Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ciemne sekrety to pierwsza część cyklu kryminalnego z Sebastianem Bergmanem policyjnym psychologiem i ekspertem od seryjnych morderstw.
Wszystko zaczyna się od telefonu na policję. Zaniepokojona matka zgłasza zaginięcie szesnastoletniego Rogera. Policja z Västeras z pewnym opóźnieniem podejmuje poszukiwania, ale wkrótce w podmokłym lesie dokonuje makabrycznego odkrycia... Staje się jasne, że wydarzyła się tragedia...
Sprawa jest na tyle poważna, że do akcji wkraczają śledczy z Krajowej Policji Kryminalnej oraz Sebastian Bergman. Wszystkie tropy prowadzą do szkoły Rogera. To elitarne liceum zdaje się skrywać wiele ciemnych sekretów...
Dojrzały debiut Michaela Hjortha i Hansa Rosenfeldta Ciemne sekrety to znakomity, wielowątkowy i inteligentny kryminał, od którego trudno się oderwać!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 557
Tytuł oryginału: DET FÖRDOLDA
Redakcja: Weronika Girys-Czagowiec
Projekt okładki: Pär Wickholm
Zdjęcie na okładce: Bengt Olof Olsson/Scanpix Forum
Korekta: Mirosław Grabowski, Maciej Korbasiński
Copyright © Michael Hjorth & Hans Rosenfeldt 2010
Published by agreement with Salomonsson Agency.
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark).
Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku.
Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione.
Wydanie V
ISBN 978-83-8252-424-6
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.
Nie był mordercą.
Powtarzał to sobie, wlokąc martwe ciało chłopca w dół zbocza: Nie jestem mordercą.
Mordercy to kryminaliści. Mordercy to źli ludzie. Mrok wchłonął ich dusze, a oni wyszli naprzeciw tej ciemności, odwróciwszy się plecami do światła. On zaś nie był zły.
Przeciwnie.
Czyż ostatnio nie pokazał, że jest wprost odwrotnie? Czyż prawie całkowicie nie zepchnął na bok swoich uczuć, swojej woli, niemal zadając sobie gwałt, dla dobra innych? Nastawiał drugi policzek, to właśnie robił. Czyż jego obecność tutaj, w tej podmokłej niecce w samym środku głuszy, z tym martwym chłopcem, nie była kolejnym dowodem na to, że zawsze chciał czynić dobrze? Musiał czynić dobrze. Już nigdy więcej nie chciał nikogo zawieść.
Zatrzymał się i wypuścił powietrze. Mimo młodego wieku chłopak był ciężki. Wysportowany. Wiele godzin na siłowni. Ale już było blisko. Mocniej złapał za nogawki spodni, które kiedyś były białe, lecz w mroku wydawały się czarne. Chłopiec bardzo krwawił.
To prawda, zabijanie było złe. Piąte przykazanie. Nie zabijaj. Istniały jednak wyjątki. Biblia w kilku miejscach nawoływała do zabijania w imię sprawiedliwości. Niektórzy na to zasługiwali. Zło mogło być dobre. Nie ma nic absolutnego.
Zwłaszcza jeśli zamiar nie był egoistyczny. Jeśli pozbawienie życia jednego człowieka mogło uratować innych. Dać im szansę. Dać im życie. Wtedy taki czyn nie mógł być na pewno zły. Jeśli cel był dobry.
Mężczyzna zatrzymał się przy bajorku z ciemną wodą. Zwykle był to stawek głęboki na kilka metrów, ale padające przez ostatnie dni deszcze nasączyły ziemię i teraz w zarośniętym krzakami zagłębieniu woda tworzyła jeziorko.
Nachylił się i schwycił chłopca za koszulkę na ramionach. Z dużym wysiłkiem zdołał ustawić go w pozycji na wpół stojącej. Przez moment spoglądał w jego oczy. Jaka była ostatnia myśl chłopca? Czy zdążył w ogóle coś pomyśleć? Czy rozumiał, że zaraz umrze? Dziwił się dlaczego? Pomyślał o rzeczach, których nie zdążył zrobić w swoim krótkim życiu, czy raczej o tym, co zrobił?
To nie miało znaczenia.
Dlaczego tak się dręczył, bardziej, niż to było konieczne?
Nie miał wyboru.
Nie mógł zawieść.
Już nigdy więcej.
A mimo to zawahał się. Chociaż nie, przecież oni nigdy by nie zrozumieli. Nie wybaczyli. Nie nastawiliby, tak jak on, drugiego policzka.
Popchnął chłopca do tyłu, ciało wpadło do wody z głośnym pluskiem. Mężczyzna podskoczył, nieprzygotowany na ten dźwięk w mrocznej ciszy.
Ciało chłopca zanurzyło się w wodzie i zniknęło.
Mężczyzna, który nie był mordercą, ruszył z powrotem do samochodu zaparkowanego na leśnej dróżce i zawrócił do domu.
Policja Västerås, Klara Lidman.
– Chciałam zgłosić zaginięcie mojego syna.
Kobieta mówiła niemal przepraszającym tonem, jakby nie była pewna, czy dobrze się połączyła, albo nie spodziewała się, że ktoś jej uwierzy. Klara Lidman sięgnęła po notatnik, choć rozmowa i tak była nagrywana.
– Mogę prosić pani nazwisko?
– Lena. Lena Eriksson. Mój syn ma na imię Roger. Roger Eriksson.
– Ile lat ma pani syn?
– Szesnaście. Nie widziałam go od wczoraj po południu.
Klara zapisała wiek i uświadomiła sobie, że powinna zaraz przesłać tę sprawę dalej, żeby natychmiast podjęto odpowiednie kroki. Jeśli chłopak naprawdę zaginął.
– Kiedy dokładnie to było?
– Wypadł z domu koło piątej.
Dwadzieścia dwie godziny temu. Dwadzieścia dwie ważne godziny.
– Wie pani, dokąd poszedł?
– Tak, do Lisy.
– Kim jest Lisa?
– To jego dziewczyna. Dzwoniłam do niej dzisiaj, ale wyszedł od niej wczoraj około dziesiątej wieczorem, jak mówiła.
Klara przekreśliła dwie dwójki na papierze i zastąpiła je liczbą siedemnaście.
– Dokąd poszedł?
– Tego nie wiedziała. Myślała, że do domu. Ale w domu się nie pojawił. Przez całą noc. A teraz już prawie minął dzień.
I pani dzwoni dopiero teraz, pomyślała Klara. Kobieta nie sprawiała wrażenia szczególnie przejętej, uderzyło ją nagle. Była raczej wyciszona. Zrezygnowana.
– Lisa, a jak się nazywa dalej?
– Hansson.
Klara zapisała nazwisko.
– Czy Roger ma komórkę? Próbowała pani do niego dzwonić?
– Tak, ale nikt nie odbiera.
– I nie ma pani pojęcia, gdzie się może podziewać? Czy nie nocuje u kolegów albo coś podobnego?
– Nie, wtedy by zadzwonił.
Kobieta urwała na chwilę. Klara pomyślała, że głos odmawia jej posłuszeństwa, ale zaraz usłyszała, że jej rozmówczyni zaciąga się wolno papierosem i wydmuchuje dym.
– Po prostu go nie ma.
Sen powracał każdej nocy.
Nie dawał mu spokoju.
Zawsze ten sam sen, który niósł ten sam niepokój. To go irytowało. Doprowadzało do szału. Przecież Sebastian Bergman nie był byle kim. Kto, jak nie on, mógł wiedzieć, co znaczą sny? Kto lepiej od niego powinien być ponad te gorączkowe wspomnienia z przeszłości? Ale choćby był najlepiej przygotowany, świadom właściwego znaczenia snu, nie był w stanie mu nie ulec. 4.43.
Zaczęło jaśnieć. Sebastian poczuł suchość w ustach. Czyżby krzyczał? Przypuszczalnie nie, przynajmniej śpiąca obok kobieta się nie obudziła. Oddychała spokojnie, widział długie włosy na wpół zakrywające jej nagą pierś. Wyprostował zaciśnięte kurczowo palce, nie poświęcając temu nawet jednej myśli. Był przyzwyczajony, że budzi się ze snu z prawą dłonią zaciśniętą w pięść. Zamiast tego próbował sobie przypomnieć imię osoby leżącej u jego boku.
Katarina? Karin?
Na pewno mówiła mu wczoraj wieczorem.
Kristina? Karolin?
Nie żeby to miało jakieś znaczenie, nie zamierzał spotykać się z nią więcej, ale szperanie w pamięci pomagało przepędzić ostatnie mgliste strzępy snu, które czepiały się jeszcze wszystkich jego zmysłów.
Ten sen prześladował go już ponad pięć lat. Ten sam sen, te same obrazy każdej nocy. Cała jego podświadomość w napięciu, przepracowująca to, z czym nie poradził sobie w dzień:
Uregulować dług.
Sebastian powoli wstał, stłumił ziewnięcie i zdjął ubranie z krzesła, na którym ułożył je kilka godzin wcześniej. Ubierając się, oglądał obojętnie pokój, w którym spędził noc. Łóżko, dwie szafy wbudowane w ścianę, jedna z lustrzanymi drzwiami, prosty biały stolik nocny z IKEA, na nim budzik i pismo „Zdrowym być”, mały stolik ze zdjęciem mieszkającego tu co tydzień dziecka i trochę drobiazgów przy krześle, na którym położył wczoraj ubranie. Pozbawione wyrazu reprodukcje dzieł sztuki wisiały na ścianach, o których jakiś zręczny agent mógłby powiedzieć, że są w kolorze kawy z mlekiem, podczas gdy były tylko brudnobeżowe. Pokój był taki sam jak stosunek seksualny, który Sebastian w nim odbył: bez fantazji, trochę nudny, ale spełniał swoją funkcję. Tak było za każdym razem. Niestety, satysfakcja nie utrzymywała się zbyt długo.
Sebastian zamknął oczy. To była zawsze najbardziej bolesna chwila. Powrót do rzeczywistości. Emocjonalny zakręt o sto osiemdziesiąt stopni. Znał to bardzo dobrze. Skoncentrował się na kobiecie w łóżku, zwłaszcza na jej odsłoniętej brodawce.
Jak też ona miała na imię?
Wiedział, że się przedstawił, kiedy podszedł z drinkami – zawsze tak robił. Nigdy nie pytał, czy to miejsce obok jest wolne, czego się napije albo czy może jej coś postawić. Zawsze stawiał przed kobietą szklankę.
– A tak w ogóle to jestem Sebastian.
A co ona odpowiedziała? Coś na K, był prawie pewien.
Zapiął pasek u spodni. Sprzączka brzęknęła metalicznie.
– Idziesz już? – Jej głos był zachrypnięty od snu, oczy szukały zegarka.
– Tak.
– Myślałam, że zjemy razem śniadanie. Która jest godzina?
– Zaraz będzie piąta.
Kobieta uniosła się i oparła na łokciu. Ile miała lat? Niecałe czterdzieści? Odgarnęła z twarzy pasmo włosów. Sen się oddalał, zamiast niego pojawiała się świadomość, że ranek, jaki sobie wyobraziła, nigdy nie stanie się rzeczywistością.
Wstał po cichu i ubrał się, chciał wyjść, nawet jej nie budząc. Nie zjedzą razem śniadania przy lekturze „Dagens Nyheter”, luźno gawędząc, nie pójdą na niedzielny spacer. On nie będzie chciał poznać jej lepiej i nie zadzwoni więcej, obojętnie, co mówił przedtem.
Wiedziała. Dlatego rzekła tylko:
– No to cześć.
Sebastian nawet nie próbował zgadywać jej imienia. Już nie miał pewności, czy na pewno zaczynało się na K.
Ulica o świcie była opustoszała. Przedmieście spało i wszystkie odgłosy zdawały się przytłumione, jakby nie chciały go obudzić. Nawet ruch samochodów na Nynäsvägen kawałek dalej był uprzejmie przyciszony. Sebastian zatrzymał się przy tablicy na skrzyżowaniu. Varpavägen. To gdzieś w Gubbängen. Niezły kawałek do domu. Czy o tej porze jeździło jakieś metro? W nocy pojechali taksówką. Zatrzymali się przy sklepiku 7-Eleven i kupili chleb na śniadanie. Przypomniała sobie, że nie ma nic w domu. Bo chyba zamierza zostać na śniadanie? Kupili chleb i sok, razem z… no właśnie, niech to diabli. Jak ona się nazywała? Sebastian ruszył opustoszałą ulicą.
Zranił ją, nieważne jak jej było.
Za czternaście godzin ma jechać do Västerås i kontynuować swoją pracę. Pomyślał teraz o innej kobiecie – jej nie mógł już więcej zranić.
Zaczęło padać.
Co za beznadziejny poranek!
W Gubbängen.
Wszystko właśnie pieprzyło się koncertowo. Buty komisarza Thomasa Haraldssona przepuszczały wodę, jego radio padło, a do tego odłączył się od reszty grupy poszukiwawczej. Promienie słońca trafiały go prosto w oczy, musiał mrużyć powieki, żeby nie potykać się o krzaki i korzenie, które nierówno wyrastały ponad wilgotne podłoże. Zaklął pod nosem i spojrzał na zegarek. Za ponad dwie godziny Jenny ma w szpitalu przerwę na lunch. Wsiądzie do samochodu i pojedzie do domu, mając nadzieję, że on też zdążył wrócić. Ale on nie zdąży. Będzie dalej siedział w tym cholernym lesie.
Lewa stopa Haraldssona zapadła się jeszcze głębiej. Czuł, jak frotowe skarpety w jego półbutach nasiąkają zimną wodą. W powietrzu czuć było ulotne ciepło wiosny, jednak w wodzie nadal utrzymywał się zimowy chłód. Zadygotał, ale udało mu się uwolnić stopę i znaleźć twarde podłoże.
Rozejrzał się dookoła. Wschód powinien znajdować się tam. Czy z tamtej strony byli żołnierze? A może skauci? Choć mógł też zatoczyć pełne koło i stracić poczucie, gdzie jest północ. Kawałek dalej dojrzał niewielkie wzniesienie i pomyślał, że to oznacza kawałek suchego lądu, po prostu raj w tym mokrym piekle. Skierował się w tamtą stronę. Stopa znów ugrzęzła. Tym razem prawa. No super, coraz lepiej.
Wszystko to wina Hanser.
Nie musiałby tu stać, przemoczony aż po kolana, gdyby Hanser nie zachciało się odgrywać twardej i zdecydowanej szefowej. Zresztą potrzebowała tego, bo przecież, do cholery, w gruncie rzeczy wcale nie była policjantką. Była prawniczką, która zdołała prześlizgnąć się bokiem i zostać szefem, nawet nie brudząc sobie rąk, czy też, tak jak on, nie mocząc nóg.
Nie, gdyby to on miał decydować, wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej. To prawda, chłopak zniknął w piątek i zgodnie z regulaminem poszerzenie obszaru poszukiwań było właściwym krokiem, zwłaszcza że mieli zgłoszenie o „nocnych aktywnościach” i „światłach w lesie” w okolicy Listakärr w ten właśnie weekend. Ale doświadczenie podpowiadało Haraldssonowi, że były to manewry pozbawione sensu. Chłopak był w Sztokholmie i śmiał się ze swojej zaniepokojonej matki. Miał szesnaście lat. Szesnastolatki robią takie rzeczy. Śmieją się ze swoich matek.
Hanser.
Im bardziej Haraldsson czuł się przemoczony, tym bardziej jej nienawidził. Ta kobieta to było najgorsze, co go spotkało. Młoda, atrakcyjna, idąca do przodu, politycznie zaangażowana, przedstawicielka nowej, współczesnej policji.
Weszła mu w drogę. Już podczas jej pierwszego spotkania z policją z Västerås Haraldsson zrozumiał, że jego kariera nagle zahamowała. Też się starał o tę posadę. Ona ją dostała. Miała być jego szefem przez co najmniej pięć lat. Jego pięć lat. Ktoś wyrwał mu spod nóg drabinę. Jego kariera, zamiast iść w górę, zaczęła zwalniać i biec w poziomie i było tylko kwestią czasu, jak poleci w dół. Ta sytuacja, kiedy tak stał po kolana w cuchnącym błocie gdzieś w lesie pod Västerås, wydawała mu się niemal symboliczna.
PRZYTULANKI NA LUNCH – głosiły duże litery w SMS-ie, który dostał dziś rano. Oznaczało to, że w porze lunchu Jenny przyjedzie do domu, żeby się z nim kochać, potem mieli to robić jeszcze raz albo dwa wieczorem. Teraz ich życie tak wyglądało. Jenny leczyła się na bezpłodność i razem z lekarzem opracowała rozkład dający najlepsze szanse na zapłodnienie. Dzisiaj był właśnie taki optymalny dzień. Dlatego ten SMS. Haraldsson nie mógł się zdecydować. Z jednej strony doceniał fakt, że ich życie seksualne poprawiło się w ostatnim czasie o kilkaset procent. Że Jenny chciała się z nim kochać. Ale równocześnie nie mógł się pozbyć wrażenia, że nie chodziło jej o niego, tylko o jego spermę. Bez pragnienia posiadania dziecka żonie nigdy nie przyszłoby do głowy, żeby w czasie lunchu skoczyć do domu na szybki numerek. To wszystko miało raczej rozpłodowy charakter. Gdy tylko jajeczko zaczynało swoją wędrówkę w kierunku macicy, oni zaraz zabierali się do rzeczy, jak króliki. Pomiędzy jajeczkowaniami też, trzeba przyznać, tak na wszelki wypadek. Ale nigdy nie robili tego dla przyjemności, ze względu na bliskość. Co się stało z ich namiętnością? Pożądaniem? I teraz podczas przerwy ona miała wrócić do pustego domu. Może powinien był zadzwonić do niej i spytać, czy ma zwalić konia przed wyjściem z domu i włożyć potem słoik do lodówki. Najgorsze było to, że nie miał pewności, czy Jenny nie uzna tego za całkiem niezły pomysł.
To się zaczęło w sobotę.
Około piętnastej przełączono rozmowę z centrali alarmowej do policji w Västerås. Matka zgłasza zaginięcie szesnastoletniego syna. Ponieważ chodziło o osobę niepełnoletnią, zgłoszenie było traktowane priorytetowo. Całkowicie zgodnie z regulaminem.
Niestety, priorytetowe zgłoszenie musiało poczekać do niedzieli, kiedy patrol otrzymał polecenie zajęcia się tą sprawą. W efekcie dwóch policjantów w mundurach odwiedziło matkę około szesnastej. Zgłoszenie zostało przyjęte ponownie i wpisane do dziennika, kiedy patrol wieczorem kończył służbę. Jeszcze nie podjęto żadnych działań ponad to, że powstały dwa wzorcowe, identyczne zgłoszenia o tym samym zaginięciu. W dodatku oba oznaczone jako najwyższy priorytet.
Dopiero w poniedziałek rano, kiedy Roger Eriksson był zaginiony od pięćdziesięciu ośmiu godzin, oficer dyżurny zauważył, że zgłoszeniem nadal nikt się nie zajął. Niestety, zebranie związków zawodowych w sprawie proponowanych przez Komendę Główną nowych mundurów nieco się przeciągnęło, więc Haraldssonowi przydzielono tę zapomnianą sprawę dopiero w poniedziałek po południu. Kiedy zobaczył datę wpłynięcia informacji, podziękował swojej szczęśliwej gwieździe, że tamten patrol był u Leny Eriksson w niedzielę wieczorem. Przecież wcale nie musiała wiedzieć, że skończyło się tylko na napisaniu raportu. Nie, policja wszczęła kroki już w niedzielę, ale jeszcze nie miała rezultatów. Tej wersji Haraldsson zamierzał się trzymać.
Wiedział, że zanim porozmawia z Leną Eriksson, musi mieć jakieś nowe informacje. Próbował więc telefonicznie skontaktować się z dziewczyną zaginionego, Lisą Hansson, ale okazało się, że jest jeszcze w szkole.
Sprawdził w kartotekach zarówno Lenę Eriksson, jak i jej syna Rogera. Przy jego nazwisku było kilka zgłoszeń drobnych kradzieży. Najnowsze pochodziło sprzed ponad roku i trudno je było powiązać ze zniknięciem. Na matkę nic.
Haraldsson zadzwonił do odpowiedniego urzędu i dowiedział się, że Roger chodził do Palmlövska.
Niedobrze, pomyślał.
Liceum Palmlövska to prywatna szkoła z internatem. Wymieniana w rankingach najlepszych szkół w kraju, jeśli chodzi o wyniki nauczania. Uczęszczały do niej zdolne i zmotywowane do nauki dzieci zamożnych rodziców. Rodziców ze znajomościami. Jeśli trzeba będzie znaleźć kozła ofiarnego, przez którego śledztwo nie ruszyło od razu, wtedy brak jakichkolwiek efektów w ciągu trzeciej doby nie będzie wyglądał dobrze. Haraldsson zdecydował, że odłoży na bok wszystkie inne sprawy. Jego kariera i tak znajdowała się w martwym punkcie, więc nierozsądne byłoby ryzykować jeszcze bardziej.
Przez całe popołudnie ciężko pracował. Udał się do szkoły. Dyrektor Palmlövska, Ragnar Groth, i wychowawczyni Rogera Erikssona, Beatrice Strand, wyrazili zaniepokojenie i smutek, kiedy się dowiedzieli o zniknięciu chłopca, ale poza tym nie byli w stanie pomóc. W każdym razie nie słyszeli, żeby ostatnio zdarzyło się coś szczególnego. Roger zachowywał się normalnie, w szkole był taki sam jak zwykle, w piątek po południu miał ważny sprawdzian ze szwedzkiego i według kolegów z klasy po sprawdzianie był w dobrym humorze.
Haraldssonowi udało się przynajmniej złapać Lisę Hansson, ostatnią osobę, która widziała Rogera w piątek wieczorem. Chodziła do równoległej klasy. Haraldsson poprosił ją o spotkanie w szkolnej kawiarni. Była ładną, choć przeciętną dziewczyną. Jasne proste włosy z grzywką przypiętą zwyczajną spinką. Niebieskie oczy bez makijażu. Biała bluzka zapięta na przedostatni guzik, na wierzchu kamizelka. Haraldsson miał niejasne religijne skojarzenia, kiedy usiadła naprzeciwko niego. Albo z tą dziewczyną z serialu Biały kamień, który pokazywali w telewizji, kiedy był mały. Zapytał, czy ma jej coś przynieść z kawiarni. Potrząsnęła głową.
– Opowiedz o tym piątku, kiedy Roger był u ciebie.
Lisa spojrzała na niego i lekko wzruszyła ramionami.
– Przyszedł chyba koło wpół do szóstej. Siedzieliśmy u mnie w pokoju i oglądaliśmy telewizję. Poszedł do domu o dziesiątej. W każdym razie powiedział, że idzie do domu…
Haraldsson skinął głową. Cztery i pół godziny w pokoju. Dwoje szesnastolatków. Oglądali telewizję, na pewno, niech sobie nie myśli, że on jej uwierzy. A może po prostu miał już skrzywione spojrzenie? Odkąd on i Jenny tak po prostu nie spędzali wieczoru przed telewizorem? Bez szybkiego stosunku w przerwie na reklamę. Od miesięcy.
– Czy zdarzyło się coś jeszcze? Pokłóciliście się, poróżniliście czy coś podobnego?
Lisa potrząsnęła głową. Przygryzała prawie nieistniejący paznokieć kciuka. Haraldsson zobaczył, że skórka przy paznokciu jest podrażniona.
– Czy kiedyś przedtem zniknął w podobny sposób?
Lisa znów potrząsnęła głową.
– Nic o tym nie wiem, ale nie jesteśmy ze sobą tak długo. Nie rozmawiał pan z jego mamą?
Przez chwilę Haraldsson miał wrażenie, że zabrzmiało to oskarżycielsko, ale tak oczywiście nie było. To wina Hanser. To przez nią zaczął w siebie wątpić.
– Odwiedzili ją inni policjanci, ale musimy rozmawiać ze wszystkimi. Żeby mieć kompletny obraz. – Haraldsson odchrząknął. – A jak było z Rogerem i jego matką? Nie było tam żadnych problemów?
Lisa znów wzruszyła ramionami. Haraldsson pomyślał, że ma ograniczony repertuar reakcji. Potrząsanie głową i wzruszanie ramionami.
– Kłócili się?
– Chyba tak. Czasami. Ta szkoła jej się nie podobała.
– Ta szkoła?
Lisa potwierdziła skinieniem.
– Uważała, że jest snobistyczna.
No i miała cholerną rację, pomyślał Haraldsson.
– A ojciec Rogera, czy mieszka w mieście?
– Nie. Nie wiem, gdzie on mieszka. Nie wiem nawet, czy Roger to wie. Nigdy o nim nie mówi.
Haraldsson zapisał. Ciekawe. Może syn wybrał się na poszukiwanie swoich korzeni. Konfrontacja z nieobecnym ojcem. I zataił to przed matką. Haraldsson słyszał już o gorszych rzeczach.
– Jak pan myśli, co się mogło z nim stać?
Przerwał rozmyślania. Spojrzał na Lisę i po raz pierwszy zauważył, że jest bliska łez.
– Nie wiem. Ale pewnie wróci. Może po prostu wyjechał na jakiś czas do Sztokholmu czy coś takiego. Wiesz, taka przygoda.
– Dlaczego miałby to robić?
Haraldsson widział na jej twarzy szczere zdziwienie. Niepomalowany, obgryziony paznokieć w nieuszminkowanych ustach. Nie, panienka z religijnego domu tego nie rozumiała, ale on nabierał coraz większej pewności, że to była ucieczka.
– Czasami ma się dziwne pomysły, które w tamtej chwili wydają się świetne. Na pewno wróci, zobaczysz. – Posłał jej przekonujący, pełen otuchy uśmiech, ale po jej minie zobaczył, że ona go tak nie odebrała. – Obiecuję – dodał.
Przed odejściem poprosił Lisę o listę przyjaciół Rogera i osób, z którymi się kontaktował. Lisa namyślała się przez dłuższą chwilę, potem coś napisała i podsunęła mu kartkę. Dwa nazwiska: Johan Strand i Erik Heverin. Samotny chłopak, pomyślał Haraldsson, samotni chłopcy uciekają.
Wsiadając do samochodu tego poniedziałkowego popołudnia, czuł się mimo wszystko zadowolony z rezultatów. Rozmowa z Johanem Strandem oczywiście nie przyniosła niczego nowego. Ostatni raz Johan widział Rogera w piątek po lekcjach. Wiedział tylko, że tamten wybiera się wieczorem do Lisy. Nie miał pojęcia, dokąd mógł potem pójść. Jeśli chodziło o Erika Heverina, to najwyraźniej miał długi urlop. Sześć miesięcy na Florydzie. Wyjechał siedem tygodni temu. Jego matka dostała posadę konsula w Stanach i udała się tam z całą rodziną. Niektórzy to mają dobrze, pomyślał Haraldsson i usiłował sobie przypomnieć, do jakich to egzotycznych miejsc zawiodła go jego praca. Tamto seminarium w Rydze było jedyną taką okazją, którą mógł sobie w tej chwili przypomnieć, ale przez cały tydzień leżał wtedy w łóżku z grypą żołądkową i pamięta tylko, jak świetnie bawili się koledzy, podczas gdy on się gapił na dno niebieskiego plastikowego wiaderka.
Ale teraz mimo wszystko był całkiem zadowolony. Prześledził kilka tropów i, co najważniejsze, odkrył ewentualny konflikt między synem a matką, który wskazywał, że cała sprawa wkrótce już nie będzie zmartwieniem policji. Czyż matka nie użyła w swoim zgłoszeniu słowa „wypadł”? Tak, tak powiedziała. Haraldsson pamiętał, że zwrócił na to uwagę przy przesłuchiwaniu nagrania. Jej syn nie „poszedł gdzieś” ani nie „opuścił mieszkania”, tylko „wypadł”. To chyba oznaczało, że rozstali się w gniewie, prawda? Drzwi zatrzaśnięte przed nosem bezradnej matki. Haraldsson nabierał coraz większej pewności. Chłopak był w Sztokholmie i zdobywał nowe doświadczenia.
Ale dla pewności zdecydował, że zajrzy jeszcze na chwilę do domu Lisy i popyta mieszkańców. Plan był taki, że pokaże się i porozmawia z kilkoma osobami, które to potwierdzą, gdyby ktoś chciał zbadać, jak się rozwijało śledztwo. Może nawet ktoś widział Rogera, w najlepszym razie w drodze do centrum czy na stację. Potem znów uda się do jego matki i przyciśnie ją trochę na temat ich kłótni. Świetny plan, pomyślał i zapuścił motor.
Zadzwoniła komórka. Szybkie spojrzenie na wyświetlacz zmroziło go w środku. Hanser.
– Co znowu, do jasnej cholery – wymamrotał Haraldsson i znów wyłączył silnik. Może lepiej nie odbierać? Kuszące, ale mogło się akurat okazać, że chłopak wrócił. Może właśnie to chciała mu zakomunikować Hanser. Że przez cały czas miał rację. Zgłosił się.
Rozmowa trwała zaledwie osiemnaście sekund i ze strony Hanser składała się tylko z sześciu słów.
– Gdzie pan jest? – To były trzy pierwsze.
– W samochodzie – odpowiedział zgodnie z prawdą. – Właśnie rozmawiałem z nauczycielami i kolegami tego chłopaka.
Ku własnemu niezadowoleniu wyczuwał w swoim głosie postawę obronną. Mówił uległym, nieco podwyższonym tonem. Niech to diabli, przecież robił to, co powinien.
– Proszę natychmiast wracać.
Haraldsson właśnie miał zacząć tłumaczyć, dokąd się wybiera, i zapytać, co jest tak strasznie ważne, ale nie zdążył, bo Hanser się rozłączyła. Włączył silnik, zawrócił i pojechał w stronę komendy.
Hanser już tam na niego czekała. Chłodne spojrzenie. Nieco zbyt perfekcyjnie ułożone blond włosy. Znakomicie leżący i na pewno drogi kostium. Właśnie odebrała telefon od bardzo zdenerwowanej Leny Eriksson, która pytała, co się dzieje, więc teraz ona musiała zapytać o to samo. Co się dzieje?
Haraldsson streścił szybko swoje działania z popołudnia, przy czym cztery razy udało mu się podkreślić, że przejął tę sprawę dopiero dzisiaj po lunchu. Jeśli szefowa chce się na kimś wyżywać, niech się rozejrzy wśród dyżurnych z weekendu.
– Zamierzam to zrobić – odparła spokojnie. – Dlaczego pan mnie nie poinformował, jeśli miał pan wrażenie, że ta sprawa została zaniedbana? Właśnie o czymś takim muszę wiedzieć.
Haraldsson poczuł, że rozmowa zmierza w złym kierunku. Stał przed nią i się tłumaczył.
– Takie rzeczy się przecież zdarzają. Nie mogę biegać do pani z każdym drobiazgiem, kiedy tylko coś zazgrzyta w mechanizmie. Ma pani ważniejsze sprawy.
– Ważniejsze od dopilnowania, żebyśmy natychmiast rozpoczęli poszukiwania zaginionego dziecka? – Spojrzała na niego pytająco.
Haraldsson milczał. To nie poszło zgodnie z planem. Ani trochę.
To było w poniedziałek. Teraz stał w mokrych skarpetach pod Listakärr. Hanser wytoczyła całą artylerię, zarządziła chodzenie po domach i przeczesywanie lasów. Dotychczas bez rezultatu. Wczoraj Haraldsson natknął się w budynku policji na komendanta okręgowego i lekkim tonem zauważył, że to będzie ich dużo kosztowało. Wielu ludzi pracowało przez wiele godzin, żeby znaleźć chłopaka, który zabawia się w wielkim mieście. Haraldsson nie potrafił do końca zinterpretować reakcji komendanta, ale kiedy Roger wróci ze swojej małej wyprawy, wtedy tamten na pewno sobie przypomni, co mówił mu podwładny. Wtedy zrozumie, ile kasy Hanser wyrzuciła w błoto. Haraldsson pomyślał o tym i uśmiechnął się. Regulamin to jedno, a intuicja policjanta to drugie. Tego nie można się wyuczyć.
Haraldsson przystanął w połowie drogi na wzniesienie. Jego stopa znów się zapadła. Tym razem dość głęboko. Wyciągnął ją. Bez buta. Jeszcze zdążył zobaczyć, jak błoto łapczywie się zamyka wokół czarnego buta w rozmiarze czterdzieści dwa, a równocześnie skarpeta na lewej stopie znów wchłonęła kilka mililitrów zimnej wody.
Miał już dość.
Wystarczy.
To przeważyło.
Na kolana, rękę w błocko, wyciągnąć but. A potem pojedzie do domu. Niech sobie inni ganiają po lesie cholerną tyralierą. On musi zapłodnić żonę.
Trzysta osiemdziesiąt koron później Sebastian wysiadł z taksówki i stanął przed swym mieszkaniem na Grev Magnigatan na Östermalmie. Przez długi czas zamierzał je sprzedać – było drogie i zbyt eleganckie, jakby stworzone dla uznanego pisarza i wykładowcy z zapleczem akademickim i dużą siecią kontaktów. Czyli kogoś, kim już nie był. Ale już sama myśl o sortowaniu i pakowaniu rzeczy, których tyle nazbierało się przez lata, paraliżowała go. Zamiast tego zdecydował się zamknąć dużą część mieszkania i używać tylko kuchni, pokoju gościnnego i mniejszej łazienki. Reszta stała nietknięta. W oczekiwaniu na… no właśnie, na coś.
Sebastian rzucił okiem na swoje wiecznie niezasłane łóżko, ale wybrał prysznic. Długi i gorący. Bliskość z ostatniej nocy już dawno została zapomniana. Czy popełnił błąd, że tak bardzo chciał się stamtąd wyrwać? Czy mogła mu jeszcze coś zaoferować przez kolejne kilka godzin? Pewnie więcej seksu. I śniadanie. Sok i chleb. Ale potem? Ostateczne rozstanie było nieuniknione. Nigdy nie mogło się skończyć inaczej. A więc lepiej było tego niepotrzebnie nie przeciągać. Choć mimo wszystko brakowało mu chwil bliskości, które przynajmniej na moment podnosiły go psychicznie. Czuł się już znowu ociężały i pusty. Ile właściwie spał tej nocy? Dwie godziny? Dwie i pół? Spojrzał na swoje odbicie w lustrze. Oczy miał bardziej zmęczone niż zwykle. Pomyślał, że powinien zrobić coś z włosami. Może obciąć naprawdę krótko. Nie, to za bardzo by mu przypominało, jaki był przedtem. A przedtem to nie teraz. Powinien za to przystrzyc brodę, podciąć włosy, może nawet zrobić pasemka. Uśmiechnął się do siebie swoim najbardziej czarującym uśmiechem. Niesłychane, że to działa, pomyślał. Nagle poczuł potworne zmęczenie. Znów ten zakręt o sto osiemdziesiąt stopni. Pustka wróciła. Spojrzał na zegarek. Może powinien jednak położyć się na chwilę. Wiedział, że ów sen wróci, ale teraz był zbyt zmęczony, żeby się tym martwić. Znał już swojego towarzysza na tyle, że czasem, w tych rzadkich chwilach, kiedy spał dobrze, prawie mu go brakowało.
Ale na początku tak nie było. Sen dręczył go miesiącami, a Sebastian był wykończony ciągłymi przebudzeniami, wyczerpany tą nieustanną szarpaniną, lękiem i bezdechem, nadzieją i rozpaczą. Zaczął sobie aplikować solidnego drinka na dobranoc. Sposób numer jeden na problemy białego mężczyzny w średnim wieku, po wyższych studiach i ze skomplikowanym życiem osobistym. Przez jakiś czas udawało mu się unikać tego snu całkowicie, ale w końcu, o wiele za szybko, jego podświadomość znalazła jakiś przesmyk obok alkoholowej blokady. Wieczorne drinki były więc coraz większe, a Sebastian, żeby osiągnąć oczekiwany efekt, zaczynał je pić coraz wcześniejszym popołudniem. Wreszcie zrozumiał, że przegrał bitwę. Wtedy przestał z dnia na dzień.
Postanowił zmierzyć się z bólem.
Dać mu czas.
Zaczekać, aż rana się zagoi.
Nie udało się. Po kolejnych miesiącach ciągłych pobudek sięgnął po tabletki. Obiecywał sobie, że nigdy tego nie zrobi. Ale nie zawsze się udaje dotrzymać własnych obietnic, zwłaszcza jeśli człowiek staje przed poważnymi problemami. Sebastian wiedział to z autopsji, nawet lepiej niż inni. Wtedy trzeba być elastycznym. Zadzwonił do kilku mniej skrupulatnych dawnych pacjentów i odkurzył swój bloczek recept. Umowa była prosta: podział pół na pół.
Urząd socjalny, rzecz jasna, zgłosił się od razu, dopytując się o wielkie ilości lekarstw, które Sebastian nagle zaczął wypisywać. Udało mu się to wytłumaczyć „wznowieniem działalności” oraz „intensywną fazą wstępną” z pacjentami w okresie poszukiwań, ale zwiększył liczbę pacjentów na tyle, żeby już nie było tak wyraźnie widać, czym się zajmuje.
Na początek sięgał najczęściej po propavan, prozac i digesic, ale rezultaty były irytująco krótkotrwałe, więc zamiast tego zaczął eksperymentować z dolcontinem i innymi substancjami na bazie morfiny.
Urząd socjalny stanowił jego najmniejszy problem, jak się wkrótce okazało. Z tym mógł sobie poradzić. Gorzej było z rezultatami eksperymentów. Sen wprawdzie zniknął, ale to samo stało się z apetytem i popędem płciowym, a także z większością wykładów – zupełnie nowe i przerażające doświadczenie.
A najgorsza była ta chroniczna ospałość. Czuł się tak, jakby coś dławiło jego myśli. Najprostsze codzienne rozmowy kosztowały go dużo wysiłku, a dyskusje i dłuższe wypowiedzi były całkowicie poza jego zasięgiem. O analizach i wyciąganiu wniosków mógł zapomnieć.
Dla Sebastiana, który całą swoją egzystencję opierał na intelekcie i postrzegał siebie jako człowieka o ostrym jak brzytwa umyśle, to była prawdziwa katastrofa. Życie w znieczuleniu – na ból, rzecz jasna – ale też na tyle innych rzeczy, na samo życie, kiedy nic z niego nie dociera wyraźnie. To była jego granica. Zrozumiał więc, że musi dokonać wyboru: lęk i sprawny umysł albo tępe, niemrawe życie z połowicznymi doznaniami. Uświadomił sobie, że cokolwiek wybierze, i tak będzie nienawidził swojego życia. Wybrał więc lęk i z dnia na dzień przestał brać tabletki.
Potem już nigdy nie ruszył ani alkoholu, ani narkotyków.
Nie brał nawet proszków od bólu głowy.
Ale śnił.
Każdej nocy.
Dlaczego o tym pomyślałem? – zastanawiał się, patrząc na swoje odbicie w łazienkowym lustrze. Dlaczego teraz? Sen towarzyszył mu przez wiele lat życia. Przestudiował go i przeanalizował. Przedyskutował ze swoim terapeutą. Zaakceptował. Nauczył się z nim żyć.
Więc dlaczego teraz?
To z powodu Västerås, pomyślał, wieszając ręcznik, zanim nagi wyszedł z łazienki. To była wina Västerås.
Västerås i jego matki. Ale dzisiaj miał zakończyć ten rozdział swojego życia.
Na dobre.
Dzisiaj będzie dobry dzień.
Dla Joakima przebywającego w lesie pod Listakärr to był najlepszy dzień od dawna. A stał się jeszcze lepszy, kiedy pojawił się policjant i przekazał im instrukcje, jak i dokąd mają iść. Najzwyklejsza nudnawa zbiórka skautów nagle zmieniła się w prawdziwą przygodę. Joakim zerkał na stojącego przed nim policjanta, zwłaszcza na jego pistolet, i zdecydował, że chce zostać właśnie policjantem. Mundur i pistolet. Jak u skautów, tylko o wiele lepsze. I tego właśnie potrzebował. Bo szczerze powiedziawszy, skautowskie życie nie było chyba najbardziej pasjonującą rzeczą, jaką można sobie wyobrazić, myślał Joakim. Już nie. Niedawno skończył czternaście lat i to, co od szóstego roku życia stanowiło dlań główny sposób spędzania wolnego czasu, zaczęło tracić na atrakcyjności. Czar prysł. Życie na łonie natury, survival, zwierzęta i przyroda. Może nie uważał tego za głupie, choć tak myśleli wszyscy chłopcy w klasie. Nie, Joakim po prostu czuł, że ten temat się dla niego skończył. Dziękuję, było fajnie, ale teraz jest czas na coś innego. Coś prawdziwego.
Może Tommy, ich dowódca, wiedział to.
Może właśnie dlatego podszedł do policjantów i żołnierzy, którzy zjawili się w Listakärr, i zapytał, co się tu dzieje.
Może dlatego zaproponował policji swoją pomoc i udział grupy.
Bez względu na przyczynę policjant, który nazywał się Haraldsson, rozważył sprawę i po chwili wahania stwierdził, że nie zaszkodzi, jeśli będą mieli w lesie dziewięć dodatkowych par oczu. Mogli dostać niewielki sektor, który mieli przeczesać. Poprosił Tommy’ego, żeby podzielił grupę na trójki, z każdej wybrał szefa i przysłał go po niezbędne informacje. Joakim wyciągnął najgorszy los. Znalazł się w jednej grupie z Emmą i Alice, najładniejszymi dziewczynami w klasie. I został wybrany na szefa.
Teraz Joakim wracał do czekających na niego dziewczyn. Haraldsson był tak fajnie zdecydowany i mówił zwięźle jak wszyscy gliniarze w filmach o komisarzu Becku. Joakim czuł się niesłychanie ważny. Widział już w duchu, jak będzie wyglądała reszta tego fantastycznego dnia. Znajdzie zaginionego chłopca, ciężko rannego. Chłopak będzie patrzył błagalnym wzrokiem, jak to tylko umierający potrafią, będzie za słaby, żeby mówić, ale jego oczy powiedzą wszystko. Joakim podniesie go i w dramatycznym stylu pomoże mu się dostać do pozostałych. Tamci zobaczą Joakima, będą się do niego uśmiechać, bić brawo, wznosić okrzyki i wszystko będzie super.
Po powrocie do grupy Joakim ustawił dziewczyny tak, że Emmę miał po lewej stronie, a Alice po prawej. Haraldsson surowo nakazał, żeby nie przerywać łańcucha, więc Joakim popatrzył poważnie na dziewczyny i wyjaśnił, jakie to ważne, żeby trzymali się blisko siebie. Byli gotowi. Po chwili, która wydawała się wiecznością, Haraldsson skinął na znak, że tyraliera może wreszcie ruszyć naprzód.
Joakim dość szybko zauważył, że trudno jest utrzymać łańcuch, nawet jeśli składa się tylko z trzech grup, liczących po trzy osoby każda. Zwłaszcza kiedy weszli głębiej w las i grząskie podłoże co chwilę zmuszało ich do zejścia z wyznaczonego kursu. Jedna z grup nie mogła nadążyć, druga wcale nie zwalniała, a trzecia zniknęła za wzniesieniami. Dokładnie tak, jak mówił Haraldsson, przez co szacunek Joakima dla niego jeszcze wzrósł. On wiedział chyba wszystko. Joakim uśmiechnął się do dziewczyn i zmusił je do powtórzenia ostatnich słów Haraldssona.
– Jeśli coś znajdziecie, krzyczcie: „Tutaj!”.
Emma pokręciła głową z lekką irytacją.
– Mówiłeś to już chyba z tysiąc razy.
Joakim nie przejął się jej odpowiedzią. Słońce świeciło mu w oczy, ale szedł dalej, starając się zachowywać odległość i pozycję. Było to jednak coraz trudniejsze. Nie widział już grupy Lassego, która jeszcze przed chwilą znajdowała się kawałek na lewo od nich.
Po półgodzinie Emma chciała odpocząć. Joakim próbował jej tłumaczyć, że to niemożliwe. Mogliby zostać z tyłu i zgubić resztę.
– Jaką resztę?
Alice uśmiechnęła się wymownie. Joakim uświadomił sobie, że już od dłuższej chwili nie widzieli nikogo z pozostałych.
– Słychać coś, jakby byli za nami.
Umilkli i nasłuchiwali w skupieniu. Gdzieś daleko kilka słabych odgłosów. Jakieś wołanie.
– Nie, idziemy dalej – powiedział Joakim, choć w głębi duszy czuł, że Alice mogła mieć rację. Szli za szybko. Albo w złą stronę.
– Możesz sobie dalej iść sam – odparła Emma i popatrzyła na niego ze złością.
Przez moment Joakim obawiał się, że zaczyna tracić kontrolę nad grupą, a Emma mu się wymyka. Ona, która przecież w ciągu ostatnich trzydziestu minut posyłała mu łagodne spojrzenia. Joakim był całkiem spocony, i to nie z powodu o wiele za ciepłej bielizny. Przecież on je tak popędzał, żeby jej zaimponować, czy ona tego nie zrozumiała? A teraz wyszło na to, że to wszystko przez niego.
– Jesteś głodny? – To Alice przerwała mu rozmyślania. Wyjęła z plecaka kilka kanapek ze zrolowanego miękkiego podpłomyka.
– Nie – odparł może trochę za szybko, zanim uświadomił sobie, że jednak jest głodny.
Odszedł kawałek na bok i stanął na niewielkim wzniesieniu, żeby sprawiało to wrażenie, że ma jakiś plan. Emma chętnie przyjęła kanapkę i nawet nie zwracała uwagi na jego wysiłki ani odgrywanie ważniaka. Joakim zrozumiał, że musi zmienić taktykę. Wziął głęboki oddech i leśne powietrze wypełniło jego płuca. Zaczęło się chmurzyć, słońce zniknęło, a wraz z nim obietnica wspaniałego dnia. Joakim wrócił do dziewczyn. Postanowił, że będzie łagodniejszy.
– Jednak zjadłbym kanapkę, jeśli jeszcze masz – powiedział tonem tak miłym, jak potrafił.
– Jasne – rzuciła Alice i wyjęła zawinięty w plastikową folię rulonik. Uśmiechnęła się do niego i Joakim się upewnił, że to jednak była lepsza taktyka.
– Ciekawe, gdzie jesteśmy – powiedziała Emma i wyjęła z kieszeni małą mapę.
W trójkę próbowali zlokalizować miejsce, w którym się znajdowali. To było dość trudne, teren nie miał dokładnych oznaczeń, tylko wzniesienia, las i bagno na przemian. Ale wiedzieli, skąd wyruszyli i mniej więcej w którą stronę zmierzają.
– Szliśmy na północ prawie przez cały czas, więc powinniśmy być gdzieś tutaj – zasugerowała Emma.
Joakim skinął głową z podziwem, Emma była naprawdę bystra.
– Idziemy dalej czy czekamy na resztę? – zapytała Alice.
– Myślę, że powinniśmy iść – odpowiedział Joakim, lecz błyskawicznie dodał: – Chyba że chcecie czekać?
Spojrzał na dziewczyny – na Emmę z jej przejrzystymi błękitnymi oczami i łagodnymi rysami, a potem na Alice o nieco bardziej kanciastej twarzy. Obydwie są bardzo ładne, pomyślał i nagle zapragnął, żeby wolały zaczekać na pozostałych. I żeby tamci jeszcze przez długi, długi czas nie nadchodzili.
– Może lepiej iść dalej. Jeśli jesteśmy tutaj, to znaczy, że miejsce zbiórki jest już niedaleko – powiedziała Emma, wskazując punkt na mapie.
– Tak, ale chyba macie rację, oni są z tyłu za nami, więc może lepiej byłoby na nich poczekać – spróbował Joakim.
– Myślałam, że chcesz być pierwszy, gnałeś jak jakiś sprinter – stwierdziła Alice.
Dziewczyny zaśmiały się, a Joakim przez moment smakował to uczucie. To takie fajne, śmiać się razem ze ślicznymi dziewczynami, pomyślał. Dla żartu szturchnął lekko Alice.
– Ty sama też nieźle dawałaś gazu.
Zaczęli się gonić. Biegali między kałużami, na początku bez planu, ale kiedy Emma wpadła do wody, próbowali się nawzajem ochlapać. To było cudowne urozmaicenie tych nudnych poszukiwań, właśnie tego Joakim potrzebował. Biegł za Emmą, na chwilę udało mu się schwycić jej ramię. Wyrwała się i próbowała się odsadzić kilkoma szybkimi susami. Ale jej lewa stopa zahaczyła o wystający korzeń i dziewczyna straciła równowagę. Przez sekundę wydawało się, że jednak się utrzyma na nogach, lecz pośliznęła się w błocie otaczającym bajoro i wpadła po pas w wodę. Joakim zaczął się śmiać, ale Emma krzyczała. Umilkł i podszedł do niej. Krzyczała jeszcze bardziej. Dziwne, pomyślał. Przecież nic takiego się nie stało. To tylko trochę wody. Wtedy zobaczył blade ciało wystające nad powierzchnię tuż przed Emmą. Wyglądało, jakby leżało tuż pod wodą, czyhając na ofiarę. Koniec niewinnej, dziecinnej zabawy. Nastąpiła panika, w głowach im wirowało. Emma wymiotowała, Alice zaczęła szlochać. Joakim stał przy nich znieruchomiały i patrzył na obraz, który miał go prześladować do końca życia.
Haraldsson leżał w łóżku i drzemał. Obok niego spoczywała Jenny ze stopami opartymi na materacu i poduszką wsuniętą pod tyłek. Nie chciała tego przeciągać.
– Lepiej załatwmy to od razu, to potem zdążymy jeszcze raz, zanim będę musiała wrócić.
Załatwmy. Czy jest jakieś mniej podniecające słowo na określenie tego? Haraldsson miał wątpliwości. Ale teraz to było załatwione i mógł się zdrzemnąć. Gdzieś zagrała Abba. Ring Ring.
– To twoja komórka. – Jenny szturchnęła go w bok. Haraldsson zbudził się, z pełną świadomością, że w tej chwili nie powinien znajdować się w łóżku obok swojej żony. Podniósł spodnie z podłogi i wymacał komórkę. Rzeczywiście. Hanser. Wziął głęboki oddech i odebrał.
Tym razem też sześć słów.
– Gdzie się pan, do cholery, podziewa!
Hanser poirytowana odłożyła słuchawkę. „Skręcił stopę”. Akurat. Chętnie pojechałaby do szpitala albo przynajmniej posłała tam radiowóz, byle tylko udowodnić temu palantowi kłamstwo. Ale nie miała na to czasu. Nagle stała się odpowiedzialna za dochodzenie w sprawie morderstwa. W tej sytuacji raczej nie pomagał jej fakt, że szef grupy poszukiwawczej wokół Listakärr był nieobecny na miejscu i że zgodził się włączyć do tyraliery nieletnich skautów. Dzieci, które teraz potrzebowały pomocy psychologa, bo jedno z nich wpadło do bajorka i wstając, wyciągnęło na powierzchnię zwłoki.
Hanser potrząsnęła głową. Z tym zniknięciem wszystko od początku źle się układało. Dosłownie wszystko. Teraz trzeba położyć kres błędom. Od tego momentu będą postępowali jak należy. Profesjonalnie. Spojrzała na słuchawkę, którą nadal trzymała w dłoni. Przyszła jej do głowy pewna myśl. To był śmiały krok. Jeszcze nie pora, powiedzieliby niektórzy. To mogłoby podkopać jej kierowniczą rolę. Ale już dawno sobie obiecała, że nie będzie tchórzyła przed trudnymi decyzjami. Zbyt wiele od tego zależało.
Chłopiec nie żył.
Został zamordowany.
Nadeszła pora, żeby zacząć pracować z najlepszymi.
– Telefon do ciebie – powiedziała Vanja, wsuwając głowę do pokoju Torkela Höglunda. Jego gabinet był taki jak on sam, oszczędny i prosty. Żadnej pozy, nadymania się, niczego cennego, prawie żadnych drobiazgów osobistych. Zastawiony meblami pochodzącymi z jakiegoś centralnego magazynu, pokój sprawiał wrażenie raczej gabinetu dyrektora małomiasteczkowej szkoły średniej ze skromnym budżetem niż miejsca pracy jednego z najwyższych komisarzy policji w Szwecji. Część jego kolegów uważała za dziwne, że ten, który odpowiada za zespół dochodzeniowo-śledczy Krajowej Policji Kryminalnej, nie chce pokazywać światu, jak daleko zaszedł. Inni tłumaczyli to tym, że sukcesy nie uderzyły mu do głowy. Prawda była prostsza i mniej szlachetna. Torkel nigdy nie miał czasu. Jego praca była wymagająca, ciągle był w rozjazdach, a nie należał do osób, które w wolnych chwilach urządzają biuro, gdzie i tak rzadko bywają.
– To z Västerås – dodała Vanja, siadając naprzeciwko niego. – Szesnastoletni chłopak został zamordowany.
Torkel patrzył, jak Vanja rozsiada się wygodnie. Najwidoczniej nie będzie mógł rozmawiać na osobności. Skinął i podniósł słuchawkę. Od swojego drugiego rozwodu miał wrażenie, że wszelkie telefony dotyczą wyłącznie zbrodni. Ponad trzy lata minęły, odkąd ktoś go zapytał, czy zdąży do domu na kolację, lub o inne podobnie banalne sprawy.
Skojarzył nazwisko – Kerstin Hanser, szefowa policji kryminalnej w Västerås. Poznał ją na jakimś szkoleniu kilka lat temu. Dobry człowiek i na pewno świetna szefowa, myślał wtedy i pamiętał, że bardzo się ucieszył, kiedy przeczytał o jej nowym stanowisku. A teraz jej głos był spięty i zdławiony.
– Potrzebuję pomocy i zdecydowałam się wezwać ludzi z policji krajowej, ale najbardziej by mi odpowiadało, gdybyś ty mógł przyjechać – usłyszał Torkel. – Sądzisz, że to możliwe? – mówiła dalej niemal prosząco.
Przez krótką chwilę Torkel chciał pominąć to pytanie. Właśnie wrócił ze swoim zespołem z dość nieprzyjemnego śledztwa w Linköpingu, ale zrozumiał, że skoro Kerstin Hanser dzwoni, to znaczy, że rzeczywiście ma problem.
– Od początku popełniliśmy kilka błędów. Istnieje ryzyko, że to się całkiem posypie, więc naprawdę potrzebuję twojej pomocy – mówiła dalej, jakby wyczuła jego wątpliwości.
– A o co chodzi?
– Szesnastolatek. Zaginiony od tygodnia. Znaleziony martwy. Brutalne morderstwo.
– Czy możesz mi przesłać mailem wszystkie materiały, żebym mógł je przejrzeć? – odparł Torkel i powiódł wzrokiem za Vanją, która podeszła do drugiego telefonu i podniosła słuchawkę.
– Billy, przyjdź do gabinetu Torkela. Jest robota – rzuciła do czarnej słuchawki i znów ją odłożyła. Jakby już znała ostateczną odpowiedź Torkela. Zawsze tak było.
Poczuł dumę, ale i lekką irytację. Vanja Lithner była jego najbliższą współpracownicą w zespole. Mimo młodego wieku – niedawno skończyła trzydzieści lat – przez dwa lata ich wspólnej pracy stała się rasową policjantką. Torkel uważał nawet, że jest wręcz wkurzająco dobra. Takim policjantem sam chciałby być w jej wieku.
Zakończył rozmowę z Kerstin Hanser i uśmiechnął się do Vanji.
– Nadal to ja tu jestem szefem – zaczął.
– Wiem, zwołuję tylko zespół, żebyś mógł usłyszeć nasze zdanie. A potem, jak zwykle, decyzja należy do ciebie – odparła z szelmowskim uśmieszkiem.
– No pewnie, jakbym miał jakiś wybór, kiedy ty się przy czymś uprzesz – powiedział, wstając od biurka. – Musimy się spakować, jedziemy do Västerås.
Billy Rosén prowadził vana drogą krajową E18. Jak zwykle za szybko. Torkel dawno już przestał zwracać mu uwagę. Zamiast tego skoncentrował się na materiałach o zamordowanym Rogerze Erikssonie. Raport był dość krótki i skromny, a oficer prowadzący, Thomas Haraldsson, nie sprawiał wrażenia osoby lubiącej się przemęczać. Przypuszczalnie trzeba będzie zacząć wszystko od początku. Torkel miał świadomość, że takie sprawy to ulubiony żer popołudniówek. Tym bardziej że wstępnie stwierdzona przyczyna śmierci mówiła o wyjątkowej brutalności i licznych ciosach noża w serce i płuca. Jednak najbardziej niepokoiło go krótkie końcowe zdanie raportu – stwierdzenie lekarza obecnego przy oględzinach.
„Wstępne badania wskazują na to, że znaczne części serca ofiary zostały usunięte”.
Torkel spojrzał przez okno na rozkołysane drzewa. Ktoś wyjął serce. Torkel miał nadzieję, że chłopiec nie słuchał muzyki metalowej ani nie był zażartym graczem w World of Warcraft. W takim wypadku gazety zaczęłyby mnożyć szalone spekulacje.
Jeszcze bardziej szalone, poprawił się.
Vanja podniosła oczy znad swojej teczki. Prawdopodobnie właśnie przeczytała to samo zdanie.
– Może najlepiej będzie, jak pojedzie z nami też Ursula – powiedziała, jak zwykle czytając w jego myślach.
Torkel skinął krótko.
Billy rzucił szybkie spojrzenie do tyłu.
– Mamy adres?
Torkel podał mu adres, a Billy sprawnie wprowadził go do GPS. Torkelowi nie podobało się, że Billy zajmuje się innymi rzeczami, kiedy siedzi za kółkiem, ale przynajmniej trochę zwolnił przy wpisywaniu najbliższego celu. Zawsze to coś.
– Będziemy tam za pół godziny. – Billy znów docisnął gaz i wielki van natychmiast zareagował. – Możemy się wyrobić w dwadzieścia minut, zależy od ruchu.
– Pół godziny jest w porządku. Niezbyt dobrze się czuję, kiedy przełamujesz barierę dźwięku.
Billy wiedział doskonale, co Torkel sądzi o jego stylu jazdy, więc tylko uśmiechnął się do szefa w lusterku wstecznym. Dobra droga, dobre auto, dobry kierowca. Dlaczego nie wykorzystać tego na maksa?
Billy przyśpieszył jeszcze bardziej.
Torkel wyjął komórkę i wybrał numer Ursuli.
Pociąg ruszył z Dworca Centralnego w Sztokholmie o 16.07. Sebastian usiadł w wagonie pierwszej klasy. Odchylił się na oparcie i zamknął oczy, kiedy wyjeżdżał z miasta.
Przedtem w pociągu zawsze morzył go sen. Ale teraz, choć czuł, że dobrze by mu zrobiła godzinna drzemka, nie miał w sobie na to dość spokoju.
Zamiast tego wyjął kopertę z nadrukiem przedsiębiorstwa pogrzebowego, otworzył ją i przeczytał list. Już wiedział, co zawiera. Jedna z dawnych koleżanek jego matki zadzwoniła do niego z informacją, że matka zmarła. Wszystko odbyło się godnie i spokojnie, powiedziała. Godnie i spokojnie – te słowa to było całe jej życie w pigułce. Nie było w tym jednak nic pozytywnego, przynajmniej jeśli człowiek nazywał się Sebastian Bergman. Nie, dla niego życie było walką, od pierwszej do ostatniej chwili. Spokojni i godni nie mieli szans. Nazywał ich nudnymi trupami, które żyją z jedną nogą w grobie. Ale teraz nie był już taki pewny. Jak rozwinęłoby się jego życie, gdyby postępował spokojnie i godnie?
Przypuszczalnie lepiej.
Mniej boleśnie.
Stefan Hammarström, jego terapeuta, tak mu przynajmniej sugerował. Rozmawiali o tym podczas jednego z ostatnich spotkań, kiedy Sebastian opowiedział mu o śmierci matki.
– Jak bardzo niebezpieczne jest bycie takim jak inni? – zapytał Stefan, kiedy Sebastian wyjaśnił mu, co sądzi o spokojnym, godnym życiu.
– Śmiertelnie niebezpieczne – odparł Sebastian. – Wręcz zabójcze.
Przez następną godzinę dyskutowali o genetycznych predyspozycjach człowieka do wystawiania się na niebezpieczeństwo. Sebastian uwielbiał ten temat.
Rozumiał, jak wielką rolę może odgrywać niebezpieczeństwo jako siła napędowa. Po części wiedział o tym z własnego życia, a po części ze swoich badań nad seryjnymi mordercami. Teraz opowiedział swojemu terapeucie, że dla takiego zabójcy ważne są dwie rzeczy: fantazja i niebezpieczeństwo. Fantazja to silnik, który szumi, zawsze obecny, na jałowym biegu.
Większość ludzi miewa fantazje. Mroczne, brutalne, zawsze wzmacniające ich własne ego, zawsze niszczące to, co stanie im na drodze. W fantazjach ludzie miewają potężną siłę. Bardzo niewiele osób je realizuje. Ci, którzy to robią, znaleźli klucz.
Zagrożenie.
Zagrożenie odkryciem.
Zagrożenie tym, że zdobędą się na rzeczy nienazywalne.
Adrenalina i endorfina, uwalniające się w takiej chwili, to był turbonapęd. To było paliwo, które eksplodowało i rozpędzało silnik do maksymalnych obrotów. Dlatego właśnie poszukiwacze takich doznań pragnęli nowych wrażeń, a zabójcy stawali się seryjnymi mordercami. Trudno powrócić do biegu jałowego, kiedy silnik raz się rozpędził. Kiedy poczuło się siłę i odkryło, co sprawia, że żyjemy – zagrożenie.
– Czy ty rzeczywiście mówisz o zagrożeniu, a nie o napięciu? – Stefan nachylił się do przodu, kiedy Sebastian umilkł.
– Czy to jest lekcja języka szwedzkiego?
– Nie, to ty wygłaszasz wykład. – Stefan nalał wody z karafki stojącej na stole i podsunął szklankę Sebastianowi. – Czy normalnie nie powinno być tak, że płacisz za wykład, a nie za to, żeby móc go wygłosić?
– Płacę za to, żebyś słuchał. Cokolwiek bym mówił.
Stefan uśmiechnął się i potrząsnął głową.
– Nie, wiesz sam, za co mi płacisz. Potrzebujesz pomocy, a te małe dygresje sprawiają, że mamy mniej czasu na rozmowę o tym, o czym naprawdę powinniśmy pomówić.
Sebastian nie odpowiedział. Nie zmienił wyrazu twarzy. Lubił Stefana. Tak po prostu.
– A więc możemy wrócić do twojej matki. Kiedy jest pogrzeb?
– Już był.
– Byłeś tam?
– Nie.
– Dlaczego?
– Bo uważam, że to powinna być ceremonia dla ludzi, którzy naprawdę ją lubili.
Stefan przez kilka sekund patrzył na niego w milczeniu.
– Jak widzisz, mamy mnóstwo spraw do omówienia.
Za oknami rozkołysanego wagonu przesuwały się piękne widoki. Pociąg pędził przez świeżo zazielenione łąki i lasy na północny zachód od Sztokholmu. U każdego innego pasażera wywołałoby to myśli o nowych możliwościach, jakie niesie życie. U Sebastiana było dokładnie odwrotnie. Nie widział żadnych możliwości w otaczającym go pięknie. Przeniósł wzrok na sufit. Przez całe życie uciekał od swoich rodziców. Od ojca, z którym walczył od wczesnej młodości, i matki, spokojnej i godnej, która nigdy nie stanęła po jego stronie. Tak to odczuwał.
Oczy na chwilę zaszły mu łzami. Pojawiło się to u niego w ostatnich latach. Łzy. Dziwne, pomyślał, że w moim wieku człowiek może odkryć coś tak prostego jak łzy.
Emocjonalne.
Irracjonalne.
Wszystko, czym nigdy nie chciał być. Pomyślał o jedynej rzeczy, która pozwalała mu zagłuszyć uczucia: o kobietach. Jeszcze jedna obietnica, którą złamał. Trzymał się tej wąskiej ścieżki od momentu, kiedy poznał Lily i postanowił, że będzie jej wierny. Ale ten wyczerpujący sen, który nawiedzał go nocami, i puste dni pozbawione sensu sprawiły, że nie widział innego wyjścia. Polowanie na nowe zdobycze i krótkie chwile bliskości z różnymi kobietami wypełniały jego życie. Myśli o nich przynajmniej na chwilę zagłuszały poczucie bezsilności. Funkcjonował jeszcze jako mężczyzna, jako drapieżnik, zawsze w poszukiwaniu nowych kobiet. To była zdolność, którą udało mu się zachować. Cieszyło i przerażało go zarazem to, kim w gruncie rzeczy był – samotnym mężczyzną, wypełniającym czas młodymi i starszymi kobietami, studentkami, koleżankami, zamężnymi i wolnymi. Nie dyskryminował żadnej. Stosował tylko jedną regułę: musiała mu ulec. Miała pokazać, że nie jest bezwartościowy, że żyje. Zdawał sobie sprawę z tego, jak destruktywne było takie zachowanie, ale akceptował je i zagłuszał instynktowne przeczucie, że pewnego dnia będzie musiał się z tym uporać.
Zaczął się rozglądać po wagonie, do połowy wypełnionym pasażerami. Zatrzymał wzrok na brunetce, która siedziała trochę dalej. Około czterdziestki, szaroniebieska droga bluzka, kosztowne złote kolczyki. Nie najgorsza, pomyślał. Czytała książkę. Doskonale – zgodnie z jego doświadczeniem czytające kobiety po czterdziestce plasowały się w skali trudności na trzecim miejscu. Częściowo zależało to od tego, co czytały, ale generalnie to się sprawdzało.
Wstał i przeszedł kilka kroków do jej fotela.
– Idę do wagonu restauracyjnego, czy może coś pani przynieść?
Kobieta podniosła znad książki pytające spojrzenie, niepewna, czy zwracał się do niej. Najwyraźniej tak, zrozumiała to, kiedy napotkała jego wzrok.
– Nie, dziękuję, nic mi nie potrzeba. – Niemal demonstracyjnie powróciła do lektury.
– Na pewno? Nawet małej kawy?
– Nie, dziękuję. – Tym razem nawet na niego nie spojrzała.
– Może herbatę? Gorącą czekoladę?
Oderwała się od książki i spojrzała na niego z widoczną irytacją. Sebastian zaprezentował swój dyżurny uśmiech.
– Teraz można dostać nawet wino, ale może jest na to za wcześnie?
Nie odpowiedziała.
– Pani się pewnie zastanawia, dlaczego pytam – mówił dalej Sebastian. – Jestem zmuszony. Czuję, że mam obowiązek uratować panią przed tą książką. Czytałem ją. Będzie mi pani wdzięczna.
Kobieta podniosła wzrok i znów spojrzała mu w oczy. Sebastian uśmiechnął się. Odwzajemniła uśmiech.
– Więc może proszę filiżankę kawy. Czarnej, bez cukru.
– Już się robi. – Kolejny przelotny uśmiech, który urósł, kiedy Sebastian szedł korytarzem. Może jednak ta podróż do Västerås nie będzie taka najgorsza.
W komendzie policji w Västerås dużo się działo. Kerstin Hanser rzuciła nieco nerwowe spojrzenie na zegarek. Musiała jechać. Bóg wie, jak bardzo tego nie chciała. Mogłaby wyliczyć dziewięćdziesiąt dziewięć rzeczy, które wolałaby robić, zamiast jechać do kostnicy i spotkać się z Leną Eriksson. Ale to było konieczne. Mimo iż mieli stuprocentową pewność, że znaleziony chłopiec to Roger Eriksson, mama chciała go zobaczyć. Hanser odradzała, ale Lena Eriksson była uparta. Chciała zobaczyć swojego syna. Miało się to odbyć wcześniej tego dnia, ale matka dwa razy przesuwała termin. Hanser nie wiedziała dlaczego i nie obchodziło jej to szczególnie. Wolałaby, żeby to się wcale nie odbyło. Przynajmniej nie w jej obecności. Tej części swojej pracy nie lubiła najbardziej i szczerze powiedziawszy, nie nadawała się do tego. Próbowała unikać takich sytuacji, kiedy tylko się dało, ale ludzie chyba oczekiwali, że lepiej temu podoła, bo jest kobietą. Że łatwiej znajdzie właściwe słowa. Że bliscy i pogrążeni w żałobie będą się czuli lepiej w jej obecności, tylko ze względu na jej płeć. Hanser uznawała to wszystko za bzdury. Nigdy nie wiedziała, co powinna powiedzieć. Oczywiście mogła wyrazić głębokie współczucie, może nawet objąć, pozwolić wypłakać się na swym ramieniu, dać numer do osoby, która pocieszy, zapewniać nieustannie, że policja zrobi wszystko, żeby złapać tego, kto spowodował tak wielkie cierpienie. Przeważnie jednak chodziło tylko o to, żeby tam po prostu być, stać obok. A to mógł robić ktokolwiek.
Nawet nie pamiętała, kto z policji był obecny, kiedy razem z mężem identyfikowali Niklasa. Jakiś mężczyzna. Mężczyzna, który tylko tam stał.
Właściwie mogła posłać kogoś innego. Na pewno by to zrobiła, gdyby dotychczasowe dochodzenie wyglądało nieco inaczej. Teraz już nie mogła ryzykować. Dziennikarze byli wszędzie. Chyba już wiedzieli, że chłopiec został pozbawiony serca. To tylko kwestia czasu, kiedy się dowiedzą, że policja wszczęła poszukiwania dopiero po blisko trzech dniach. Ten błąd, młodzi skauci w stanie szoku i „ciężkie skręcenie” Haraldssona. Od tej chwili w dochodzeniu nie pojawią się już takie niedociągnięcia, nie będzie się do czego przyczepić. Już ona tego dopilnuje. Będzie współpracowała z najlepszymi i szybko odłoży tę straszną sprawę ad acta. Taki miała zamiar.
Zadzwonił telefon.
Z recepcji.
Szuka jej zespół z Krajowej Policji Kryminalnej. Hanser rzuciła okiem na zegar ścienny. Wcześnie się zjawili. Wszystko naraz. Czuła, że przynajmniej powinna ich przywitać. Lena Eriksson musi zaczekać kilka minut, nic się nie da zrobić. Hanser wygładziła bluzkę, wyprostowała się i poszła w stronę schodów prowadzących na dół do wejścia. Zatrzymała się przy zamkniętych drzwiach, które oddzielały recepcję od reszty komendy. Przez drobną kratkę na szkle widziała Torkela Höglunda, jak przechadza się spokojnie z założonymi z tyłu rękoma. Na zielonej sofie stojącej pod oknem wychodzącym na ulicę siedzieli kobieta i mężczyzna. Oboje młodsi od Hanser. Koledzy Torkela, domyśliła się, nacisnęła guzik zwalniający blokadę i otworzyła drzwi. Na ich dźwięk Torkel się odwrócił, a kiedy ją zobaczył, na jego twarzy ukazał się uśmiech.
Hanser nagle poczuła się niepewnie. Co powinna zrobić? Objąć go czy po koleżeńsku uścisnąć dłoń? Byli razem na kilku szkoleniach, parę razy jedli ze sobą lunch, widywali się na różnych korytarzach. Hanser niepotrzebnie się zastanawiała. Torkel sam do niej podszedł i po przyjacielsku ją uściskał. Potem zwrócił się do tamtych dwojga, którzy właśnie wstali z sofy, i dokonał prezentacji. Kerstin Hanser przywitała gości.
– Przykro mi, ale trochę się śpieszę, muszę iść do zakładu medycyny sądowej.
– To ten chłopiec?
– Tak.
Hanser zwróciła się do recepcjonistki.
– Haraldsson?
– Powinien być w drodze. Dzwoniłam do niego tuż po rozmowie z panią.
Hanser skinęła. Jeszcze jedno szybkie spojrzenie na zegarek. Nie mogła się za bardzo spóźnić. Szybko obrzuciła wzrokiem Vanję i Billy’ego, ale zwróciła się do Torkela.
– Haraldsson prowadził dotychczasowe śledztwo.
– Tak, widziałem jego nazwisko w materiałach, które dostaliśmy.
Hanser drgnęła. Czyżby w głosie Torkela było słychać jakiś pobłażliwy ton? W każdym razie jego twarz niczego nie zdradzała.
Gdzie tym razem podziewał się Haraldsson? Hanser już chciała wyjąć komórkę, kiedy w drzwiach, przez które sama przed chwilą weszła, szczęknął zamek i do recepcji wkroczył Haraldsson, wyraźnie utykając. Guzdrał się niemal prowokująco. W końcu jednak podszedł i przywitał się z nowo przybyłymi.
– Co się panu stało w nogę? – Torkel skinął znacząco w stronę prawej stopy Haraldssona.
– Skręciłem ją podczas przeczesywania lasu, kiedy szukaliśmy chłopaka. To dlatego mnie tam nie było, gdy został znaleziony. – Ostatnie zdanie, wraz z krótkim spojrzeniem, było skierowane do Hanser.
Nie wierzyła mu, wiedział to. To oznaczało, że przez najbliższy czas musi pamiętać o utykaniu. No bo przecież nie zadzwoniła do szpitala? Jeśli to zrobiła, chyba nie powiedzieli jej, czy tam był, czy nie. Musi być jakaś klauzula poufności wobec pacjentów, prawda? Zwierzchnicy chyba nie mogą zaglądać do karty choroby pracowników? A może jednak mogą? Będzie musiał dowiedzieć się w związkach zawodowych, jak ta sprawa wygląda. Tak się pogrążył w rozmyślaniach, że przez chwilę przestał słuchać szefowej. Wreszcie zauważył, że Hanser patrzy na niego z powagą.
– Torkel Höglund i jego ludzie przejmują dochodzenie.
– Od pani? – Haraldsson wyglądał na szczerze zaskoczonego. Tego się nie spodziewał. Sprawa od razu zaczęła nabierać rumieńców. To był zespół prawdziwych policjantów, dokładnie takich jak on. Jasne, że docenią jego pracę bardziej niż ta paniusia zza biurka, która jest jego szefową.
– Nie, ja będę nadal odpowiedzialna, ale zespół do spraw zabójstw z centrali prowadzi od tej chwili część operacyjną dochodzenia.
– Razem ze mną?
Hanser westchnęła w duchu i pomodliła się, żeby Västerås nie zalała fala zbrodni. Nie mieliby wtedy szans.
Vanja ubawiona spojrzała na Billy’ego. Torkel słuchał rozmowy, nie okazując żadnych reakcji. Poniżanie lokalnej policji lub umniejszanie jej znaczenia to był absolutnie najgorszy sposób na rozpoczęcie współpracy. Torkel nigdy nie miał tendencji do zaznaczania terenu. Znał lepsze sposoby, żeby wycisnąć z ludzi maksimum możliwości.
– Nie, przejmują całkowitą kontrolę nad dochodzeniem. To już nie jest pana zadanie.
– Ale oczywiście zależy nam na bliskiej współpracy – wtrącił Torkel, spoglądając z powagą na Haraldssona. – Ma pan szczególny wgląd w sprawę, a to może mieć decydujące znaczenie dla powodzenia naszej pracy.
Vanja spojrzała na niego z podziwem. Sama umieściła już Haraldssona w swojej teczce oznaczonej kryptonimem PB. Przypadek Beznadziejny, który przez chwilę miał sprawę w swoich rękach, by później zostać odesłanym jak najdalej od śledztwa.
– A więc będę pracował razem z wami?
– Będzie pan pracował blisko nas.
– Jak blisko?
– To się okaże. Możemy zacząć od tego, że poinformuje nas pan o tym, co się dotychczas stało, a my dalej zajmiemy się resztą. – Torkel położył dłoń na ramieniu Haraldssona i ostrożnie poprowadził go do drzwi. – A więc zobaczymy się później – rzucił przez ramię do Hanser.
Billy podszedł do sofy, żeby wziąć bagaże, ale Vanja jeszcze została. Mogłaby przysiąc, że robiąc kilka kroków obok Torkela, Haraldsson nie utykał.
Lena Eriksson siedziała w niewielkiej poczekalni i wkładała do ust kolejną pastylkę läkerolu. Pudełko ukradła wczoraj w pracy. Leżało na półce tuż przy kasie. Eukaliptus. Nie był to jej ulubiony smak, ale kiedy zamykali sklep, wzięła to, co znajdowało się najbliżej, i nie patrząc, włożyła do kieszeni.
Wczoraj.
Kiedy była przekonana, że jej syn żyje. Kiedy ślepo wierzyła tamtemu policjantowi, który powiedział, że Roger na pewno samowolnie gdzieś się wypuścił. Może do Sztokholmu. Albo gdzie indziej. Mała przygoda nastolatka.
Wczoraj.
To był nie tylko inny dzień, lecz także inny świat. Świat, w którym jeszcze żyła nadzieja.
Dzisiaj jej syn odszedł na zawsze.
Zamordowany.
Znaleziony w leśnym bajorze.
Pozbawiony serca.
Po otrzymaniu tej wiadomości Lena nie wychodziła z mieszkania przez cały dzień. Miała się spotkać z policją już wcześniej, ale dwa razy dzwoniła, żeby to przełożyć. Nie mogła wstać. Przez jakiś czas się bała, że nigdy nie znajdzie w sobie dość siły, żeby znów stanąć na nogi. Więc siedziała. W swoim fotelu. W salonie, w którym wspólnie spędzali coraz mniej czasu, ona i jej syn. Usiłowała sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz siedzieli tu razem.
Oglądali film.
Jedli.
Rozmawiali.
Żyli.
Nie pamiętała. To musiało być jakoś zaraz po tym, jak Roger zaczął chodzić do tej pieprzonej szkoły, tak przypuszczała. Przez ostatni rok każde z nich prowadziło mniej lub bardziej osobne życie.
Redakcje popołudniówek dzwoniły przez cały czas, ale nie chciała z nikim rozmawiać. Jeszcze nie teraz. W końcu odłożyła na bok słuchawkę telefonu stacjonarnego i wyłączyła komórkę. Wtedy zaczęli przychodzić pod drzwi, wołali przez otwór na listy, zostawiali wiadomości na wycieraczce. Ale ona nie otwierała. Nawet nie podnosiła się z fotela.
Było jej potwornie niedobrze. Kawa z automatu, którą wypiła po przyjeździe na miejsce, wędrowała w jej przełyku w górę i w dół. Czy jadła coś od wczoraj? Chyba nie. Ale piła. Alkohol. Zwykle się do tego nie uciekała. Nie piła nawet niewielkich ilości. Znała umiar, czego nie domyślali się ludzie, którzy ją widzieli. Jej utlenione w domu włosy z ciemnymi odrostami. Jej nadwagę. Odłażący lakier do paznokci i krótkie upierścienione palce. Kolczyk w brwi. Jej zamiłowanie do spodni dresowych i dużych T-shirtów. Większość ludzi po pierwszym kontakcie od razu miała wyrobione zdanie na temat Leny. Zresztą znaczna część ich uprzedzeń i tak się potwierdzała. Chroniczny brak pieniędzy. Zakończenie szkoły na ósmej klasie. Ciąża w wieku siedemnastu lat.
Samotna matka.
Słabo płatna praca.
Ale problemy z nałogami? Nie, nigdy.
Chociaż dzisiaj piła. Żeby zagłuszyć ów cichy głosik gdzieś z tyłu głowy, który przypomniał o sobie, kiedy dostała tę straszną wiadomość, a później w ciągu dnia nabierał siły. Ten cichy głos, który nie chciał zamilknąć.
Lena czuła, że zaczyna ją boleć głowa. Potrzebowała świeżego powietrza. I papierosa. Wstała z krzesła, wzięła z podłogi torebkę i ruszyła do wyjścia. Jej schodzone obcasy stukały o kamienną posadzkę, aż echo niosło się po pustym korytarzu. Prawie u celu zauważyła mniej więcej czterdziestopięcioletnią kobietę w garsonce, w pośpiechu pokonującą drzwi obrotowe. Nieznajoma podeszła do Leny zdecydowanym krokiem.
– Lena Eriksson? Kerstin Hanser, policja okręgowa w Västerås. Przepraszam za spóźnienie.
Jechały windą w milczeniu. Kiedy znalazły się w suterenie, Hanser otworzyła drzwi i przepuściła Lenę przodem. Szły dalej korytarzem, aż spotkały łysego mężczyznę w okularach i białym fartuchu. Ten wprowadził je do mniejszego pomieszczenia, w którym na podłodze stały samotne nosze oświetlone blaskiem neonówki. Pod białym prześcieradłem widać było wyraźnie zarys ciała. Hanser i Lena podeszły do noszy, łysy mężczyzna zaś spokojnie je okrążył i stanął po drugiej stronie. Spojrzał na Hanser, a gdy ta skinęła głową, odwinął prześcieradło, odsłaniając twarz i szyję Rogera Erikssona, aż po obojczyki. Lena spokojnie spojrzała na nosze, a Hanser z szacunkiem cofnęła się o krok. Nie słyszała żadnego głośnego wdechu ani zduszonego krzyku stojącej obok kobiety. Żadnego szlochu. Nie dostrzegła dłoni odruchowo poderwanej do ust. Niczego.
Zwróciła na to uwagę jeszcze w poczekalni. Lena nie była spuchnięta ani zapłakana, nie miała przekrwionych oczu. Nie wyglądała też na zdruzgotaną ani zaciętą. Właściwie sprawiała wrażenie spokojnej. Ale Hanser wyczuła w windzie zapach alkoholu przytłumiony pastylkami na gardło i domyśliła się, że to był powód nieokazywania uczuć. To plus szok.
Lena stała w bezruchu i spoglądała w dół na syna. Czego się spodziewała? Właściwie niczego. Nawet nie odważyła się myśleć, jak mógłby wyglądać. Nie mogła sobie wyobrazić, jakie to będzie uczucie stać tutaj. Co zrobił z nim ten czas, który przeleżał w wodzie? Był trochę spuchnięty, tak. Jakby to była jakaś reakcja alergiczna. Ale poza tym uznała, że wygląda jak zwykle. Ciemne włosy, jasna skóra, mocne czarne brwi, zapowiedź zarostu nad górną wargą. Zamknięte oczy. Bez życia. Oczywiście.
– Myślałam, że to będzie wyglądało, jakby spał.
Hanser milczała. Lena odwróciła do niej głowę, jak gdyby szukała potwierdzenia, że się nie myli.
– Nie wygląda, jakby spał.
– Nie.
– Widziałam, jak śpi, wiele razy. Zwłaszcza jak był mniejszy. Jest taki spokojny. Ma zamknięte oczy, ale…
Nie dokończyła zdania. Zamiast tego wyciągnęła rękę i dotknęła Rogera. Zimny. Martwy. Zostawiła przez chwilę dłoń na jego policzku.
– Ja straciłam syna, kiedy miał piętnaście lat.
Lena nadal nie odrywała ręki od policzka syna, ale odwróciła się lekko do Hanser.
– Ach, tak?
– Tak…
Znów milczenie. Dlaczego to powiedziała? Nigdy przedtem nie opowiadała o tym nikomu w podobnej sytuacji. Ale w tej kobiecie przy noszach było coś innego. Hanser miała wrażenie, że tamta nie pozwala sobie na żałobę. Nie potrafi. Może nawet nie chce. Powiedziała to, żeby ją pocieszyć. Wyciągnęła rękę, żeby pokazać, że rozumie, przez co Lena musi przechodzić.
– Czy też został zamordowany?
– Nie.
Nagle Hanser poczuła się głupio. Jakby jej stwierdzenie miało być jakimś porównywaniem się w cierpieniu. „Ja też kogoś straciłam, żebyś sobie nie myślała”. Ale Lena najwyraźniej przestała się tym interesować. Odwróciła się znów w stronę ciała i jeszcze raz spojrzała na syna.
Przez tyle lat był dla niej jedynym powodem do dumy.
Albo przez tyle lat był wszystkim, co miała.
Kropka.
A może to twoja wina? – zaczął pytać głosik w jej głowie. Lena cofnęła rękę i odeszła krok do tyłu. Ból głowy był nie do zniesienia.
Hanser skinęła. Łysy mężczyzna znów naciągnął prześcieradło, a obydwie kobiety poszły do drzwi. Lena zaczęła szukać papierosów w torebce.
– Czy jest ktoś, do kogo może pani zadzwonić? Może nie powinna pani być sama?
– Ale właśnie jestem. Teraz jestem sama.
Lena wyszła z pokoju.
Hanser po prostu tam stała.
Czego innego można było po niej oczekiwać?
Pokój konferencyjny był najnowocześniejszym pomieszczeniem w komendzie policji w Västerås. Meble z jasnego drewna brzozowego zostały kupione zaledwie przed kilkoma tygodniami. Osiem krzeseł wokół owalnego stołu. Nowe tapety na trzech ścianach miały dyskretny, odprężający odcień zieleni; czwarta ściana stanowiła połączenie ekranu projekcyjnego i białej tablicy. W rogu przy drzwiach stał najnowocześniejszy sprzęt podłączony do projektora pod sufitem. Na środku stołu konferencyjnego znajdował się panel kontrolny, sterujący całą techniką w sali. Kiedy tylko Torkel postawił stopę na szarej wykładzinie, postanowił, że to będzie baza jego zespołu.
Teraz, opróżniając ostatnią butelkę wody mineralnej, zbierał papiery, które miał rozłożone przed sobą. Omówienie dotychczasowych działań śledczych przebiegło mniej więcej tak, jak się spodziewał. Tylko w dwóch miejscach relacja Haraldssona zawierała niespodzianki.
Pierwsza nastąpiła, kiedy analizowali chronologię śledztwa i Vanja podniosła głowę znad dokumentów, pytając:
– Co robiliście w niedzielę?
– Zostały podjęte konkretne działania policyjne, które nie dały żadnych rezultatów.
Odpowiedź padła szybko. Jak wyćwiczona. Kłamliwie szybko. Torkel zwrócił na to uwagę i wiedział, że Vanja też to odnotowała. Była jak żywy wykrywacz kłamstw, najlepszy, jaki Torkel widział. Teraz z pewnym oczekiwaniem w oczach patrzył, jak Vanja najpierw posyła długie spojrzenie Haraldssonowi, a potem wraca do swoich papierów. Haraldsson odetchnął. Wprawdzie byli po tej samej stronie, ale koledzy wcale nie musieli wiedzieć, że w fazie wstępnej popełniono jakieś błędy. Teraz powinni patrzeć naprzód. Dlatego trochę się zirytował – i lekko zaniepokoił – kiedy Vanja znów zaczęła machać długopisem. Billy uśmiechnął się, on także był świadom, że Vanja odkryła fałszywy ton. Nie zamierzała odpuścić. Nigdy tego nie robiła. Billy rozparł się wygodnie na krześle i skrzyżował ramiona na piersi. To mogła być niezła zabawa.
– Powiedział pan: „zostały podjęte” – mówiła dalej Vanja nieco surowo – ale co wtedy zrobiliście? Nie znajduję żadnych przesłuchań ani matki chłopca ani nikogo innego, żadnych rezultatów wywiadów z sąsiadami, nikt nie stworzył żadnej chronologii od piątku. – Spojrzała Haraldssonowi prosto w oczy. – Więc co dokładnie zrobiliście?
Haraldsson wiercił się na krześle. To było najgorsze upokorzenie, że musiał się teraz przed nimi tłumaczyć z błędów innych ludzi. Odchrząknął.
– Miałem wolne cały weekend i objąłem śledztwo dopiero w poniedziałek.
– A więc co się działo w niedzielę?
Haraldsson popatrzył na mężczyzn obecnych w pokoju, jakby chciał szukać wsparcia dla swojego przekonania, że spoglądanie wstecz wcale nie jest takie ważne. Ale wsparcie nie nadeszło. Obaj spojrzeli na niego surowo. Haraldsson znów odchrząknął.
– O ile dobrze zrozumiałem, wysłano funkcjonariuszy do matki.
– I co tam zrobili?
– Przyjęli zgłoszenie o zaginięciu chłopca i spisali dane.
– Jakie dane? Gdzie one są?
Vanja nie spuszczała z niego wzroku. Haraldsson zrozumiał, że nie uda mu się wymigać od opowiedzenia wszystkiego, co się stało. Więc opowiedział. Zgodnie z prawdą. Potem w pokoju zapanowała cisza innego rodzaju. Takiego jak wtedy, tłumaczył sobie Haraldsson, kiedy ludzie muszą przetrawić największą głupotę, jaką kiedykolwiek usłyszeli.
Wreszcie odezwał się Billy.
– A więc jedyną rzeczą, jaka została zrobiona w niedzielę, było spisanie po raz kolejny zgłoszenia o tym samym zaginięciu?
– W sumie tak.
– Okej, chłopiec zaginął w piątek o dwudziestej drugiej. Kiedy naprawdę rozpoczęliście poszukiwania?
– W poniedziałek. Po lunchu. Kiedy zgłoszenie trafiło do mnie. A raczej jeszcze wtedy nie szukaliśmy, tylko zaczęliśmy rozmawiać z jego dziewczyną, w szkole, ze świadkami…
Znów zapadła cisza. Doświadczenie podpowiadało, że chłopiec z największym prawdopodobieństwem już nie żył, lecz jeśli tak nie było? Jeśli był gdzieś więziony? Trzy doby. Wielki Boże! Torkel nachylił się i spojrzał na Haraldssona z powagą i zainteresowaniem.
– Dlaczego pan tego nie powiedział, kiedy pytaliśmy, co się działo w niedzielę?
– Nikomu nie jest przyjemnie przyznawać się do błędów.
– Ale to nie był pański błąd. Pan przejął śledztwo dopiero w poniedziałek. Jedyny błąd, jaki pan popełnił, to zatajenie tego przed nami. Jesteśmy teraz jednym zespołem, nie możemy sobie pozwolić na brak szczerości między sobą.
Haraldsson skinął. Nagle poczuł się, jakby miał siedem lat i trafił przed oblicze dyrektora szkoły, bo rozrabiał na przerwie.
Potem opowiadał już wszystko (z wyjątkiem seksu w porze lunchu i kłamstwa z wizytą w szpitalu). Kiedy kończyli rekonstrukcję wydarzeń, było już po dziewiątej.