Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Uczeń to druga część cyklu kryminalnego z Sebastianem Bergmanem, psychologiem policyjnym i specjalistą od seryjnych morderców.
W Sztokholmie dochodzi do serii brutalnych morderstw, których ofiarami są kobiety. Śledztwo prowadzone przez zespół pod wodzą Torkela Höglunda nie posuwa się naprzód.
Morderstwa w najdrobniejszych szczegółach przypominają zbrodnie popełnione przez Edwarda Hinde, seryjnego mordercę, którego Sebastian Bergman pomógł aresztować piętnaście lat temu. Hinde jednak nadal odsiaduje wyrok. Policja jest przekonana, że ma do czynienia z naśladowcą.
Sebastian Bergman postanawia uczestniczyć w śledztwie. Wkrótce odkrywa, że wszystkie te morderstwa skierowane są przeciwko niemu...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 678
Tytuł oryginału: LÄRJUNGEN
Redakcja: Weronika Girys-Czagowiec Projekt okładki: Pär Wickholm Zdjęcie na okładce: Jacob Lewkow, Pär Wickholm Korekta: Maciej Korbasiński
Copyright © Michael Hjorth & Hans Rosenfeldt 2011 Published by agreement with Salomonsson Agency Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione.
Wydanie III
ISBN 978-83-8252-365-2
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.
Kiedy tuż przed wpół do ósmej wieczorem taksówka skręciła w Tolléns väg, Richard Granlund nie spodziewał się, że jego dzień może być jeszcze gorszy. Czterodniowy pobyt w Monachium i okolicach. Podróż w interesach. W lipcu Niemcy pracowali w zasadzie normalnie. Od rana do wieczora miał spotkania z klientami. Fabryki, sale konferencyjne i całe morze wypitej kawy. Był zmęczony, ale zadowolony. Taśmy transportowe i procesowe może nie były szalenie ekscytujące – jego praca rzadko budziła zaciekawienie, nigdy nie stawała się naturalnym tematem rozmów przy kolacjach czy innych okazjach towarzyskich – ale sprzedawały się nieźle. Taśmy. Sprzedawały się naprawdę dobrze.
Samolot z Monachium miał wylecieć o 9.05. Byłby wówczas w Sztokholmie dwadzieścia po jedenastej. Zajrzałby na chwilę do biura, by sprawdzić sytuację. Do domu dotarłby około pierwszej. Zamierzał zjeść późny lunch z Kathariną, a potem resztę popołudnia poświęcić na pracę w ogrodzie. Taki był plan.
Dopóki nie usłyszał, że lot o 9.05 na Arlandę jest odwołany. Ustawił się w kolejce do stanowiska Lufthansy i dostał miejsce w samolocie o 13.05. Jeszcze cztery godziny na Flughafen München Franz Josef Strauss. Nie było mu do śmiechu. Z westchnieniem rezygnacji wyjął komórkę i napisał SMS-a do Kathariny. Będzie musiała zjeść lunch bez niego. Ale może zdążą jeszcze spędzić trochę czasu w ogrodzie. Jaka jest pogoda? Może drink na werandzie wieczorem? Mógł coś przywieźć, miał teraz czas na zakupy.
Katharina odpowiedziała natychmiast. To przykre z tym spóźnieniem. Tęskni za nim. Pogoda w Sztokholmie jest wspaniała, więc drink to świetny pomysł. Liczy na niespodziankę. Całusy.
Richard udał się do jednego ze sklepów, które nadal wabiły swoją ofertą tax free, choć był przekonany, że dla zdecydowanej większości podróżnych nie miało to już większego znaczenia. Znalazł półkę z gotowymi drinkami i wziął butelkę, którą znał z telewizyjnej reklamy. Mojito Classic.
W drodze do Press-Stopu sprawdził swój lot na tablicy. Gate 26. Potrzebował dziesięciu minut na dojście.
Zamówił filiżankę kawy i kanapkę, potem zajął się przeglądaniem świeżo zakupionego numeru „Garden Illustrated”. Czas powoli posuwał się naprzód. Przez kilka minut oglądał wystawy sklepów, kupił jeszcze jedną gazetę, tym razem o gadżetach, poszedł do innej kawiarni i wypił butelkę wody mineralnej. Po wizycie w toalecie wreszcie nadeszła pora, żeby udać się do samolotu. W poczekalni przeżył kolejne zaskoczenie. Samolot o 13.05 miał opóźnienie. Nowy boarding time 13.40. Wylot był spodziewany mniej więcej o 14.00. Richard znów sięgnął po telefon. Poinformował Katharinę o dodatkowym spóźnieniu i dał wyraz swojej złości na samoloty w ogóle i Lufthansę w szczególności. Znalazł wolne krzesło i usiadł. Nie dostał żadnego SMS-a z odpowiedzią.
Zadzwonił.
Nikt nie odbierał.
Może wybrała się na lunch do miasta z kimś innym. Schował komórkę i zamknął oczy. Wkurzanie się na tę całą sytuację nie miało sensu, i tak nie mógł nic na to poradzić.
Za kwadrans druga młoda kobieta zza kontuaru wezwała pasażerów na pokład, przepraszając za opóźnienie. Kiedy wszyscy już siedzieli w kabinie, po rutynowej prezentacji środków bezpieczeństwa, której i tak nikt nie słuchał, głos zabrał kapitan. Jakaś lampka w samolocie pokazywała błędne wartości. Problem tkwił chyba w samej lampce, ale nie należało ryzykować. Obsługa techniczna już była w drodze, żeby jej się przyjrzeć. Kapitan przeprosił za to utrudnienie i wyraził nadzieję na wyrozumiałość. W samolocie szybko zrobiło się gorąco. Richard czuł, jak jego wyrozumiałość i względnie dobry humor wypływają z niego wraz z potem nasączającym koszulę na plecach i pod pachami. Wreszcie znów odezwał się kapitan. Z dobrą wiadomością. Usterka została usunięta. I z drugą, trochę gorszą. Przegapili swój przedział czasowy i wyglądało na to, że muszą przepuścić jeszcze dziewięć samolotów, ale gdy nadejdzie ich kolej, wylecą do Sztokholmu.
Kapitan wyraził ubolewanie.
Wylądowali na Arlandzie o 17.20.
Spóźnieni dwie godziny i dziesięć minut.
Albo sześć godzin.
Zależy, jak na to spojrzeć.
W drodze po bagaż Richard znów zadzwonił do domu. Nikt się nie zgłosił. Spróbował jeszcze raz na komórkę Kathariny. Po pięciu sygnałach włączyła się poczta głosowa. Pewnie była w ogrodzie i nie słyszała telefonu. Richard dotarł do wielkiej hali z taśmociągami bagażowymi. Monitor nad taśmą numer trzy informował, że za osiem minut zostaną dostarczone bagaże z lotu LH2416.
Czekali dwanaście minut.
A kwadrans później Richard miał pewność, że jego walizki tam nie było.
Znów musiał ustawić się w kolejce, żeby zgłosić zaginięcie bagażu w okienku Lufthansy. Zostawił kwit, podał swój adres i jak najlepszy opis zaginionej walizki i mógł wreszcie wyjść do hali przylotów i poszukać taksówki. Po wyjściu przez wahadłowe drzwi zderzył się z upałem. Naprawdę było lato. Zapowiadał się piękny wieczór. Czuł lekki nawrót dobrego humoru na myśl o drinku z rumem na werandzie w promieniach wieczornego słońca. Stanął w kolejce do taksówek. Kiedy wyjeżdżali z kompleksu Arlandy, kierowca powiedział mu, że dzisiaj na ulicach Sztokholmu panowało szaleństwo. Kompletne szaleństwo. Równocześnie zwolnił do mniej więcej pięćdziesięciu kilometrów na godzinę i został wessany w niekończący się korek samochodów jadących na południe drogą E4.
Tak więc kiedy taksówka wreszcie skręciła w Tolléns väg, Richard Granlund nie spodziewał się, że dzisiaj może go spotkać coś jeszcze gorszego.
Zapłacił kartą i przeszedł przez kwitnący, zadbany ogród do domu. Aktówkę i plastikową torbę z butelką zostawił przy drzwiach.
– Halo!
Nikt nie odpowiedział. Richard zdjął buty i wszedł do kuchni. Wyjrzał przez okno, żeby sprawdzić, czy Kathariny nie ma w ogrodzie, ale było tam pusto. Tak samo jak w kuchni. Żadnej karteczki z wyjaśnieniem. Richard sięgnął po swój telefon i sprawdził, czy nie ma nieodebranych połączeń albo SMS-ów. Nie było. W domu panowała duchota. Słońce grzało niestrudzenie. Richard otworzył drzwi na werandę i tak zostawił, żeby się wietrzyło. Potem poszedł na górę. Chciał wziąć prysznic i się przebrać. Czuł się brudny, całe ubranie miał przepocone. Jeszcze na schodach zdjął krawat i zaczął odpinać koszulę, ale przerwał, kiedy wszedł do sypialni. Katharina leżała na łóżku. To było pierwsze, co zauważył. Potem błyskawicznie zarejestrował jeszcze trzy rzeczy.
Leżała na brzuchu.
Była związana.
Nie żyła.
Wagon metra zatrząsł się podczas hamowania. Młoda mama z wózkiem stojąca przed Sebastianem Bergmanem mocniej chwyciła za stalowy pręt i nerwowo rozejrzała się dokoła. Od chwili kiedy weszła do wagonu przy S:t Eriksplan, była bardzo spięta i choć jej płaczący synek uspokoił się i zasnął już po paru minutach, ona się nie odprężyła. Widać było, że nie lubi się tłoczyć z tyloma obcymi osobami. Sebastian widział u niej kilka wyraźnych oznak. Ewidentną próbą zachowania nienaruszonej sfery osobistej było ciągłe przesuwanie stóp, żeby się z nikim nie zderzyć. Kropelki potu na górnej wardze. Czujne spojrzenie, które nigdzie nie spoczęło na dłużej. Sebastian próbował uśmiechnąć się do niej uspokajająco, ale ona w odpowiedzi szybko uciekła wzrokiem i nadal skanowała otoczenie, czujna i spięta. Sebastian rozejrzał się zatem po przepełnionym wagonie metra, który znów zatrzymał się z metalicznym sykiem w tunelu zaraz za Hötorget. Po kilkuminutowym postoju w ciemności pociąg powoli rozpędził się i popełzł w kierunku T-Centralen. Sebastian zwykle starał się nie jeździć metrem, zwłaszcza w godzinach szczytu czy w sezonie turystycznym. To był niewygodny i hałaśliwy środek lokomocji. Za nic w świecie nie mógł przyzwyczaić się do zbiorowości ludzkiej z jej wszystkimi odgłosami i dźwiękami. Przeważnie chodził pieszo lub jeździł taksówką. Żeby zachować dystans do ludzi. Stać z boku. Tak właśnie było przedtem. Ale teraz nic już nie było tak jak zwykle.
Nic.
Sebastian oparł się o drzwi na końcu i zajrzał do następnego wagonu. Mógł ją widzieć przez niewielką szybę. Jej jasne włosy, pochyloną twarz. Była pogrążona w lekturze gazety codziennej. Uświadomił sobie, że spoglądając na nią, uśmiecha się sam do siebie.
Jak zwykle przesiadła się na T-Centralen. Szybkim krokiem zeszła po kamiennych schodach do czerwonej linii metra. Nietrudno było ją śledzić. Jeśli tylko zachowywał odpowiedni dystans, zasłaniali go przepływający po peronie pasażerowie i turyści zapatrzeni w swoje mapy.
Zachowywał dystans.
Nie chciał jej zgubić.
Ale nie mógł dać się przyłapać.
Niełatwo było to wszystko pogodzić, ale zaczynał nabierać wprawy.
Kiedy piętnaście minut później pociąg czerwonej linii metra zatrzymał się na stacji Gärdet, Sebastian odczekał chwilę przed wyjściem z niebieskiego wagonika. Musiał być ostrożniejszy. Tutaj na peronie kręciło się mniej ludzi, większość pasażerów wysiadła na poprzedniej stacji. Sebastian wybrał wagon przed nią, tak że przy wysiadaniu była odwrócona do niego plecami. Przyśpieszyła kroku i znajdowała się już w połowie drogi do ruchomych schodów, kiedy Sebastian ją zauważył. Także dla kobiety z wózkiem Gärdet musiało być stacją docelową i Sebastian postanowił trzymać się za nią, na wypadek gdyby osoba, którą śledził, nagle zdecydowała się odwrócić. Kobieta nieśpiesznie pchała swój wózek za ludźmi podążającymi w stronę schodów, pewnie mając nadzieję, że uniknie tłoku na schodach. Gdy Sebastian tak szedł za jej plecami, uświadomił sobie, jak bardzo są podobni.
Dwoje ludzi, którzy zawsze chcą utrzymać dystans.
Kobieta.
Martwa.
We własnym domu.
Zwykle nie był to wystarczający powód, żeby wezwać Krajową Policję Kryminalną i zespół Torkela Höglunda.
Najczęściej był to tragiczny finał rodzinnej sprzeczki, kłótni o dzieci, dramatu zazdrości, mocno zakrapianego wieczoru w towarzystwie, które okazało się nieodpowiednie.
Wszyscy pracujący w policji wiedzieli, że jeśli kobieta zostaje zamordowana w domu, sprawcę najczęściej znajduje się wśród najbliższej rodziny. Dlatego nie było nic dziwnego w tym, że Stina Kaupin zastanawiała się, czy przypadkiem nie rozmawia z mordercą, kiedy tuż po wpół do ósmej odebrała zgłoszenie na numer 112.
– SOS sto dwanaście, co się stało?
– Moja żona nie żyje.
Resztę słów mężczyzny trudno było zrozumieć. Jego głos zdradzał rozpacz i szok. Zamilkł na dłuższą chwilę, aż Stina pomyślała, że się rozłączył. Potem usłyszała, jak tamten próbuje zapanować nad swoim oddechem. Stina musiała dołożyć starań, żeby wydobyć od niego adres. Mężczyzna w słuchawce powtarzał tylko, że jego żona nie żyje i że jest pełno krwi. Wszędzie krew. Czy mogą przyjechać? Jak najszybciej? Stina miała przed oczami obraz mężczyzny w średnim wieku z zakrwawionymi dłońmi, który powoli acz nieuchronnie zaczynał sobie uświadamiać, co zrobił. W końcu dostała adres w Tumbie. Poprosiła zgłaszającego – domniemanego mordercę – żeby został na miejscu i nie dotykał niczego w domu. Wysyła do niego policję i karetkę. Odłożyła słuchawkę i przekazała sprawę dalej policji Södertörn w Huddinge, która z kolei wysłała na miejsce patrol w radiowozie.
Erik Lindman i Fabian Holst właśnie skończyli spożywać w aucie spóźniony fastfoodowy obiad, kiedy otrzymali polecenie, żeby udać się na Tolléns väg pod numer 19.
Dziesięć minut później byli na miejscu. Wysiedli z samochodu i przyjrzeli się domowi. Żaden z nich nie był szczególnie zainteresowany ogrodnictwem, ale domyślali się, że ktoś zainwestował wiele czasu i pieniędzy, żeby osiągnąć tę idealnie bujną zieleń, która otaczała żółty drewniany dom.
Znajdowali się w połowie drogi na ogrodowej ścieżce, kiedy drzwi wejściowe się otworzyły. Obaj odruchowo sięgnęli do kabury na prawym biodrze. Mężczyzna stojący w drzwiach miał rozpiętą koszulę i spoglądał na umundurowanych funkcjonariuszy nieco rozkojarzonym wzrokiem.
– Karetka nie będzie potrzebna.
Policjanci wymienili szybkie spojrzenia. Mężczyzna najwyraźniej był pod wpływem szoku. Ludzie w szoku działają według własnych zasad. Nieprzewidywalnie. Nielogicznie. Wprawdzie facet w drzwiach sprawiał wrażenie dość wyczerpanego i rozbitego, ale nie zamierzali ryzykować. Lindman podszedł bliżej, podczas gdy Holst zwolnił kroku, cały czas trzymając rękę na służbowej broni.
– Richard Granlund? – zapytał Lindman i przeszedł kilka ostatnich kroków do mężczyzny, który stał ze spojrzeniem utkwionym gdzieś za jego plecami.
– Karetka nie będzie potrzebna – powtórzył mężczyzna swoim bezbarwnym głosem. – Kobieta, z którą rozmawiałem, powiedziała, że wyśle karetkę. Nie trzeba. Zapomniałem powiedzieć, że…
Lindman właśnie znalazł się przy nim i ujął go za ramię. Kontakt fizyczny sprawił, że mężczyzna w drzwiach drgnął i odwrócił się do niego. Przyjrzał mu się z wyrazem zdziwienia na twarzy, jakby pierwszy raz widział policjanta i dziwił się, jak on mógł podejść tak blisko.
Nie ma krwi na rękach ani na ubraniu, odnotował w myślach Lindman.
– Richard Granlund?
Mężczyzna skinął.
– Wróciłem do domu, a ona tam leżała…
– Skąd pan wrócił?
– Co?
– Skąd pan wrócił? Gdzie pan był?
Może to nie był najlepszy moment na przesłuchiwanie osoby ewidentnie znajdującej się w stanie szoku, ale informacje otrzymane przy pierwszym kontakcie będzie można porównać z tym, co zezna w dalszym toku śledztwa.
– W Niemczech. Służbowo. Mój samolot był spóźniony. Czy raczej… najpierw lot został odwołany, a potem opóźniony, a ja jeszcze musiałem zostać na lotnisku, bo mój bagaż… – Mężczyzna umilkł. Jakby nagle uderzyła go jakaś myśl, coś do niego dotarło. Spojrzał na Lindmana nieco przytomniej. – Czy mogłem ją uratować? Gdybym przyjechał na czas, wtedy ona by żyła?
To były normalne w przypadkach śmierci rozważania co-by-było-gdyby, Lindman słyszał je wiele razy. W wielu sprawach, przy których pracował, ludzie ginęli, bo znaleźli się w niewłaściwym czasie w niewłaściwym miejscu. Przechodzili przez ulicę akurat w chwili, kiedy jechał nią pijak za kółkiem. Spali w przyczepach kempingowych, kiedy z butli z gazem zaczynał ulatniać się gaz. Skracali sobie drogę przez tory właśnie wtedy, gdy nadjeżdżał pociąg. Spadające przewody elektryczne, napaleni brutalni mężczyźni, samochody po złej stronie drogi. Przypadek, zbieg okoliczności. Zapomniane klucze mogły opóźnić kogoś o te kilka sekund, których brakowało, żeby zdążyć przedostać się przez niestrzeżony przejazd kolejowy. Spóźniony samolot mógł sprawić, że czyjaś żona była sama na tyle długo, żeby morderca zdążył uderzyć. Rozważania co-by-było-gdyby.
Normalne w przypadkach śmierci.
Niemożliwe do rozstrzygnięcia.
– Gdzie jest pańska żona, panie Granlund? – zapytał Lindman spokojnym głosem.
Mężczyzna w drzwiach zdawał się namyślać nad tym pytaniem. Musiał przestawić się ze swoich przeżyć w podróży i ewentualnej winy, która nagle na niego spadła, na tu i teraz. Na to, co było straszne.
Na to, czemu nie umiał zapobiec.
W końcu jakoś odnalazł się w tym wszystkim.
– Na górze. – Richard Granlund wykonał ruch ręką ukośnie do góry i zaczął płakać. Lindman dał znak koledze, żeby poszedł na piętro, a sam wprowadził płaczącego mężczyznę do domu. Nigdy nie można było i nie powinno się mieć takiej pewności, ale Lindman nabrał przekonania, że ten człowiek, którego eskortował do kuchni, obejmując go za ramiona, nie jest mordercą.
Na dole schodów Holst wyciągnął broń i trzymał ją przy udzie. Jeśli ten zdruzgotany mężczyzna, którym zaopiekował się Lindman, nie był mordercą, istniało ryzyko, że on, lub ona, co było jednak mniej prawdopodobne, nadal znajduje się w domu. Na górze otworzyła się przed nim niewielka przestrzeń. Okna w dachu. Podwójna sofa, telewizor i odtwarzacz Blu-ray. Na ścianach półki z książkami i filmami. Czworo drzwi. Dwoje otwartych, dwoje zamkniętych. Ze szczytu schodów Holst widział nogę zamordowanej kobiety w sypialni. W łóżku. To znaczy, że należy zawiadomić Krajową Policję Kryminalną, pomyślał, szybko zaglądając do kolejnego pokoju z otwartymi drzwiami. Gabinet do pracy. Pusty. Zamknięte drzwi prowadziły do toalety i garderoby. Oba pomieszczenia były puste. Holst schował broń i podszedł do sypialni. Zatrzymał się na progu.
Od tygodnia w policji krążył okólnik rozesłany przez zespół dochodzeniowo-śledczy do spraw zabójstw Krajowej Policji Kryminalnej. Chodziło o zgłaszanie im informacji na temat przypadków śmierci, które spełniały następujące kryteria:
Gdy ofiara została znaleziona w swojej sypialni.
Gdy ofiara była związana.
Gdy ofiara miała poderżnięte gardło.
Sygnał komórki Torkela zakłócił ostatnią zwrotkę gromkiego Sto lat. Odebrał, wycofując się do kuchni. W tle rozbrzmiewało jeszcze poczwórne „Niech żyje”.
Vilma obchodziła urodziny.
Trzynaste.
Nastolatka.
Właściwie przypadały w ostatni piątek, ale wtedy zaprosiła swoje koleżanki do kina. Starsi, nudni członkowie rodziny, jak na przykład jej tata, zostali zaproszeni w inny, zwykły wieczór. Torkel wraz z Yvonne kupili córce w prezencie komórkę. Nową. Własną. Dotychczas Vilma przejmowała aparaty po starszej siostrze albo po którymś z rodziców, kiedy w pracy wymieniano im służbowe. Teraz dostała nową. Z Androidem. Torkel pamiętał, że Billy tak to nazwał, kiedy pomagał mu wybrać model i markę. Yvonne mówiła, że Vilma od piątku praktycznie się z nią nie rozstawała.
Kuchenny stół zamienił się na ten wieczór w wystawę prezentów. Starsza siostra kupiła Vilmie tusz do rzęs, cień do powiek, błyszczyk i fluid. Solenizantka otrzymała wszystko już w piątek, ale wyłożyła jeszcze raz, żeby pochwalić się swoim plonem. Torkel wziął do ręki tusz, który obiecywał dziesięć razy bujniejsze rzęsy, wsłuchując się w informacje napływające mu do ucha.
Morderstwo. W Tumbie. Kobieta w sypialni, związana, z poderżniętym gardłem.
Torkel był zdania, że Vilma jest jeszcze o wiele za młoda na makijaż, ale usłyszał, że jest jedyną dziewczynką w szóstej klasie, która się nie maluje, a w siódmej klasie po prostu niewyobrażalne było pokazać się w szkole bez makijażu. Nie opierał się więc zbyt długo. Zdawał sobie sprawę, że czasy się zmieniają, powinien się cieszyć, że nie musiał toczyć takich dyskusji, kiedy Vilma zaczynała czwartą klasę. W jej szkole byli rodzice, którzy musieli. I najwyraźniej przegrali.
Wszystko wskazywało na to, że była to trzecia ofiara.
Torkel zakończył rozmowę, odłożył mascarę i wrócił do salonu.
Zawołał Vilmę, która rozmawiała z babcią i dziadkiem. Nie wyglądała na niezadowoloną, że musi przerwać rozmowę z parą starych ludzi. Podeszła do Torkela z wyczekiwaniem w oczach, jakby spodziewała się, że przygotował w kuchni jakąś niespodziankę.
– Muszę jechać, kochanie.
– Czy to z powodu Kristoffera?
Torkel potrzebował kilku sekund, żeby zrozumieć sens tego pytania. Kristoffer był nowym facetem Yvonne. Spotykali się od kilku miesięcy, jak się dowiedział. Dzisiaj po raz pierwszy go zobaczył. Nauczyciel licealny. Pod pięćdziesiątkę. Rozwiedziony, dzieci zostały przy żonie. Sprawiał sympatyczne wrażenie. Torkel nawet przez moment nie pomyślał, że ich spotkanie może zostać odebrane jako krępujące, nieprzyjemne czy w jakikolwiek inny sposób problematyczne, dlatego nie od razu pojął pytanie córki. Vilma najwyraźniej odebrała jego krótki namysł jako potwierdzenie swoich przypuszczeń.
– Mówiłam jej, żeby go nie zapraszała – dodała z markotną miną.
Torkel poczuł przypływ czułości dla córki. Chciała go chronić. Miała trzynaście lat i już chciała oszczędzić mu problemów sercowych. W jej świecie to przypuszczalnie bardzo niewygodna sytuacja. Na pewno nie chciałaby spotkać swojego dawnego chłopaka z jakąś inną dziewczyną. O ile był w jej życiu jakiś chłopak. Torkel nie miał pewności. Pogładził ją czule po policzku.
– Muszę iść do pracy. To nie ma nic wspólnego z Kristofferem.
– Na pewno?
– Jak najbardziej. Musiałbym pojechać, nawet gdybyśmy tu byli tylko we dwójkę. Wiesz, jak to jest.
Vilma skinęła głową. Mieszkała z nim dostatecznie długo i pamiętała, że znikał, kiedy to było konieczne, i nie wracał tak długo, jak było potrzeba.
– Ktoś umarł?
– Tak.
Torkel nie chciał opowiadać więcej. Na samym początku postanowił, że nie będzie osobą, która zdobywa uwagę dzieci opowiadaniem sensacyjnych czy śmiesznych historii ze swojej pracy. Vilma o tym wiedziała. Nie pytała więc dalej, tylko znów skinęła głową. Torkel spojrzał na nią poważnie.
– Myślę, że to dobrze, że mama kogoś spotkała.
– A dlaczego?
– Dlaczego nie? Tylko z tego powodu, że już nie jest ze mną, nie musi być samotna.
– A ty spotkałeś kogoś?
Torkel zawahał się na chwilę. Co ma powiedzieć? Przez dłuższy czas był w pewien sposób związany z Ursulą, swoją zamężną koleżanką z pracy, ale nigdy nie określili, co to tak naprawdę było. Sypiali ze sobą, kiedy mieli śledztwa wyjazdowe. Nigdy w Sztokholmie. Żadnych wspólnych kolacji ani codziennych rozmów o sprawach prywatnych czy osobistych. Seks i omawianie pracy. To wszystko. A teraz nie było nawet tego. Kilka miesięcy temu włączył do swojego zespołu dawnego kolegę Sebastiana Bergmana i od tego czasu z Ursulą łączyła go tylko praca. To męczyło Torkela. Bardziej, niż był skłonny przyznać. Nie chodziło o to, że ich relacja, czy jak też to nazwać, działała ewidentnie na zasadach Ursuli, z tym mógł się pogodzić, ale po prostu mu jej brakowało. Bardziej, niż się spodziewał. Na domiar złego wyglądało na to, że znów była bliżej ze swoim mężem Mickem. Nawet spędzili razem weekend w Paryżu kilka tygodni temu.
Więc czy on kogoś spotkał?
Właściwie nie, a nie chciał się podjąć tłumaczenia nastolatce złożoności tej relacji.
– Nie – odpowiedział w końcu. – Nie spotkałem nikogo. Ale teraz naprawdę muszę jechać.
Przytulił córkę. Mocno.
– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin – szepnął. – Kocham cię.
– Ja też cię kocham – odpowiedziała dziewczynka. – I moją komórkę. – Przycisnęła swoje świeżo nabłyszczone usta do jego policzka.
Na twarzy Torkela nadal gościł uśmiech, kiedy wsiadał do samochodu i ruszał w stronę Tumby.
Zadzwonił do Ursuli.
Była już w drodze.
Już w aucie Torkel uświadomił sobie, że ma nadzieję, iż to okaże się czymś innym. Ktoś inny. Że nie będzie żadnego związku z tamtymi zamordowanymi kobietami. Że to będzie pierwszy raz. Ale tak nie było. Zrozumiał to, kiedy zajrzał do sypialni.
Nylonowe pończochy. Koszula nocna. Ułożenie.
To była trzecia.
Określenie „od ucha do ucha” nie wystarczyło, żeby opisać ranę ziejącą w gardle. Raczej z jednej strony kręgosłupa na drugą. Jak przy otwieraniu puszki, kiedy zostawia się mały nierozcięty kawałeczek, żeby móc odgiąć wieczko. Kobieta miała niemal odciętą głowę. Sprawca musiał użyć potężnej siły, żeby zadać jej takie obrażenia. Wszędzie było pełno krwi, wysoko na ścianach, na podłodze.
Ursula już zaczęła fotografować. Ostrożnie poruszała się po całym pokoju, pilnując, żeby nie nadepnąć na krew. Zawsze gdy tylko mogła, była pierwsza na miejscu zbrodni. Podniosła wzrok, skinęła mu na powitanie i dalej pstrykała. Torkel zadał jej pytanie, na które znał już odpowiedź.
– Ten sam?
– Absolutnie.
– Po drodze dzwoniłem znów do Lövhagi. Dalej siedzi tam, gdzie siedział.
– To chyba już wiedzieliśmy, prawda?
Torkel skinął. Stojąc w drzwiach do sypialni i patrząc na zamordowaną kobietę, pomyślał, że ta sprawa mu się nie podoba. Stał już w innych drzwiach do innych sypialni i widział inne kobiety w nocnych koszulach, z dłońmi i stopami spętanymi parą nylonowych pończoch, zgwałcone i z poderżniętym gardłem. W 1995 roku znaleźli pierwszą. Potem były jeszcze trzy, zanim późną wiosną następnego roku udało się ująć mordercę.
Hinde został skazany na karę dożywotniego więzienia w zakładzie karnym Lövhaga.
Nawet nie odwołał się od wyroku.
Siedział tam nadal.
Ale nowe ofiary były niemal identycznymi kopiami ofiar jego dawnych zbrodni. Dłonie i stopy związane w taki sam sposób. Brutalne obrażenia na szyi. Nawet niebieski odcień wzoru na białej koszuli nocnej był taki sam. Znaczyło to, że szukali nie tylko seryjnego mordercy, był to wręcz copycat. Ktoś z jakichś powodów kopiował zabójstwa sprzed piętnastu lat. Torkel zajrzał do swojego notesu, potem znów zwrócił się do Ursuli. Też zajmowała się tą sprawą z lat dziewięćdziesiątych. Ona, Sebastian i Trolle Hermansson, który teraz był na przymusowej emeryturze.
– Mąż dostał odpowiedź na SMS-a około dziewiątej rano, ale o pierwszej już nie – powiedział Torkel.
– To się może zgadzać. Została zamordowana od pięciu do piętnastu godzin temu.
Torkel skinął. Wiedział, że Ursula się nie myli. Gdyby zapytał, wskazałaby, że rigor mortis nie dotarł do nóg, nie wystąpiła jeszcze autoliza, widoczne były livores. Wymieniłaby też masę innych słów z żargonu lekarzy sądowych, którego mimo tylu lat spędzonych w policji Torkel nie miał ochoty się uczyć. Jeśli się pytało, umieli to wyjaśnić również normalnym językiem.
Ursula wierzchem dłoni otarła pot z czoła. Na piętrze było o kilka stopni cieplej niż na dole. Czerwcowe słońce przygrzewało przez cały dzień. W pokoju brzęczały muchy, zwabione przez krew i niewidoczny jeszcze dla oka, ale już postępujący rozkład.
– Koszula nocna? – zapytał Torkel, rzuciwszy ostatnie spojrzenie na łóżko.
– A co z koszulą? – Ursula opuściła aparat i przyjrzała się niemodnemu bawełnianemu ubraniu.
– Jest opuszczona.
– To mógł być mąż. Chciał ją osłonić.
– Zapytam, czy jej dotykał.
Torkel opuścił swoje miejsce na progu sypialni. Musi wrócić do zrozpaczonego męża w kuchni. Naprawdę nie lubił tej sprawy.
Wysoki mężczyzna przespał kilka godzin. Wrócił do domu i padł na łóżko. Zawsze tak robił. Rytuały. Adrenalina płynęła w jego ciele. Nie wiedział do końca, jak to się działo, ale potem czuł się tak, jakby przez ten krótki czas aktywności zużył zapasy energii na cały tydzień. Ale teraz już nie spał. Dzwonił budzik. Przyszła pora na działanie. Znowu. Wstał z łóżka. Miał jeszcze tyle do zrobienia. I wszystko koniecznie trzeba wykonać we właściwy sposób. O właściwej porze. We właściwej kolejności.
Rytuały.
Bez nich wszystko zamieniłoby się w chaos. Chaos i przerażenie. Rytuały dawały poczucie kontroli. Rytuały sprawiały, że zło nie było tak całkiem złe. Ból był mniej bolesny. Rytuały odpędzały mrok.
Mężczyzna podłączył aparat cyfrowy Nikon do komputera i wprawnie załadował trzydzieści sześć zdjęć.
Pierwsze przedstawiało płaczącą kobietę z ramionami skrzyżowanymi, żeby zasłonić nagie piersi, jak stoi i czeka, aż on da jej koszulę. Z jednej dziurki nosa krew spływała jej na dolną wargę. Dwie kropelki musnęły jej lewą pierś i zostawiły czerwone ślady, jak deszcz na szybie. Najpierw nie chciała się rozebrać. Wydawało jej się, że ubranie ją osłoni. Że ją uratuje.
Na trzydziestym szóstym i ostatnim zdjęciu patrzyła pustym wzrokiem w obiektyw. Uklęknął przy łóżku i nachylił się tak blisko, że czuł ciepło krwi sączącej się z wielkiej rany w szyi. Większa część krwi już wyciekła z ciała albo została wchłonięta przez pościel i materac.
Sprawdził szybko pozostałe zdjęcia. Wkładanie koszuli. Pończochy. Węzły. Ściągnięte majtki. Przed aktem. Po akcie. Nóż i jego dzieło.
Przerażenie.
Świadomość.
Rezultat.
Wszystko wyglądało dobrze. Wykorzysta wszystkie trzydzieści sześć. Tak było najlepiej. Mimo nieograniczonej pojemności aparatu cyfrowego chciał się trzymać ram wyznaczonych przez dawne rolki kliszy fotograficznej. Trzydzieści sześć zdjęć. Nie mniej. Nie więcej.
Rytuały.
Billy klęczał przy drzwiach wejściowych i badał zamek, kiedy Torkel zszedł po schodach na parter. Zwrócił się do szefa.
– Nie ma śladów manipulowania, z tego, co widzę. Wszystko wskazuje na to, że został wpuszczony.
– Drzwi na werandę zastaliśmy otwarte – przypomniał mu Torkel.
– Mąż je otworzył po powrocie do domu. – Billy skinął głową. – Mówił, że były zamknięte na klucz.
– Czy jest tego pewien? Sprawiał wrażenie niezbyt przytomnego po tym szoku.
– Brzmiało pewnie…
– Zapytam go jeszcze raz. Gdzie jest Vanja?
– W ogrodzie. Właśnie dotarła.
– W gabinecie na górze stoi komputer. – Torkel skinieniem wskazał schody, po których właśnie zszedł. – Zabierzcie go i sprawdźcie, czy da się coś znaleźć. Najlepiej coś, co połączyłoby ją z tamtymi ofiarami.
– A więc to jest trzecia?
– Wiele na to wskazuje.
– Czy będziemy potrzebowali pomocy, czy raczej…?
Billy nie dokończył pytania. Torkel domyślił się, że tak naprawdę chciał spytać: Czy skorzystamy z pomocy Sebastiana Bergmana? Jemu też ta myśl przyszła już do głowy, ale natychmiast ją odrzucił. Wady tego rozwiązania były oczywiste i nie równoważyły ewentualnych korzyści, ale tak myślał przedtem.
Zanim znaleźli trzecią.
– Zobaczymy.
– Chciałem powiedzieć, że biorąc pod uwagę, kogo on kopiuje…
– Już mówiłem, zobaczymy.
Z tonu jego głosu Billy domyślił się, że na razie nie powinien więcej pytać. Billy rozumiał frustrację Torkela. Nie mieli żadnych śladów. A raczej mieli ich całą masę. Odciski palców, ślady buta, spermę i włosy, ale mimo to nie byli ani o krok bliżej ujęcia mordercy niż dwadzieścia dziewięć dni temu, kiedy znaleziono pierwszą kobietę związaną i zamordowaną w taki sam sposób. Sprawca wręcz nonszalancko nie przejmował się zostawianymi przez siebie śladami, ponieważ musiał wiedzieć, że nie figuruje w żadnych kartotekach. Był zbyt dobrze zorganizowany, żeby dopuścić do takiego niedbalstwa. A więc niekarany, w każdym razie nie za większe przestępstwa. Ale lubiący ryzyko. Lub zmuszony, żeby je podejmować. Obydwie możliwości budziły niepokój. To znaczyło, że z dużym prawdopodobieństwem zaatakuje jeszcze raz.
– Weź Vanję i przejrzyjcie wszystko jeszcze raz.
Gdyby tylko udało się odkryć powiązania między ofiarami, to już znaczyłoby bardzo dużo. Wtedy można by dowiedzieć się czegoś o mordercy i stworzyć krąg podejrzanych. Najgorsze byłoby, gdyby wybierał kobiety przypadkowo. Gdyby było tak, że widział je na ulicy, śledził, rozpracowywał, planował i czekał na odpowiedni moment. Jeśli działał właśnie w ten sposób, nie mieli szans go złapać, zanim nie popełni błędu. A na razie nie popełnił jeszcze żadnego.
Billy wszedł na górę kilkoma wielkimi krokami, zajrzał szybko do sypialni, gdzie nadal pracowała Ursula, i wszedł do gabinetu. Pokój był niezbyt duży. Miał może sześć metrów kwadratowych. W kącie biurko z biurowym krzesłem. Pod biurkiem płyta z pleksi, żeby nie niszczyć parkietu kółkami. Niska ława, a na niej drukarka, modem, router, papier i inne materiały biurowe. Na ścianie nad biurkiem wisiała ramka na osiem zdjęć. Ofiara – miała na imię Katharina, przez „th”, o ile Billy dobrze zapamiętał – sama na jednym ze zdjęć, uśmiechnięta do obiektywu, z tyłu jabłoń, na ciemnych włosach słomkowy kapelusz, biała letnia sukienka. Jak z reklamy szwedzkiego lata. Może to był Österlen. Mężczyzna – Richard – też był sam na jednym ze zdjęć. Siedział na rufie żaglówki. Okulary słoneczne, mocna opalenizna, skupienie. Na pozostałych sześciu zdjęciach byli razem. Przytuleni, spleceni w uścisku, roześmiani. Najwyraźniej dużo podróżowali. Jedno ze zdjęć zostało zrobione na plaży o olśniewająco białym piasku z palmami w tle, na dwóch innych Billy zdołał rozpoznać Nowy Jork i Kuala Lumpur. Chyba nie mieli dzieci.
Przynajmniej tym razem nikt nie stracił matki.
Stał jeszcze chwilę przed zdjęciami. Wpatrywał się w czułe uśmiechy dwojga ludzi. Na wszystkich zdjęciach byli objęci. Może po prostu zawsze pozowali w ten sposób do zdjęć. A może to była tylko gra, żeby pokazać światu, jak wspaniale im jest razem. Choć nic na to nie wskazywało, raczej wyglądali na autentycznie zakochanych, kiedy tak stali przed obiektywem spleceni ramionami. Billy po prostu nie mógł się oderwać od zdjęć pary. Coś w nich go poruszyło, może to szczęście, jakim promienieli. Sprawiali wrażenie takich radosnych. Tak zakochanych. Tak bardzo żywych. Billy nigdy nie przeżywał tych rzeczy aż tak. Bez problemu potrafił zachować profesjonalny dystans do ofiary. Oczywiście zawsze jakoś to na niego wpływało, cierpiał razem z bliskimi ofiary, ale ostrze smutku nie sięgało aż tak głęboko. Wiedział doskonale, dlaczego tym razem było inaczej. Właśnie spotkał osobę, której wesołe spojrzenie i kuszący uśmiech przypominały kobietę ze zdjęć. To sprawiało, że tragedia stawała się pełnowymiarowa i rzeczywista. Pomyślał o My. Jak dzisiaj rano odsunęła kołdrę i sennie go objęła. Jak próbowała go namówić, żeby u niej został jeszcze krótką chwilę, i jeszcze jedną, aż minie cały ranek. Obraz uśmiechniętej My pasował do tych romantycznych zdjęć na ścianie, ale w żadnym razie nie pasował do tej groteskowo powykręcanej, związanej i zgwałconej kobiety z sąsiedniego pokoju. A jednak to była ta sama kobieta. Przez sekundę zdawało mu się, że to My leży twarzą do dołu w ogromnej kałuży krwi. Odwrócił głowę, szybko zamknął oczy. Taki strach nie nawiedzał go nigdy przedtem.
Nigdy.
I nie wolno mu było znów się do niego zbliżyć. Wiedział o tym. Nigdy nie może dopuścić do siebie przemocy i lęku, nie może pozwolić, by go zatruły. To zniszczyłoby jego miłość. Uczyniłoby ją lękliwą i wiecznie niespokojną. Potrzeba utrzymania dystansu między życiem prywatnym a pracą była dla niego w tej chwili jasna jak słońce, bez tego dystansu straciłby wszystko. Mógł ją obejmować, mocno trzymać, ale nigdy nie mógł dzielić z nią tych uczuć. Były zbyt mroczne i głębokie, żeby wprowadzać je do ich związku. Kiedy wróci do domu, będzie ją długo trzymał w ramionach. Bardzo długo. Ona zapyta dlaczego. Wtedy będzie musiał skłamać. Niestety. Ale nie chciał pokazywać jej prawdy. Billy odwrócił się, wziął z biurka laptop i zszedł na dół, żeby znaleźć Vanję.
Wysoki mężczyzna wpisał do komputera polecenie wydrukowania wszystkich zdjęć i drukarka natychmiast odpowiedziała pracowitym pomrukiwaniem. Podczas gdy zdjęcia się drukowały na błyszczącym papierze o wymiarach 10 na 15, utworzył na pulpicie nowy folder na zdjęcia, skopiował je do niego, wszedł na chronioną hasłem dostępu stronę, zalogował się jako administrator i dodał folder. Strona miała niewiele mówiący adres fygorh.se. Właściwie była to przypadkowa kombinacja liter stworzona po to, żeby nie mogła znaleźć się w czołówce trafień żadnej wyszukiwarki. Gdyby wbrew oczekiwaniom zabłąkał się tutaj ktoś niepożądany, to napotka źle zaprojektowaną stronę, kiepsko podany tekst, prawie nieczytelny na barwnym i migoczącym tle. Teksty, w których co jakiś czas zmieniały się czcionka i kolor, stanowiły fragmenty książek, raportów komisji państwowych, rozpraw, innych stron internetowych albo bezsensowny bełkot, bez akapitów czy nawet spacji. Czasem tu czy tam, zupełnie bez związku z treścią, pojawiały się dziwne zdjęcia lub rysunki. Strona wyglądała jak digitalna wersja owych kompletnych bzdur wypisywanych czasami na wiatach autobusowych czy stacjach trafo, będących dziełem kogoś, kto nie umiał się zdecydować na jeden wariant, tylko chciał wypróbować wszystkie w jednym miejscu. Nikt nie był w stanie skoncentrować się na tej stronie przez dłuższą chwilę. Zamówił statystykę odwiedzin. Spośród siedemdziesięciu trzech osób, które z nieznanych powodów trafiły na tę stronę, najdłużej zabawił gość, który zatrzymał się tu na minutę i dwadzieścia sześć sekund. Właśnie o to mu chodziło. Nikt nie dał rady klikać aż do piątej strony ani nie zauważył małego czerwonego guzika, który był tam umieszczony, w samym środku tekstu o oznaczaniu budowli zabytkowych w gminie Katrineholm. Po kliknięciu w ten guzik otwierała się nowa strona, wymagająca hasła i loginu. Dalej znajdował się folder ze zdjęciami, które właśnie tam umieścił. Folder miał nic niemówiącą nazwę: „3”.
Drukarka zakończyła pracę. Wyjął zdjęcia. Przejrzał je i policzył. Wszystkie trzydzieści sześć. Wziął wielki spinacz do papieru i ścisnął nimi zdjęcia u góry. Potem przeszedł na drugą stronę pokoju, gdzie na ścianie wisiała wielka płyta korkowa, i zawiesił spinacz ze zdjęciami na gwoździu w prawym górnym rogu płyty. Nad gwoździem widniała cyfra „3” w kółku, namalowana czarnym pisakiem. Rzucił szybkie spojrzenie na zdjęcia wiszące powyżej, na gwoździach opisanych „1” i „2”. Kobiety. W swoich sypialniach. Półnagie. Zapłakane. Przerażone. Spinacz po lewej stronie zawierał tylko trzydzieści cztery zdjęcia. Dwa mu nie wyszły. Przed aktem. Był zbyt rozgorączkowany. Odszedł od rytuału. Przeklinał się za to. Przysięgał sobie na wszystkie świętości, że to się nigdy nie powtórzy. Ale już drugi plik zawierał właściwą liczbę zdjęć. Teraz znów podniósł aparat do oczu i zrobił zdjęcie płyty wraz z jej makabryczną zawartością. Pierwsza faza zakończona. Odłożył aparat na biurko i sięgnął po czarną torbę sportową, stojącą na podłodze tuż przy drzwiach.
Wyszedł z nią do kuchni.
Postawił torbę na pustym kuchennym stole, odsunął zamek i wyjął plastikową torebkę oraz kawałek kartonu z opakowania pończoch, których używał. Philippe Matignon Noblesse 50 Cammello jasny brąz.
Jak zwykle.
Jak zawsze.
Otworzył szafkę pod zlewem, wrzucił opakowanie do kubła i zamknął drzwiczki. Wrócił do torby, wyjął nóż w plastikowej torebce, wyciągnął go, włożył do zlewu, potem znów otworzył drzwiczki pod zlewem i wyrzucił zakrwawioną torebkę. Zamknął szafkę i odkręcił kran. Letnia woda spływała po szerokim ostrzu. Zakrzepła krew zaczynała się odrywać od metalu i spływała lewoskrętnym wirem do kanalizacji. Ujął nóż za trzonek i odwrócił. Kiedy już przestał ociekać krwią, mężczyzna wziął płyn do naczyń i szczotkę, żeby doczyścić go do końca. Potem starannie wytarł ostrze i włożył nóż z powrotem do torby. Otworzył trzecią szufladę od góry w rzędzie szuflad koło kuchenki i wyjął rolkę trzylitrowych worków do zamrażania. Oderwał jeden worek, odłożył rolkę, zasunął szufladę, a worek włożył do torby obok noża. Potem wyszedł z kuchni.
Billy obszedł dom dookoła i znalazł Vanję na trawniku. Stała zwrócona plecami do werandy i okien z wielkimi szybami. Przed nią rozpościerał się zadbany trawnik ograniczony dwiema rabatami kwiatowymi. Billy nie znał nazwy żadnej rośliny, ale był pewien, że to nie bujne kwiecie przyciągało uwagę Vanji.
– Jak tam?
Vanja drgnęła. Nie słyszała jego kroków.
– Nie zostawił tu swojej wizytówki, jeśli to masz na myśli.
– Okej… – Billy cofnął się kawałek.
Vanja uświadomiła sobie, że jej odpowiedź zabrzmiała zaskakująco szorstko. Pytanie kolegi może wcale nie dotyczyło pracy. Przecież ją znał. Znał dobrze. Wiedział, jak nienawidzi tego rodzaju zbrodni. Nie z powodu krwi i przemocy seksualnej. Widziała już gorsze rzeczy. Ale to była kobieta.
Martwa.
We własnym domu.
Kobiety nie powinny być gwałcone i mordowane w swoich domach. I tak zawsze i wszędzie były narażone na niebezpieczeństwo. Najlepiej powinny się przebierać, kiedy wieczorem wracały z klubu do domu. Powinny unikać przejść podziemnych, parków i mało uczęszczanych dróg. Nie chodzić z iPodem i muzyką w uszach. Nie mogły poruszać się swobodnie, miały ograniczone możliwości. Przynajmniej w domu powinny czuć się bezpiecznie.
Odprężone.
Pewne.
– Znalazłam to – powiedziała Vanja, cofając się do werandy.
Billy poszedł za nią. Weszli na ciśnieniowo impregnowane deski, minęli cztery wiklinowe fotele i stół ze złożonym zielonym parasolem w środku, który Billy’emu kojarzył się raczej z uliczną kawiarnią niż werandą domu, podeszli do dwóch leżaków z białego drewna, na których przypuszczalnie właściciele przesiadywali w zachodzącym słońcu, każde z drinkiem w dłoni.
– Tutaj. – Vanja wskazała okno z lewej strony.
Billy spojrzał w tę stronę. Za szybą rozpościerała się znaczna część parteru. Zobaczył Torkela pogrążonego w rozmowie z Richardem Granlundem, widział techników badających resztę domu, ale chyba nie o to Vanji chodziło.
– Ale co? – zapytał.
– Tutaj – powtórzyła, wskazując palcem. Tym razem bardziej precyzyjnie, żeby Billy zobaczył. Praktycznie miał to przed oczami. Odcisk na szybie, niemal kwadratowa plama o powierzchni kilku centymetrów, a poniżej jeszcze mniejsza kropka. Ślady te były otoczone z obu stron plamami w kształcie półksiężyca. Lewa zakrzywiona w prawo, prawa w lewo, jak nawiasy wokół pozostałych odcisków. Billy od razu domyślił się, co to było. Ktoś – przypuszczalnie morderca – zaglądał przez okno, przykładając czoło i nos do szyby, a równocześnie osłaniając się zgiętymi dłońmi przed światłem, i zostawił tłuste ślady na szkle.
– Jest wysoki – stwierdził Billy, nachylając się bliżej. – Wyższy ode mnie.
– Jeśli to był ten, co to zrobił – Vanja skinęła w stronę plam na szybie – znaczyłoby to, że był widoczny z tamtych domów. – Wskazała sąsiednie domy za rabatami kwiatowymi. – Ktoś mógł go widzieć.
Billy nie był przekonany. Południe, zwykły roboczy dzień w lipcu. Okoliczne domy sprawiały wrażenie opuszczonych przez urlopujących mieszkańców. Bardzo niewielu gapiów zebrało się na ulicy albo akurat miało coś do zrobienia w ogrodzie, kiedy przybyła policja. Mieszkańcy mieli dość pieniędzy i czasu, żeby pozwolić sobie na letnie domy, jachty albo zagraniczne rejsy. Czy sprawca o tym wiedział? Może na to liczył?
Przypuszczalnie.
Oczywiście będą musieli przejść się po domach i stukać do drzwi. Do wielu drzwi. Jeśli morderca został wpuszczony, jak sądził Billy, powinien dojść do domu od frontu. Pukanie do drzwi werandy budziło większy przestrach, było czymś dziwnym, wtedy szansa na wpuszczenie znacznie malała. A więc musiał iść dróżką przez ogród. Całkowicie widoczny. Wprawdzie z tego, co widzieli, był tak samo widoczny w pozostałych dwóch miejscach zbrodni, ale wcale im to nie pomogło. Nikt niczego ani nikogo nie widział. Żadnego samochodu, żadnej dziwnie zachowującej się osoby w okolicy, nikogo, kto by pytał o drogę, wałęsał się, jeździł rowerem, żadnego posłańca z wiadomością.
Nikogo i niczego.
Wszystko w sąsiedztwie wyglądało tak samo jak zwykle, z jednym małym wyjątkiem, że brutalnie zamordowano kobietę.
– Torkel chce, żebyśmy wrócili – powiedział Billy. – Jeśli mamy szczęście, teraz uda się nam znaleźć wspólny mianownik.
– Mam wrażenie, że bez szczęścia nic nie wskóramy. On się rozkręca.
Billy przytaknął skinieniem. Między pierwszym a drugim morderstwem upłynęły trzy tygodnie. Między drugim a trzecim zaledwie osiem dni. Razem ruszyli po wystrzyżonym jak do golfa trawniku, który mimo utrzymującej się suszy i upałów nie miał ani jednej żółtej plamy. Vanja spojrzała na kolegę, który stąpał obok niej w granatowej bluzie z kapturem i laptopem w jednej ręce.
– Przepraszam, jeśli przedtem zachowałam się, jakbym była wkurzona.
– Nie ma sprawy, po prostu byłaś wkurzona.
Vanja uśmiechnęła się do siebie.
Tak łatwo jej się pracowało z Billym.
Sypialnia.
Z torbą w dłoni wysoki mężczyzna podszedł do komody przy ścianie z oknami. Postawił torbę na komodzie i wysunął górną szufladę. Wyjął leżącą po prawej stronie starannie złożoną koszulę nocną i włożył do torby. Z lewej części szuflady wziął zafoliowane opakowanie pończoch Philippe Matignon Noblesse 50 Camello jasny brąz i też włożył je do czarnej torby. Zasunął zamek błyskawiczny i schował torbę z powrotem pomiędzy pozostałe ciuchy. Akurat pasowała.
Oczywiście.
Zamknął szufladę.
Znów wyszedł do kuchni.
Ze schowka na miotły wyjął starannie złożoną papierową torbę, rozwinął ją i podszedł do lodówki. Na półce po wewnętrznej stronie drzwi lodówki stały butelka lemoniady cytrynowej w szklanej butelce o pojemności 330 ml oraz paczka okrągłych herbatników. W przezroczystym pojemniku na dole leżały banany. Oderwał dwa i razem z lemoniadą i ciastkami włożył do papierowej torby, dorzucił jeszcze wafelek w czekoladzie, który wziął z najwyższej półki. Trzeci raz otworzył drzwiczki szafki pod zlewem i wyjął pustą plastikową butelkę, która kiedyś zawierała vanish. Czuł lekki chemiczny zapach, kiedy wkładał butelkę do papierowej torby, którą później zaniósł do przedpokoju i ustawił po prawej stronie drzwi wejściowych.
Odwrócił się jeszcze raz i rozejrzał po mieszkaniu. Cisza. Po raz pierwszy od tylu godzin. Rytuał został dopełniony. Był gotów. Przygotowany.
Na następną.
Na czwartą.
Teraz wystarczyło tylko czekać.
Było kilka minut po północy, gdy Vanja weszła do sali, którą zawsze nazywali tylko „Pokojem”. Sześć krzeseł ustawionych wokół owalnego stołu konferencyjnego na szarozielonej wykładzinie dywanowej. Panel kontrolny do rozmów grupowych, konferencji wideo i do projektora pod sufitem znajdował się na środku stołu, który oprócz kilku butelek wody Loka i czterech szklanek był pusty. Nie było szklanych ścian wychodzących na inne pomieszczenia wydziału. Nikt nie miał tu wglądu. Na jednej z bocznych ścian Pokoju wisiała biała tablica, na której Billy sumiennie zapisywał wszystko, co wiązało się z aktualną sprawą. Właśnie przypinał zdjęcie Kathariny Granlund, kiedy weszła Vanja. Usiadła na jednym z krzeseł i położyła przed sobą na blacie trzy teczki.
– Co miałeś robić dziś wieczorem?
Billy był zaskoczony jej pytaniem. Spodziewał się, że powie coś o morderstwie. Zapyta, czy znalazł powiązania między trzema zamordowanymi kobietami. Czy do czegoś doszli. To nie znaczyło, że Vanji nie obchodzili koledzy z pracy, ale była najbardziej skoncentrowanym śledczym, jakiego Billy znał, rzadko ucinała sobie pogawędki lub omawiała prywatne sprawy podczas pracy.
– Byłem w Parkteatern – odparł Billy, siadając. – Musiałem wyjść zaraz po przerwie.
Vanja spojrzała na niego z mieszanką zdumienia i nieufności w oczach.
– Nie mów, że chodzisz do teatru.
To prawda. Billy wielokrotnie, gdy w rozmowach wykraczali poza sprawy zawodowe, mówił o teatrze jako o „martwej sztuce” i twierdził, że tak samo jak ludzie porzucili konne wozy, kiedy pojawiły się samochody, tak teraz teatr powinien po cichu i z godnością odejść w zapomnienie po wynalezieniu kina.
– Poznałem dziewczynę, to ona chciała iść.
Vanja uśmiechnęła się, jasne, że to musiała być dziewczyna.
– A co powiedziała, kiedy musiałeś się zwijać?
– Nie wiem, czy mi uwierzyła. Już podczas pierwszego aktu raz mnie obudziła… A ty, co ty robiłaś?
– Nic, byłam w domu, czytałam książkę o Hindem.
Co z powrotem doprowadziło ich do przyczyny, dla której siedzieli w tym opustoszałym budynku na Kungsholmen, kiedy nowy dzień miał zaledwie kilka minut.
Trzy kwadranse później byli zmuszeni przyznać, że wcale nie posunęli się dalej. Te trzy ofiary nie miały żadnego wspólnego mianownika. Różny wiek, dwie mężatki, jedna rozwiedziona, jedna miała dziecko, nie dorastały w tej samej miejscowości, nie chodziły do tych samych szkół, nie pracowały w tej samej branży, nie były też członkiniami tych samych stowarzyszeń czy organizacji, żadnych wspólnych zainteresowań, ich mężowie też nie byli w żaden widoczny sposób powiązani, nie były zaprzyjaźnione na Facebooku ani innych portalach społecznościowych.
Nie znały się.
Nie miały nic wspólnego.
Przynajmniej Billy i Vanja nie mogli niczego znaleźć. Billy rozczarowany zamknął komputer i zmęczony odchylił się na krześle. Vanja wstała i podeszła do tablicy. Przyglądała się zdjęciom trzech kobiet. Każda miała jedno zdjęcie zrobione za życia, na pozostałych były martwe. W prawym rogu też były przypięte zdjęcia w pionowych rzędach. Z lat dziewięćdziesiątych. Przerażająco podobne do tych nowych zdjęć.
– On kopiuje wszystko dokładnie.
– Tak, też o tym myślałem, jak to jest możliwe? – Billy podszedł do niej. – Czy sądzisz, że oni się znają?
– Niekoniecznie, te stare zdjęcia były przecież publikowane.
– Gdzie? – zapytał Billy zaskoczony.
Trudno było sobie wyobrazić jakąkolwiek gazetę, która mogłaby wydrukować tak drastyczne zdjęcia, a w roku 1996 internet nie był takim niewyczerpanym źródłem informacji, jakim jest dzisiaj.
– Między innymi w książkach Sebastiana – wyjaśniła Vanja i odwróciła się do niego. – Czytałeś je?
– Nie.
– Powinieneś. Są naprawdę świetne.
Billy nie odpowiedział, skinął tylko głową. Biorąc pod uwagę zdanie Vanji na temat Sebastiana, to była przypuszczalnie jedyna pozytywna rzecz, jaką mogła o nim powiedzieć. Billy nie był pewien, czy ma to poruszyć, było późno i Vanja już wcześniej wieczorem okazywała oznaki irytacji, ale w końcu zapytał:
– Myślisz, że go wciągniemy do współpracy?
– Sebastiana?
– Tak.
– Mam głęboką nadzieję, że jednak nie.
Vanja wróciła na swoje miejsce, pozbierała teczki, które przyniosła ze sobą, i skierowała się do drzwi.
– Ale za to musimy odwiedzić Hindego w Lövhadze. Pomyślałam, że moglibyśmy tam pojechać razem, ty i ja. – Otworzyła drzwi i zatrzymała się. – To do jutra. Zadzwonisz też do Torkela i opowiesz mu, jak mało znaleźliśmy?
Nie czekając na odpowiedź, wyszła i zostawiła Billy’ego samego. A więc to było jego zadanie – zadzwonić i przekazać złe wiadomości. Jak zwykle. Rzucił okiem na zegar. Krótko przed pierwszą. Z westchnieniem sięgnął do kieszeni po komórkę.
Sebastian obudził się, kiedy ktoś dotknął jego twarzy. Otworzył oczy, szybko zorientował się, że jest w obcej sypialni, i przekręcił się na lewy bok, próbując równocześnie odtworzyć w pamięci wieczór, który zaprowadził go właśnie tutaj. Szedł za Vanją do domu. Zobaczył, że weszła do bramy. Akurat zamierzał się wycofać na swój stały punkt obserwacyjny, kiedy znienacka wybiegła z domu. Po kilku sekundach pojawił się radiowóz, do którego wsiadła. Coś się musiało stać.
Vanja była tam potrzebna.
On nie był potrzebny nigdzie.
Zmęczonym krokiem ruszył do domu, do swojego o wiele za dużego mieszkania, ale dość szybko poczuł wewnętrzny niepokój. Miał tylko jeden sposób, żeby pozbyć się tego niepokoju i zniechęcenia. Przejrzał program w gazecie i zdecydował się na prelekcję w ABF-huset: Wieczór z Jussim Björlingiem. Zupełnie nie był zainteresowany tematem, ale na wszystkich imprezach kulturalnych większość widowni stanowiły kobiety, więc po krótkim namyśle Sebastian zasiadł w trzecim rzędzie obok czterdziestoletniej, na oko samotnej kobiety bez obrączki na palcu. W przerwie nawiązał pogawędkę. Potem wypili po bezalkoholowym drinku. Kontynuowali rozmowę. Postanowili zjeść wspólnie kolację. Odbyli krótki spacer do jej mieszkania na Vasastaden. Poszli do łóżka. A teraz ona go budziła. Ellinor Bergkvist. Ekspedientka w domu towarowym Åhléns. Gospodarstwo domowe. Która była właściwie godzina? Za oknem jasno, ale to nic nie znaczyło. Przecież była pełnia lata. Ellinor leżała na boku zwrócona ku niemu, z łokciem na poduszce i głową podpartą ręką, palcem wskazującym drugiej ręki wodziła po jego twarzy. Była to poza, którą mogła podpatrzyć w komediach romantycznych. W filmie urocze, w rzeczywistości wyjątkowo irytujące. Zmierzwiony kosmyk jasnorudych włosów opadał jej na jedno oko. Uśmiechnęła się w sposób, który, jak Sebastian przypuszczał, miał być „łobuzerski”, równocześnie zatrzymała palec na czubku jego nosa i trochę mocniej nacisnęła.
– Dzień dobry, śpiochu.
Sebastian westchnął. Nie mógł się zdecydować, co było najgorsze. To, że zwraca się do niego jak do niemowlęcia, które właśnie przebudziło się z drzemki, czy emanujące z niej świeże romantyczne poczucie bliskości. Chyba raczej to drugie. Już podczas przechadzki do jej mieszkania podejrzewał, że może do tego dojść.
Wzięła go za rękę.
Nie wypuszczała jego dłoni.
Przez całą drogę. Jak kiczowata klisza zakochanej pary wędrującej nocą przez letni Sztokholm. Pięć godzin po tym, jak spotkali się po raz pierwszy. To było straszne. Sebastian zastanawiał się, czy nie powinien tego przerwać i się wycofać, ale w końcu zdecydował, że poświęcił za dużo czasu i energii, żeby zakończyć sprawę, zanim dostał to, czego chciał. Czego potrzebował.
Seks był nudny i bez zaangażowania z jego strony, ale przynajmniej sprawił, że zasnął na kilka godzin. Zawsze to coś. Sebastian odwrócił głowę tak, żeby nie mieć jej palca na nosie, i odchrząknął.
– Która godzina?
– Wpół do siódmej. Dochodzi. Co zamierzasz dzisiaj robić?
Sebastian westchnął znowu.
– Muszę niestety pracować.
Kłamstwo. Nie pracował. Nie robił tego od lat, nie licząc tego krótkiego zaangażowania w pracę zespołu do spraw zabójstw Krajowej Policji Kryminalnej w Västerås sprzed kilku miesięcy. Teraz znów nie robił nic. I zamierzał się tego trzymać. Nie było niczego, co chciałby robić, a już na pewno nie w towarzystwie Ellinor Bergkvist.
– Gdybym cię nie obudziła, jak długo jeszcze mógłbyś spać?
Co to za idiotyczne pytanie? Skąd miałby to wiedzieć? Tamten sen przypuszczalnie i tak by go obudził, bardzo rzadko zdarzały się noce, kiedy nie przychodził, nie można było tego przewidzieć. Zresztą nie zamierzał jej o tym opowiadać. Zamierzał sobie pójść. Opuścić to mieszkanie i Vasastaden tak szybko, jak to tylko możliwe.
– Nie wiem, może do dziewiątej. A co?
– Dwie i pół godziny. – Palec wskazujący znów podjął wędrówkę po jego twarzy, przesuwał się po czole, w dół po nasadzie nosa, do ust. Ten ruch był o wiele bardziej intymny niż rzeczy, które robili kilka godzin temu. Sebastian powstrzymał odruch, by wstać z łóżka. – Więc jeśli nie chcesz spać dalej – ciągnęła Ellinor – mamy dwie godziny, żeby zająć się czymś innym, zanim poświęcisz się swojej bardzo ważnej pracy. – Jej palec wędrował dalej przez jego podbródek, szyję, mostek i wszedł pod poszwę bez kołdry. Sebastian spojrzał jej w oczy. Jej zielone oczy. Zauważył, że lewe miało brązową plamkę na tęczówce, jakby źrenica się rozlała. Dłoń posuwała się coraz dalej w dół.
Okazało się, że jednak było coś, co Sebastian mógł robić z Ellinor Bergkvist.
Śniadanie.
Jak ona go do tego skłoniła?
Nieopatrznie rzucona obietnica po stosunku?
Otwarte okno w kuchni wychodziło na podwórko, ale mimo to w mieszkaniu było gorąco. Z zewnątrz dał się słyszeć ryk przejeżdżającego motocykla, ale poza tym panowała cisza. Cisza letniego poranka. Przebiegając wzrokiem nakryty do śniadania stół, Sebastian zastanawiał się, co to był za dzień. Jogurt, dwa rodzaje płatków, muesli, świeżo wyciśnięty sok, ser, szynka, metka, plasterki ogórka, pomidorów i papryki, kawałki arbuza. Środa, czy to możliwe? Wtorek? Zapach upieczonych bułek wypełnił kuchnię, kiedy Ellinor wyjęła blachę z piekarnika i włożyła gotowe niewielkie bagietki do ściereczki. Potem umieściła zawiniątko w wiklinowym koszyku i z uśmiechem postawiła na stole, by zaraz wrócić do wyspy na środku obszernej kuchni. Sebastian nie był głodny. Pstryknął elektryczny czajnik i Ellinor nalała wrzątku do stojącego przed nim kubka. Sebastian zajrzał do naczynia, w którym woda w zetknięciu z proszkiem na dnie natychmiast zabarwiła się na ciemnobrązowy kolor. Najwidoczniej Ellinor potraktowała to spojrzenie jako krytykę.
– Przykro mi, ale mam tylko kawę rozpuszczalną, normalnie piję herbatę.
– Nie szkodzi…
Nalała wody do swojego kubka i poszła odstawić czajnik. W pół drogi z powrotem do stołu zatrzymała się na chwilę.
– Może chcesz mleka?
– Nie.
– Jeśli chcesz, mogę zagrzać. Będzie jak latte.
– Nie, tak jest dobrze.
– Na pewno?
– Na pewno.
– Tak.
– Okej.
Ellinor uśmiechnęła się, usiadła naprzeciwko, wzięła torebkę herbaty – cytryna z imbirem – włożyła do gorącej wody, potem kilka razy wyciągała ją i zanurzała. Znów poszukała spojrzenia Sebastiana i uśmiechnęła się do niego. Jemu udało się wydusić z siebie coś, co przy odrobinie dobrej woli można było wziąć za odwzajemnienie uśmiechu, po czym odwrócił wzrok. Nie chciał tu być. Starał się unikać takich sytuacji. Teraz przypomniał sobie dlaczego. Nie potrafił znieść tego fałszywego poczucia wspólnoty, wrażenia, że coś ich łączy, mimo iż – przynajmniej gdyby to od niego zależało – nigdy więcej się nie spotkają. Pogrążony w myślach przesuwał spojrzeniem po kuchennych szafkach, podczas gdy Ellinor w milczeniu dodała do herbaty łyżeczkę miodu. Wyjęła z koszyka bułkę, przekroiła ją, posmarowała masłem, położyła ser, szynkę i dwa kółka żółtej papryki. Ugryzła kanapkę i przeżuwając, przyglądała się Sebastianowi, który nadal siedział ze wzrokiem utkwionym gdzie indziej, gdzieś poza nią.
– Sebastianie?
Drgnął i spojrzał na nią pytająco.
– O czym myślisz?
Rzeczywiście odpłynął. Znowu. Tam, dokąd zawsze powracał. Do myśli, która ostatnio zdawała się go pochłaniać niemal przez cały czas. To było uczucie, jakiego dotychczas nie znał. Opętanie. Nawet gdy był najmocniej wciągnięty w pracę i odnosił największe sukcesy, nie miał problemu, żeby odsunąć na bok niepożądane myśli. Jeśli pojawiała się jakaś sprawa, która mogła zawładnąć jego życiem w sposób, jakiego sobie nie życzył, po prostu na kilka dni przestawał o niej myśleć.
Zajmował się czymś innym.
Przejmował inicjatywę.
Sebastian Bergman był człowiekiem, który nie traci kontroli. Dla niczego, dla nikogo. Przynajmniej tak było dotychczas.
Teraz był kimś innym.
Życie go przeczołgało. Poraniło go.
Nie tylko raz.
Ale dwa razy.
Jeszcze nie otrząsnął się na dobre po katastrofie w Tajlandii w drugi dzień świąt 2004 roku, kiedy trzy miesiące temu pojechał do Västerås. Powodem tego wyjazdu była sprzedaż domu po rodzicach, a podczas sprzątania ich rzeczy znalazł kilka listów. Adresowane do jego matki listy zostały wysłane w 1979 roku. Pisała je kobieta, która twierdziła, że spodziewa się dziecka Sebastiana. Wtedy te listy do niego nie dotarły, ale teraz uczynił wszystko, żeby zidentyfikować nadawcę. Dawni koledzy Sebastiana z policji kryminalnej właśnie znajdowali się w Västerås z powodu brutalnego zabójstwa nastolatka, więc wprosił się do śledztwa, żeby dzięki policyjnym uprawnieniom i dostępowi do rejestrów dopasować twarz do osoby.
Uzyskać adres.
Mieć pewność.
I to wszystko mu się udało. Kobieta mieszkająca na Storskärsgatan 12 otworzyła mu drzwi. Twarz. Anna Eriksson. Uzyskał pewność. Tak, miał córkę, ale ona nie mogła się nigdy dowiedzieć, że jej ojcem jest Sebastian. Miała już ojca. Był nim Valdemar Lithner. Valdemar, który wiedział, że Vanja nie jest jego.
A więc nie mieli się nigdy spotkać. Sebastian i jego córka. To by zniszczyło tak wiele. Dla wszystkich. Więc Sebastian musiał obiecać, że nie będzie próbował z nią rozmawiać.
Ale problem polegał na tym, że oni już się spotkali.
Nawet więcej.
Pracowali razem.
W Västerås. On i Vanja Lithner. Oficer śledczy w zespole do spraw zabójstw Krajowej Policji Kryminalnej. Bystra, sprawna, skuteczna i silna.
Jego córka.
Miał córkę.
Znowu.
Od tego czasu prawie ją śledził. Właściwie nie potrafiłby wytłumaczyć, dlaczego to robi, nawet sobie. Widział ją, ale to już było wszystko. Nigdy się nie ujawnił. Co powinien powiedzieć? Co mógł powiedzieć?
Teraz podniósł wzrok na Ellinor, która przyjaźnie zapytała, o czym myśli, i udzielił odpowiedzi, która nie potrzebowała żadnego rozwinięcia:
– O niczym.
Ellinor pokiwała głową, z pozoru zadowolona z odpowiedzi albo choćby z tego, że znów zwrócił na nią uwagę. Sebastian sięgnął po kawałek arbuza. Tyle przynajmniej mógł w siebie wcisnąć.
– Gdzie pracujesz?
– Bo co?
Nieprzyjemna odpowiedź, wręcz niegrzeczna, ale lepiej było przyhamować to od początku. Sebastian naprawdę nie chciał, żeby to krępujące wspólne śniadanie stało się okazją do wzajemnego poznania. Wiedzieli o sobie dosyć. On o niej więcej niż ona o nim. Ellinor wiedziała, że on nazywa się Sebastian Bergman i jest psychologiem. Przed pozostałymi pytaniami skutecznie umiał się uchylać i bez problemu zastępował je zainteresowaniem wobec jej osoby.
– Mówiłeś, że musisz pracować – ciągnęła Ellinor. – Jest środek lipca, większość ludzi jest na urlopach, więc jestem ciekawa, czym się zajmujesz.
– Pracuję nad pewnym… raportem.
– O czym?
– To jest… analiza. Dla szkoły policyjnej.
– Mówiłeś chyba, że jesteś psychologiem?
– Jestem, ale czasem współpracuję z policją.
Skinęła. Wypiła łyk herbaty i sięgnęła po kromkę chleba.
– Kiedy ma być gotowy?
Co to za pieprzone przesłuchanie.
– Mniej więcej za dwa tygodnie.
Te jej zielone oczy. Wiedziała, że on kłamie. Właściwie go to nie obchodziło. Ani trochę nie przejmował się tym, co ona o nim myśli, ale bardzo źle się czuł w tej niby normalnej sytuacji wspólnego śniadania, kiedy oboje wiedzieli, że to tylko na niby. Złuda. Dość tego. Sebastian odsunął krzesło.
– Pójdę już.
– Zadzwonię do ciebie.
– Jasne…
Drzwi zatrzasnęły się za nim. Ellinor siedziała jeszcze przy stole, nasłuchując jego kroków. Zszedł po schodach. Uśmiechnęła się do siebie. Wiedziała, że tak zrobi. Siedziała, aż przestała go słyszeć, wtedy wstała od stołu i poszła do sypialni. Stanęła przy oknie. Jeśli przejdzie przez ulicę i skręci w lewo, jeszcze go zobaczy. Ale poszedł inną drogą.
Ellinor usiadła na niepościelonym małżeńskim łóżku. Położyła się na jego połowie. Nakryła się jego prześcieradłem, wtuliła nos w jego poduszkę i głęboko wciągnęła powietrze. Wstrzymała oddech, żeby zachować w sobie jego zapach.
Żeby go zatrzymać.
Vanja mieszkała na wzniesieniu ponad Frihamnen. Sebastian był prawie pewny, że jej mieszkanie ma trzy pokoje. Tak pewny, jak tylko można być, oglądając mieszkanie z niewielkiego wzgórka oddalonego o sto metrów. To był jasnożółty modernistyczny budynek. Siedem pięter. Vanja mieszkała na czwartym. Z tego, co widział, w mieszkaniu nic się nie poruszało. Może jeszcze spała. Albo była w pracy. Nie przeszkadzało mu, że akurat teraz jej nie widział. Przyszedł tutaj właściwie dlatego, że nie wiedział, co ma ze sobą zrobić.
Kilka tygodni temu sytuacja wyglądała inaczej.
Wtedy poczuł, że koniecznie musi ją zobaczyć. Pragnie ją widzieć. Zobaczyć, co robi. Chciał mieć lepszy widok niż ten, jaki dawało mu wzgórze, więc postanowił wspiąć się na jedno z wielkich drzew liściastych rosnących poniżej wzniesienia. Pierwsze metry poszły mu nadspodziewanie dobrze. Udało mu się sięgnąć kilku gałęzi powyżej i wszedł jeszcze dalej. Potem zauważył, że może dostać się jeszcze wyżej, po chwili szukania po omacku natrafił dłońmi na dobre miejsce, chwycił kolejną gałąź i podciągnął się jeszcze o kilka metrów. Słońce prześwietlało liście, które pięknie pachniały świeżością. Nagle poczuł się jak mały chłopiec szukający przygód. Kiedy ostatnio wspinał się na drzewo? Wiele, wiele lat temu. Ale był w tym dobry.
Zręczny.
Szybki.
Jego ojciec nie lubił tego, uważał, że Sebastian powinien więcej zajmować się wyzwaniami intelektualnymi, rozwijać swoją muzykalność i talenty artystyczne. Jego matka głównie bała się o ubrania. Żadne z nich nie lubiło, kiedy chodził po drzewach, więc robił to tym częściej. Tak często, jak tylko mógł. Teraz napawał się uczuciem, że znów robi coś zakazanego i awanturniczego.
Wtedy spojrzał w dół i uświadomił sobie, że już na tej wysokości będzie miał poważne problemy z zejściem na dół. Przynajmniej bez szwanku. Zręczność i szybkość już dawno przestały być cechami, które można mu było przypisać. Równocześnie z tą przerażającą i budzącą zawroty głowy świadomością pojawiło się wrażenie, że jego marynarka zaczepiła o ostrą gałąź wystającą gdzieś z tyłu. Stracił równowagę. Nagle chłopiec poszukujący przygód stał się niesprawnym mężczyzną w średnim wieku, który ze wzbierającym poziomem kwasu mlekowego w mięśniach wisiał na drzewie wysoko nad ziemią. Sebastian musiał poświęcić zarówno iluzję chłopięcej przygody, jak i marynarkę, kiedy z trudem przedostał się do pnia, po którym opuścił się, czy raczej zjechał w sposób niekontrolowany niżej, na dolne gałęzie, które boleśnie zatrzymały jego rozpędzone ciało. Na drżących nogach zszedł na ziemię, w rozerwanej marynarce i z piekącymi otarciami po wewnętrznej stronie ud.
Po tej przygodzie zadowalał się staniem na tym obecnie tak dobrze mu znanym wzgórzu i oglądaniem mieszkania Vanji.
To wystarczyło.
Było wystarczająco szalone.
Nawet bał się myśleć, co by było, gdyby Vanja wyjrzała przez okno i nagle zobaczyła go, jak zwisa z drzewa obok jej mieszkania.
Jej mieszkanie wyglądało przytulnie. Nowoczesne zasłony. Czerwone i białe kwiaty w oknach. Małe lampki o regulowanej jasności na parapecie. Niewielki balkon wychodzący na północny wschód, na którym przy ładnej pogodzie między 7.20 a 7.45 Vanja piła swoją poranną kawę. Wtedy Sebastian zawsze musiał się kryć za krzakami jałowca, z którymi nigdy nie zamierzał zawierać tak bliskiej znajomości. Zdecydowanie była osobą o wypracowanej rutynie, jego córka. Wstawała codziennie o 7.00, w weekendy około 9.00. We wtorki i czwartki przed pójściem do pracy szła pobiegać. Sześć kilometrów. W niedziele podwajała dystans. Często pracowała do późna i rzadko wracała do domu przed 20.00. Nie wychodziła zbyt często wieczorami. Do knajpy. Może raz czy dwa w miesiącu. Z grupką koleżanek. Nie zauważył, żeby miała chłopaka. W czwartki jadła kolację z rodzicami na Storskärsgatan. Przeważnie szła do nich sama, ale do domu odprowadzał ją Valdemar Lithner.
Tata.
Byli bardzo zżyci, to się rzucało w oczy z daleka, kiedy się widziało, jak idą razem. Blisko siebie. Dużo się śmiali, a przechadzka kończyła się serdecznym uściskiem, Valdemar całował ją w czoło przed odejściem. Zawsze. Symbol ich bliskiej relacji. To byłby bardzo piękny obrazek, gdyby nie pewien drobny szczegół. Otóż jej prawdziwy ojciec stał kawałek dalej i bacznie się temu przyglądał. Te chwile sprawiały Sebastianowi największy ból. Przedziwny ból.
Gorszy niż zazdrość.
Większy niż zazdrość.
Cięższy niż wszystko inne.
To był ból z powodu życia, które nie było jego udziałem.
Kiedy przed dwoma tygodniami Sebastian zobaczył Vanję z Valdemarem na lunchu we włoskiej restauracji w pobliżu komendy policji, przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Nie było to nic przyjemnego, wręcz przeciwnie. Ale poczuł się lepiej. Przynajmniej wtedy i w tamtym miejscu.
Stopniowo zazdrość, którą odczuwał w stosunku do Valdemara, przeszła w złość, by zmienić się w końcu w coś, co można było nazwać tylko nienawiścią. Była to nienawiść wobec tego wysokiego, szczupłego i przystojnego mężczyzny, który mógł iść tak blisko jego córki. Jego córki! To przecież jemu należały się te uściski i czułość. On powinien dostać całą tę miłość.
On!
Nikt inny.
Sebastian wiele razy wyobrażał sobie, że wychodzi z cienia i opowiada wszystko, ale zawsze w ostatniej chwili się z tego wycofywał. Snuł wizje, że w jakiś sposób zbliży się do Vanji, żeby później, kiedy uda im się zbudować jakąś relację, mógł wyznać prawdę. Wtedy przynajmniej byłby jakiś czas blisko niej. Mógłby ją poznać. Może uznałaby, że ją zdradził, ale to nie powstrzymywało Sebastiana. Największym problemem był fakt, że gdyby powiedział prawdę, obojętnie kiedy i w jaki sposób, nieodwołalnie zniszczyłoby to jej relację z Valdemarem. I za to Vanja by go znienawidziła. Już teraz szczerze go nie znosiła.
Nic nie było proste, kiedy chodziło o Vanję.
O ile ona sama nie zacznie wątpić w fałszywego ojca, rzecz jasna. To mogłaby być droga do sukcesu, gdyby Sebastianowi udało się sprawić, żeby sama strąciła Valdemara z tego piedestału, na którym on tak bezczelnie się rozsiadł. To nie powinno być niewykonalne. Gdyby tak dowiedziała się kilku rzeczy o Valdemarze, o jego brudnych sprawkach, tajemnicach, które go demaskowały, to aureola nad jego głową mocno by się przekrzywiła. Nic nie mogło skuteczniej zmienić ustalonych poglądów danej osoby niż jej własne odkrycia i doświadczenia. Sebastian dobrze o tym wiedział. Często dopiero poprzez odczucie pewnych rzeczy na własnej skórze człowiek rozumiał, jak rzeczywistość wygląda naprawdę. Dlatego działanie zawsze okazywało się tu bardziej skuteczne niż słowa, a własne działanie było najcenniejsze.
I takie własne odkrycie mogłoby naturalnie zapoczątkować kwestionowanie pozycji Valdemara.
Że nie był takim doskonałym ojcem.
Że był kimś innym.
Kimś o wiele gorszym.
Gdyby Sebastianowi udało się doprowadzić Vanję do tego odkrycia, wywołałoby to u niej rozpacz i zagubienie. W takiej sytuacji czułaby się samotna, rozczarowana i otworzyłaby się na inne rzeczy, na prawdę, może nawet w głębi duszy czekałaby na nią. Cieszyłoby ją pojawienie się ojcowskiej postaci, która od tak dawna na nią czekała, która zawsze była blisko. Wtedy i w tej sytuacji może nawet objęłaby go, okazałaby, że go potrzebuje. Kiedy będzie zraniona i utraci grunt pod nogami. Będzie po prostu gotowa.
Miał wrażenie, że to jest naprawdę dobry plan. Wystudiowany, trudny do przeprowadzenia, ale o przełomowym znaczeniu, jeśli się uda.
Ważny był tu research. Nie ma ludzi doskonałych. Każdy ma coś do ukrycia. Trzeba tylko dotrzeć do tych sekretów. A potem wyeksponować je jak najlepiej.
Plan był tak niegodziwy, że nawet Sebastian zawahał się przez sekundę.
Jeśli kiedykolwiek wyszłoby na jaw, że w jakikolwiek sposób był zamieszany w pogrążanie Valdemara, na zawsze utraciłby możliwość nawiązania relacji z Vanją. Ale gdyby mu się udało, byłby to przełom, na który tak długo czekał. W bramie naprzeciwko tamtej włoskiej restauracji postanowił, że to zrobi, że ona jest tego warta. Warta, by o nią walczyć.
I tak nie miał żadnego innego życia.
Odsunął na bok wszelkie wątpliwości i poszedł prosto do domu, żeby odszukać pewien numer telefonu. Numer, z którego od wielu lat nie korzystał. Do dawnego komisarza policji, który pod każdym względem był przeciwieństwem Torkela.
Impulsywny, pozbawiony skrupułów, gotów iść po trupach.
Został wyrzucony z policji kryminalnej, kiedy okazało się, że prowadził prywatne śledztwo przeciw swojej żonie, podrzucał dowody, żeby w efekcie aresztować jej nowego męża za przestępstwa narkotykowe, a wszystko po to, żeby odebrać żonie prawo do opieki nad dziećmi. Właśnie kogoś takiego Sebastian teraz potrzebował.
Kogoś takiego jak Trolle Hermansson.
Trolle odebrał po dziewiątym sygnale. Najpierw chciał powspominać stare czasy, ale Sebastian wyraźnie nie był zainteresowany i zamiast tego powiedział krótko, czego potrzebuje. Zakończył swoją prezentację obietnicą tysiąca koron zapłaty, ale Trolle odrzucił tę propozycję. Był najwyraźniej ucieszony, że ma coś do roboty. Potrzebował tylko kilku dni.
To było przed dwoma tygodniami.
Od tamtego czasu Trolle szukał go kilka razy, ale Sebastian ignorował jego telefony. Siedział w cichym mieszkaniu i słyszał telefon dzwoniący bez końca. Tylko Trolle mógł czekać aż tyle sygnałów, to było dla Sebastiana jasne. Ale nie był już pewien, czy nadal chce to wszystko wiedzieć. Jeśli posunąłby się dalej w tej sprawie, czy zostałyby mu jeszcze jakieś granice do przekroczenia?
Ale teraz poczuł, jak ogarnia go przygnębienie. Godziny na wzgórzu przed domem Vanji. Seks. Dzisiejszej nocy był z Ellinor, wczoraj i jutro z jakąś inną. Puste mieszkanie. Puste życie. Musiał coś zrobić. Cokolwiek. Zmiany. Wyjął komórkę i wybrał numer.
Trolle odebrał po trzech sygnałach.
– Właśnie się zastanawiałem, kiedy się odezwiesz – powiedział schrypniętym po przebudzeniu głosem.
– Byłem trochę zajęty – wyjaśnił Sebastian, oddalając się od domu Vanji z telefonem przy uchu. – Wyjeżdżałem.
– Nie okłamuj mnie. Śledziłeś ją. Córkę.
Sebastian zesztywniał na moment, zanim dotarło do niego, że Trolle mówił o córce Valdemara. Jasne.
– A skąd to wiesz?
– Bo jestem lepszy do ciebie.
Sebastian miał wrażenie, że słyszy, jak po drugiej stronie kolega uśmiecha się z zadowoleniem.
– Nie prosiłem cię, żebyś ją sprawdzał – powiedział poirytowany.
– Nie, ale ja wykonuję swoją robotę sumiennie. Dawny policjant, sam wiesz.
– Dowiedziałeś się czegoś?
– Trochę. Ale żadnych brudów. Facet sprawia wrażenie sakramencko porządnego. – Trolle przerwał na chwilę i Sebastian usłyszał, jak szeleści papierami, które prawdopodobnie leżały rozrzucone przed nim. – Nazywa się Ernst Valdemar Lithner. Urodzony w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym trzecim roku w Göteborgu – powiedział Trolle. – Studiował najpierw w Chalmers, potem przeniósł się na ekonomię. W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym pierwszym roku ożenił się z Anną Eriksson. Która, by the way