraz na jej bar­kach. Po raz pierw­szy. Czuła jej cię­żar.

Wystar­cza­jąco nie­po­ko­jące było to, że mieli trzy ofiary.

Chciała za wszelką cenę unik­nąć czwar­tej.

Takie żało­sne. Wszyst­kie one. Tak cho­ler­nie żało­sne. Julia nie­na­wi­dziła patrzeć, z jaką łatwo­ścią wcho­dzą w swoje dawne role. Bez oporu, jakby nic się nie wyda­rzyło, jakby czas sta­nął w miej­scu. Te zwy­czajne, pozba­wione ambi­cji zdolne dziew­czyny, które z pew­no­ścią skoń­czyły stu­dia, miały dobre posady, kariery, rodziny i uło­żyły sobie życie, sie­działy razem przy jed­nym krańcu stołu. Chło­pacy, któ­rzy daw­niej byli ner­dami albo po pro­stu zwy­czaj­nymi gośćmi, sie­dzieli obok nich. Popu­larne dziew­czyny zaj­mo­wały miej­sca obok popu­lar­nych chło­pa­ków, któ­rzy się roz­sia­dali, zuży­wali cały tlen w pomiesz­cze­niu, za dużo pili i co dwie minuty zaczy­nali zda­nie od: „A pamię­ta­cie, jak…”, a potem padało jakieś okro­pień­stwo, przy­po­mnie­nie poni­ża­ją­cej chwili wymie­rzone w kogoś sie­dzą­cego dalej, kto odpo­wia­dał sztyw­nym uśmie­chem, wysi­lo­nym recho­tem, bo nie chciał psuć atmos­fery, dawał do zro­zu­mie­nia, że abso­lut­nie nie ma nic prze­ciwko odro­bi­nie zabawy swoim kosz­tem. Wie­dział, gdzie jest jego miej­sce w hie­rar­chii, która w cza­ro­dziej­ski spo­sób na jeden wie­czór zmar­twych­wstała.

Naj­gor­szy był Macke. Jak­żeby ina­czej.

Król dzie­wią­tej B.

Był zupeł­nie taki sam jak daw­niej. Tro­chę grub­szy – pod napiętą koszulą w duże wzory i źle dopa­so­waną mary­narką odzna­czał się brzu­szek. Kilka dodat­ko­wych lat złych nawy­ków żywie­nio­wych i nad­miaru alko­holu, oce­niła Julia. Krę­cone włosy w kolo­rze rudego blondu, sze­roki, kie­dyś zła­many nos, wąskie usta i brzyd­kie wąsy. Te same nie­bie­skie oczy, które, o ile sobie przy­po­mi­nała, ni­gdy nie były cie­płe ani przy­ja­zne.

Tak samo gło­śny, tak samo durny.

Rów­nie prze­ra­ża­jący dla nie­śmia­łych, jed­na­kowo popu­larny u Tych Trzech – o wiele za gło­śno śmiały się z jego żar­tów, wypi­jały z nim toa­sty, co jakiś czas nabie­rały ochoty, by usiąść mu na kola­nach.

Prze­su­nęła wzrok na Phi­lipa. Przez cały czas był wyjąt­kowo cichy. Naj­wy­raź­niej posta­no­wił usiąść z dala od Mac­kego, ale Król to zauwa­żył.

– Fille! Fille! Masz sie­dzieć z żela­zną ekipą!

Przez chwilę wyda­wało się, że Phi­lip zamie­rza zapro­te­sto­wać, powie­dzieć, że zosta­nie na miej­scu, które wybrał, ale Macke się nie pod­da­wał i prze­cią­gnął na swoją stronę Te Trzy. Zaczęły skan­do­wać: Fille! Fille! – aż Filip z rezy­gna­cją kiw­nął głową, prze­pro­sił pier­wot­nie obraną sąsiadkę, wstał i wśród wiwa­tów usiadł przy ich krańcu stołu. Nikt nie powie­dział gło­śno, w czym rzecz, ale rów­nie dobrze mogli to zro­bić.

Nikt nie będzie prze­cież sie­dział z prze­gry­wami.

Lose­rami ze szkoły w Grun­dvik.

Julia wcze­śnie poja­wiła się w hotelu, była jedną z pierw­szych osób. Weszła do dużego pomiesz­cze­nia na pierw­szym pię­trze – „Sali Balo­wej”, jak nazwano je na wypu­co­wa­nej mosięż­nej tabliczce przy wyso­kich podwój­nych drzwiach. Tego wie­czoru sala miała peł­nić funk­cję swo­istego miej­sca zbiórki, w któ­rym mieli spę­dzać czas przy trun­kach i roz­mo­wach, aż zja­wią się wszy­scy i będzie można podać kola­cję w jadalni. Julia ni­gdy wcze­śniej w niej nie była. Wie­działa, że służy jako sala taneczna na balu koń­czą­cym dzie­wiątą klasę, ale nie uczest­ni­czyła w nim. Sala miała wysoki sufit z trzema krysz­ta­ło­wymi żyran­do­lami, grube i cięż­kie jedwabne zasłony w ogrom­nych oknach i duże szklane drzwi pro­wa­dzące na taras. Pew­nie kiedy budo­wano hotel, roz­cią­gał się z niego cie­kaw­szy widok, ale teraz z tarasu można było zoba­czyć wysoki ano­ni­mowy budy­nek za wąską ulicą z kon­te­ne­rami i koszami na śmieci, przy­wo­dzącą na myśl uliczki z ame­ry­kań­skich fil­mów. W jed­nym rogu sali znaj­do­wała się scena, któ­rej sty­lem nie pró­bo­wano nawet ukryć, że została dobu­do­wana póź­niej, były też wyso­kie sto­liki przy barze, w któ­rym można było wybie­rać mię­dzy piwem, winem albo ginem z toni­kiem. Zamó­wiła to ostat­nie, wzięła kie­li­szek, sta­nęła w rogu i prze­su­nęła wzrok po sali. Robiło się coraz gęściej, w miarę jak docie­rali kolejni uczest­nicy imprezy, naj­czę­ściej w mniej­szych, cztero- i pię­cio­oso­bo­wych grup­kach. Jedna lub dwie tak­sówki. Nie­wąt­pli­wie spo­tkali się wcze­śniej i gdzieś razem poje­chali. Nikt się do niej nie ode­zwał z pyta­niem, czy chcia­łaby dołą­czyć. Bar­dziej by mieć coś do roboty niż z rze­czy­wi­stej potrzeby, poszła do toa­lety.

Janet, jedna z Tych Trzech, stała przed lustrem i popra­wiała i tak już mocny maki­jaż.

– Julia! – krzyk­nęła odru­chowo tym iry­tu­ją­cym piskli­wym gło­sem, uży­wa­nym z reguły na spo­tka­niach dziew­czyn, które tro­chę wypiły.

– Tak – odparła Julia krótko i spo­strze­gła, że Janet natych­miast zdała sobie sprawę z pomyłki – prze­cież ona nie zasłu­gi­wała na tak ser­deczne bab­skie powi­ta­nie.

– Masz fio­le­towe włosy – skon­sta­to­wała Janet, gdy już zmie­rzyła ją wzro­kiem od stóp do głów.

– Wiem.

Naj­wy­raź­niej tylko to było warte uwagi. Janet scho­wała błysz­czyk do małej torebki i wyszła bez słowa. Kiedy Julia wró­ciła do sali balo­wej, pozo­stałe dwie z Tych Trzech były już na miej­scu, a gło­śność wzro­sła o kilka decy­beli.

Nie było tylu ludzi, ilu się spo­dzie­wała. Z dwu­dzie­stu dzie­wię­ciu uczniów klasy poja­wiło się zale­d­wie dzie­więt­na­ście osób. W pozo­sta­łych kla­sach i dru­giej szkole fre­kwen­cja była mniej wię­cej taka sama, więc łącz­nie było około stu osiem­dzie­się­ciu osób.

Nie­wielu pod­cho­dziło z nią poroz­ma­wiać. Ci, któ­rzy pró­bo­wali, szybko się znie­chę­cali, bo nie zada­wała pytań zwrot­nych ani nie oka­zy­wała naj­drob­niej­szego zain­te­re­so­wa­nia ich życiem. Nie przy­je­chała po to, by odna­wiać kon­takt albo zdo­być kole­gów. Była tu po to, by powie­dzieć prawdę. Popsuć atmos­ferę. To było coś w rodzaju jej spe­cjal­no­ści. Wypiła wię­cej niż zwy­kle. Pomy­ślała, że to pomoże, doda jej odwagi. Jak w tym śnie. Czy była w nim pod wpły­wem alko­holu? Nie­ważne. Teraz była.

– Julia?

Odwró­ciła się w kie­runku, z któ­rego dobiegł głos. Nale­żał do chło­paka o kilka lat młod­szego od niej i od reszty zebra­nych w lokalu. Miał jasne włosy, pod­go­lone po bokach, brą­zowe sym­pa­tyczne oczy, krzywe przed­nie zęby widoczne, gdy się uśmie­chał, strój kel­nera i tabliczkę z imie­niem. RASMUS. Mimo wszystko chwilę zajęło, zanim go roz­po­znała. Zdą­żył zauwa­żyć jej puste spoj­rze­nie i dodał:

– To ja, Rasmus. Grönwall.

– Tak, wiem, w pierw­szej chwili cię nie pozna­łam, ale już…

– Wiem, minęło wiele czasu.

– Pra­cu­jesz tutaj?

– Tylko dora­biam. Kiedy mnie potrze­bują.

– A co robisz poza tym? Stu­diu­jesz?

– Nie, pra­cuję w skle­pie ICA Maxi, na kasie… Nie wiem, co będę chciał robić potem. A ty czym się zaj­mu­jesz?

– Stu­diuję. Prawo. W Lund. Piąty semestr – odparła. To było kłam­stwo, z któ­rego posta­no­wiła korzy­stać przez cały wie­czór, bez względu na to, kto zapyta.

– Nie sądzi­łem, że się poja­wisz.

– Ja też, ale… poja­wi­łam się.

Rasmus nie pytał wię­cej, ski­nął tylko głową i ogar­nął spoj­rze­niem salę. Natę­że­nie dźwięku rosło w miarę wzro­stu liczby wizyt w barze.

– Dużo ludzi – stwier­dził. – Muszę wra­cać do pracy.

– Faj­nie było cię zoba­czyć – oznaj­miła i poczuła, że mówi prawdę.

– Cie­bie też. Pew­nie się jesz­cze spo­tkamy.

Po tych sło­wach odszedł. Julia śle­dziła go wzro­kiem, gdy zbie­rał szklanki i butelki z mija­nych sto­li­ków. Rasmus Grönwall. Młod­szy brat Rebekki. Kiedy widziała go ostat­nio? Osiem, dzie­więć lat temu, kiedy miał… czter­na­ście lat. Mogło tak być. Przy­po­mniała sobie. Spo­tkali się w auto­bu­sie. Nie mógł się docze­kać, aż skoń­czy pięt­na­ście lat, bo wtedy można legal­nie jeź­dzić moto­ro­we­rem. Więk­szość jego kole­gów cze­kało to wio­sną, a jego jesie­nią.

Kiedy po raz ostatni spo­tkała go tak naprawdę, a nie tylko prze­lot­nie w auto­bu­sie, miał około jede­na­stu lat. To było na pogrze­bie Rebekki. Może troszkę póź­niej. Bez Rebekki nie miała jed­nak powodu prze­by­wać w domu Grönwallów.

Z zamy­śle­nia wyrwał ją facet w mary­narce, który do niej pod­szedł. Phi­lip. Nie była gotowa na spo­tka­nie z nim. Jesz­cze nie.

– Cześć – powie­dział i sta­nął około metra od niej. Mil­czał. Odwró­cony do tłumu, nie do niej. Zer­k­nęła w jego stronę. Czego chciał? Dla­czego tam sta­nął?

– Jak tam?

– Dobrze.

Nic wię­cej. Żad­nego „a ty?”, „a jak ty się czu­jesz” czy cze­go­kol­wiek, co mogłoby zostać odczy­tane jako zain­te­re­so­wa­nie albo zachę­cić go do kon­ty­nu­owa­nia roz­mowy.

– Chcesz coś z baru?

– Nie, już mam.

– Okej.

Odszedł jesz­cze o krok, przy­sta­nął, odwró­cił się do niej. Spoj­rze­nie miał poważne, jakby coś mu leżało na sercu. Wyda­wało się, że coś powie, ale w końcu tylko zaci­snął zęby i odszedł.

Roz­legł się dzwo­nek, ktoś, być może z hotelu albo z firmy orga­ni­zu­ją­cej imprezę, przy­wi­tał wszyst­kich i zapro­sił do jadalni. Z zało­że­nia miej­sca miały być zaj­mo­wane dowol­nie, ale oczy­wi­ście stało się ina­czej. Decy­do­wali Macke i Te Trzy. Nie tylko w spra­wie Phi­lipa. Sami zajęli miej­sca przy krót­szym boku stołu i wyda­jąc krót­kie komendy: „Carl!”, „Alva, chodź”, „Tutaj, Milos”, dopil­no­wali, by usa­dzić wszyst­kich od naj­bar­dziej do naj­mniej popu­lar­nych. Ci ostatni zna­leźli się na prze­ciw­nym końcu – tam gdzie Julia.

Jedze­nie było takie sobie. Nie cał­kiem cie­płe, nie cał­kiem smaczne. Nie miało to zna­cze­nia, i tak była zbyt spięta, by jeść. Myślała o tym, że wkrótce wszy­scy się dowie­dzą.

Nie zamie­rzała grać w ich grę. Odtwa­rzać swo­jej daw­nej roli.

Roz­mowa na jej końcu toczyła się ocię­żale. Ludzie umieli się zacho­wać – z pew­no­ścią mieli już za sobą roz­ma­ite przy­ję­cia, bale i inne takie, więc wie­dzieli, jak pro­wa­dzić grzecz­no­ściową kon­wer­sa­cję, ale byli obcymi sobie ludźmi, któ­rych łączy tylko jedno: trzy lata, pod­czas któ­rych widzieli się codzien­nie, choć nie wybrali swo­jego towa­rzy­stwa. Pra­wie nikt nie myślał o tym póź­niej. Teraz jed­nak ci ludzie wró­cili. W naj­gor­szym moż­li­wym sen­sie.

Żało­śni. Wszy­scy. Tak cho­ler­nie żało­śni.

Mil­czała przez całą kola­cję. Łado­wała aku­mu­la­tory. Cze­kała na odpo­wiedni moment. Kiedy poja­wili się kel­ne­rzy, żeby dolać kawy, wstała. Zasta­no­wiła się, czy zadzwo­nić łyżeczką o pustą szklankę, i uznała, że tego nie zrobi. Wysu­nęła tylko krze­sło, pod­nio­sła się i stała bez słowa. Zauwa­żyła, że sie­dzący naj­bli­żej patrzą naj­pierw na sie­bie, a potem na nią z pyta­ją­cymi minami. Czy Julia będzie prze­ma­wiała? Nikt się tego nie spo­dzie­wał. Nagle ktoś syk­nął, a pozo­stali, jeden po dru­gim, mil­kli – oprócz ekipy w rogu: Mac­kego, Tych Trzech i jesz­cze kil­korga osób zapro­szo­nych na wie­czór. Phi­lip syk­nął na to towa­rzy­stwo, pod­pity Macke odwró­cił się do niego, ten zaś wska­zał głową jej część stołu i ją.

– Co jest, do chuja, będziesz prze­ma­wiała? – wrza­snął Macke, uniósł szklankę i udało mu się oblać jed­no­cze­śnie sie­bie i Janet. – Zamknąć się, Julia ma prze­mó­wie­nie. Zamknąć się!

Cał­ko­wita cisza nie zapa­dła – Janet nie potra­fiła opa­no­wać chi­chotu, a Emma nie umiała się powstrzy­mać przed pró­bami uci­sze­nia jej gło­śnym szep­tem. Macke ponow­nie kazał obu się zamknąć i jed­no­cze­śnie sku­pił na niej spoj­rze­nie pijacko błysz­czą­cych oczu.

Julia stała i mil­czała. Było jak we śnie, a jed­nak ina­czej.

Miej­sce, twa­rze, dźwięki, zapa­chy, wszystko się róż­niło, ale nie to było naj­gor­sze. Nie czuła się jak w swoim śnie, tylko zupeł­nie ina­czej. Widziała Mac­kego, pamię­tała jego zamglony wzrok, cie­pły cuch­nący oddech, ból, upo­ko­rze­nie, ale w prze­ci­wień­stwie do snu spoj­rze­nia jej nie nakrę­cały. Nie doda­wały sił.

Spra­wiały za to, że robiła się malutka.

Prze­stra­szona. Nie­pewna. Nie­ważna.

– Powiesz coś? – krzyk­nął Macke nad sto­łem przy­kry­tym bia­łym obru­sem. – Czy będziesz tak ster­czała jak te trolle do nakła­da­nia na dłu­go­pisy?

– Powiem coś… – zaczęła, gdy śmiech po komen­ta­rzu o trol­lach ucichł. – Powiem coś o tobie.

Po tych sło­wach znowu umil­kła. Te wszyst­kie twa­rze… Chi­chot Janet w tle. Nie­któ­rzy odwra­cali wzrok, myśleli, że zaczyna się robić żenu­jąco, może przy­pusz­czali, do czego zmie­rza. Przed dzie­się­cioma laty na pewno nie bra­ko­wało plo­tek.

– Co chcesz powie­dzieć o mnie? – zapy­tał Macke. Czy tylko jej się wyda­wało, czy w jego gło­sie poja­wiła się innego rodzaju ostrość? Pod­skórna groźba, ostrze­że­nie przed posu­nię­ciem się zbyt daleko i zepsu­ciem mu wie­czoru. To wszystko spra­wiło, że skur­czyła się jesz­cze bar­dziej.

– No to mów coś albo sia­daj, pie­przony dzi­waku.

Nie była w sta­nie nic powie­dzieć, ale nie potra­fiła też usiąść. Bez słowa wyszła z jadalni. Sły­szała, że Macke coś za nią woła, ale nie wie­działa co. Sły­szała w uszach pul­so­wa­nie krwi. Te Trzy się śmiały. Na pewno nie tylko one. Śmiech zda­wał się podą­żać za nią przez pustą salę balową, dopóki nie wyszła na taras bie­gnący wzdłuż całego dłu­giego boku hotelu i nie zamknęła za sobą dużych szkla­nych drzwi. Zro­biła kilka kro­ków w kie­runku niskiej drew­nia­nej porę­czy, ciężko oddy­chała. Wyj­mu­jąc paczkę papie­ro­sów, spo­strze­gła, że trzęsą jej się ręce. Zapa­liła jed­nego i gło­śno wydmu­chała dym. Co za cho­lerna głu­pota z jej strony. Za kogo się uwa­żała? Czego się spo­dzie­wała? Poja­wiły się łzy. Kolejny dowód jej sła­bo­ści. Gniew­nie otarła je grzbie­tem dłoni.

– Jak się czu­jesz?

Julia się obró­ciła. Zoba­czyła Rasmusa. Jego ciemne oczy były pełne tro­ski.

– Dobrze, tylko… są tacy kurew­sko żało­śni.

– Są pijani.

– Nie cho­dzi o to, mówię ogól­nie. Czemu ma słu­żyć to debilne spo­tka­nie? Nie mamy ze sobą nic wspól­nego, wszy­scy zacho­wują się tak jak dzie­sięć lat temu. Nic się nie wyda­rzyło. Żaden z tych gnoj­ków nie miał odwagi się roz­wi­nąć, doro­snąć czy cokol­wiek w tym rodzaju. Nie­na­wi­dzę tego, do cho­lery!

To była prawda, ale nie cała. Nie­na­wi­dziła też sie­bie. Za to, że stchó­rzyła. Zaprze­pa­ściła szansę. W ogóle wie­rzyła, że jakaś szansa ist­nieje.

– Masz jesz­cze fajki?

Julia wrę­czyła mu paczkę. Wytrzą­snął z niej papie­rosa, zapa­liła mu go. Osło­nił jej dło­nie przed wia­trem. Był roz­grzany. Dziw­nie wyglą­dał z papie­ro­sem. Ude­rzyła ją myśl, że zro­bił się cał­kiem przy­stojny. Ni­gdy przed­tem tak o nim nie myślała. Nie miała powodu. Zawsze był tylko młod­szym bra­tem Rebekki, naj­czę­ściej im zawa­dzał i – musiała szcze­rze przy­znać – iry­to­wał jak cho­lera. Zawsze chciał im towa­rzy­szyć, nie dając spo­koju, i skar­żył mamie, gdy robiły coś głu­piego.

– Dla­czego w takim razie tu przy­je­cha­łaś? – zapy­tał, mocno się zacią­gnął i wydmu­chał dym. – Prze­cież można było prze­wi­dzieć, że wła­śnie tak to będzie wyglą­dało.

– Zapla­no­wa­łam, że coś zro­bię.

– Co takiego?

Pokrę­ciła głową. Jej myśli o zemście, zadość­uczy­nie­niu, o odzy­ska­niu honoru wyda­wały się teraz naiw­no­ścią, poboż­nym życze­niem. Rów­nie dobrze mogła sobie zaży­czyć noso­rożca albo Nagrody Nobla.

– Nic, to było głu­pie.

Nie pytał dalej. Naj­wy­raź­niej wyczuł, że nie chce mówić. To dobra cecha. Stali w mil­cze­niu oparci o poręcz i palili. Pod­nio­sła wzrok. Niebo było pełne gwiazd.

– Fajna jesteś.

– Słu­cham?

Odwró­ciła się do niego. Czy dobrze usły­szała? Czyżby się z niej naigra­wał? Nic w jego oczach na to nie wska­zy­wało.

– Fajna jesteś. Masz super­ciu­chy, podoba mi się twoja fry­zura. Wyglą­dasz jak ta dziew­czyna ze Scott Pil­grim kon­tra świat.

– Nie wiem, co to jest.

– Taki film. A pier­wot­nie komiks, ale wyglą­dasz jak ta z filmu.

– Aha.

– Tak.

Dalej palili w mil­cze­niu. Było jej z tym dobrze. Rasmus dorósł, pod każ­dym wzglę­dem, ale mimo wszystko był kimś, kogo znała i kto znał ją – wie­dział, kim była, i to akcep­to­wał.

– Jak tam w domu? – zapy­tała. Nie po to, by prze­rwać ciszę. Uświa­do­miła sobie, że naprawdę chce znać odpo­wiedź.

– Dobrze – odparł Rasmus, zacią­gnął się papie­ro­sem i wzru­szył ramio­nami. – Mama i tata się roz­wie­dli, wie­dzia­łaś o tym?

– Nie.

– Cztery lata temu. Ni­gdy nie upo­rali się z tym, że umarła.

A ty? – pomy­ślała Julia. Sama się z tym nie upo­ra­łam.

– Wielka szkoda – skwi­to­wała, nie zdra­dza­jąc tych myśli. – Ale wszystko z nimi dobrze?

– Tata ma nową part­nerkę, ale tak. Myślę, że wszystko u nich w porządku.

– Pozdrów ich.

– Pozdro­wię. Jak długo zosta­niesz w mie­ście?

– Nie wiem.

– Będziesz tu jutro?

– Być może. A co?

– Chcesz się spo­tkać?

Ponow­nie napo­tkała jego wzrok. Spoj­rzała mu w oczy – miłe i wycze­ku­jące. Takie jak wtedy, gdy wcho­dził do pokoju Rebekki, pytał, co robią i czy może im towa­rzy­szyć.

– Jasne, dla­czego nie.

Trzy metry. Nie, wię­cej.

Vanja odchy­liła się na opar­cie biu­ro­wego fotela i przez chwilę kon­tem­plo­wała impo­nu­jącą wyso­kość sufitu. Pokój z całą pew­no­ścią był naj­pięk­niej­szym, jaki im kie­dy­kol­wiek przy­dzie­lono, zle­ca­jąc jakąś pracę. Wysoki sufit ze sztu­ka­te­rią, a na ścia­nach mato­wo­żółte tapety we wzór meda­lio­nowy, na wyso­ko­ści metra z kawał­kiem pokryte poma­lo­waną na biało boaze­rią. Sze­ro­kie rzeź­bione futryny, grube drew­niane drzwi z lustrami, par­kiet. Budy­nek pier­wot­nie musiał zostać wznie­siony w innym celu, jako szkoła, szpi­tal, dom zakonny czy coś podob­nego. Cynicz­nie rzecz ujmu­jąc, nikt nie zain­we­sto­wałby tyle czasu, pie­nię­dzy i tro­ski w komi­sa­riat. Nawet na początku dwu­dzie­stego wieku, gdy, jak domy­ślała się Vanja, został zbu­do­wany. Plus minus trzy­dzie­ści lat – nie miała zie­lo­nego poję­cia o archi­tek­tu­rze, ale wyda­wał się stary.

Stary i przy­ja­zny.

Czuli się tu mile widziani.

Była w tym spora zasługa Kri­sty Kyllönen. Kri­ście zale­żało na pomocy z ich strony, co zawsze uła­twiało pracę. Sama dopil­no­wała, by ulo­ko­wano ich w prze­stron­nym pomiesz­cze­niu na pierw­szym pię­trze tego dużego żół­tego budynku. Miała czter­dzie­ści kilka lat, była o głowę wyż­sza od Vanji, a ciemne włosy nosiła spięte w kok. Jej zie­lone oczy, zawsze na gra­nicy uśmie­chu, świad­czyły o tym, że jest w dobrej kon­dy­cji. Seba­stian z całą pew­no­ścią pró­bo­wałby się z nią prze­spać, pomy­ślała Vanja. W cza­sach, gdy wciąż uda­wało mu się wśli­zgnąć do Kra­jo­wej Poli­cji Kry­mi­nal­nej. Było to kilka lat temu, a ostatni raz zda­rzyło się w Uppsali. Teraz był z Ursulą. Vanja nie wie­działa, jak udało jej się go odzwy­czaić od sypia­nia z kim popad­nie, ale Ursula wyda­wała się zado­wo­lona, więc nie drą­żyła tematu.

Kri­sta z chę­cią dostar­czała im wszystko, czego sobie zaży­czyli, zapew­niła im dostęp do dwóch cywil­nych samo­cho­dów, odpo­wia­dała na wszel­kie pyta­nia, pomo­gła wdro­żyć się w śledz­two i nie­zwłocz­nie prze­ka­zała infor­ma­cje o dotych­cza­so­wych usta­le­niach.

Jak się oka­zało, było ich bar­dzo nie­wiele.

Zazwy­czaj w takich przy­pad­kach Ursula w pry­wat­nych roz­mo­wach wyzło­śli­wiała się na temat sła­bych kom­pe­ten­cji lokal­nej poli­cji. Tym razem jed­nak nie była to wina poli­cji z Karl­shamn. Mieli nadzieję, że ich obec­ność okaże się pomocna i będą mogli sami prze­pro­wa­dzić bada­nia miej­sca zbrodni. Kri­sta przed­sta­wiła ich kole­gom i wyzna­czyła jedną z kole­ża­nek, Sarę Gavri­lis, z którą mieli się kon­tak­to­wać, gdyby potrze­bo­wali jakiej­kol­wiek pomocy. Jeśli nie będzie umiała pomóc oso­bi­ście, znaj­dzie odpo­wied­nią osobę. Vanja pomy­ślała prze­lot­nie o Tho­ma­sie Haralds­so­nie – poli­cjan­cie, który wiele lat wcze­śniej peł­nił podobną funk­cję pod­czas śledz­twa w Västerås i był jed­nym z naj­bar­dziej nie­po­rad­nych funk­cjo­na­riu­szy, z jakimi kie­dy­kol­wiek miała do czy­nie­nia. Jakimś dziw­nym tra­fem udało mu się póź­niej zostać kie­row­ni­kiem zakładu kar­nego Lövhaga i spo­tkali się ponow­nie przy oka­zji śledz­twa w spra­wie seryj­nego mor­dercy Edwarda Hin­dego. Potem na szczę­ście już ni­gdy wię­cej nie musiała mieć z nim kon­taktu. Za to Sara Gavri­lis, tak jak jej sze­fowa, wyda­wała się bar­dzo kom­pe­tentna.

Vanja ponow­nie spoj­rzała na ekran. Nie zdzi­wiło jej, że zabój­stwo było sze­roko komen­to­wane. Krzy­kliwe nagłówki przed­sta­wiały Karl­shamn jako mia­sto tkwiące w szpo­nach stra­chu i zało­żyła, że nawet jeśli na razie nie jest to prawda, to w nie­dłu­gim cza­sie będzie. Już się o to posta­rają prasa, media spo­łecz­no­ściowe i gra­su­jący w oko­licy snaj­per.

Car­los wstał ze swo­jego miej­sca przy drzwiach i ruszył w jej stronę. Wystar­czyło spoj­rzeć na jego minę, by zro­zu­mieć, że nie przy­nosi dobrych wia­do­mo­ści.

– Niech zgadnę – powie­działa, kiedy poło­żył przed nią wydruki. – Sprawy zostały zgło­szone na poli­cję, prze­pro­wa­dzono śledz­two, ale wyrok ska­zu­jący nie zapadł.

– Zga­dza się – potwier­dził Car­los. – Dwie w ciągu ostat­nich dzie­wię­ciu lat. Oszu­stwa matry­mo­nialne.

Vanja usia­dła wygod­niej i zaczęła prze­glą­dać doku­menty. Wie­działa, czego mniej wię­cej się spo­dzie­wać. Kobieta zaczyna zna­jo­mość z męż­czy­znami, nawią­zuje romans, potem zrywa lub znika, a wraz z nią prze­pada pokaźna suma pie­nię­dzy.

Męż­czy­zna, który doko­nał pierw­szego zgło­sze­nia w Trel­le­borgu, twier­dził, że Ange­lica wyłu­dziła od niego około sze­ściu­set tysięcy koron. Vanja odwró­ciła stronę. Dru­gie zgło­sze­nie, z Växjö, póź­niej­sze o cztery lata, opie­wało na sumę czte­ry­stu pięć­dzie­się­ciu tysięcy. Czyli ponad milion. W ciągu dzie­wię­ciu lat. Albo Ange­lica Carls­son miała inne, dodat­kowe dochody, albo też nie wszyst­kie jej ofiary zgło­siły sprawę na poli­cję. Zapewne to dru­gie. Wielu trudno było poko­nać wstyd. Było im głu­pio, że tak łatwo dali się oszu­kać, że nie przej­rzeli jej gry. Nie potra­fili się upo­rać z poczu­ciem, że wła­ści­wie sami są sobie winni. Vanja w głębi duszy tak wła­śnie myślała, choć wie­działa, że nie powinna. Ale prze­cież można ocze­ki­wać, że czło­wie­kowi zapali się czer­wona lampka, gdy ktoś, kogo krótko zna, chce poży­czyć dużą sumę pie­nię­dzy, nama­wia do wej­ścia na giełdę albo zain­we­sto­wa­nia w naprędce powstałe przed­się­wzię­cie.

– Nie­na­wi­dzę tego rodzaju prze­stępstw – oznaj­mił Car­los z naci­skiem. – Takich, w któ­rych wyko­rzy­stuje się ludzką dobroć.

– Tak, to nic przy­jem­nego – zgo­dziła się Vanja. Sły­sząc zaan­ga­żo­wa­nie w jego gło­sie, ucie­szyła się, że zacho­wała swoje poglądy dla sie­bie.

– To nie­wy­ba­czalne, jak oni mogą oszu­ki­wać star­szych ludzi, nama­wia­jąc ich na zakup bit­co­inów albo przej­mu­jąc ich kom­pu­tery i opróż­nia­jąc konta. Pie­przone hieny!

Vanja spoj­rzała na Car­losa. Gniew suge­ro­wał, że sam prze­żył coś takiego albo spo­tkało to któ­re­goś z jego bli­skich. Nie pytała, uznaw­szy, że to nie jej sprawa, a jeśli będzie chciał, sam opo­wie.

– Okej, dzięki – odparła i odło­żyła na bok papiery, które dostała. – Sprawdź, czy uda ci się zna­leźć jakieś powią­za­nie mię­dzy Ange­licą a pozo­stałą dwójką.

– Rozu­miem, że poza tym, iż we wszyst­kich trzech przy­pad­kach skoń­czyło się na postę­po­wa­niu przy­go­to­waw­czym albo wyroku unie­win­nia­ją­cym?

– Tak, poza tym.

– Zabie­ram się do pracy.

– Dzięki.

Vanja ponow­nie oparła się na krze­śle. Mieli ślad motywu. W naj­gor­szym wypadku ści­gali jakie­goś samo­zwań­czego stróża spra­wie­dli­wo­ści, mści­ciela karzą­cego osoby, które nie prze­strze­gają prawa. Miała głę­boką nadzieję, że tak nie jest, bo wów­czas nie mie­liby żad­nej moż­li­wo­ści, by prze­wi­dzieć, gdzie i w kogo ude­rzy następ­nym razem. Przy­padki, że kogoś zgło­szono na poli­cję, a potem wypusz­czono lub uwol­niono z róż­nych powo­dów, naj­czę­ściej z braku wystar­cza­ją­cego mate­riału dowo­do­wego, zda­rzały się czę­ściej, niż można by przy­pusz­czać.

Karl­shamn nie było tu wyjąt­kiem.

Do pokoju wszedł Billy i Vanja poczuła, że nastrój nieco się popra­wił.

– Pro­szę, powiedz, że przy­no­sisz dobre wie­ści – powie­działa z uśmie­chem, kiedy zbli­żył się do jej sta­no­wi­ska.

– Co to zna­czy dobre wie­ści?

– Że Dick szko­lił się w woj­sku na snaj­pera, ma długą histo­rię prze­mocy i w zeszłym tygo­dniu kupił bilet do Karl­shamn, a my wiemy, w któ­rym hotelu mieszka.

– W takim razie nie – odparł Billy, odwza­jem­nia­jąc uśmiech. – Nie widzę żad­nego powią­za­nia mię­dzy Ange­licą a jakimś Dic­kiem.

– No nie…

Nie była zasko­czona, szcze­gól­nie po tym, co chwilę wcze­śniej usły­szała od Car­losa, ale i tak poczuła lek­kie roz­cza­ro­wa­nie.

– Z tego, co widzę, ni­gdy nie była wła­ści­cielką miesz­ka­nia w Göteborgu – cią­gnął Billy. – Ani z Dic­kiem, ani z nikim innym.

– Czy w ogóle miesz­kała w Göteborgu?

– Ni­gdy nie była tam zamel­do­wana.

– Car­los zna­lazł dwa przy­padki zgło­sze­nia jej na poli­cję. Była oskar­żana o oszu­stwa matry­mo­nialne – oznaj­miła Vanja, wska­zu­jąc głową wydruki na swoim biurku. – Czy powin­ni­śmy zało­żyć, że Dick to ktoś, kogo wymy­śliła, żeby skło­nić nowego chło­paka do pozby­cia się odro­biny kasy?

– Nils mówił, że gro­ził komor­ni­kiem i zgło­sze­niem na poli­cję… Brzmi jak typowy wstęp do prośby o pożyczkę.

– To prawda.

– Nie zapadł żaden wyrok ska­zu­jący? – zapy­tał Billy i wziął do ręki wydruki, z któ­rymi przy­szedł Car­los. Vanja zro­zu­miała, że on także roz­waża hipo­tezę o mści­cielu.

– Nie.

Billy przej­rzał mate­riały i odło­żył je z zamy­śloną miną.

– O czym myślisz? – spy­tała Vanja.

– Powiedzmy, że naprawdę mamy do czy­nie­nia z kimś, kto bie­rze prawo w swoje ręce – rzekł Billy, dra­piąc się po zaro­ście. Car­los wstał i pod­szedł bli­żej, żeby lepiej sły­szeć. – W tym mie­ście na pewno miesz­kają ludzie, któ­rzy mają na sumie­niu gor­sze rze­czy niż ta trójka. Zgoda, w wypadku auto­bu­so­wym zgi­nęli ludzie, ale reszta ofiar? Zwy­kłe pobi­cie i kra­dzież, a teraz oszu­stwa?

– Czyli myślisz, że łączy ich coś innego – wtrą­cił Car­los.

– Musi tak być, nie uwa­żasz?

– Okej, w takim razie usta­limy, co to takiego – zawy­ro­ko­wała Vanja i od razu poczuła, że jest to stwier­dze­nie z kate­go­rii „łatwiej powie­dzieć, niż zro­bić”. Mimo to kole­dzy poki­wali z powagą gło­wami i wró­cili do biu­rek. Vanja posta­no­wiła, że zadzwoni do Ursuli i spraw­dzi, czy ta zna­la­zła coś w miesz­ka­niu Ange­liki. Wzięła do ręki tele­fon, ale nie zdą­żyła wybrać numeru, bo prze­rwało jej puka­nie w futrynę drzwi.

– Prze­pra­szam, że prze­szka­dzam, ale macie gościa.

Wszy­scy troje odwró­cili się do drzwi. Za Sarą Gavri­lis do pomiesz­cze­nia wszedł na oko pięć­dzie­się­cio­pię­cio­letni męż­czy­zna. Łysy, w oku­la­rach z meta­lo­wymi opraw­kami, w mary­narce, kra­cia­stej koszuli roz­pię­tej pod szyją i chi­no­sach. Vanja wstała, posy­ła­jąc pyta­jące spoj­rze­nie Sarze. Pomy­ślała, że nie bez powodu gość spo­tkał się z nimi w ich gabi­ne­cie, zamiast cze­kać w recep­cji.

– Her­man Göransson, prze­wod­ni­czący Rady Mia­sta – oznaj­miła Sara, wska­zu­jąc gościa. – To Vanja Lith­ner z Wydziału Zabójstw. Kie­ruje tym docho­dze­niem.

Super, wła­śnie tego było nam potrzeba, pomy­ślała Vanja, idąc do niego z uśmie­chem i wycią­gniętą ręką. Cza­sami nie dało się zaprze­czyć, że naprawdę, ale to naprawdę tęsk­niła za Tor­ke­lem.

Promie­nie wcze­snego wio­sen­nego słońca wpa­dały przez okno.

Powi­nie­nem je umyć, myślał Seba­stian, gdy kobieta naprze­ciwko niego nie prze­sta­wała gadać. Przez pięt­na­ście minut mówiła na temat, który domi­no­wał w ich roz­mo­wach przez ostat­nie trzy mie­siące – swo­jej dawno zmar­łej kotki Pyt­t­san.

– Nikt się nie przej­muje, nie trak­tuje tego poważ­nie. Czuję się wręcz tak, jakby miało mi być wstyd za to, że ją opła­kuję.

Anna-Clara Wer­ners­son była po czter­dzie­stce i naprawdę powinna zająć się tym, że kilka lat wcze­śniej zosta­wił ją mąż, a córka w zasa­dzie nie chciała mieć z nią kon­taktu. Jeśli jed­nak chciała roz­ma­wiać o mar­twej kotce, to pro­szę bar­dzo. Za tysiąc pięć­set koron pod sto­łem raz na tydzień Seba­stian mógł uda­wać, że słu­cha cze­go­kol­wiek.

Potrze­bo­wał gotówki.

Pie­nią­dze po matce się wyczer­pały, nie pra­co­wał, rzadko miał wykłady, jego ostat­nia książka nie sprze­dała się tak dobrze, jak na to liczył, więc odno­wił dawną licen­cję psy­cho­loga i znów zaczął prak­tykę. Dał sobie spo­kój z myślami o puco­wa­niu okien i nachy­lił się do Anny-Clary. Pomy­ślał, że musi się posta­rać o stawkę godzi­nową. Spoj­rzał jej głę­boko w oczy i skie­ro­wał na nią tyle uwagi, ile – jak sądził – ni­gdy przed­tem nie dostała.

– Anno-Claro, nie martw się o innych, martw się o sie­bie. Pyt­t­san była dla cie­bie ważna, więc powin­naś ją opła­ki­wać w spo­sób, który tobie wydaje się naj­wła­ściw­szy. Poło­ży­łaś kwiaty na jej gro­bie, jak roz­ma­wia­li­śmy?

Anna-Clara ener­gicz­nie poki­wała głową.

– Zro­bi­łam dokład­nie to, co mi kaza­łeś.

– Dobrze. Smu­tek jest praw­dziwy, musi być dla niego miej­sce, ale nie­któ­rzy ludzie nie potra­fią zro­zu­mieć, jak to jest stra­cić uko­cha­nego zwie­rzaka. Dla­tego to ważne, abyś miała odwagę poroz­ma­wiać o tym ze mną – kon­ty­nu­ował, odchy­lił się i znów zaczął roz­my­ślać na temat okien. Naprawdę były brudne. Anna-Clara mówiła dalej. Miała w sobie pewną kru­chą sło­dycz i w swoim daw­nym życiu już zdą­żyłby ją uwieść.

Ale dosyć tego.

Dziś nie było to moż­liwe ani nawet warte zachodu.

Ponad trzy lata wcze­śniej na kilka strasz­li­wych mie­sięcy zawład­nął nim strach, że jego pie­prze­nie się na prawo i lewo skoń­czyło się czymś, o czym nie miał nawet odwagi myśleć. Po wszyst­kim, po Uppsali, dał sobie spo­kój z roman­sami i zaczął poważ­niej trak­to­wać Ursulę.

Odna­lazł rów­no­wagę. Taką praw­dziwą.

Pie­lę­gno­wał te nie­liczne rela­cje, któ­rych w kółko nie psuł i nie musiał odbu­do­wy­wać.

Do Kra­jo­wej Poli­cji Kry­mi­nal­nej nie mógłby wró­cić, nawet gdyby chciał. Vanja zako­mu­ni­ko­wała mu to jasno, kiedy objęła dowo­dze­nie, a szanse, że zmieni zda­nie, były zerowe. Ale to dobrze. Potrze­bo­wał ogra­ni­czeń i zamknię­tych drzwi. Zbyt długo brak gra­nic był tre­ścią jego życia. Nie mógł już tego kon­ty­nu­ować. Nie chciał. Zale­żało mu na zmia­nie. Sądził, że mu się uda, bo otrzy­mał to, co naj­waż­niej­sze: kogoś, dla kogo mógł żyć.

Amandę, córkę Vanji, a jego wnuczkę.

Unik­nął kata­strofy, a dzięki temu, że trzy­mał się z dala od życia zawo­do­wego Vanji, popra­wił rela­cje z nią i jej córką. Tak naprawdę nie był ani ojcem, ani dziad­kiem. Poczuł w sobie coś innego. Coś, co wzra­stało. Było bez­cenne i posta­no­wił tego nie znisz­czyć.

Musiał przy­znać, że w nie­które dni zda­rzało mu się tęsk­nić za daw­nym życiem, przy­naj­mniej zawo­do­wym. Jako czło­nek Kra­jo­wej Poli­cji Kry­mi­nal­nej wgry­zał się w skom­pli­ko­wane i wyma­ga­jące przy­padki zabójstw. Sie­dze­nie w miesz­ka­niu i poma­ga­nie kobie­tom w żało­bie po utra­co­nych kotach nie sta­no­wiło takiego samego wyzwa­nia, ale było znacz­nie spo­koj­niej­sze, nor­mal­niej­sze.

Tego wła­śnie potrze­bo­wał, nawet jeśli głos z tyłu głowy mówił, że to nudne jak cho­lera. Jed­nak im wię­cej czasu mijało, tym bar­dziej był prze­ko­nany, że obrał wła­ściwą ścieżkę. Regu­lar­nie odbie­rał Amandę z przed­szkola i szedł z nią na plac zabaw. Za nic nie chciałby utra­cić moż­li­wo­ści spę­dza­nia z nią czasu.

Robił więc to, co daw­niej uznałby za nie­moż­liwe. Dobrze się pro­wa­dził. Żad­nych głu­pot.

– Czy twoim zda­niem mam rację? – prze­rwała Anna-Clara. Seba­stian nie miał zie­lo­nego poję­cia, o co jej cho­dzi, ale to go nie powstrzy­mało.

– Tu nie ma racji ani jej braku. To twój smu­tek i postę­pu­jesz z nim tak, jak jest naj­le­piej dla cie­bie – odparł. – Chciał­bym, abyś do następ­nego tygo­dnia wzięła jedną z rze­czy Pyt­t­san i się jej pozbyła.

Zoba­czył, że pobla­dła na samą myśl. Nachy­lił się, utkwił w niej wzrok i ści­szył głos.

– Dasz radę, Anno-Claro. Dasz sobie z tym radę, bo jesteś silna.

Stał przy brud­nym oknie i patrzył, jak Anna-Clara lek­kim kro­kiem idzie w kie­runku Strandvägen, zado­wo­lona z ich sesji. Na ten dzień nie miał już zapla­no­wa­nych żad­nych pacjen­tów. Bar­dzo mu to odpo­wia­dało. Na kolejny był umó­wiony z Timem Cun­nin­gha­mem, austra­lij­skim biz­nes­me­nem, który stra­cił żonę. Inte­li­gent­nym. Wyga­da­nym. Spo­tkali się przed­tem tylko raz, ale od razu pomy­ślał, że facet jest inte­re­su­jący, co nale­żało do wyjąt­ków. Poza tym miał oka­zję poćwi­czyć angiel­ski. To był przy­jemny bonus.

W zasa­dzie on i Ursula mieli tego wie­czoru zjeść razem kola­cję, ale przed kil­koma dniami wraz z resztą ekipy z Kra­jo­wej Poli­cji Kry­mi­nal­nej poje­chała do Karl­shamn. Sprawa doty­czyła snaj­pera. Koja­rzył kilka podob­nych przy­pad­ków ze Sta­nów Zjed­no­czo­nych, ale tego typu prze­stępcy wyjąt­kowo rzadko poja­wiali się w Szwe­cji. Może powi­nien zro­bić mały rese­arch, przej­rzeć stare pro­file psy­cho­lo­giczne spraw­ców? Tak na wszelki wypa­dek. Będzie mógł powie­dzieć Ursuli, do czego doszedł. Wie­dział, że byłaby zain­te­re­so­wana. Jed­nak natych­miast odrzu­cił tę myśl. Skoń­czy­łoby się tylko na nad­mier­nym zaan­ga­żo­wa­niu. Roz­wią­zy­wa­nie skom­pli­ko­wa­nych spraw zabójstw nie nale­żało już do jego obo­wiąz­ków. Tylko Vanji. Była mądra i nie­ustę­pliwa. Sama ni­gdy by się nie przy­znała, że cokol­wiek po nim odzie­dzi­czyła, ale znał ten typ uporu. Wie­dział, że Vanja nie wyje­dzie z Karl­shamn, dopóki sprawa nie zosta­nie roz­wią­zana. Ozna­czało to, że mogą potrze­bo­wać pomocy przy Aman­dzie.

Rzu­cił okiem na zega­rek i posta­no­wił, że zje obiad, a potem zadzwoni do Jona­thana i zapyta. Nauczył się, że im bli­żej godziny odbioru małej dzwoni, tym więk­sza jest szansa, że Jona­than się zgo­dzi. Bycie rodzi­cem pra­cu­ją­cym na cały etat jest stre­su­jące, zwłasz­cza kiedy drugi rodzic wyje­dzie. Dodat­kowa para rąk, która daje znak w odpo­wied­nim momen­cie, zwy­kle jest mile widziana.

Jona­than przy­stał na to z rado­ścią. Musiał coś dostar­czyć jed­nemu z klien­tów i już i tak był zestre­so­wany. Zapy­tał, czy może ją ode­brać od niego około szó­stej. Kilka godzin sam na sam z Amandą to było wię­cej, niż Seba­stian mógł sobie wyma­rzyć.

Jej przed­szkole, Pro­myk, mie­ściło się bli­sko parku Tes­sin, zale­d­wie kilka minut drogi od miesz­ka­nia Vanji i Jona­thana przy De Geers­ga­tan. Nawet on mógł tam przejść na pie­chotę. Któ­re­goś razu Vanja i Jona­than oglą­dali domek sze­re­gowy w Sol­len­tu­nie. To go zanie­po­ko­iło. Zasta­na­wiał się, w jaki spo­sób doko­nać sabo­tażu tego zakupu, jeśli zde­cy­dują się pocią­gnąć tę sprawę dalej, ale wtedy poja­wiło się miesz­ka­nie przy De Geers­ga­tan i pro­blem został roz­wią­zany.

Sztok­holm zaczy­nał się budzić po zimie. Powie­trze nie było jesz­cze zbyt cie­płe, ale świe­ciło wio­senne słońce. Seba­stian pozwo­lił sobie na roz­ko­szo­wa­nie się spa­ce­rem, ale i tak był w Pro­myku kilka minut przed wpół do czwar­tej.

– Seba­stian! – zawo­łała ura­do­wana Amanda na jego widok. Błysk w jej oczach, kiedy go zauwa­żyła, i wyraźna radość, gdy do niego bie­gła, spra­wiły, że zro­biło mu się cie­pło na sercu. Kiedy poma­gał jej się ubrać, roz­ma­wiali o tym, jak minął jej dzień. Dowie­dział się, że malo­wała akwa­re­lami i jadła maka­ron. Po wyj­ściu z przed­szkola poszli na jej ulu­biony plac zabaw. Uwiel­biała zjeż­dżal­nie, a Seba­stian nie szczę­dził czasu na zna­le­zie­nie naj­lep­szej w oko­licy przed­szkola. Amanda, pod­ska­ku­jąc, ruszyła przo­dem w swoim zbyt dużym czer­wo­nym kom­bi­ne­zo­nie. On poszedł za nią z wóz­kiem. Nie nazy­wała go dziad­kiem, ale czuł się, jakby nim był. Vanja nie pozo­sta­wiła złu­dzeń, że to Val­de­mar jest dziad­kiem. A Seba­stian to Seba­stian. Podej­rze­wał, że przy­czyna tkwi w jej skom­pli­ko­wa­nej rela­cji z Val­de­marem. Nie skar­żył się, ale ukrad­kiem z przy­jem­no­ścią sma­ko­wał to słowo. Dzia­dek.

Na początku swo­ich zjeż­dżal­nia­nych przy­gód Amanda chciała, by stał na końcu i ją łapał, ale po jakimś cza­sie nabrała więk­szej odwagi i coraz czę­ściej chciała robić wszystko sama. Seba­stian nie zawsze na to pozwa­lał. Ludzie, któ­rzy widzieli go na placu zabaw, myśleli pew­nie, że jest nado­pie­kuń­czy. Nie wie­dzieli jed­nak, czego się nauczył: to, co naj­bar­dziej kochamy, w każ­dej chwili może nam zostać wyrwane z rąk.

Zadzwo­niła jego komórka. Począt­kowo zamie­rzał to zigno­ro­wać, ale uznał, że może dzwo­nić Jona­than, i spoj­rzał na wyświe­tlacz. Ursula. Bacz­nie obser­wu­jąc Amandę, ode­brał.

– Cześć, co jest?

– Wszystko w porządku?

W tym krót­kim pyta­niu Seba­stian usły­szał jej wiel­kie zmę­cze­nie.

– Jak naj­bar­dziej, ode­bra­łem Amandę z przed­szkola i jestem na placu zabaw. A co u was?

– Wła­śnie przy­była nam nowa ofiara – odparła, tym samym szybko prze­no­sząc go w inne miej­sce.

– Tak, widzia­łem. Nie ma prze­łomu?

– Jesz­cze nie. Jestem teraz w jej miesz­ka­niu.

Seba­stian odwró­cił się do Amandy, zaję­tej zabawą. Poma­chała mu rado­śnie i poczuł całym sobą, że doko­nał wła­ści­wego wyboru. Świat, z któ­rego dzwo­niła Ursula, nie wabił go już tak sil­nie swoim mro­kiem.

– A co tam u Vanji? Dobrze się czuje? – zapy­tał. Mar­twił się o nią. Wie­dział, pod jaką jest pre­sją przy trzech ofia­rach w ciągu jed­nego tygo­dnia.

– Można powie­dzieć, że zna­la­zła się w opa­łach, ale moim zda­niem dobrze sobie radzi.

– Pil­nuj, żeby jej to nie zeżarło. Zawsze chce być naj­lep­sza.

– Cie­kawe, po kim to ma.

– To tylko jedna ze wszyst­kich moich pozy­tyw­nych cech – odparł, pró­bu­jąc obró­cić w żart wła­sny nie­po­kój. Śred­nio pomo­gło… – Słu­chaj, nie bar­dzo mam czas, czy cho­dzi o coś kon­kret­nego?

– Myślę o Tor­kelu. Zbliża się rocz­nica i spró­buję do niego wpaść, ale jeśli…

– Nie – prze­rwał Seba­stian. – Nie zamie­rzam tam iść.

Ursula nie odpo­wie­działa od razu. Widział oczami wyobraźni, jak zaci­ska zęby ze zde­ner­wo­wa­nia.

– Nie chcę, aby był sam – dodała po chwili.

– Ma byłe żony, córki i pew­nie jesz­cze jakichś ludzi, któ­rzy na­dal nazy­wają go przy­ja­cie­lem.

– Ty powi­nie­neś być jed­nym z nich.

– Tak, ale nie jestem. Więc nie pró­buj…

Amanda prze­wró­ciła się przy dra­bin­kach. Szybko wstała, ale Seba­stian i tak potrak­to­wał to jako pre­tekst do zakoń­cze­nia roz­mowy.

Spra­wił Ursuli zawód. Ale przej­dzie jej.

Ze wszyst­kich kobiet, które prze­wi­nęły się w jego życiu, została tylko ona. Rozu­miała go na tyle dobrze, by z nim wytrzy­mać. Albo była do niego wystar­cza­jąco podobna. Nie roz­kwi­tła mię­dzy nimi wielka miłość, ale musiał przy­znać, że łączyło ich coś wyjąt­ko­wego. Przez wielu ludzi z oto­cze­nia mogła być odbie­rana jako surowa. A nawet pozba­wiona empa­tii. Jak on. Jed­nak pod szorstką powłoką, ina­czej niż w jego przy­padku, krył się dobry czło­wiek. Świad­czył o tym sam fakt, że pomy­ślała o samo­po­czu­ciu Tor­kela w cza­sie trud­nego śledz­twa.

Gdyby wstyd nie był mu obcy, pew­nie teraz zacząłby go odczu­wać. Czy powi­nien mimo wszystko zadzwo­nić? Byli kie­dyś dobrymi przy­ja­ciółmi. Tor­kel wytrzy­my­wał z nim, był wyro­zu­miały, nawet mu poma­gał. To jed­nak było dawno, a Seba­stian nie potra­fił wykrze­sać z sie­bie takiej tro­ski o innych jak Ursula.

Ni­gdy tego nie potra­fił.

Nowe życie czy nie, miał swoje gra­nice.

Pod­szedł do Amandy i zapro­po­no­wał pój­ście na lody. Vanja zabro­niła mu ją roz­piesz­czać, ale była w Karl­shamn i zma­gała się z więk­szymi pro­ble­mami.

Trzeba było korzy­stać z oka­zji.

Czuła stres. To było do niej nie­po­dobne.

Połą­cze­nie ugrun­to­wa­nej pew­no­ści sie­bie i chęci, by zawsze być naj­lep­szą, przez lata poma­gało jej pano­wać nad ewen­tu­al­nym zde­ner­wo­wa­niem. Teraz jed­nak stała u boku Kri­sty Kyllönen, patrzyła, jak prze­wod­ni­czący Rady Mia­sta wita wszyst­kich na kon­fe­ren­cji pra­so­wej zwo­ła­nej naprędce z powodu strze­la­nin z ofia­rami śmier­tel­nymi, które miały miej­sce w ostat­nim tygo­dniu, i czuła nie­znane mro­wie­nie w żołądku. Ziden­ty­fi­ko­wała je jako oznakę stresu.

– Co robimy? – zapy­tał Göransson, kiedy Vanja przed kon­fe­ren­cją popro­siła go, by usiadł na krze­śle w jej gabi­ne­cie, i oboje odmó­wili, gdy Sara zapro­po­no­wała im kawę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki