Sebastian Bergman. Ciemne sekrety - Hans Rosenfeldt, Michael Hjorth - ebook

Sebastian Bergman. Ciemne sekrety ebook

Hans Rosenfeldt, Michael Hjorth

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Ciemne sekrety to pierwsza część cyklu kryminalnego z Sebastianem Bergmanem policyjnym psychologiem i ekspertem od seryjnych morderstw.

Wszystko zaczyna się od telefonu na policję. Zaniepokojona matka zgłasza zaginięcie szesnastoletniego Rogera. Policja z Västeras z pewnym opóźnieniem podejmuje poszukiwania, ale wkrótce w podmokłym lesie dokonuje makabrycznego odkrycia... Staje się jasne, że wydarzyła się tragedia...

Sprawa jest na tyle poważna, że do akcji wkraczają śledczy z Krajowej Policji Kryminalnej oraz Sebastian Bergman. Wszystkie tropy prowadzą do szkoły Rogera. To elitarne liceum zdaje się skrywać wiele ciemnych sekretów...

Dojrzały debiut Michaela Hjortha i Hansa Rosenfeldta Ciemne sekrety to znakomity, wielowątkowy i inteligentny kryminał, od którego trudno się oderwać!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 557

Oceny
4,5 (64 oceny)
41
17
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
katasia3007

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała, wciągająca, pełna niespodziewanych zwrotów. Jestem zachwycona.
00
HaliC

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągający kryminał i wątek obyczajowy choć główny bohater jest naprawdę antypatyczny.
00
weronikareron

Nie oderwiesz się od lektury

Wybitna rozrywka
00
Anndr

Całkiem niezła

Ile razy można się pomylić typując zabójcę?
00

Popularność




Tytuł ory­gi­nału: DET FÖRDOLDA

Redak­cja: Wero­nika Girys-Cza­go­wiec

Pro­jekt okładki: Pär Wic­kholm

Zdję­cie na okładce: Bengt Olof Ols­son/Scan­pix Forum

Korekta: Miro­sław Gra­bow­ski, Maciej Kor­ba­siń­ski

Copy­ri­ght © Michael Hjorth & Hans Rosen­feldt 2010

Publi­shed by agre­ement with Salo­mons­son Agency.

Copy­ri­ght © for the Polish edi­tion by Wydaw­nic­two Czarna Owca, War­szawa 2022

Wszel­kie prawa zastrze­żone. Niniej­szy plik jest objęty ochroną prawa autor­skiego i zabez­pie­czony zna­kiem wod­nym (water­mark).

Uzy­skany dostęp upo­waż­nia wyłącz­nie do pry­wat­nego użytku.

Roz­po­wszech­nia­nie cało­ści lub frag­mentu niniej­szej publi­ka­cji w jakiej­kol­wiek postaci bez zgody wła­ści­ciela praw jest zabro­nione.

Wyda­nie V

ISBN 978-83-8252-424-6

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer.

Nie był mor­dercą.

Powta­rzał to sobie, wlo­kąc mar­twe ciało chłopca w dół zbo­cza: Nie jestem mor­dercą.

Mor­dercy to kry­mi­na­li­ści. Mor­dercy to źli ludzie. Mrok wchło­nął ich dusze, a oni wyszli naprze­ciw tej ciem­no­ści, odwró­ciw­szy się ple­cami do świa­tła. On zaś nie był zły.

Prze­ciw­nie.

Czyż ostat­nio nie poka­zał, że jest wprost odwrot­nie? Czyż pra­wie cał­ko­wi­cie nie zepchnął na bok swo­ich uczuć, swo­jej woli, nie­mal zada­jąc sobie gwałt, dla dobra innych? Nasta­wiał drugi poli­czek, to wła­śnie robił. Czyż jego obec­ność tutaj, w tej pod­mo­kłej niecce w samym środku głu­szy, z tym mar­twym chłop­cem, nie była kolej­nym dowo­dem na to, że zawsze chciał czy­nić dobrze? Musiał czy­nić dobrze. Już ni­gdy wię­cej nie chciał nikogo zawieść.

Zatrzy­mał się i wypu­ścił powie­trze. Mimo mło­dego wieku chło­pak był ciężki. Wyspor­to­wany. Wiele godzin na siłowni. Ale już było bli­sko. Moc­niej zła­pał za nogawki spodni, które kie­dyś były białe, lecz w mroku wyda­wały się czarne. Chło­piec bar­dzo krwa­wił.

To prawda, zabi­ja­nie było złe. Piąte przy­ka­za­nie. Nie zabi­jaj. Ist­niały jed­nak wyjątki. Biblia w kilku miej­scach nawo­ły­wała do zabi­ja­nia w imię spra­wie­dli­wo­ści. Nie­któ­rzy na to zasłu­gi­wali. Zło mogło być dobre. Nie ma nic abso­lut­nego.

Zwłasz­cza jeśli zamiar nie był ego­istyczny. Jeśli pozba­wie­nie życia jed­nego czło­wieka mogło ura­to­wać innych. Dać im szansę. Dać im życie. Wtedy taki czyn nie mógł być na pewno zły. Jeśli cel był dobry.

Męż­czy­zna zatrzy­mał się przy bajorku z ciemną wodą. Zwy­kle był to sta­wek głę­boki na kilka metrów, ale pada­jące przez ostat­nie dni desz­cze nasą­czyły zie­mię i teraz w zaro­śnię­tym krza­kami zagłę­bie­niu woda two­rzyła jeziorko.

Nachy­lił się i schwy­cił chłopca za koszulkę na ramio­nach. Z dużym wysił­kiem zdo­łał usta­wić go w pozy­cji na wpół sto­ją­cej. Przez moment spo­glą­dał w jego oczy. Jaka była ostat­nia myśl chłopca? Czy zdą­żył w ogóle coś pomy­śleć? Czy rozu­miał, że zaraz umrze? Dzi­wił się dla­czego? Pomy­ślał o rze­czach, któ­rych nie zdą­żył zro­bić w swoim krót­kim życiu, czy raczej o tym, co zro­bił?

To nie miało zna­cze­nia.

Dla­czego tak się drę­czył, bar­dziej, niż to było konieczne?

Nie miał wyboru.

Nie mógł zawieść.

Już ni­gdy wię­cej.

A mimo to zawa­hał się. Cho­ciaż nie, prze­cież oni ni­gdy by nie zro­zu­mieli. Nie wyba­czyli. Nie nasta­wi­liby, tak jak on, dru­giego policzka.

Popchnął chłopca do tyłu, ciało wpa­dło do wody z gło­śnym plu­skiem. Męż­czy­zna pod­sko­czył, nie­przy­go­to­wany na ten dźwięk w mrocz­nej ciszy.

Ciało chłopca zanu­rzyło się w wodzie i znik­nęło.

Męż­czy­zna, który nie był mor­dercą, ruszył z powro­tem do samo­chodu zapar­ko­wa­nego na leśnej dróżce i zawró­cił do domu.

Poli­cja Västerås, Klara Lid­man.

– Chcia­łam zgło­sić zagi­nię­cie mojego syna.

Kobieta mówiła nie­mal prze­pra­sza­ją­cym tonem, jakby nie była pewna, czy dobrze się połą­czyła, albo nie spo­dzie­wała się, że ktoś jej uwie­rzy. Klara Lid­man się­gnęła po notat­nik, choć roz­mowa i tak była nagry­wana.

– Mogę pro­sić pani nazwi­sko?

– Lena. Lena Eriks­son. Mój syn ma na imię Roger. Roger Eriks­son.

– Ile lat ma pani syn?

– Szes­na­ście. Nie widzia­łam go od wczo­raj po połu­dniu.

Klara zapi­sała wiek i uświa­do­miła sobie, że powinna zaraz prze­słać tę sprawę dalej, żeby natych­miast pod­jęto odpo­wied­nie kroki. Jeśli chło­pak naprawdę zagi­nął.

– Kiedy dokład­nie to było?

– Wypadł z domu koło pią­tej.

Dwa­dzie­ścia dwie godziny temu. Dwa­dzie­ścia dwie ważne godziny.

– Wie pani, dokąd poszedł?

– Tak, do Lisy.

– Kim jest Lisa?

– To jego dziew­czyna. Dzwo­ni­łam do niej dzi­siaj, ale wyszedł od niej wczo­raj około dzie­sią­tej wie­czo­rem, jak mówiła.

Klara prze­kre­śliła dwie dwójki na papie­rze i zastą­piła je liczbą sie­dem­na­ście.

– Dokąd poszedł?

– Tego nie wie­działa. Myślała, że do domu. Ale w domu się nie poja­wił. Przez całą noc. A teraz już pra­wie minął dzień.

I pani dzwoni dopiero teraz, pomy­ślała Klara. Kobieta nie spra­wiała wra­że­nia szcze­gól­nie prze­ję­tej, ude­rzyło ją nagle. Była raczej wyci­szona. Zre­zy­gno­wana.

– Lisa, a jak się nazywa dalej?

– Hans­son.

Klara zapi­sała nazwi­sko.

– Czy Roger ma komórkę? Pró­bo­wała pani do niego dzwo­nić?

– Tak, ale nikt nie odbiera.

– I nie ma pani poję­cia, gdzie się może podzie­wać? Czy nie nocuje u kole­gów albo coś podob­nego?

– Nie, wtedy by zadzwo­nił.

Kobieta urwała na chwilę. Klara pomy­ślała, że głos odma­wia jej posłu­szeń­stwa, ale zaraz usły­szała, że jej roz­mów­czyni zaciąga się wolno papie­ro­sem i wydmu­chuje dym.

– Po pro­stu go nie ma.

Sen powra­cał każ­dej nocy.

Nie dawał mu spo­koju.

Zawsze ten sam sen, który niósł ten sam nie­po­kój. To go iry­to­wało. Dopro­wa­dzało do szału. Prze­cież Seba­stian Berg­man nie był byle kim. Kto, jak nie on, mógł wie­dzieć, co zna­czą sny? Kto lepiej od niego powi­nien być ponad te gorącz­kowe wspo­mnie­nia z prze­szło­ści? Ale choćby był naj­le­piej przy­go­to­wany, świa­dom wła­ści­wego zna­cze­nia snu, nie był w sta­nie mu nie ulec. 4.43.

Zaczęło jaśnieć. Seba­stian poczuł suchość w ustach. Czyżby krzy­czał? Przy­pusz­czal­nie nie, przy­naj­mniej śpiąca obok kobieta się nie obu­dziła. Oddy­chała spo­koj­nie, widział dłu­gie włosy na wpół zakry­wa­jące jej nagą pierś. Wypro­sto­wał zaci­śnięte kur­czowo palce, nie poświę­ca­jąc temu nawet jed­nej myśli. Był przy­zwy­cza­jony, że budzi się ze snu z prawą dło­nią zaci­śniętą w pięść. Zamiast tego pró­bo­wał sobie przy­po­mnieć imię osoby leżą­cej u jego boku.

Kata­rina? Karin?

Na pewno mówiła mu wczo­raj wie­czo­rem.

Kri­stina? Karo­lin?

Nie żeby to miało jakieś zna­cze­nie, nie zamie­rzał spo­ty­kać się z nią wię­cej, ale szpe­ra­nie w pamięci poma­gało prze­pę­dzić ostat­nie mgli­ste strzępy snu, które cze­piały się jesz­cze wszyst­kich jego zmy­słów.

Ten sen prze­śla­do­wał go już ponad pięć lat. Ten sam sen, te same obrazy każ­dej nocy. Cała jego pod­świa­do­mość w napię­ciu, prze­pra­co­wu­jąca to, z czym nie pora­dził sobie w dzień:

Ure­gu­lo­wać dług.

Seba­stian powoli wstał, stłu­mił ziew­nię­cie i zdjął ubra­nie z krze­sła, na któ­rym uło­żył je kilka godzin wcze­śniej. Ubie­ra­jąc się, oglą­dał obo­jęt­nie pokój, w któ­rym spę­dził noc. Łóżko, dwie szafy wbu­do­wane w ścianę, jedna z lustrza­nymi drzwiami, pro­sty biały sto­lik nocny z IKEA, na nim budzik i pismo „Zdro­wym być”, mały sto­lik ze zdję­ciem miesz­ka­ją­cego tu co tydzień dziecka i tro­chę dro­bia­zgów przy krze­śle, na któ­rym poło­żył wczo­raj ubra­nie. Pozba­wione wyrazu repro­duk­cje dzieł sztuki wisiały na ścia­nach, o któ­rych jakiś zręczny agent mógłby powie­dzieć, że są w kolo­rze kawy z mle­kiem, pod­czas gdy były tylko brud­no­be­żowe. Pokój był taki sam jak sto­su­nek sek­su­alny, który Seba­stian w nim odbył: bez fan­ta­zji, tro­chę nudny, ale speł­niał swoją funk­cję. Tak było za każ­dym razem. Nie­stety, satys­fak­cja nie utrzy­my­wała się zbyt długo.

Seba­stian zamknął oczy. To była zawsze naj­bar­dziej bole­sna chwila. Powrót do rze­czy­wi­sto­ści. Emo­cjo­nalny zakręt o sto osiem­dzie­siąt stopni. Znał to bar­dzo dobrze. Skon­cen­tro­wał się na kobie­cie w łóżku, zwłasz­cza na jej odsło­nię­tej bro­dawce.

Jak też ona miała na imię?

Wie­dział, że się przed­sta­wił, kiedy pod­szedł z drin­kami – zawsze tak robił. Ni­gdy nie pytał, czy to miej­sce obok jest wolne, czego się napije albo czy może jej coś posta­wić. Zawsze sta­wiał przed kobietą szklankę.

– A tak w ogóle to jestem Seba­stian.

A co ona odpo­wie­działa? Coś na K, był pra­wie pewien.

Zapiął pasek u spodni. Sprzączka brzęk­nęła meta­licz­nie.

– Idziesz już? – Jej głos był zachryp­nięty od snu, oczy szu­kały zegarka.

– Tak.

– Myśla­łam, że zjemy razem śnia­da­nie. Która jest godzina?

– Zaraz będzie piąta.

Kobieta unio­sła się i oparła na łok­ciu. Ile miała lat? Nie­całe czter­dzie­ści? Odgar­nęła z twa­rzy pasmo wło­sów. Sen się odda­lał, zamiast niego poja­wiała się świa­do­mość, że ranek, jaki sobie wyobra­ziła, ni­gdy nie sta­nie się rze­czy­wi­sto­ścią.

Wstał po cichu i ubrał się, chciał wyjść, nawet jej nie budząc. Nie zje­dzą razem śnia­da­nia przy lek­tu­rze „Dagens Nyhe­ter”, luźno gawę­dząc, nie pójdą na nie­dzielny spa­cer. On nie będzie chciał poznać jej lepiej i nie zadzwoni wię­cej, obo­jęt­nie, co mówił przed­tem.

Wie­działa. Dla­tego rze­kła tylko:

– No to cześć.

Seba­stian nawet nie pró­bo­wał zga­dy­wać jej imie­nia. Już nie miał pew­no­ści, czy na pewno zaczy­nało się na K.

Ulica o świ­cie była opu­sto­szała. Przed­mie­ście spało i wszyst­kie odgłosy zda­wały się przy­tłu­mione, jakby nie chciały go obu­dzić. Nawet ruch samo­cho­dów na Nynäsvägen kawa­łek dalej był uprzej­mie przy­ci­szony. Seba­stian zatrzy­mał się przy tablicy na skrzy­żo­wa­niu. Varpavägen. To gdzieś w Gubbängen. Nie­zły kawa­łek do domu. Czy o tej porze jeź­dziło jakieś metro? W nocy poje­chali tak­sówką. Zatrzy­mali się przy skle­piku 7-Ele­ven i kupili chleb na śnia­da­nie. Przy­po­mniała sobie, że nie ma nic w domu. Bo chyba zamie­rza zostać na śnia­da­nie? Kupili chleb i sok, razem z… no wła­śnie, niech to dia­bli. Jak ona się nazy­wała? Seba­stian ruszył opu­sto­szałą ulicą.

Zra­nił ją, nie­ważne jak jej było.

Za czter­na­ście godzin ma jechać do Västerås i kon­ty­nu­ować swoją pracę. Pomy­ślał teraz o innej kobie­cie – jej nie mógł już wię­cej zra­nić.

Zaczęło padać.

Co za bez­na­dziejny pora­nek!

W Gubbängen.

Wszystko wła­śnie pie­przyło się kon­cer­towo. Buty komi­sa­rza Tho­masa Haralds­sona prze­pusz­czały wodę, jego radio padło, a do tego odłą­czył się od reszty grupy poszu­ki­waw­czej. Pro­mie­nie słońca tra­fiały go pro­sto w oczy, musiał mru­żyć powieki, żeby nie poty­kać się o krzaki i korze­nie, które nie­równo wyra­stały ponad wil­gotne pod­łoże. Zaklął pod nosem i spoj­rzał na zega­rek. Za ponad dwie godziny Jenny ma w szpi­talu prze­rwę na lunch. Wsią­dzie do samo­chodu i poje­dzie do domu, mając nadzieję, że on też zdą­żył wró­cić. Ale on nie zdąży. Będzie dalej sie­dział w tym cho­ler­nym lesie.

Lewa stopa Haralds­sona zapa­dła się jesz­cze głę­biej. Czuł, jak fro­towe skar­pety w jego pół­bu­tach nasią­kają zimną wodą. W powie­trzu czuć było ulotne cie­pło wio­sny, jed­nak w wodzie na­dal utrzy­my­wał się zimowy chłód. Zady­go­tał, ale udało mu się uwol­nić stopę i zna­leźć twarde pod­łoże.

Rozej­rzał się dookoła. Wschód powi­nien znaj­do­wać się tam. Czy z tam­tej strony byli żoł­nie­rze? A może skauci? Choć mógł też zato­czyć pełne koło i stra­cić poczu­cie, gdzie jest pół­noc. Kawa­łek dalej doj­rzał nie­wiel­kie wznie­sie­nie i pomy­ślał, że to ozna­cza kawa­łek suchego lądu, po pro­stu raj w tym mokrym pie­kle. Skie­ro­wał się w tamtą stronę. Stopa znów ugrzę­zła. Tym razem prawa. No super, coraz lepiej.

Wszystko to wina Han­ser.

Nie musiałby tu stać, prze­mo­czony aż po kolana, gdyby Han­ser nie zachciało się odgry­wać twar­dej i zde­cy­do­wa­nej sze­fo­wej. Zresztą potrze­bo­wała tego, bo prze­cież, do cho­lery, w grun­cie rze­czy wcale nie była poli­cjantką. Była praw­niczką, która zdo­łała prze­śli­zgnąć się bokiem i zostać sze­fem, nawet nie bru­dząc sobie rąk, czy też, tak jak on, nie mocząc nóg.

Nie, gdyby to on miał decy­do­wać, wszystko wyglą­da­łoby zupeł­nie ina­czej. To prawda, chło­pak znik­nął w pią­tek i zgod­nie z regu­la­mi­nem posze­rze­nie obszaru poszu­ki­wań było wła­ści­wym kro­kiem, zwłasz­cza że mieli zgło­sze­nie o „noc­nych aktyw­no­ściach” i „świa­tłach w lesie” w oko­licy Listakärr w ten wła­śnie week­end. Ale doświad­cze­nie pod­po­wia­dało Haralds­so­nowi, że były to manewry pozba­wione sensu. Chło­pak był w Sztok­hol­mie i śmiał się ze swo­jej zanie­po­ko­jo­nej matki. Miał szes­na­ście lat. Szes­na­sto­latki robią takie rze­czy. Śmieją się ze swo­ich matek.

Han­ser.

Im bar­dziej Haralds­son czuł się prze­mo­czony, tym bar­dziej jej nie­na­wi­dził. Ta kobieta to było naj­gor­sze, co go spo­tkało. Młoda, atrak­cyjna, idąca do przodu, poli­tycz­nie zaan­ga­żo­wana, przed­sta­wi­cielka nowej, współ­cze­snej poli­cji.

Weszła mu w drogę. Już pod­czas jej pierw­szego spo­tka­nia z poli­cją z Västerås Haralds­son zro­zu­miał, że jego kariera nagle zaha­mo­wała. Też się sta­rał o tę posadę. Ona ją dostała. Miała być jego sze­fem przez co naj­mniej pięć lat. Jego pięć lat. Ktoś wyrwał mu spod nóg dra­binę. Jego kariera, zamiast iść w górę, zaczęła zwal­niać i biec w pozio­mie i było tylko kwe­stią czasu, jak poleci w dół. Ta sytu­acja, kiedy tak stał po kolana w cuch­ną­cym bło­cie gdzieś w lesie pod Västerås, wyda­wała mu się nie­mal sym­bo­liczna.

PRZY­TU­LANKI NA LUNCH – gło­siły duże litery w SMS-ie, który dostał dziś rano. Ozna­czało to, że w porze lun­chu Jenny przy­je­dzie do domu, żeby się z nim kochać, potem mieli to robić jesz­cze raz albo dwa wie­czo­rem. Teraz ich życie tak wyglą­dało. Jenny leczyła się na bez­płod­ność i razem z leka­rzem opra­co­wała roz­kład dający naj­lep­sze szanse na zapłod­nie­nie. Dzi­siaj był wła­śnie taki opty­malny dzień. Dla­tego ten SMS. Haralds­son nie mógł się zde­cy­do­wać. Z jed­nej strony doce­niał fakt, że ich życie sek­su­alne popra­wiło się w ostat­nim cza­sie o kil­ka­set pro­cent. Że Jenny chciała się z nim kochać. Ale rów­no­cze­śnie nie mógł się pozbyć wra­że­nia, że nie cho­dziło jej o niego, tylko o jego spermę. Bez pra­gnie­nia posia­da­nia dziecka żonie ni­gdy nie przy­szłoby do głowy, żeby w cza­sie lun­chu sko­czyć do domu na szybki nume­rek. To wszystko miało raczej roz­pło­dowy cha­rak­ter. Gdy tylko jajeczko zaczy­nało swoją wędrówkę w kie­runku macicy, oni zaraz zabie­rali się do rze­czy, jak kró­liki. Pomię­dzy jajecz­ko­wa­niami też, trzeba przy­znać, tak na wszelki wypa­dek. Ale ni­gdy nie robili tego dla przy­jem­no­ści, ze względu na bli­skość. Co się stało z ich namięt­no­ścią? Pożą­da­niem? I teraz pod­czas prze­rwy ona miała wró­cić do pustego domu. Może powi­nien był zadzwo­nić do niej i spy­tać, czy ma zwa­lić konia przed wyj­ściem z domu i wło­żyć potem słoik do lodówki. Naj­gor­sze było to, że nie miał pew­no­ści, czy Jenny nie uzna tego za cał­kiem nie­zły pomysł.

To się zaczęło w sobotę.

Około pięt­na­stej prze­łą­czono roz­mowę z cen­trali alar­mo­wej do poli­cji w Västerås. Matka zgła­sza zagi­nię­cie szes­na­sto­let­niego syna. Ponie­waż cho­dziło o osobę nie­peł­no­let­nią, zgło­sze­nie było trak­to­wane prio­ry­te­towo. Cał­ko­wi­cie zgod­nie z regu­la­mi­nem.

Nie­stety, prio­ry­te­towe zgło­sze­nie musiało pocze­kać do nie­dzieli, kiedy patrol otrzy­mał pole­ce­nie zaję­cia się tą sprawą. W efek­cie dwóch poli­cjan­tów w mun­du­rach odwie­dziło matkę około szes­na­stej. Zgło­sze­nie zostało przy­jęte ponow­nie i wpi­sane do dzien­nika, kiedy patrol wie­czo­rem koń­czył służbę. Jesz­cze nie pod­jęto żad­nych dzia­łań ponad to, że powstały dwa wzor­cowe, iden­tyczne zgło­sze­nia o tym samym zagi­nię­ciu. W dodatku oba ozna­czone jako naj­wyż­szy prio­ry­tet.

Dopiero w ponie­dzia­łek rano, kiedy Roger Eriks­son był zagi­niony od pięć­dzie­się­ciu ośmiu godzin, ofi­cer dyżurny zauwa­żył, że zgło­sze­niem na­dal nikt się nie zajął. Nie­stety, zebra­nie związ­ków zawo­do­wych w spra­wie pro­po­no­wa­nych przez Komendę Główną nowych mun­du­rów nieco się prze­cią­gnęło, więc Haralds­so­nowi przy­dzie­lono tę zapo­mnianą sprawę dopiero w ponie­dzia­łek po połu­dniu. Kiedy zoba­czył datę wpły­nię­cia infor­ma­cji, podzię­ko­wał swo­jej szczę­śli­wej gwieź­dzie, że tam­ten patrol był u Leny Eriks­son w nie­dzielę wie­czo­rem. Prze­cież wcale nie musiała wie­dzieć, że skoń­czyło się tylko na napi­sa­niu raportu. Nie, poli­cja wsz­częła kroki już w nie­dzielę, ale jesz­cze nie miała rezul­ta­tów. Tej wer­sji Haralds­son zamie­rzał się trzy­mać.

Wie­dział, że zanim poroz­ma­wia z Leną Eriks­son, musi mieć jakieś nowe infor­ma­cje. Pró­bo­wał więc tele­fo­nicz­nie skon­tak­to­wać się z dziew­czyną zagi­nio­nego, Lisą Hans­son, ale oka­zało się, że jest jesz­cze w szkole.

Spraw­dził w kar­to­te­kach zarówno Lenę Eriks­son, jak i jej syna Rogera. Przy jego nazwi­sku było kilka zgło­szeń drob­nych kra­dzieży. Naj­now­sze pocho­dziło sprzed ponad roku i trudno je było powią­zać ze znik­nię­ciem. Na matkę nic.

Haralds­son zadzwo­nił do odpo­wied­niego urzędu i dowie­dział się, że Roger cho­dził do Palmlövska.

Nie­do­brze, pomy­ślał.

Liceum Palmlövska to pry­watna szkoła z inter­na­tem. Wymie­niana w ran­kin­gach naj­lep­szych szkół w kraju, jeśli cho­dzi o wyniki naucza­nia. Uczęsz­czały do niej zdolne i zmo­ty­wo­wane do nauki dzieci zamoż­nych rodzi­ców. Rodzi­ców ze zna­jo­mo­ściami. Jeśli trzeba będzie zna­leźć kozła ofiar­nego, przez któ­rego śledz­two nie ruszyło od razu, wtedy brak jakich­kol­wiek efek­tów w ciągu trze­ciej doby nie będzie wyglą­dał dobrze. Haralds­son zde­cy­do­wał, że odłoży na bok wszyst­kie inne sprawy. Jego kariera i tak znaj­do­wała się w mar­twym punk­cie, więc nie­roz­sądne byłoby ryzy­ko­wać jesz­cze bar­dziej.

Przez całe popo­łu­dnie ciężko pra­co­wał. Udał się do szkoły. Dyrek­tor Palmlövska, Ragnar Groth, i wycho­waw­czyni Rogera Eriks­sona, Beatrice Strand, wyra­zili zanie­po­ko­je­nie i smu­tek, kiedy się dowie­dzieli o znik­nię­ciu chłopca, ale poza tym nie byli w sta­nie pomóc. W każ­dym razie nie sły­szeli, żeby ostat­nio zda­rzyło się coś szcze­gól­nego. Roger zacho­wy­wał się nor­mal­nie, w szkole był taki sam jak zwy­kle, w pią­tek po połu­dniu miał ważny spraw­dzian ze szwedz­kiego i według kole­gów z klasy po spraw­dzianie był w dobrym humo­rze.

Haralds­so­nowi udało się przy­naj­mniej zła­pać Lisę Hans­son, ostat­nią osobę, która widziała Rogera w pią­tek wie­czo­rem. Cho­dziła do rów­no­le­głej klasy. Haralds­son popro­sił ją o spo­tka­nie w szkol­nej kawiarni. Była ładną, choć prze­ciętną dziew­czyną. Jasne pro­ste włosy z grzywką przy­piętą zwy­czajną spinką. Nie­bie­skie oczy bez maki­jażu. Biała bluzka zapięta na przed­ostatni guzik, na wierz­chu kami­zelka. Haralds­son miał nie­ja­sne reli­gijne sko­ja­rze­nia, kiedy usia­dła naprze­ciwko niego. Albo z tą dziew­czyną z serialu Biały kamień, który poka­zy­wali w tele­wi­zji, kiedy był mały. Zapy­tał, czy ma jej coś przy­nieść z kawiarni. Potrzą­snęła głową.

– Opo­wiedz o tym piątku, kiedy Roger był u cie­bie.

Lisa spoj­rzała na niego i lekko wzru­szyła ramio­nami.

– Przy­szedł chyba koło wpół do szó­stej. Sie­dzie­li­śmy u mnie w pokoju i oglą­da­li­śmy tele­wi­zję. Poszedł do domu o dzie­sią­tej. W każ­dym razie powie­dział, że idzie do domu…

Haralds­son ski­nął głową. Cztery i pół godziny w pokoju. Dwoje szes­na­sto­lat­ków. Oglą­dali tele­wi­zję, na pewno, niech sobie nie myśli, że on jej uwie­rzy. A może po pro­stu miał już skrzy­wione spoj­rze­nie? Odkąd on i Jenny tak po pro­stu nie spę­dzali wie­czoru przed tele­wi­zo­rem? Bez szyb­kiego sto­sunku w prze­rwie na reklamę. Od mie­sięcy.

– Czy zda­rzyło się coś jesz­cze? Pokłó­ci­li­ście się, poróż­ni­li­ście czy coś podob­nego?

Lisa potrzą­snęła głową. Przy­gry­zała pra­wie nie­ist­nie­jący pazno­kieć kciuka. Haralds­son zoba­czył, że skórka przy paznok­ciu jest podraż­niona.

– Czy kie­dyś przed­tem znik­nął w podobny spo­sób?

Lisa znów potrzą­snęła głową.

– Nic o tym nie wiem, ale nie jeste­śmy ze sobą tak długo. Nie roz­ma­wiał pan z jego mamą?

Przez chwilę Haralds­son miał wra­że­nie, że zabrzmiało to oskar­ży­ciel­sko, ale tak oczy­wi­ście nie było. To wina Han­ser. To przez nią zaczął w sie­bie wąt­pić.

– Odwie­dzili ją inni poli­cjanci, ale musimy roz­ma­wiać ze wszyst­kimi. Żeby mieć kom­pletny obraz. – Haralds­son odchrząk­nął. – A jak było z Roge­rem i jego matką? Nie było tam żad­nych pro­ble­mów?

Lisa znów wzru­szyła ramio­nami. Haralds­son pomy­ślał, że ma ogra­ni­czony reper­tuar reak­cji. Potrzą­sa­nie głową i wzru­sza­nie ramio­nami.

– Kłó­cili się?

– Chyba tak. Cza­sami. Ta szkoła jej się nie podo­bała.

– Ta szkoła?

Lisa potwier­dziła ski­nie­niem.

– Uwa­żała, że jest sno­bi­styczna.

No i miała cho­lerną rację, pomy­ślał Haralds­son.

– A ojciec Rogera, czy mieszka w mie­ście?

– Nie. Nie wiem, gdzie on mieszka. Nie wiem nawet, czy Roger to wie. Ni­gdy o nim nie mówi.

Haralds­son zapi­sał. Cie­kawe. Może syn wybrał się na poszu­ki­wa­nie swo­ich korzeni. Kon­fron­ta­cja z nie­obec­nym ojcem. I zataił to przed matką. Haralds­son sły­szał już o gor­szych rze­czach.

– Jak pan myśli, co się mogło z nim stać?

Prze­rwał roz­my­śla­nia. Spoj­rzał na Lisę i po raz pierw­szy zauwa­żył, że jest bli­ska łez.

– Nie wiem. Ale pew­nie wróci. Może po pro­stu wyje­chał na jakiś czas do Sztok­holmu czy coś takiego. Wiesz, taka przy­goda.

– Dla­czego miałby to robić?

Haralds­son widział na jej twa­rzy szczere zdzi­wie­nie. Nie­po­ma­lo­wany, obgry­ziony pazno­kieć w nie­usz­min­ko­wa­nych ustach. Nie, panienka z reli­gij­nego domu tego nie rozu­miała, ale on nabie­rał coraz więk­szej pew­no­ści, że to była ucieczka.

– Cza­sami ma się dziwne pomy­sły, które w tam­tej chwili wydają się świetne. Na pewno wróci, zoba­czysz. – Posłał jej prze­ko­nu­jący, pełen otu­chy uśmiech, ale po jej minie zoba­czył, że ona go tak nie ode­brała. – Obie­cuję – dodał.

Przed odej­ściem popro­sił Lisę o listę przy­ja­ciół Rogera i osób, z któ­rymi się kon­tak­to­wał. Lisa namy­ślała się przez dłuż­szą chwilę, potem coś napi­sała i pod­su­nęła mu kartkę. Dwa nazwi­ska: Johan Strand i Erik Heve­rin. Samotny chło­pak, pomy­ślał Haralds­son, samotni chłopcy ucie­kają.

Wsia­da­jąc do samo­chodu tego ponie­dział­ko­wego popo­łu­dnia, czuł się mimo wszystko zado­wo­lony z rezul­ta­tów. Roz­mowa z Joha­nem Stran­dem oczy­wi­ście nie przy­nio­sła niczego nowego. Ostatni raz Johan widział Rogera w pią­tek po lek­cjach. Wie­dział tylko, że tam­ten wybiera się wie­czo­rem do Lisy. Nie miał poję­cia, dokąd mógł potem pójść. Jeśli cho­dziło o Erika Heve­rina, to naj­wy­raź­niej miał długi urlop. Sześć mie­sięcy na Flo­ry­dzie. Wyje­chał sie­dem tygo­dni temu. Jego matka dostała posadę kon­sula w Sta­nach i udała się tam z całą rodziną. Nie­któ­rzy to mają dobrze, pomy­ślał Haralds­son i usi­ło­wał sobie przy­po­mnieć, do jakich to egzo­tycz­nych miejsc zawio­dła go jego praca. Tamto semi­na­rium w Rydze było jedyną taką oka­zją, którą mógł sobie w tej chwili przy­po­mnieć, ale przez cały tydzień leżał wtedy w łóżku z grypą żołąd­kową i pamięta tylko, jak świet­nie bawili się kole­dzy, pod­czas gdy on się gapił na dno nie­bie­skiego pla­sti­ko­wego wia­derka.

Ale teraz mimo wszystko był cał­kiem zado­wo­lony. Prze­śle­dził kilka tro­pów i, co naj­waż­niej­sze, odkrył ewen­tu­alny kon­flikt mię­dzy synem a matką, który wska­zy­wał, że cała sprawa wkrótce już nie będzie zmar­twie­niem poli­cji. Czyż matka nie użyła w swoim zgło­sze­niu słowa „wypadł”? Tak, tak powie­działa. Haralds­son pamię­tał, że zwró­cił na to uwagę przy prze­słu­chi­wa­niu nagra­nia. Jej syn nie „poszedł gdzieś” ani nie „opu­ścił miesz­ka­nia”, tylko „wypadł”. To chyba ozna­czało, że roz­stali się w gnie­wie, prawda? Drzwi zatrza­śnięte przed nosem bez­rad­nej matki. Haralds­son nabie­rał coraz więk­szej pew­no­ści. Chło­pak był w Sztok­hol­mie i zdo­by­wał nowe doświad­cze­nia.

Ale dla pew­no­ści zde­cy­do­wał, że zaj­rzy jesz­cze na chwilę do domu Lisy i popyta miesz­kań­ców. Plan był taki, że pokaże się i poroz­ma­wia z kil­koma oso­bami, które to potwier­dzą, gdyby ktoś chciał zba­dać, jak się roz­wi­jało śledz­two. Może nawet ktoś widział Rogera, w naj­lep­szym razie w dro­dze do cen­trum czy na sta­cję. Potem znów uda się do jego matki i przy­ci­śnie ją tro­chę na temat ich kłótni. Świetny plan, pomy­ślał i zapu­ścił motor.

Zadzwo­niła komórka. Szyb­kie spoj­rze­nie na wyświe­tlacz zmro­ziło go w środku. Han­ser.

– Co znowu, do jasnej cho­lery – wymam­ro­tał Haralds­son i znów wyłą­czył sil­nik. Może lepiej nie odbie­rać? Kuszące, ale mogło się aku­rat oka­zać, że chło­pak wró­cił. Może wła­śnie to chciała mu zako­mu­ni­ko­wać Han­ser. Że przez cały czas miał rację. Zgło­sił się.

Roz­mowa trwała zale­d­wie osiem­na­ście sekund i ze strony Han­ser skła­dała się tylko z sze­ściu słów.

– Gdzie pan jest? – To były trzy pierw­sze.

– W samo­cho­dzie – odpo­wie­dział zgod­nie z prawdą. – Wła­śnie roz­ma­wia­łem z nauczy­cie­lami i kole­gami tego chło­paka.

Ku wła­snemu nie­za­do­wo­le­niu wyczu­wał w swoim gło­sie postawę obronną. Mówił ule­głym, nieco pod­wyż­szo­nym tonem. Niech to dia­bli, prze­cież robił to, co powi­nien.

– Pro­szę natych­miast wra­cać.

Haralds­son wła­śnie miał zacząć tłu­ma­czyć, dokąd się wybiera, i zapy­tać, co jest tak strasz­nie ważne, ale nie zdą­żył, bo Han­ser się roz­łą­czyła. Włą­czył sil­nik, zawró­cił i poje­chał w stronę komendy.

Han­ser już tam na niego cze­kała. Chłodne spoj­rze­nie. Nieco zbyt per­fek­cyj­nie uło­żone blond włosy. Zna­ko­mi­cie leżący i na pewno drogi kostium. Wła­śnie ode­brała tele­fon od bar­dzo zde­ner­wo­wa­nej Leny Eriks­son, która pytała, co się dzieje, więc teraz ona musiała zapy­tać o to samo. Co się dzieje?

Haralds­son stre­ścił szybko swoje dzia­ła­nia z popo­łu­dnia, przy czym cztery razy udało mu się pod­kre­ślić, że prze­jął tę sprawę dopiero dzi­siaj po lun­chu. Jeśli sze­fowa chce się na kimś wyży­wać, niech się rozej­rzy wśród dyżur­nych z week­endu.

– Zamie­rzam to zro­bić – odparła spo­koj­nie. – Dla­czego pan mnie nie poin­for­mo­wał, jeśli miał pan wra­że­nie, że ta sprawa została zanie­dbana? Wła­śnie o czymś takim muszę wie­dzieć.

Haralds­son poczuł, że roz­mowa zmie­rza w złym kie­runku. Stał przed nią i się tłu­ma­czył.

– Takie rze­czy się prze­cież zda­rzają. Nie mogę bie­gać do pani z każ­dym dro­bia­zgiem, kiedy tylko coś zazgrzyta w mecha­ni­zmie. Ma pani waż­niej­sze sprawy.

– Waż­niej­sze od dopil­no­wa­nia, żeby­śmy natych­miast roz­po­częli poszu­ki­wa­nia zagi­nio­nego dziecka? – Spoj­rzała na niego pyta­jąco.

Haralds­son mil­czał. To nie poszło zgod­nie z pla­nem. Ani tro­chę.

To było w ponie­dzia­łek. Teraz stał w mokrych skar­pe­tach pod Listakärr. Han­ser wyto­czyła całą arty­le­rię, zarzą­dziła cho­dze­nie po domach i prze­cze­sy­wa­nie lasów. Dotych­czas bez rezul­tatu. Wczo­raj Haralds­son natknął się w budynku poli­cji na komen­danta okrę­go­wego i lek­kim tonem zauwa­żył, że to będzie ich dużo kosz­to­wało. Wielu ludzi pra­co­wało przez wiele godzin, żeby zna­leźć chło­paka, który zaba­wia się w wiel­kim mie­ście. Haralds­son nie potra­fił do końca zin­ter­pre­to­wać reak­cji komen­danta, ale kiedy Roger wróci ze swo­jej małej wyprawy, wtedy tam­ten na pewno sobie przy­po­mni, co mówił mu pod­władny. Wtedy zro­zu­mie, ile kasy Han­ser wyrzu­ciła w błoto. Haralds­son pomy­ślał o tym i uśmiech­nął się. Regu­la­min to jedno, a intu­icja poli­cjanta to dru­gie. Tego nie można się wyuczyć.

Haralds­son przy­sta­nął w poło­wie drogi na wznie­sie­nie. Jego stopa znów się zapa­dła. Tym razem dość głę­boko. Wycią­gnął ją. Bez buta. Jesz­cze zdą­żył zoba­czyć, jak błoto łap­czy­wie się zamyka wokół czar­nego buta w roz­mia­rze czter­dzie­ści dwa, a rów­no­cze­śnie skar­peta na lewej sto­pie znów wchło­nęła kilka mili­li­trów zim­nej wody.

Miał już dość.

Wystar­czy.

To prze­wa­żyło.

Na kolana, rękę w błocko, wycią­gnąć but. A potem poje­dzie do domu. Niech sobie inni ganiają po lesie cho­lerną tyra­lierą. On musi zapłod­nić żonę.

Trzy­sta osiem­dzie­siąt koron póź­niej Seba­stian wysiadł z tak­sówki i sta­nął przed swym miesz­ka­niem na Grev Magni­ga­tan na Östermalmie. Przez długi czas zamie­rzał je sprze­dać – było dro­gie i zbyt ele­ganc­kie, jakby stwo­rzone dla uzna­nego pisa­rza i wykła­dowcy z zaple­czem aka­de­mic­kim i dużą sie­cią kon­tak­tów. Czyli kogoś, kim już nie był. Ale już sama myśl o sor­to­wa­niu i pako­wa­niu rze­czy, któ­rych tyle nazbie­rało się przez lata, para­li­żo­wała go. Zamiast tego zde­cy­do­wał się zamknąć dużą część miesz­ka­nia i uży­wać tylko kuchni, pokoju gościn­nego i mniej­szej łazienki. Reszta stała nie­tknięta. W ocze­ki­wa­niu na… no wła­śnie, na coś.

Seba­stian rzu­cił okiem na swoje wiecz­nie nie­za­słane łóżko, ale wybrał prysz­nic. Długi i gorący. Bli­skość z ostat­niej nocy już dawno została zapo­mniana. Czy popeł­nił błąd, że tak bar­dzo chciał się stam­tąd wyrwać? Czy mogła mu jesz­cze coś zaofe­ro­wać przez kolejne kilka godzin? Pew­nie wię­cej seksu. I śnia­da­nie. Sok i chleb. Ale potem? Osta­teczne roz­sta­nie było nie­unik­nione. Ni­gdy nie mogło się skoń­czyć ina­czej. A więc lepiej było tego nie­po­trzeb­nie nie prze­cią­gać. Choć mimo wszystko bra­ko­wało mu chwil bli­sko­ści, które przy­naj­mniej na moment pod­no­siły go psy­chicz­nie. Czuł się już znowu ocię­żały i pusty. Ile wła­ści­wie spał tej nocy? Dwie godziny? Dwie i pół? Spoj­rzał na swoje odbi­cie w lustrze. Oczy miał bar­dziej zmę­czone niż zwy­kle. Pomy­ślał, że powi­nien zro­bić coś z wło­sami. Może obciąć naprawdę krótko. Nie, to za bar­dzo by mu przy­po­mi­nało, jaki był przed­tem. A przed­tem to nie teraz. Powi­nien za to przy­strzyc brodę, pod­ciąć włosy, może nawet zro­bić pasemka. Uśmiech­nął się do sie­bie swoim najbar­dziej cza­ru­ją­cym uśmie­chem. Nie­sły­chane, że to działa, pomy­ślał. Nagle poczuł potworne zmę­cze­nie. Znów ten zakręt o sto osiem­dzie­siąt stopni. Pustka wró­ciła. Spoj­rzał na zega­rek. Może powi­nien jed­nak poło­żyć się na chwilę. Wie­dział, że ów sen wróci, ale teraz był zbyt zmę­czony, żeby się tym mar­twić. Znał już swo­jego towa­rzy­sza na tyle, że cza­sem, w tych rzad­kich chwi­lach, kiedy spał dobrze, pra­wie mu go bra­ko­wało.

Ale na początku tak nie było. Sen drę­czył go mie­sią­cami, a Seba­stian był wykoń­czony cią­głymi prze­bu­dze­niami, wyczer­pany tą nie­ustanną szar­pa­niną, lękiem i bez­de­chem, nadzieją i roz­pa­czą. Zaczął sobie apli­ko­wać solid­nego drinka na dobra­noc. Spo­sób numer jeden na pro­blemy bia­łego męż­czy­zny w śred­nim wieku, po wyż­szych stu­diach i ze skom­pli­ko­wa­nym życiem oso­bi­stym. Przez jakiś czas uda­wało mu się uni­kać tego snu cał­ko­wi­cie, ale w końcu, o wiele za szybko, jego pod­świa­do­mość zna­la­zła jakiś prze­smyk obok alko­ho­lo­wej blo­kady. Wie­czorne drinki były więc coraz więk­sze, a Seba­stian, żeby osią­gnąć ocze­ki­wany efekt, zaczy­nał je pić coraz wcze­śniej­szym popo­łu­dniem. Wresz­cie zro­zu­miał, że prze­grał bitwę. Wtedy prze­stał z dnia na dzień.

Posta­no­wił zmie­rzyć się z bólem.

Dać mu czas.

Zacze­kać, aż rana się zagoi.

Nie udało się. Po kolej­nych mie­sią­cach cią­głych pobu­dek się­gnął po tabletki. Obie­cy­wał sobie, że ni­gdy tego nie zrobi. Ale nie zawsze się udaje dotrzy­mać wła­snych obiet­nic, zwłasz­cza jeśli czło­wiek staje przed poważ­nymi pro­ble­mami. Seba­stian wie­dział to z autop­sji, nawet lepiej niż inni. Wtedy trzeba być ela­stycz­nym. Zadzwo­nił do kilku mniej skru­pu­lat­nych daw­nych pacjen­tów i odku­rzył swój blo­czek recept. Umowa była pro­sta: podział pół na pół.

Urząd socjalny, rzecz jasna, zgło­sił się od razu, dopy­tu­jąc się o wiel­kie ilo­ści lekarstw, które Seba­stian nagle zaczął wypi­sy­wać. Udało mu się to wytłu­ma­czyć „wzno­wie­niem dzia­łal­no­ści” oraz „inten­sywną fazą wstępną” z pacjen­tami w okre­sie poszu­ki­wań, ale zwięk­szył liczbę pacjen­tów na tyle, żeby już nie było tak wyraź­nie widać, czym się zaj­muje.

Na począ­tek się­gał naj­czę­ściej po pro­pa­van, pro­zac i dige­sic, ale rezul­taty były iry­tu­jąco krót­ko­trwałe, więc zamiast tego zaczął eks­pe­ry­men­to­wać z dolcon­ti­nem i innymi sub­stan­cjami na bazie mor­finy.

Urząd socjalny sta­no­wił jego naj­mniej­szy pro­blem, jak się wkrótce oka­zało. Z tym mógł sobie pora­dzić. Gorzej było z rezul­ta­tami eks­pe­ry­men­tów. Sen wpraw­dzie znik­nął, ale to samo stało się z ape­ty­tem i popę­dem płcio­wym, a także z więk­szo­ścią wykła­dów – zupeł­nie nowe i prze­ra­ża­jące doświad­cze­nie.

A naj­gor­sza była ta chro­niczna ospa­łość. Czuł się tak, jakby coś dła­wiło jego myśli. Naj­prost­sze codzienne roz­mowy kosz­to­wały go dużo wysiłku, a dys­ku­sje i dłuż­sze wypo­wie­dzi były cał­ko­wi­cie poza jego zasię­giem. O ana­li­zach i wycią­ga­niu wnio­sków mógł zapo­mnieć.

Dla Seba­stiana, który całą swoją egzy­sten­cję opie­rał na inte­lek­cie i postrze­gał sie­bie jako czło­wieka o ostrym jak brzy­twa umy­śle, to była praw­dziwa kata­strofa. Życie w znie­czu­le­niu – na ból, rzecz jasna – ale też na tyle innych rze­czy, na samo życie, kiedy nic z niego nie dociera wyraź­nie. To była jego gra­nica. Zro­zu­miał więc, że musi doko­nać wyboru: lęk i sprawny umysł albo tępe, nie­mrawe życie z poło­wicz­nymi dozna­niami. Uświa­do­mił sobie, że cokol­wiek wybie­rze, i tak będzie nie­na­wi­dził swo­jego życia. Wybrał więc lęk i z dnia na dzień prze­stał brać tabletki.

Potem już ni­gdy nie ruszył ani alko­holu, ani nar­ko­ty­ków.

Nie brał nawet prosz­ków od bólu głowy.

Ale śnił.

Każ­dej nocy.

Dla­czego o tym pomy­śla­łem? – zasta­na­wiał się, patrząc na swoje odbi­cie w łazien­ko­wym lustrze. Dla­czego teraz? Sen towa­rzy­szył mu przez wiele lat życia. Prze­stu­dio­wał go i prze­ana­li­zo­wał. Prze­dys­ku­to­wał ze swoim tera­peutą. Zaak­cep­to­wał. Nauczył się z nim żyć.

Więc dla­czego teraz?

To z powodu Västerås, pomy­ślał, wie­sza­jąc ręcz­nik, zanim nagi wyszedł z łazienki. To była wina Västerås.

Västerås i jego matki. Ale dzi­siaj miał zakoń­czyć ten roz­dział swo­jego życia.

Na dobre.

Dzi­siaj będzie dobry dzień.

Dla Joakima prze­by­wa­ją­cego w lesie pod Listakärr to był naj­lep­szy dzień od dawna. A stał się jesz­cze lep­szy, kiedy poja­wił się poli­cjant i prze­ka­zał im instruk­cje, jak i dokąd mają iść. Naj­zwy­klej­sza nud­nawa zbiórka skau­tów nagle zmie­niła się w praw­dziwą przy­godę. Joakim zer­kał na sto­ją­cego przed nim poli­cjanta, zwłasz­cza na jego pisto­let, i zde­cy­do­wał, że chce zostać wła­śnie poli­cjantem. Mun­dur i pisto­let. Jak u skau­tów, tylko o wiele lep­sze. I tego wła­śnie potrze­bo­wał. Bo szcze­rze powie­dziaw­szy, skau­tow­skie życie nie było chyba naj­bar­dziej pasjo­nu­jącą rze­czą, jaką można sobie wyobra­zić, myślał Joakim. Już nie. Nie­dawno skoń­czył czter­na­ście lat i to, co od szó­stego roku życia sta­no­wiło dlań główny spo­sób spę­dza­nia wol­nego czasu, zaczęło tra­cić na atrak­cyj­no­ści. Czar prysł. Życie na łonie natury, survi­val, zwie­rzęta i przy­roda. Może nie uwa­żał tego za głu­pie, choć tak myśleli wszy­scy chłopcy w kla­sie. Nie, Joakim po pro­stu czuł, że ten temat się dla niego skoń­czył. Dzię­kuję, było faj­nie, ale teraz jest czas na coś innego. Coś praw­dzi­wego.

Może Tommy, ich dowódca, wie­dział to.

Może wła­śnie dla­tego pod­szedł do poli­cjan­tów i żoł­nie­rzy, któ­rzy zja­wili się w Listakärr, i zapy­tał, co się tu dzieje.

Może dla­tego zapro­po­no­wał poli­cji swoją pomoc i udział grupy.

Bez względu na przy­czynę poli­cjant, który nazy­wał się Haralds­son, roz­wa­żył sprawę i po chwili waha­nia stwier­dził, że nie zaszko­dzi, jeśli będą mieli w lesie dzie­więć dodat­ko­wych par oczu. Mogli dostać nie­wielki sek­tor, który mieli prze­cze­sać. Popro­sił Tommy’ego, żeby podzie­lił grupę na trójki, z każ­dej wybrał szefa i przy­słał go po nie­zbędne infor­ma­cje. Joakim wycią­gnął naj­gor­szy los. Zna­lazł się w jed­nej gru­pie z Emmą i Alice, naj­ład­niej­szymi dziew­czy­nami w kla­sie. I został wybrany na szefa.

Teraz Joakim wra­cał do cze­ka­ją­cych na niego dziew­czyn. Haralds­son był tak faj­nie zde­cy­do­wany i mówił zwięźle jak wszy­scy gli­nia­rze w fil­mach o komi­sa­rzu Becku. Joakim czuł się nie­sły­cha­nie ważny. Widział już w duchu, jak będzie wyglą­dała reszta tego fan­ta­stycz­nego dnia. Znaj­dzie zagi­nio­nego chłopca, ciężko ran­nego. Chło­pak będzie patrzył bła­gal­nym wzro­kiem, jak to tylko umie­ra­jący potra­fią, będzie za słaby, żeby mówić, ale jego oczy powie­dzą wszystko. Joakim pod­nie­sie go i w dra­ma­tycz­nym stylu pomoże mu się dostać do pozo­sta­łych. Tamci zoba­czą Joakima, będą się do niego uśmie­chać, bić brawo, wzno­sić okrzyki i wszystko będzie super.

Po powro­cie do grupy Joakim usta­wił dziew­czyny tak, że Emmę miał po lewej stro­nie, a Alice po pra­wej. Haralds­son surowo naka­zał, żeby nie prze­ry­wać łań­cu­cha, więc Joakim popa­trzył poważ­nie na dziew­czyny i wyja­śnił, jakie to ważne, żeby trzy­mali się bli­sko sie­bie. Byli gotowi. Po chwili, która wyda­wała się wiecz­no­ścią, Haralds­son ski­nął na znak, że tyra­liera może wresz­cie ruszyć naprzód.

Joakim dość szybko zauwa­żył, że trudno jest utrzy­mać łań­cuch, nawet jeśli składa się tylko z trzech grup, liczą­cych po trzy osoby każda. Zwłasz­cza kiedy weszli głę­biej w las i grzą­skie pod­łoże co chwilę zmu­szało ich do zej­ścia z wyzna­czo­nego kursu. Jedna z grup nie mogła nadą­żyć, druga wcale nie zwal­niała, a trze­cia znik­nęła za wznie­sie­niami. Dokład­nie tak, jak mówił Haralds­son, przez co sza­cu­nek Joakima dla niego jesz­cze wzrósł. On wie­dział chyba wszystko. Joakim uśmiech­nął się do dziew­czyn i zmu­sił je do powtó­rze­nia ostat­nich słów Haralds­sona.

– Jeśli coś znaj­dzie­cie, krzycz­cie: „Tutaj!”.

Emma pokrę­ciła głową z lekką iry­ta­cją.

– Mówi­łeś to już chyba z tysiąc razy.

Joakim nie prze­jął się jej odpo­wie­dzią. Słońce świe­ciło mu w oczy, ale szedł dalej, sta­ra­jąc się zacho­wy­wać odle­głość i pozy­cję. Było to jed­nak coraz trud­niej­sze. Nie widział już grupy Las­sego, która jesz­cze przed chwilą znaj­do­wała się kawa­łek na lewo od nich.

Po pół­go­dzi­nie Emma chciała odpo­cząć. Joakim pró­bo­wał jej tłu­ma­czyć, że to nie­moż­liwe. Mogliby zostać z tyłu i zgu­bić resztę.

– Jaką resztę?

Alice uśmiech­nęła się wymow­nie. Joakim uświa­do­mił sobie, że już od dłuż­szej chwili nie widzieli nikogo z pozo­sta­łych.

– Sły­chać coś, jakby byli za nami.

Umil­kli i nasłu­chi­wali w sku­pie­niu. Gdzieś daleko kilka sła­bych odgło­sów. Jakieś woła­nie.

– Nie, idziemy dalej – powie­dział Joakim, choć w głębi duszy czuł, że Alice mogła mieć rację. Szli za szybko. Albo w złą stronę.

– Możesz sobie dalej iść sam – odparła Emma i popa­trzyła na niego ze zło­ścią.

Przez moment Joakim oba­wiał się, że zaczyna tra­cić kon­trolę nad grupą, a Emma mu się wymyka. Ona, która prze­cież w ciągu ostat­nich trzy­dzie­stu minut posy­łała mu łagodne spoj­rze­nia. Joakim był cał­kiem spo­cony, i to nie z powodu o wiele za cie­płej bie­li­zny. Prze­cież on je tak popę­dzał, żeby jej zaim­po­no­wać, czy ona tego nie zro­zu­miała? A teraz wyszło na to, że to wszystko przez niego.

– Jesteś głodny? – To Alice prze­rwała mu roz­my­śla­nia. Wyjęła z ple­caka kilka kana­pek ze zro­lo­wa­nego mięk­kiego pod­pło­myka.

– Nie – odparł może tro­chę za szybko, zanim uświa­do­mił sobie, że jed­nak jest głodny.

Odszedł kawa­łek na bok i sta­nął na nie­wiel­kim wznie­sie­niu, żeby spra­wiało to wra­że­nie, że ma jakiś plan. Emma chęt­nie przy­jęła kanapkę i nawet nie zwra­cała uwagi na jego wysiłki ani odgry­wa­nie waż­niaka. Joakim zro­zu­miał, że musi zmie­nić tak­tykę. Wziął głę­boki oddech i leśne powie­trze wypeł­niło jego płuca. Zaczęło się chmu­rzyć, słońce znik­nęło, a wraz z nim obiet­nica wspa­nia­łego dnia. Joakim wró­cił do dziew­czyn. Posta­no­wił, że będzie łagod­niej­szy.

– Jed­nak zjadł­bym kanapkę, jeśli jesz­cze masz – powie­dział tonem tak miłym, jak potra­fił.

– Jasne – rzu­ciła Alice i wyjęła zawi­nięty w pla­sti­kową folię rulo­nik. Uśmiech­nęła się do niego i Joakim się upew­nił, że to jed­nak była lep­sza tak­tyka.

– Cie­kawe, gdzie jeste­śmy – powie­działa Emma i wyjęła z kie­szeni małą mapę.

W trójkę pró­bo­wali zlo­ka­li­zo­wać miej­sce, w któ­rym się znaj­do­wali. To było dość trudne, teren nie miał dokład­nych ozna­czeń, tylko wznie­sie­nia, las i bagno na prze­mian. Ale wie­dzieli, skąd wyru­szyli i mniej wię­cej w którą stronę zmie­rzają.

– Szli­śmy na pół­noc pra­wie przez cały czas, więc powin­ni­śmy być gdzieś tutaj – zasu­ge­ro­wała Emma.

Joakim ski­nął głową z podzi­wem, Emma była naprawdę bystra.

– Idziemy dalej czy cze­kamy na resztę? – zapy­tała Alice.

– Myślę, że powin­ni­śmy iść – odpo­wie­dział Joakim, lecz bły­ska­wicz­nie dodał: – Chyba że chce­cie cze­kać?

Spoj­rzał na dziew­czyny – na Emmę z jej przej­rzy­stymi błę­kit­nymi oczami i łagod­nymi rysami, a potem na Alice o nieco bar­dziej kan­cia­stej twa­rzy. Oby­dwie są bar­dzo ładne, pomy­ślał i nagle zapra­gnął, żeby wolały zacze­kać na pozo­sta­łych. I żeby tamci jesz­cze przez długi, długi czas nie nad­cho­dzili.

– Może lepiej iść dalej. Jeśli jeste­śmy tutaj, to zna­czy, że miej­sce zbiórki jest już nie­da­leko – powie­działa Emma, wska­zu­jąc punkt na mapie.

– Tak, ale chyba macie rację, oni są z tyłu za nami, więc może lepiej byłoby na nich pocze­kać – spró­bo­wał Joakim.

– Myśla­łam, że chcesz być pierw­szy, gna­łeś jak jakiś sprin­ter – stwier­dziła Alice.

Dziew­czyny zaśmiały się, a Joakim przez moment sma­ko­wał to uczu­cie. To takie fajne, śmiać się razem ze ślicz­nymi dziew­czy­nami, pomy­ślał. Dla żartu szturch­nął lekko Alice.

– Ty sama też nie­źle dawa­łaś gazu.

Zaczęli się gonić. Bie­gali mię­dzy kału­żami, na początku bez planu, ale kiedy Emma wpa­dła do wody, pró­bo­wali się nawza­jem ochla­pać. To było cudowne uroz­ma­ice­nie tych nud­nych poszu­ki­wań, wła­śnie tego Joakim potrze­bo­wał. Biegł za Emmą, na chwilę udało mu się schwy­cić jej ramię. Wyrwała się i pró­bo­wała się odsa­dzić kil­koma szyb­kimi susami. Ale jej lewa stopa zaha­czyła o wysta­jący korzeń i dziew­czyna stra­ciła rów­no­wagę. Przez sekundę wyda­wało się, że jed­nak się utrzyma na nogach, lecz pośli­znęła się w bło­cie ota­cza­ją­cym bajoro i wpa­dła po pas w wodę. Joakim zaczął się śmiać, ale Emma krzy­czała. Umilkł i pod­szedł do niej. Krzy­czała jesz­cze bar­dziej. Dziwne, pomy­ślał. Prze­cież nic takiego się nie stało. To tylko tro­chę wody. Wtedy zoba­czył blade ciało wysta­jące nad powierzch­nię tuż przed Emmą. Wyglą­dało, jakby leżało tuż pod wodą, czy­ha­jąc na ofiarę. Koniec nie­win­nej, dzie­cin­nej zabawy. Nastą­piła panika, w gło­wach im wiro­wało. Emma wymio­to­wała, Alice zaczęła szlo­chać. Joakim stał przy nich znie­ru­cho­miały i patrzył na obraz, który miał go prze­śla­do­wać do końca życia.

Haralds­son leżał w łóżku i drze­mał. Obok niego spo­czy­wała Jenny ze sto­pami opar­tymi na mate­racu i poduszką wsu­niętą pod tyłek. Nie chciała tego prze­cią­gać.

– Lepiej zała­twmy to od razu, to potem zdą­żymy jesz­cze raz, zanim będę musiała wró­cić.

Zała­twmy. Czy jest jakieś mniej pod­nie­ca­jące słowo na okre­śle­nie tego? Haralds­son miał wąt­pli­wo­ści. Ale teraz to było zała­twione i mógł się zdrzem­nąć. Gdzieś zagrała Abba. Ring Ring.

– To twoja komórka. – Jenny szturch­nęła go w bok. Haralds­son zbu­dził się, z pełną świa­do­mo­ścią, że w tej chwili nie powi­nien znaj­do­wać się w łóżku obok swo­jej żony. Pod­niósł spodnie z pod­łogi i wyma­cał komórkę. Rze­czy­wi­ście. Han­ser. Wziął głę­boki oddech i ode­brał.

Tym razem też sześć słów.

– Gdzie się pan, do cho­lery, podziewa!

Han­ser poiry­to­wana odło­żyła słu­chawkę. „Skrę­cił stopę”. Aku­rat. Chęt­nie poje­cha­łaby do szpi­tala albo przy­naj­mniej posłała tam radio­wóz, byle tylko udo­wod­nić temu palan­towi kłam­stwo. Ale nie miała na to czasu. Nagle stała się odpo­wie­dzialna za docho­dze­nie w spra­wie mor­der­stwa. W tej sytu­acji raczej nie poma­gał jej fakt, że szef grupy poszu­ki­waw­czej wokół Listakärr był nie­obecny na miej­scu i że zgo­dził się włą­czyć do tyra­liery nie­let­nich skau­tów. Dzieci, które teraz potrze­bo­wały pomocy psy­cho­loga, bo jedno z nich wpa­dło do bajorka i wsta­jąc, wycią­gnęło na powierzch­nię zwłoki.

Han­ser potrzą­snęła głową. Z tym znik­nię­ciem wszystko od początku źle się ukła­dało. Dosłow­nie wszystko. Teraz trzeba poło­żyć kres błę­dom. Od tego momentu będą postę­po­wali jak należy. Pro­fe­sjo­nal­nie. Spoj­rzała na słu­chawkę, którą na­dal trzy­mała w dłoni. Przy­szła jej do głowy pewna myśl. To był śmiały krok. Jesz­cze nie pora, powie­dzie­liby nie­któ­rzy. To mogłoby pod­ko­pać jej kie­row­ni­czą rolę. Ale już dawno sobie obie­cała, że nie będzie tchó­rzyła przed trud­nymi decy­zjami. Zbyt wiele od tego zale­żało.

Chło­piec nie żył.

Został zamor­do­wany.

Nade­szła pora, żeby zacząć pra­co­wać z naj­lep­szymi.

– Tele­fon do cie­bie – powie­działa Vanja, wsu­wa­jąc głowę do pokoju Tor­kela Höglunda. Jego gabi­net był taki jak on sam, oszczędny i pro­sty. Żad­nej pozy, nady­ma­nia się, niczego cen­nego, pra­wie żad­nych dro­bia­zgów oso­bi­stych. Zasta­wiony meblami pocho­dzą­cymi z jakie­goś cen­tral­nego maga­zynu, pokój spra­wiał wra­że­nie raczej gabi­netu dyrek­tora mało­mia­stecz­ko­wej szkoły śred­niej ze skrom­nym budże­tem niż miej­sca pracy jed­nego z naj­wyż­szych komi­sa­rzy poli­cji w Szwe­cji. Część jego kole­gów uwa­żała za dziwne, że ten, który odpo­wiada za zespół docho­dze­niowo-śled­czy Kra­jo­wej Poli­cji Kry­mi­nal­nej, nie chce poka­zy­wać światu, jak daleko zaszedł. Inni tłu­ma­czyli to tym, że suk­cesy nie ude­rzyły mu do głowy. Prawda była prost­sza i mniej szla­chetna. Tor­kel ni­gdy nie miał czasu. Jego praca była wyma­ga­jąca, cią­gle był w roz­jaz­dach, a nie nale­żał do osób, które w wol­nych chwi­lach urzą­dzają biuro, gdzie i tak rzadko bywają.

– To z Västerås – dodała Vanja, sia­da­jąc naprze­ciwko niego. – Szes­na­sto­letni chło­pak został zamor­do­wany.

Tor­kel patrzył, jak Vanja roz­siada się wygod­nie. Naj­wi­docz­niej nie będzie mógł roz­ma­wiać na osob­no­ści. Ski­nął i pod­niósł słu­chawkę. Od swo­jego dru­giego roz­wodu miał wra­że­nie, że wszel­kie tele­fony doty­czą wyłącz­nie zbrodni. Ponad trzy lata minęły, odkąd ktoś go zapy­tał, czy zdąży do domu na kola­cję, lub o inne podob­nie banalne sprawy.

Sko­ja­rzył nazwi­sko – Ker­stin Han­ser, sze­fowa poli­cji kry­mi­nal­nej w Västerås. Poznał ją na jakimś szko­le­niu kilka lat temu. Dobry czło­wiek i na pewno świetna sze­fowa, myślał wtedy i pamię­tał, że bar­dzo się ucie­szył, kiedy prze­czy­tał o jej nowym sta­no­wi­sku. A teraz jej głos był spięty i zdła­wiony.

– Potrze­buję pomocy i zde­cy­do­wa­łam się wezwać ludzi z poli­cji kra­jo­wej, ale naj­bar­dziej by mi odpo­wia­dało, gdy­byś ty mógł przy­je­chać – usły­szał Tor­kel. – Sądzisz, że to moż­liwe? – mówiła dalej nie­mal pro­sząco.

Przez krótką chwilę Tor­kel chciał pomi­nąć to pyta­nie. Wła­śnie wró­cił ze swoim zespo­łem z dość nie­przy­jem­nego śledz­twa w Linköpingu, ale zro­zu­miał, że skoro Ker­stin Han­ser dzwoni, to zna­czy, że rze­czy­wi­ście ma pro­blem.

– Od początku popeł­ni­li­śmy kilka błę­dów. Ist­nieje ryzyko, że to się cał­kiem posy­pie, więc naprawdę potrze­buję two­jej pomocy – mówiła dalej, jakby wyczuła jego wąt­pli­wo­ści.

– A o co cho­dzi?

– Szes­na­sto­la­tek. Zagi­niony od tygo­dnia. Zna­le­ziony mar­twy. Bru­talne mor­der­stwo.

– Czy możesz mi prze­słać mailem wszyst­kie mate­riały, żebym mógł je przej­rzeć? – odparł Tor­kel i powiódł wzro­kiem za Vanją, która pode­szła do dru­giego tele­fonu i pod­nio­sła słu­chawkę.

– Billy, przyjdź do gabi­netu Tor­kela. Jest robota – rzu­ciła do czar­nej słu­chawki i znów ją odło­żyła. Jakby już znała osta­teczną odpo­wiedź Tor­kela. Zawsze tak było.

Poczuł dumę, ale i lekką iry­ta­cję. Vanja Lith­ner była jego naj­bliż­szą współ­pra­cow­nicą w zespole. Mimo mło­dego wieku – nie­dawno skoń­czyła trzy­dzie­ści lat – przez dwa lata ich wspól­nej pracy stała się rasową poli­cjantką. Tor­kel uwa­żał nawet, że jest wręcz wku­rza­jąco dobra. Takim poli­cjan­tem sam chciałby być w jej wieku.

Zakoń­czył roz­mowę z Ker­stin Han­ser i uśmiech­nął się do Vanji.

– Na­dal to ja tu jestem sze­fem – zaczął.

– Wiem, zwo­łuję tylko zespół, żebyś mógł usły­szeć nasze zda­nie. A potem, jak zwy­kle, decy­zja należy do cie­bie – odparła z szel­mow­skim uśmiesz­kiem.

– No pew­nie, jak­bym miał jakiś wybór, kiedy ty się przy czymś uprzesz – powie­dział, wsta­jąc od biurka. – Musimy się spa­ko­wać, jedziemy do Västerås.

Billy Rosén pro­wa­dził vana drogą kra­jową E18. Jak zwy­kle za szybko. Tor­kel dawno już prze­stał zwra­cać mu uwagę. Zamiast tego skon­cen­tro­wał się na mate­ria­łach o zamor­do­wa­nym Roge­rze Eriks­so­nie. Raport był dość krótki i skromny, a ofi­cer pro­wa­dzący, Tho­mas Haralds­son, nie spra­wiał wra­że­nia osoby lubią­cej się prze­mę­czać. Przy­pusz­czal­nie trzeba będzie zacząć wszystko od początku. Tor­kel miał świa­do­mość, że takie sprawy to ulu­biony żer popo­łu­dnió­wek. Tym bar­dziej że wstęp­nie stwier­dzona przy­czyna śmierci mówiła o wyjąt­ko­wej bru­tal­no­ści i licz­nych cio­sach noża w serce i płuca. Jed­nak najbar­dziej nie­po­ko­iło go krót­kie koń­cowe zda­nie raportu – stwier­dze­nie leka­rza obec­nego przy oglę­dzi­nach.

„Wstępne bada­nia wska­zują na to, że znaczne czę­ści serca ofiary zostały usu­nięte”.

Tor­kel spoj­rzał przez okno na roz­ko­ły­sane drzewa. Ktoś wyjął serce. Tor­kel miał nadzieję, że chło­piec nie słu­chał muzyki meta­lo­wej ani nie był zażar­tym gra­czem w World of War­craft. W takim wypadku gazety zaczę­łyby mno­żyć sza­lone spe­ku­la­cje.

Jesz­cze bar­dziej sza­lone, popra­wił się.

Vanja pod­nio­sła oczy znad swo­jej teczki. Praw­do­po­dob­nie wła­śnie prze­czy­tała to samo zda­nie.

– Może naj­le­piej będzie, jak poje­dzie z nami też Ursula – powie­działa, jak zwy­kle czy­ta­jąc w jego myślach.

Tor­kel ski­nął krótko.

Billy rzu­cił szyb­kie spoj­rze­nie do tyłu.

– Mamy adres?

Tor­kel podał mu adres, a Billy spraw­nie wpro­wa­dził go do GPS. Tor­kelowi nie podo­bało się, że Billy zaj­muje się innymi rze­czami, kiedy sie­dzi za kół­kiem, ale przy­naj­mniej tro­chę zwol­nił przy wpi­sy­wa­niu naj­bliż­szego celu. Zawsze to coś.

– Będziemy tam za pół godziny. – Billy znów doci­snął gaz i wielki van natych­miast zare­ago­wał. – Możemy się wyro­bić w dwa­dzie­ścia minut, zależy od ruchu.

– Pół godziny jest w porządku. Nie­zbyt dobrze się czuję, kiedy prze­ła­mu­jesz barierę dźwięku.

Billy wie­dział dosko­nale, co Tor­kel sądzi o jego stylu jazdy, więc tylko uśmiech­nął się do szefa w lusterku wstecz­nym. Dobra droga, dobre auto, dobry kie­rowca. Dla­czego nie wyko­rzy­stać tego na maksa?

Billy przy­śpie­szył jesz­cze bar­dziej.

Tor­kel wyjął komórkę i wybrał numer Ursuli.

Pociąg ruszył z Dworca Cen­tral­nego w Sztok­hol­mie o 16.07. Seba­stian usiadł w wago­nie pierw­szej klasy. Odchy­lił się na opar­cie i zamknął oczy, kiedy wyjeż­dżał z mia­sta.

Przed­tem w pociągu zawsze morzył go sen. Ale teraz, choć czuł, że dobrze by mu zro­biła godzinna drzemka, nie miał w sobie na to dość spo­koju.

Zamiast tego wyjął kopertę z nadru­kiem przed­się­bior­stwa pogrze­bo­wego, otwo­rzył ją i prze­czy­tał list. Już wie­dział, co zawiera. Jedna z daw­nych kole­ża­nek jego matki zadzwo­niła do niego z infor­ma­cją, że matka zmarła. Wszystko odbyło się god­nie i spo­koj­nie, powie­działa. God­nie i spo­koj­nie – te słowa to było całe jej życie w pigułce. Nie było w tym jed­nak nic pozy­tyw­nego, przy­naj­mniej jeśli czło­wiek nazy­wał się Seba­stian Berg­man. Nie, dla niego życie było walką, od pierw­szej do ostat­niej chwili. Spo­kojni i godni nie mieli szans. Nazy­wał ich nud­nymi tru­pami, które żyją z jedną nogą w gro­bie. Ale teraz nie był już taki pewny. Jak roz­wi­nę­łoby się jego życie, gdyby postę­po­wał spo­koj­nie i god­nie?

Przy­pusz­czal­nie lepiej.

Mniej bole­śnie.

Ste­fan Hammarström, jego tera­peuta, tak mu przy­naj­mniej suge­ro­wał. Roz­ma­wiali o tym pod­czas jed­nego z ostat­nich spo­tkań, kiedy Seba­stian opo­wie­dział mu o śmierci matki.

– Jak bar­dzo nie­bez­pieczne jest bycie takim jak inni? – zapy­tał Ste­fan, kiedy Seba­stian wyja­śnił mu, co sądzi o spo­koj­nym, god­nym życiu.

– Śmier­tel­nie nie­bez­pieczne – odparł Seba­stian. – Wręcz zabój­cze.

Przez następną godzinę dys­ku­to­wali o gene­tycz­nych pre­dys­po­zy­cjach czło­wieka do wysta­wia­nia się na nie­bez­pie­czeń­stwo. Seba­stian uwiel­biał ten temat.

Rozu­miał, jak wielką rolę może odgry­wać nie­bez­pie­czeń­stwo jako siła napę­dowa. Po czę­ści wie­dział o tym z wła­snego życia, a po czę­ści ze swo­ich badań nad seryj­nymi mor­der­cami. Teraz opowie­dział swo­jemu tera­peu­cie, że dla takiego zabójcy ważne są dwie rze­czy: fan­ta­zja i nie­bez­pie­czeń­stwo. Fan­ta­zja to sil­nik, który szumi, zawsze obecny, na jało­wym biegu.

Więk­szość ludzi miewa fan­ta­zje. Mroczne, bru­talne, zawsze wzmac­nia­jące ich wła­sne ego, zawsze nisz­czące to, co sta­nie im na dro­dze. W fan­ta­zjach ludzie mie­wają potężną siłę. Bar­dzo nie­wiele osób je reali­zuje. Ci, któ­rzy to robią, zna­leźli klucz.

Zagro­że­nie.

Zagro­że­nie odkry­ciem.

Zagro­że­nie tym, że zdo­będą się na rze­czy nie­na­zy­walne.

Adre­na­lina i endor­fina, uwal­nia­jące się w takiej chwili, to był tur­bo­na­pęd. To było paliwo, które eks­plo­do­wało i roz­pę­dzało sil­nik do mak­sy­mal­nych obro­tów. Dla­tego wła­śnie poszu­ki­wa­cze takich doznań pra­gnęli nowych wra­żeń, a zabójcy sta­wali się seryj­nymi mor­der­cami. Trudno powró­cić do biegu jało­wego, kiedy sil­nik raz się roz­pę­dził. Kiedy poczuło się siłę i odkryło, co spra­wia, że żyjemy – zagro­że­nie.

– Czy ty rze­czy­wi­ście mówisz o zagro­że­niu, a nie o napię­ciu? – Ste­fan nachy­lił się do przodu, kiedy Seba­stian umilkł.

– Czy to jest lek­cja języka szwedz­kiego?

– Nie, to ty wygła­szasz wykład. – Ste­fan nalał wody z karafki sto­ją­cej na stole i pod­su­nął szklankę Seba­stia­nowi. – Czy nor­mal­nie nie powinno być tak, że pła­cisz za wykład, a nie za to, żeby móc go wygło­sić?

– Płacę za to, żebyś słu­chał. Cokol­wiek bym mówił.

Ste­fan uśmiech­nął się i potrzą­snął głową.

– Nie, wiesz sam, za co mi pła­cisz. Potrze­bu­jesz pomocy, a te małe dygre­sje spra­wiają, że mamy mniej czasu na roz­mowę o tym, o czym naprawdę powin­ni­śmy pomó­wić.

Seba­stian nie odpo­wie­dział. Nie zmie­nił wyrazu twa­rzy. Lubił Ste­fana. Tak po pro­stu.

– A więc możemy wró­cić do two­jej matki. Kiedy jest pogrzeb?

– Już był.

– Byłeś tam?

– Nie.

– Dla­czego?

– Bo uwa­żam, że to powinna być cere­mo­nia dla ludzi, któ­rzy naprawdę ją lubili.

Ste­fan przez kilka sekund patrzył na niego w mil­cze­niu.

– Jak widzisz, mamy mnó­stwo spraw do omó­wie­nia.

Za oknami roz­ko­ły­sa­nego wagonu prze­su­wały się piękne widoki. Pociąg pędził przez świeżo zazie­le­nione łąki i lasy na pół­nocny zachód od Sztok­holmu. U każ­dego innego pasa­żera wywo­ła­łoby to myśli o nowych moż­li­wo­ściach, jakie nie­sie życie. U Seba­stiana było dokład­nie odwrot­nie. Nie widział żad­nych moż­li­wo­ści w ota­cza­ją­cym go pięk­nie. Prze­niósł wzrok na sufit. Przez całe życie ucie­kał od swo­ich rodzi­ców. Od ojca, z któ­rym wal­czył od wcze­snej mło­do­ści, i matki, spo­koj­nej i god­nej, która ni­gdy nie sta­nęła po jego stro­nie. Tak to odczu­wał.

Oczy na chwilę zaszły mu łzami. Poja­wiło się to u niego w ostat­nich latach. Łzy. Dziwne, pomy­ślał, że w moim wieku czło­wiek może odkryć coś tak pro­stego jak łzy.

Emo­cjo­nalne.

Irra­cjo­nalne.

Wszystko, czym ni­gdy nie chciał być. Pomy­ślał o jedy­nej rze­czy, która pozwa­lała mu zagłu­szyć uczu­cia: o kobie­tach. Jesz­cze jedna obiet­nica, którą zła­mał. Trzy­mał się tej wąskiej ścieżki od momentu, kiedy poznał Lily i posta­no­wił, że będzie jej wierny. Ale ten wyczer­pu­jący sen, który nawie­dzał go nocami, i puste dni pozba­wione sensu spra­wiły, że nie widział innego wyj­ścia. Polo­wa­nie na nowe zdo­by­cze i krót­kie chwile bli­sko­ści z róż­nymi kobie­tami wypeł­niały jego życie. Myśli o nich przy­naj­mniej na chwilę zagłu­szały poczu­cie bez­sil­no­ści. Funk­cjo­no­wał jesz­cze jako męż­czy­zna, jako dra­pież­nik, zawsze w poszu­ki­wa­niu nowych kobiet. To była zdol­ność, którą udało mu się zacho­wać. Cie­szyło i prze­ra­żało go zara­zem to, kim w grun­cie rze­czy był – samot­nym męż­czy­zną, wypeł­nia­ją­cym czas mło­dymi i star­szymi kobie­tami, stu­dent­kami, kole­żan­kami, zamęż­nymi i wol­nymi. Nie dys­kry­mi­no­wał żad­nej. Sto­so­wał tylko jedną regułę: musiała mu ulec. Miała poka­zać, że nie jest bez­war­to­ściowy, że żyje. Zda­wał sobie sprawę z tego, jak destruk­tywne było takie zacho­wa­nie, ale akcep­to­wał je i zagłu­szał instynk­towne prze­czu­cie, że pew­nego dnia będzie musiał się z tym upo­rać.

Zaczął się roz­glą­dać po wago­nie, do połowy wypeł­nio­nym pasa­że­rami. Zatrzy­mał wzrok na bru­netce, która sie­działa tro­chę dalej. Około czter­dziestki, sza­ro­nie­bie­ska droga bluzka, kosz­towne złote kol­czyki. Nie naj­gor­sza, pomy­ślał. Czy­tała książkę. Dosko­nale – zgod­nie z jego doświad­cze­niem czy­ta­jące kobiety po czter­dzie­stce pla­so­wały się w skali trud­no­ści na trze­cim miej­scu. Czę­ściowo zale­żało to od tego, co czy­tały, ale gene­ral­nie to się spraw­dzało.

Wstał i prze­szedł kilka kro­ków do jej fotela.

– Idę do wagonu restau­ra­cyj­nego, czy może coś pani przy­nieść?

Kobieta pod­nio­sła znad książki pyta­jące spoj­rze­nie, nie­pewna, czy zwra­cał się do niej. Naj­wy­raź­niej tak, zro­zu­miała to, kiedy napo­tkała jego wzrok.

– Nie, dzię­kuję, nic mi nie potrzeba. – Nie­mal demon­stra­cyj­nie powró­ciła do lek­tury.

– Na pewno? Nawet małej kawy?

– Nie, dzię­kuję. – Tym razem nawet na niego nie spoj­rzała.

– Może her­batę? Gorącą cze­ko­ladę?

Ode­rwała się od książki i spoj­rzała na niego z widoczną iry­ta­cją. Seba­stian zapre­zen­to­wał swój dyżurny uśmiech.

– Teraz można dostać nawet wino, ale może jest na to za wcze­śnie?

Nie odpo­wie­działa.

– Pani się pew­nie zasta­na­wia, dla­czego pytam – mówił dalej Seba­stian. – Jestem zmu­szony. Czuję, że mam obo­wią­zek ura­to­wać panią przed tą książką. Czy­ta­łem ją. Będzie mi pani wdzięczna.

Kobieta pod­nio­sła wzrok i znów spoj­rzała mu w oczy. Seba­stian uśmiech­nął się. Odwza­jem­niła uśmiech.

– Więc może pro­szę fili­żankę kawy. Czar­nej, bez cukru.

– Już się robi. – Kolejny prze­lotny uśmiech, który urósł, kiedy Seba­stian szedł kory­ta­rzem. Może jed­nak ta podróż do Västerås nie będzie taka naj­gor­sza.

W komen­dzie poli­cji w Västerås dużo się działo. Ker­stin Han­ser rzu­ciła nieco ner­wowe spoj­rze­nie na zega­rek. Musiała jechać. Bóg wie, jak bar­dzo tego nie chciała. Mogłaby wyli­czyć dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć rze­czy, które wola­łaby robić, zamiast jechać do kost­nicy i spo­tkać się z Leną Eriks­son. Ale to było konieczne. Mimo iż mieli stu­pro­cen­tową pew­ność, że zna­le­ziony chło­piec to Roger Eriks­son, mama chciała go zoba­czyć. Han­ser odra­dzała, ale Lena Eriks­son była uparta. Chciała zoba­czyć swo­jego syna. Miało się to odbyć wcze­śniej tego dnia, ale matka dwa razy prze­su­wała ter­min. Han­ser nie wie­działa dla­czego i nie obcho­dziło jej to szcze­gól­nie. Wola­łaby, żeby to się wcale nie odbyło. Przy­naj­mniej nie w jej obec­no­ści. Tej czę­ści swo­jej pracy nie lubiła naj­bar­dziej i szcze­rze powie­dziaw­szy, nie nada­wała się do tego. Pró­bo­wała uni­kać takich sytu­acji, kiedy tylko się dało, ale ludzie chyba ocze­ki­wali, że lepiej temu podoła, bo jest kobietą. Że łatwiej znaj­dzie wła­ściwe słowa. Że bli­scy i pogrą­żeni w żało­bie będą się czuli lepiej w jej obec­no­ści, tylko ze względu na jej płeć. Han­ser uzna­wała to wszystko za bzdury. Ni­gdy nie wie­działa, co powinna powie­dzieć. Oczy­wi­ście mogła wyra­zić głę­bo­kie współ­czu­cie, może nawet objąć, pozwo­lić wypła­kać się na swym ramie­niu, dać numer do osoby, która pocie­szy, zapew­niać nie­ustan­nie, że poli­cja zrobi wszystko, żeby zła­pać tego, kto spo­wo­do­wał tak wiel­kie cier­pie­nie. Prze­waż­nie jed­nak cho­dziło tylko o to, żeby tam po pro­stu być, stać obok. A to mógł robić kto­kol­wiek.

Nawet nie pamię­tała, kto z poli­cji był obecny, kiedy razem z mężem iden­ty­fi­ko­wali Niklasa. Jakiś męż­czy­zna. Męż­czy­zna, który tylko tam stał.

Wła­ści­wie mogła posłać kogoś innego. Na pewno by to zro­biła, gdyby dotych­cza­sowe docho­dze­nie wyglą­dało nieco ina­czej. Teraz już nie mogła ryzy­ko­wać. Dzien­ni­ka­rze byli wszę­dzie. Chyba już wie­dzieli, że chło­piec został pozba­wiony serca. To tylko kwe­stia czasu, kiedy się dowie­dzą, że poli­cja wsz­częła poszu­ki­wa­nia dopiero po bli­sko trzech dniach. Ten błąd, mło­dzi skauci w sta­nie szoku i „cięż­kie skrę­ce­nie” Haralds­sona. Od tej chwili w docho­dze­niu nie poja­wią się już takie nie­do­cią­gnię­cia, nie będzie się do czego przy­cze­pić. Już ona tego dopil­nuje. Będzie współ­pra­co­wała z naj­lep­szymi i szybko odłoży tę straszną sprawę ad acta. Taki miała zamiar.

Zadzwo­nił tele­fon.

Z recep­cji.

Szuka jej zespół z Kra­jo­wej Poli­cji Kry­mi­nal­nej. Han­ser rzu­ciła okiem na zegar ścienny. Wcze­śnie się zja­wili. Wszystko naraz. Czuła, że przy­naj­mniej powinna ich przy­wi­tać. Lena Eriks­son musi zacze­kać kilka minut, nic się nie da zro­bić. Han­ser wygła­dziła bluzkę, wypro­sto­wała się i poszła w stronę scho­dów pro­wa­dzą­cych na dół do wej­ścia. Zatrzy­mała się przy zamknię­tych drzwiach, które oddzie­lały recep­cję od reszty komendy. Przez drobną kratkę na szkle widziała Tor­kela Höglunda, jak prze­cha­dza się spo­koj­nie z zało­żo­nymi z tyłu rękoma. Na zie­lo­nej sofie sto­ją­cej pod oknem wycho­dzą­cym na ulicę sie­dzieli kobieta i męż­czy­zna. Oboje młodsi od Han­ser. Kole­dzy Tor­kela, domy­śliła się, naci­snęła guzik zwal­nia­jący blo­kadę i otwo­rzyła drzwi. Na ich dźwięk Tor­kel się odwró­cił, a kiedy ją zoba­czył, na jego twa­rzy uka­zał się uśmiech.

Han­ser nagle poczuła się nie­pew­nie. Co powinna zro­bić? Objąć go czy po kole­żeń­sku uści­snąć dłoń? Byli razem na kilku szko­le­niach, parę razy jedli ze sobą lunch, widy­wali się na róż­nych kory­ta­rzach. Han­ser nie­po­trzeb­nie się zasta­na­wiała. Tor­kel sam do niej pod­szedł i po przy­ja­ciel­sku ją uści­skał. Potem zwró­cił się do tam­tych dwojga, któ­rzy wła­śnie wstali z sofy, i doko­nał pre­zen­ta­cji. Ker­stin Han­ser przy­wi­tała gości.

– Przy­kro mi, ale tro­chę się śpie­szę, muszę iść do zakładu medy­cyny sądo­wej.

– To ten chło­piec?

– Tak.

Han­ser zwró­ciła się do recep­cjo­nistki.

– Haralds­son?

– Powi­nien być w dro­dze. Dzwo­ni­łam do niego tuż po roz­mo­wie z panią.

Han­ser ski­nęła. Jesz­cze jedno szyb­kie spoj­rze­nie na zega­rek. Nie mogła się za bar­dzo spóź­nić. Szybko obrzu­ciła wzro­kiem Vanję i Billy’ego, ale zwró­ciła się do Tor­kela.

– Haralds­son pro­wa­dził dotych­cza­sowe śledz­two.

– Tak, widzia­łem jego nazwi­sko w mate­ria­łach, które dosta­li­śmy.

Han­ser drgnęła. Czyżby w gło­sie Tor­kela było sły­chać jakiś pobłaż­liwy ton? W każ­dym razie jego twarz niczego nie zdra­dzała.

Gdzie tym razem podzie­wał się Haralds­son? Han­ser już chciała wyjąć komórkę, kiedy w drzwiach, przez które sama przed chwilą weszła, szczęk­nął zamek i do recep­cji wkro­czył Haralds­son, wyraź­nie uty­ka­jąc. Guz­drał się nie­mal pro­wo­ku­jąco. W końcu jed­nak pod­szedł i przy­wi­tał się z nowo przy­by­łymi.

– Co się panu stało w nogę? – Tor­kel ski­nął zna­cząco w stronę pra­wej stopy Haralds­sona.

– Skrę­ci­łem ją pod­czas prze­cze­sy­wa­nia lasu, kiedy szu­ka­li­śmy chło­paka. To dla­tego mnie tam nie było, gdy został zna­le­ziony. – Ostat­nie zda­nie, wraz z krót­kim spoj­rze­niem, było skie­ro­wane do Han­ser.

Nie wie­rzyła mu, wie­dział to. To ozna­czało, że przez naj­bliż­szy czas musi pamię­tać o uty­ka­niu. No bo prze­cież nie zadzwo­niła do szpi­tala? Jeśli to zro­biła, chyba nie powie­dzieli jej, czy tam był, czy nie. Musi być jakaś klau­zula pouf­no­ści wobec pacjen­tów, prawda? Zwierzch­nicy chyba nie mogą zaglą­dać do karty cho­roby pra­cow­ni­ków? A może jed­nak mogą? Będzie musiał dowie­dzieć się w związ­kach zawo­do­wych, jak ta sprawa wygląda. Tak się pogrą­żył w roz­my­śla­niach, że przez chwilę prze­stał słu­chać sze­fo­wej. Wresz­cie zauwa­żył, że Han­ser patrzy na niego z powagą.

– Tor­kel Höglund i jego ludzie przej­mują docho­dze­nie.

– Od pani? – Haralds­son wyglą­dał na szcze­rze zasko­czo­nego. Tego się nie spo­dzie­wał. Sprawa od razu zaczęła nabie­rać rumień­ców. To był zespół praw­dzi­wych poli­cjan­tów, dokład­nie takich jak on. Jasne, że doce­nią jego pracę bar­dziej niż ta paniu­sia zza biurka, która jest jego sze­fową.

– Nie, ja będę na­dal odpo­wie­dzialna, ale zespół do spraw zabójstw z cen­trali pro­wa­dzi od tej chwili część ope­ra­cyjną docho­dze­nia.

– Razem ze mną?

Han­ser wes­tchnęła w duchu i pomo­dliła się, żeby Västerås nie zalała fala zbrodni. Nie mie­liby wtedy szans.

Vanja uba­wiona spoj­rzała na Billy’ego. Tor­kel słu­chał roz­mowy, nie oka­zu­jąc żad­nych reak­cji. Poni­ża­nie lokal­nej poli­cji lub umniej­sza­nie jej zna­cze­nia to był abso­lut­nie naj­gor­szy spo­sób na roz­po­czę­cie współ­pracy. Tor­kel ni­gdy nie miał ten­den­cji do zazna­cza­nia terenu. Znał lep­sze spo­soby, żeby wyci­snąć z ludzi mak­si­mum moż­li­wo­ści.

– Nie, przej­mują cał­ko­witą kon­trolę nad docho­dze­niem. To już nie jest pana zada­nie.

– Ale oczy­wi­ście zależy nam na bli­skiej współ­pracy – wtrą­cił Tor­kel, spo­glą­da­jąc z powagą na Haralds­sona. – Ma pan szcze­gólny wgląd w sprawę, a to może mieć decy­du­jące zna­cze­nie dla powo­dze­nia naszej pracy.

Vanja spoj­rzała na niego z podzi­wem. Sama umie­ściła już Haralds­sona w swo­jej teczce ozna­czo­nej kryp­to­ni­mem PB. Przy­pa­dek Bez­na­dziejny, który przez chwilę miał sprawę w swo­ich rękach, by póź­niej zostać ode­sła­nym jak naj­da­lej od śledz­twa.

– A więc będę pra­co­wał razem z wami?

– Będzie pan pra­co­wał bli­sko nas.

– Jak bli­sko?

– To się okaże. Możemy zacząć od tego, że poin­for­muje nas pan o tym, co się dotych­czas stało, a my dalej zaj­miemy się resztą. – Tor­kel poło­żył dłoń na ramie­niu Haralds­sona i ostroż­nie popro­wa­dził go do drzwi. – A więc zoba­czymy się póź­niej – rzu­cił przez ramię do Han­ser.

Billy pod­szedł do sofy, żeby wziąć bagaże, ale Vanja jesz­cze została. Mogłaby przy­siąc, że robiąc kilka kro­ków obok Tor­kela, Haralds­son nie uty­kał.

Lena Eriks­son sie­działa w nie­wiel­kiej pocze­kalni i wkła­dała do ust kolejną pastylkę läkerolu. Pudełko ukra­dła wczo­raj w pracy. Leżało na półce tuż przy kasie. Euka­lip­tus. Nie był to jej ulu­biony smak, ale kiedy zamy­kali sklep, wzięła to, co znaj­do­wało się naj­bli­żej, i nie patrząc, wło­żyła do kie­szeni.

Wczo­raj.

Kiedy była prze­ko­nana, że jej syn żyje. Kiedy ślepo wie­rzyła tam­temu poli­cjan­towi, który powie­dział, że Roger na pewno samo­wol­nie gdzieś się wypu­ścił. Może do Sztok­holmu. Albo gdzie indziej. Mała przy­goda nasto­latka.

Wczo­raj.

To był nie tylko inny dzień, lecz także inny świat. Świat, w któ­rym jesz­cze żyła nadzieja.

Dzi­siaj jej syn odszedł na zawsze.

Zamor­do­wany.

Zna­le­ziony w leśnym bajo­rze.

Pozba­wiony serca.

Po otrzy­ma­niu tej wia­do­mo­ści Lena nie wycho­dziła z miesz­ka­nia przez cały dzień. Miała się spo­tkać z poli­cją już wcze­śniej, ale dwa razy dzwo­niła, żeby to prze­ło­żyć. Nie mogła wstać. Przez jakiś czas się bała, że ni­gdy nie znaj­dzie w sobie dość siły, żeby znów sta­nąć na nogi. Więc sie­działa. W swoim fotelu. W salo­nie, w któ­rym wspól­nie spę­dzali coraz mniej czasu, ona i jej syn. Usi­ło­wała sobie przy­po­mnieć, kiedy ostatni raz sie­dzieli tu razem.

Oglą­dali film.

Jedli.

Roz­ma­wiali.

Żyli.

Nie pamię­tała. To musiało być jakoś zaraz po tym, jak Roger zaczął cho­dzić do tej pie­przo­nej szkoły, tak przy­pusz­czała. Przez ostatni rok każde z nich pro­wa­dziło mniej lub bar­dziej osobne życie.

Redak­cje popo­łu­dnió­wek dzwo­niły przez cały czas, ale nie chciała z nikim roz­ma­wiać. Jesz­cze nie teraz. W końcu odło­żyła na bok słu­chawkę tele­fonu sta­cjo­nar­nego i wyłą­czyła komórkę. Wtedy zaczęli przy­cho­dzić pod drzwi, wołali przez otwór na listy, zosta­wiali wia­do­mo­ści na wycie­raczce. Ale ona nie otwie­rała. Nawet nie pod­no­siła się z fotela.

Było jej potwor­nie nie­do­brze. Kawa z auto­matu, którą wypiła po przy­jeź­dzie na miej­sce, wędro­wała w jej prze­łyku w górę i w dół. Czy jadła coś od wczo­raj? Chyba nie. Ale piła. Alko­hol. Zwy­kle się do tego nie ucie­kała. Nie piła nawet nie­wiel­kich ilo­ści. Znała umiar, czego nie domy­ślali się ludzie, któ­rzy ją widzieli. Jej utle­nione w domu włosy z ciem­nymi odro­stami. Jej nad­wagę. Odła­żący lakier do paznokci i krót­kie upier­ście­nione palce. Kol­czyk w brwi. Jej zami­ło­wa­nie do spodni dre­so­wych i dużych T-shir­tów. Więk­szość ludzi po pierw­szym kon­tak­cie od razu miała wyro­bione zda­nie na temat Leny. Zresztą znaczna część ich uprze­dzeń i tak się potwier­dzała. Chro­niczny brak pie­nię­dzy. Zakoń­cze­nie szkoły na ósmej kla­sie. Ciąża w wieku sie­dem­na­stu lat.

Samotna matka.

Słabo płatna praca.

Ale pro­blemy z nało­gami? Nie, ni­gdy.

Cho­ciaż dzi­siaj piła. Żeby zagłu­szyć ów cichy gło­sik gdzieś z tyłu głowy, który przy­po­mniał o sobie, kiedy dostała tę straszną wia­do­mość, a póź­niej w ciągu dnia nabie­rał siły. Ten cichy głos, który nie chciał zamilk­nąć.

Lena czuła, że zaczyna ją boleć głowa. Potrze­bo­wała świe­żego powie­trza. I papie­rosa. Wstała z krze­sła, wzięła z pod­łogi torebkę i ruszyła do wyj­ścia. Jej scho­dzone obcasy stu­kały o kamienną posadzkę, aż echo nio­sło się po pustym kory­ta­rzu. Pra­wie u celu zauwa­żyła mniej wię­cej czter­dzie­sto­pię­cio­let­nią kobietę w gar­sonce, w pośpie­chu poko­nu­jącą drzwi obro­towe. Nie­zna­joma pode­szła do Leny zde­cy­do­wa­nym kro­kiem.

– Lena Eriks­son? Ker­stin Han­ser, poli­cja okrę­gowa w Västerås. Prze­pra­szam za spóź­nie­nie.

Jechały windą w mil­cze­niu. Kiedy zna­la­zły się w sute­re­nie, Han­ser otwo­rzyła drzwi i prze­pu­ściła Lenę przo­dem. Szły dalej kory­ta­rzem, aż spo­tkały łysego męż­czy­znę w oku­la­rach i bia­łym far­tu­chu. Ten wpro­wa­dził je do mniej­szego pomiesz­cze­nia, w któ­rym na pod­ło­dze stały samotne nosze oświe­tlone bla­skiem neo­nówki. Pod bia­łym prze­ście­ra­dłem widać było wyraź­nie zarys ciała. Han­ser i Lena pode­szły do noszy, łysy męż­czy­zna zaś spo­koj­nie je okrą­żył i sta­nął po dru­giej stro­nie. Spoj­rzał na Han­ser, a gdy ta ski­nęła głową, odwi­nął prze­ście­ra­dło, odsła­nia­jąc twarz i szyję Rogera Eriks­sona, aż po oboj­czyki. Lena spo­koj­nie spoj­rzała na nosze, a Han­ser z sza­cun­kiem cof­nęła się o krok. Nie sły­szała żad­nego gło­śnego wde­chu ani zdu­szo­nego krzyku sto­ją­cej obok kobiety. Żad­nego szlo­chu. Nie dostrze­gła dłoni odru­chowo pode­rwa­nej do ust. Niczego.

Zwró­ciła na to uwagę jesz­cze w pocze­kalni. Lena nie była spuch­nięta ani zapła­kana, nie miała prze­krwio­nych oczu. Nie wyglą­dała też na zdru­zgo­taną ani zaciętą. Wła­ści­wie spra­wiała wra­że­nie spo­koj­nej. Ale Han­ser wyczuła w win­dzie zapach alko­holu przy­tłu­miony pastyl­kami na gar­dło i domy­śliła się, że to był powód nie­oka­zy­wa­nia uczuć. To plus szok.

Lena stała w bez­ru­chu i spo­glą­dała w dół na syna. Czego się spo­dzie­wała? Wła­ści­wie niczego. Nawet nie odwa­żyła się myśleć, jak mógłby wyglą­dać. Nie mogła sobie wyobra­zić, jakie to będzie uczu­cie stać tutaj. Co zro­bił z nim ten czas, który prze­le­żał w wodzie? Był tro­chę spuch­nięty, tak. Jakby to była jakaś reak­cja aler­giczna. Ale poza tym uznała, że wygląda jak zwy­kle. Ciemne włosy, jasna skóra, mocne czarne brwi, zapo­wiedź zaro­stu nad górną wargą. Zamknięte oczy. Bez życia. Oczy­wi­ście.

– Myśla­łam, że to będzie wyglą­dało, jakby spał.

Han­ser mil­czała. Lena odwró­ciła do niej głowę, jak gdyby szu­kała potwier­dze­nia, że się nie myli.

– Nie wygląda, jakby spał.

– Nie.

– Widzia­łam, jak śpi, wiele razy. Zwłasz­cza jak był mniej­szy. Jest taki spo­kojny. Ma zamknięte oczy, ale…

Nie dokoń­czyła zda­nia. Zamiast tego wycią­gnęła rękę i dotknęła Rogera. Zimny. Mar­twy. Zosta­wiła przez chwilę dłoń na jego policzku.

– Ja stra­ci­łam syna, kiedy miał pięt­na­ście lat.

Lena na­dal nie odry­wała ręki od policzka syna, ale odwró­ciła się lekko do Han­ser.

– Ach, tak?

– Tak…

Znów mil­cze­nie. Dla­czego to powie­działa? Ni­gdy przed­tem nie opo­wia­dała o tym nikomu w podob­nej sytu­acji. Ale w tej kobie­cie przy noszach było coś innego. Han­ser miała wra­że­nie, że tamta nie pozwala sobie na żałobę. Nie potrafi. Może nawet nie chce. Powie­działa to, żeby ją pocie­szyć. Wycią­gnęła rękę, żeby poka­zać, że rozu­mie, przez co Lena musi prze­cho­dzić.

– Czy też został zamor­do­wany?

– Nie.

Nagle Han­ser poczuła się głu­pio. Jakby jej stwier­dze­nie miało być jakimś porów­ny­wa­niem się w cier­pie­niu. „Ja też kogoś stra­ci­łam, żebyś sobie nie myślała”. Ale Lena naj­wy­raź­niej prze­stała się tym inte­re­so­wać. Odwró­ciła się znów w stronę ciała i jesz­cze raz spoj­rzała na syna.

Przez tyle lat był dla niej jedy­nym powo­dem do dumy.

Albo przez tyle lat był wszyst­kim, co miała.

Kropka.

A może to twoja wina? – zaczął pytać gło­sik w jej gło­wie. Lena cof­nęła rękę i ode­szła krok do tyłu. Ból głowy był nie do znie­sie­nia.

Han­ser ski­nęła. Łysy męż­czy­zna znów nacią­gnął prze­ście­ra­dło, a oby­dwie kobiety poszły do drzwi. Lena zaczęła szu­kać papie­ro­sów w torebce.

– Czy jest ktoś, do kogo może pani zadzwo­nić? Może nie powinna pani być sama?

– Ale wła­śnie jestem. Teraz jestem sama.

Lena wyszła z pokoju.

Han­ser po pro­stu tam stała.

Czego innego można było po niej ocze­ki­wać?

Pokój kon­fe­ren­cyjny był naj­no­wo­cze­śniej­szym pomiesz­cze­niem w komen­dzie poli­cji w Västerås. Meble z jasnego drewna brzo­zo­wego zostały kupione zale­d­wie przed kil­koma tygo­dniami. Osiem krze­seł wokół owal­nego stołu. Nowe tapety na trzech ścia­nach miały dys­kretny, odprę­ża­jący odcień zie­leni; czwarta ściana sta­no­wiła połą­cze­nie ekranu pro­jek­cyj­nego i bia­łej tablicy. W rogu przy drzwiach stał naj­no­wo­cze­śniej­szy sprzęt pod­łą­czony do pro­jek­tora pod sufi­tem. Na środku stołu kon­fe­ren­cyj­nego znaj­do­wał się panel kon­tro­lny, ste­ru­jący całą tech­niką w sali. Kiedy tylko Tor­kel posta­wił stopę na sza­rej wykła­dzi­nie, posta­no­wił, że to będzie baza jego zespołu.

Teraz, opróż­nia­jąc ostat­nią butelkę wody mine­ral­nej, zbie­rał papiery, które miał roz­ło­żone przed sobą. Omó­wie­nie dotych­cza­so­wych dzia­łań śled­czych prze­bie­gło mniej wię­cej tak, jak się spo­dzie­wał. Tylko w dwóch miej­scach rela­cja Haralds­sona zawie­rała nie­spo­dzianki.

Pierw­sza nastą­piła, kiedy ana­li­zo­wali chro­no­lo­gię śledz­twa i Vanja pod­nio­sła głowę znad doku­men­tów, pyta­jąc:

– Co robi­li­ście w nie­dzielę?

– Zostały pod­jęte kon­kretne dzia­ła­nia poli­cyjne, które nie dały żad­nych rezul­ta­tów.

Odpo­wiedź padła szybko. Jak wyćwi­czona. Kłam­li­wie szybko. Tor­kel zwró­cił na to uwagę i wie­dział, że Vanja też to odno­to­wała. Była jak żywy wykry­wacz kłamstw, naj­lep­szy, jaki Tor­kel widział. Teraz z pew­nym ocze­ki­wa­niem w oczach patrzył, jak Vanja naj­pierw posyła dłu­gie spoj­rze­nie Haralds­so­nowi, a potem wraca do swo­ich papie­rów. Haralds­son ode­tchnął. Wpraw­dzie byli po tej samej stro­nie, ale kole­dzy wcale nie musieli wie­dzieć, że w fazie wstęp­nej popeł­niono jakieś błędy. Teraz powinni patrzeć naprzód. Dla­tego tro­chę się ziry­to­wał – i lekko zanie­po­koił – kiedy Vanja znów zaczęła machać dłu­go­pi­sem. Billy uśmiech­nął się, on także był świa­dom, że Vanja odkryła fał­szywy ton. Nie zamie­rzała odpu­ścić. Ni­gdy tego nie robiła. Billy roz­parł się wygod­nie na krze­śle i skrzy­żo­wał ramiona na piersi. To mogła być nie­zła zabawa.

– Powie­dział pan: „zostały pod­jęte” – mówiła dalej Vanja nieco surowo – ale co wtedy zro­bi­li­ście? Nie znaj­duję żad­nych prze­słu­chań ani matki chłopca ani nikogo innego, żad­nych rezul­ta­tów wywia­dów z sąsia­dami, nikt nie stwo­rzył żad­nej chro­no­lo­gii od piątku. – Spoj­rzała Haralds­so­nowi pro­sto w oczy. – Więc co dokład­nie zro­bi­li­ście?

Haralds­son wier­cił się na krze­śle. To było naj­gor­sze upo­ko­rze­nie, że musiał się teraz przed nimi tłu­ma­czyć z błę­dów innych ludzi. Odchrząk­nął.

– Mia­łem wolne cały week­end i obją­łem śledz­two dopiero w ponie­dzia­łek.

– A więc co się działo w nie­dzielę?

Haralds­son popa­trzył na męż­czyzn obec­nych w pokoju, jakby chciał szu­kać wspar­cia dla swo­jego prze­ko­na­nia, że spo­glą­da­nie wstecz wcale nie jest takie ważne. Ale wspar­cie nie nade­szło. Obaj spoj­rzeli na niego surowo. Haralds­son znów odchrząk­nął.

– O ile dobrze zro­zu­mia­łem, wysłano funk­cjo­na­riu­szy do matki.

– I co tam zro­bili?

– Przy­jęli zgło­sze­nie o zagi­nię­ciu chłopca i spi­sali dane.

– Jakie dane? Gdzie one są?

Vanja nie spusz­czała z niego wzroku. Haralds­son zro­zu­miał, że nie uda mu się wymi­gać od opo­wie­dze­nia wszyst­kiego, co się stało. Więc opo­wie­dział. Zgod­nie z prawdą. Potem w pokoju zapa­no­wała cisza innego rodzaju. Takiego jak wtedy, tłu­ma­czył sobie Haralds­son, kiedy ludzie muszą prze­tra­wić naj­więk­szą głu­potę, jaką kie­dy­kol­wiek usły­szeli.

Wresz­cie ode­zwał się Billy.

– A więc jedyną rze­czą, jaka została zro­biona w nie­dzielę, było spi­sa­nie po raz kolejny zgło­sze­nia o tym samym zagi­nię­ciu?

– W sumie tak.

– Okej, chło­piec zagi­nął w pią­tek o dwu­dzie­stej dru­giej. Kiedy naprawdę roz­po­czę­li­ście poszu­ki­wa­nia?

– W ponie­dzia­łek. Po lun­chu. Kiedy zgło­sze­nie tra­fiło do mnie. A raczej jesz­cze wtedy nie szu­ka­li­śmy, tylko zaczę­li­śmy roz­ma­wiać z jego dziew­czyną, w szkole, ze świad­kami…

Znów zapa­dła cisza. Doświad­cze­nie pod­po­wia­dało, że chło­piec z naj­więk­szym praw­do­po­do­bień­stwem już nie żył, lecz jeśli tak nie było? Jeśli był gdzieś wię­ziony? Trzy doby. Wielki Boże! Tor­kel nachy­lił się i spoj­rzał na Haralds­sona z powagą i zain­te­re­so­wa­niem.

– Dla­czego pan tego nie powie­dział, kiedy pyta­li­śmy, co się działo w nie­dzielę?

– Nikomu nie jest przy­jem­nie przy­zna­wać się do błę­dów.

– Ale to nie był pań­ski błąd. Pan prze­jął śledz­two dopiero w ponie­dzia­łek. Jedyny błąd, jaki pan popeł­nił, to zata­je­nie tego przed nami. Jeste­śmy teraz jed­nym zespo­łem, nie możemy sobie pozwo­lić na brak szcze­ro­ści mię­dzy sobą.

Haralds­son ski­nął. Nagle poczuł się, jakby miał sie­dem lat i tra­fił przed obli­cze dyrek­tora szkoły, bo roz­ra­biał na prze­rwie.

Potem opo­wia­dał już wszystko (z wyjąt­kiem seksu w porze lun­chu i kłam­stwa z wizytą w szpi­talu). Kiedy koń­czyli rekon­struk­cję wyda­rzeń, było już po dzie­wią­tej.