Sebastian Bergman. Winy, które nosimy - Michael Hjorth, Hans Rosenfeldt - ebook

Sebastian Bergman. Winy, które nosimy ebook

Michael Hjorth, Hans Rosenfeldt

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Szwedzki duet pisarski powraca z ósmym tomem serii o psychologu kryminalnym Sebastianie Bergmanie i funkcjonariuszach Krajowej Policji Kryminalnej.

Wydział Krajowej Policji Kryminalnej znajduje się w głębokim kryzysie, odkąd jeden z jego pracowników został zdemaskowany jako seryjny morderca. Vanja Lithner, walczy o zachowanie stanowiska , a na farmie w okolicy Västerås zostaje znaleziona martwa kobieta. Wszystko wskazuje na to, że ktoś zamordował ją z myślą o psychologu kryminalnym Sebastianie Bergmanie.

W przeszłości Sebastian pomógł rozwiązać wiele spraw, jednak po ostatnich wydarzeniach nie jest mile widziany w policyjnych kręgach. Czy jego powrót okaże się ratunkiem dla wydziału czy przyniesie mu ostateczną klęskę?

Niespodziewanie zostają znalezione zwłoki Tima Cunninghama – dawnego pacjenta Sebastiana. Tim stracił dziecko w tsunami, które zabrało również żonę i córkę Sebastiana. Okazuje się, że z rodziną Cunninghamów i tragicznymi wydarzeniami sprzed niemal dwudziestu lat związane są jeszcze inne tajemnice. Czy córka Tima – Cathy – będzie umiała je rozwikłać?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 431

Oceny
4,5 (4 oceny)
2
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł ory­gi­nału: Skul­den man bär

Copy­ri­ght © 2023 by Michael Hjorth & Hans Rosen­feldt Copy­ri­ght © 2024 for the Polish edi­tion by Wydaw­nic­two Czarna Owca Copy­ri­ght © 2024 for the Polish trans­la­tion by Maciej Muszal­ski All rights rese­rved

Publi­shed by agre­ement with Salo­mons­son Agency

Redak­torka pro­wa­dząca: Agnieszka Radzi­kow­ska Redak­cja: Anna Brze­ziń­ska Korekta: Ewa Ski­biń­ska, Maciej Kor­ba­siń­ski Pro­jekt okładki: Pär Wic­kholm Zdję­cia na okładce: Shut­ter­stock, pxhere.com Adap­ta­cja okładki: Nata­lia Twardy Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer

Wszel­kie prawa zastrze­żone. Niniej­szy plik jest objęty ochroną prawa autor­skiego i zabez­pie­czony zna­kiem wod­nym (water­mark). Uzy­skany dostęp upo­waż­nia wyłącz­nie do pry­wat­nego użytku. Roz­po­wszech­nia­nie cało­ści lub frag­mentu niniej­szej publi­ka­cji w jakiej­kol­wiek postaci bez zgody wła­ści­ciela praw jest zabro­nione.

Wyda­nie pierw­sze War­szawa 2024 ISBN 978-83-8252-029-3

Niena­wiść.

Krą­żyła po całym ciele, wypeł­niała go. Napę­dzała. Od prze­bu­dze­nia aż do chwili, gdy nie­spo­koj­nie zasy­piał na kilka godzin. Nie­rzadko ze zwy­kłego wyczer­pa­nia.

Nie­na­wiść.

Czy­sta i nie­za­fał­szo­wana.

Nosił ją w sobie już od jakie­goś czasu, od tam­tego nie­szczę­snego dnia, ale wcze­śniej bywała osła­biona, a cza­sem nawet przy­gnie­ciona przez inne uczu­cia: smu­tek, roz­pacz, złość, poczu­cie, że się nie spi­suje.

Nie tym razem. Teraz wszyst­kie inne uczu­cia znik­nęły.

Została tylko nie­na­wiść.

Zary­zy­ko­wał. Czerw­cowa noc była cie­pła i jasna. A oko­lica popu­larna i uczęsz­czana. Zanie­sie­nie nie­przy­tom­nej kobiety do wody, a potem, po jej śmierci, z powro­tem do samo­chodu, nie­wąt­pli­wie jest ryzy­kowne. W każ­dej chwili ktoś mógł się poja­wić, zoba­czyć go i uda­rem­nić tak dobrze zapla­no­waną zemstę, jesz­cze zanim zro­bił pierw­szy krok.

Ta kobieta.

Szcze­rze jej współ­czuł…

Była nie­winna. Stała się ofiarą. Jed­nak kilka osób nie­stety musiało zgi­nąć. Naprawdę czuł żal z tego powodu. Pra­gnął całym ser­cem, by ist­niał inny spo­sób, inna droga. To wła­śnie przez koniecz­ność zga­sze­nia życia dru­giego czło­wieka czuł nie­pew­ność, poświę­cał czas na próby zna­le­zie­nia innego roz­wią­za­nia, ale nic takiego nie znaj­do­wał. Tylko to mogło przy­cią­gnąć uwagę, na któ­rej mu zale­żało. Która była mu potrzebna.

Zabi­ja­nie wyda­wało się łatwe – w tele­wi­zji i fil­mach. Czy­ta­jąc tablo­idy i słu­cha­jąc pod­ca­stów kry­mi­nal­nych, można było dojść do wnio­sku, że każdy czło­wiek jest zdolny do ode­bra­nia życia dru­giemu.

Jed­nak zabi­ja­nie nie było łatwe.

Dobrze, że kobieta stra­ciła przy­tom­ność, że nie sta­wiała oporu, gdy nogą w gumo­wym kalo­szu trzy­mał ją pod wodą o głę­bo­ko­ści nieco prze­wyż­sza­ją­cej dzie­sięć cen­ty­me­trów. Pła­kała, ale nic nie można było na to pora­dzić, musiała umrzeć.

Przy­po­mniał sobie frag­ment książki:

Ważne, że rozu­miał, zda­wał sobie sprawę, że to jest skie­ro­wane prze­ciwko niemu. Napę­dzało go nie zabi­ja­nie jako takie, lecz wyzwa­nie, próba sił. Hinde chciał się z nim pośred­nio zmie­rzyć. To było spo­tka­nie wiel­kich mistrzów.

Spo­tka­nie wiel­kich mistrzów.

Dwa bły­sko­tliwe umy­sły pod­czas walki.

Kobieta w bagaż­niku była pierw­sza. Ile jesz­cze ich będzie, zale­żało wyłącz­nie od prze­ciw­nika. Jeśli rze­czy­wi­ście był tak bystry, za jakiego chciał ucho­dzić.

Ten aro­gancki dupek.

Seba­stian Berg­man.

Znowu wró­cił. Z pełną świa­do­mo­ścią uni­kał mia­sta, nie odwie­dzał go od wielu lat, odkąd był czę­ścią Kra­jo­wej Poli­cji Kry­mi­nal­nej i badał sprawę seryj­nego gwał­ci­ciela. Oka­zała się nim kobieta. Był to naj­bar­dziej ner­wowy okres w jego życiu. Mie­siące, w cza­sie któ­rych myślał, że może być ojcem…

Nie! Nie chciał koń­czyć tej myśli. Wszystko było dobrze. Był dziad­kiem Amandy i to wszystko.

Przy­naj­mniej z bio­lo­gicz­nego punktu widze­nia. Amanda mówiła na niego po pro­stu Seba­stian. Miano dziadka przy­pa­dło Val­de­ma­rowi. To było skom­pli­ko­wane. Jak wiele innych kwe­stii mię­dzy nim a Vanją.

Jego córką.

Sze­fową Kra­jo­wej Poli­cji Kry­mi­nal­nej, odkąd Tor­kel musiał odejść na wcze­śniej­szą eme­ry­turę.

Szybko roz­wią­zali pierw­szą sprawę pod jej kie­row­nic­twem – dwóch snaj­pe­rów w Karl­shamn – ale nikt o tym nie mówił. Wszystko przy­ćmił Billy, wie­lo­letni czło­nek zespołu i naj­lep­szy przy­ja­ciel Vanji. Może jedyny, myślał cza­sem Seba­stian. Billy – czło­wiek, który oka­zał się seryj­nym mor­dercą.

Dla­tego Seba­stian wró­cił do Uppsali.

I wędro­wał myślami.

Nawet naj­bar­dziej skom­pli­ko­wane fakty nie były tak trudne do ogar­nię­cia jak to, że kolega, któ­remu ufali, któ­rego wszy­scy lubili i sądzili, że znają, przez kilka lat jeź­dził z nimi i mor­do­wał ludzi. Po jego dra­ma­tycz­nym uję­ciu, które Tor­kel i Ursula nie­mal przy­pła­cili życiem, Billy stał się innym czło­wie­kiem. Bez owi­ja­nia w bawełnę wyznał, czego się dopu­ścił, był pomocny, ze szcze­gó­łami opo­wie­dział o swo­ich meto­dach i wska­zał miej­sca ukry­cia ciał. Począt­kowo Seba­stian miał wra­że­nie, że to tylko gra, spo­sób na zła­go­dze­nie wyroku w zbli­ża­ją­cym się pro­ce­sie. Jed­nak żaden inny wariant niż doży­wo­cie nie wcho­dził w grę i z cza­sem, im czę­ściej się spo­ty­kali, tym więk­szą miał pew­ność, że Billy czuje ulgę, że został zatrzy­many.

Że już po wszyst­kim.

Przez cały czas wie­dział, że czyni zło. Zma­gał się ze wsty­dem i poczu­ciem winy, ale ta siła, ta żądza, była zbyt silna. Nie mógł się oprzeć. Choć wie­dział, że może przez to stra­cić wszystko. Sam tak powie­dział pod­czas jed­nej z wielu roz­mów, które odbyli od czasu zatrzy­ma­nia – że kiedy My była w ciąży, a on miał zostać ojcem, posta­no­wił, że z tym skoń­czy. Stawi temu opór. Miał zbyt wiele do stra­ce­nia. Wszystko. A potem tra­fił do Karl­shamn i nada­rzyła się oka­zja do popeł­nie­nia poten­cjal­nej zbrodni dosko­na­łej.

Uznał, że zrobi to po raz ostatni. Ostatni raz zabije.

Ale nie dla­tego wró­cili do Uppsali. To było pierw­sze.

Pierw­sze zabój­stwo, a czwarta ofiara.

Billy zastrze­lił na służ­bie dwie osoby. Dwu­krot­nie został oczysz­czony z zarzu­tów w postę­po­wa­niach, które potem prze­pro­wa­dzono, ale wła­śnie wtedy obu­dziła się w nim żądza, powstało nie­zdrowe połą­cze­nie mię­dzy zabi­ja­niem a przy­jem­no­ścią. Wtedy posma­ko­wał abso­lut­nej wła­dzy kogoś, kto ma w rękach życie innej osoby i je odbiera. Trze­cią ofiarą była Jen­ni­fer – kole­żanka, z którą miał romans, ale to też nie było zapla­no­wane. Billy nie miał nawet świa­do­mo­ści, że zabił, dopóki nie zna­lazł jej ran­kiem po naprawdę krwa­wej nocy. Nazwał to nie­szczę­śli­wym wypad­kiem.

Tego samego nie dało się powie­dzieć o Hugo­nie Sahlénie. Sie­dem­na­sto­let­nim chło­paku. Jego ojciec miał przy­chod­nię wete­ry­na­ryjną naprze­ciwko lokalu, w któ­rym kilka kobiet przez pewien czas sprze­da­wało usługi sek­su­alne. Przed­się­bior­czy Hugo dora­biał sobie do sty­pen­dium, foto­gra­fu­jąc klien­tów i ich samo­chody znaj­do­wane w sys­te­mie Szwedz­kiej Agen­cji Trans­portu i wymu­sza­jąc pie­nią­dze. Nie­wiele. Po kilka stó­wek. Tyle, by nie zostać zde­ma­sko­wa­nym.

Chyba że się trafi na poli­cjanta.

Chyba że się trafi na Billy’ego Roséna.

– Tu w lewo – roz­le­gło się z tyl­nego sie­dze­nia. Kobieta, która pro­wa­dziła cywilny radio­wóz, jakaś The­rese – Seba­stian nie zapa­mię­tał nazwi­ska – włą­czyła kie­run­kow­skaz, żeby kie­rowca jadą­cego za nimi radio­wozu wie­dział o ich zamia­rze skrętu.

– Jesteś pewny? – spy­tał Seba­stian, odwra­ca­jąc się za sie­bie. Za kratą sie­dział Billy w kaj­dan­kach i wyglą­dał przez boczną szybę. Jak to czę­sto działo się w ostat­nim cza­sie, jego twarz była nie­mal zupeł­nie pozba­wiona wyrazu. A pra­wie nie­wi­dzący wzrok miał wbity w dal. Krótko ski­nął głową w odpo­wie­dzi.

– To nie jest droga, o któ­rej mówi­łeś przed­tem – powie­działa zacię­tym tonem The­rese jakaś tam.

– Prze­pra­szam, ale jedziemy dobrze… Wtedy nie bar­dzo pamię­ta­łem, byłem dość… – zaczął Billy i urwał. Seba­stian zasta­no­wił się prze­lot­nie, co zamie­rzał powie­dzieć. Jaki był?

Wzbu­rzony? Pod­eks­cy­to­wany? Naćpany?

Wszyst­kie słowa wyda­wały się zbyt słabe, nie­wy­star­cza­jące do opi­sa­nia uczu­cia, które musiało mu towa­rzy­szyć, gdy po raz pierw­szy z pre­me­dy­ta­cją zakoń­czył życie mło­dego czło­wieka. Pew­nie dla­tego umilkł.

Pozo­stałe ciała zostały zna­le­zione. Wtedy Billy nie musiał być obecny. Wystar­czyły mapy i trans­mi­sja z tele­fonu jed­nego z poli­cjan­tów. Jed­nak Hugona Sahléna nie zna­le­ziono. Według wska­zó­wek Billy’ego prze­szu­kali trzy różne loka­li­za­cje, ale bez rezul­tatu. W końcu posta­no­wili zabrać go na miej­sce.

Zebrali się w tak zwa­nej pusz­czy Fiby – lesie, w któ­rym Billy zabił nasto­latka. Jak wyni­kało z zeznań, udu­sił go. Kiedy pokrótce opi­sał zda­rze­nie tak, jak je zapa­mię­tał, wsie­dli do jed­nego z samo­cho­dów i popro­sili, by poka­zy­wał drogę.

Skrę­cili na żwi­rową ścieżkę, która w zasa­dzie nie była niczym wię­cej niż dwoma śla­dami kół z pasem trawy pośrodku.

– Gdzie jeste­śmy? – zapy­tał wprost Seba­stian.

– Nie wiem dokład­nie. Gdzieś w Stora Bran­den – odparła The­rese. Seba­stian nie zasta­na­wiał się, co to za miej­sce. Uznał, że pew­nie jakiś park, rezer­wat przy­rody czy coś w tym stylu. Nie­ważne.

– Za zakrę­tem będzie mijanka – ode­zwał się cicho Billy z tyl­nego sie­dze­nia. – Zatrzy­maj­cie się tam.

Miał rację. Skrę­cili i zapar­ko­wali we wska­za­nym miej­scu. Jadący za nimi kie­rowca zro­bił to samo.

– On leży tam, kawa­łek dalej – dodał Billy i ski­nął głową w kie­runku przed­niej szyby i znaj­du­ją­cego się za nią gęstego lasu. The­rese wyłą­czyła sil­nik i wysia­dła. Otwo­rzyła tylne drzwi i pomo­gła wysiąść Billy’emu. Seba­stian odpiął pas i wyszedł za nimi. Poli­cjanci z dru­giego samo­chodu wypu­ścili psa z klatki w bagaż­niku. Billy wska­zał głową kie­ru­nek mię­dzy drze­wami i ruszyli w mil­cze­niu.

Kiedy szli, Seba­stian zer­kał na Billy’ego. Obra­że­nia twa­rzy, które odniósł z ręki Tor­kela, się zago­iły i jedy­nym ich śla­dem były pozo­sta­ło­ści po siniaku – żół­to­zie­lone miej­sce pod okiem, w pobliżu nasady nosa. Pra­wie nie widział na lewe oko, ale nie dało się tego zauwa­żyć. Kiedy nadej­dzie czas pro­cesu, będzie taki jak zwy­kle.

Grzeczny, dobrze ubrany, wyga­dany.

– Nie wygląda na mor­dercę – będą mówili ludzie.

Od tego dzie­liły ich jed­nak mie­siące. Śledz­two było grun­towne i cza­so­chłonne. Seba­stian miał nadzieję, że dopi­sze mu szczę­ście i pro­ces zbie­gnie się z pre­mierą jego książki. Kolo­rowe gazety ochrzciły Billy’ego Mor­der­czym Poli­cjan­tem. To okre­śle­nie było zapi­sane bia­łymi lite­rami na czar­nym tle nad każ­dym arty­ku­łem na jego temat.

To było dobre prze­zwi­sko.

I dobry tytuł.

Jeśli tylko nie będzie zwle­kał z publi­ka­cją książki, wzbu­dzi ona duże zain­te­re­so­wa­nie. Poprzed­nia – Uczeń – sprze­da­wała się znacz­nie gorzej od wcze­śniej­szych. Nie zyskała takiego roz­głosu i rza­dziej o niej pisano. W rezul­ta­cie jego występy w tele­wi­zji były nie­liczne i nikt nie wyda­wał się już zain­te­re­so­wany zapra­sza­niem go na wykłady. Nie miał żad­nej sieci zna­jo­mych, któ­rzy mogliby go wes­przeć, ani przy­sług, na które mógł liczyć, bo sam dopro­wa­dził do tego, że w więk­szo­ści miejsc był spa­lony i ludzie, któ­rzy teo­re­tycz­nie mogliby mu pomóc, uni­kali go. Wpraw­dzie miał dość pie­nię­dzy, by sobie pora­dzić, ale jego karie­rze dobrze byłoby nadać roz­pędu w koń­co­wej fazie. Był w końcu po sześć­dzie­siątce…

Od zatrzy­ma­nia Billy’ego minęło pra­wie sześć tygo­dni, ale wciąż nie­mal codzien­nie gdzieś o nim pisano. Jeśli znajdą teraz Hugona Sahléna, wzmia­nek będzie jesz­cze wię­cej. Jedyny pro­blem z pisa­niem o Bil­lym i jego czy­nach pole­gał na tym, że nie wie­dział, czy ich roz­mowy i spo­tka­nia zaowo­cują książką.

Billy nie udzie­lił mu zgody. Ani My.

Nie żeby to było konieczne, mógł sobie pisać, o czym i o kim chciał, ale ponie­waż spo­ty­kali się pod pre­tek­stem, że Seba­stian chce pomóc, wyba­dać, co się stało, roz­szy­fro­wać wszyst­kie jego emo­cje, spró­bo­wać zna­leźć spo­sób na posu­nię­cie się naprzód, jako ogniwo mię­dzy nim a odma­wia­jącą spo­tka­nia My. Naj­bli­żej mu było do tera­peuty Billy’ego. Będąc nim, nie mógł zaś napi­sać ani linijki. Argu­ment, że byłoby to nie­etyczne, nic go nie obcho­dził. Nie mogło być jed­nak nie­zgodne z pra­wem – gro­ziło to pozwem, cią­gną­cym się pro­ce­sem i prze­graną. Niczego jed­nak nie spi­sali, nie otrzy­mał też żad­nego ofi­cjal­nego zle­ce­nia zwią­za­nego z pracą tera­peuty. Ani od Billy’ego, ani od My, ani od poli­cji kry­mi­nal­nej. Był… przy­ja­cie­lem.

Wspar­ciem w trud­nym cza­sie.

I zamie­rzał na tym zaro­bić.

– Jak się teraz czu­jesz? – spy­tał, gdy Billy wska­zał ręką w prawo i zeszli z wąskiej ścieżki. Billy nie odpo­wie­dział. Tylko szedł dalej, roz­glą­da­jąc się wokół. – Jak się czu­łeś tam­tego dnia? – dodał Seba­stian. – Pamię­tasz?

– Jak tam My? – odpo­wie­dział pyta­niem Billy. Nie było to zaska­ku­jące. Im bar­dziej dopusz­czał do sie­bie, co zro­bił, im wyraź­niej­sze były kon­se­kwen­cje, tym więk­szą trud­ność spra­wiało mu wyra­że­nie uczuć. Seba­stian miał z nim w aresz­cie sesje, w cza­sie któ­rych Billy nie powie­dział ani słowa.

– Wła­ści­wie znisz­czy­łeś jej życie – odparł Seba­stian i wzru­szył ramio­nami. Nie było to coś, czego Billy już by nie wie­dział.

– Ale wszystko z nią w porządku? Chłopcy dobrze się czują?

– Nie jest z nią w porządku. To zaj­mie sporo czasu.

– Na­dal się z nią spo­ty­kasz?

– Tak.

– Pozdra­wiasz ją ode mnie?

– My tego nie chce.

Billy ski­nął głową i się zatrzy­mał. Wska­zał duży leśny wykrot po lewej stro­nie, mię­dzy dwiema dorod­nymi sosnami. Przy­wo­dził na myśl ciemną, otwartą pasz­czę wie­lo­ryba, wyra­sta­jącą z głę­biny w fil­mie o Pino­kiu.

– Tam leży – powie­dział. Obaj poli­cjanci z psem pode­szli bli­żej. – Przy­kryty kamie­niami i zie­mią.

Pies wska­zał teren odda­lony mniej wię­cej o metr od wska­za­nego miej­sca. The­rese ode­szła na bok i wezwała posiłki. Ze sprzę­tem do kopa­nia. Jeden z opie­ku­nów psa zaczął ostroż­nie się opusz­czać do zagłę­bie­nia. Billy obser­wo­wał te poczy­na­nia. Po jego policzku spły­nęła samotna łza. Trudno było roz­strzy­gnąć, czy pła­cze nad ofiarą, czy nad sobą. Seba­stian nie pytał.

Podej­rze­wał, że Billy sam tego nie wie.

Siadaj.

Rosma­rie Fre­driks­son wska­zała ruchem głowy jedno z krze­seł po dru­giej stro­nie biurka. Vanja wypeł­niła pole­ce­nie. Zało­żyła nogę na nogę, lekko się odchy­liła. Pró­bo­wała wyglą­dać na tak odprę­żoną, jak tylko mogła, choć czuła się jak ktoś wezwany do gabi­netu dyrek­torki na repry­mendę. Kiedy była uczen­nicą, ni­gdy jej tak nie wezwano. Ni­gdy też nie odwie­dziła gabi­netu Rosma­rie Fre­driks­son. Szybko się rozej­rzała. Był to pokój narożny. Na przed­ostat­nim pię­trze. Z okien roz­cią­gał się widok na park Kro­no­berg i na Kung­sholms­ga­tan. Obrazy na ścia­nach nic jej nie mówiły, ale nie znała się na malar­stwie. Rów­nie dobrze mogła tam wisieć for­tuna. Na małym sto­liku przy oknie stał wazon z bia­łymi liliami. Ich słod­kawy zapach roz­no­sił się po całym pokoju. Popa­trzyła na biurko i dwa krze­sła. W rogu wokół niskiego sto­lika stały trzy małe fotele. Pod­łogę pokry­wał gruby dywan w sze­roki wzór. Nie­opo­dal stał jesz­cze jeden mały sto­lik z eks­pre­sem do kawy. Było to miej­sce na bar­dziej swo­bodne spo­tka­nia niż to, które się zapo­wia­dało.

– No i jak tam?

Przy odro­bi­nie dobrej woli można było uznać to pyta­nie za wyraz tro­ski, szcze­rej chęci dowie­dze­nia się, jak Vanja i jej ekipa się czują po wstrzą­sa­ją­cych wyda­rze­niach ostat­nich dni. Jed­nak nic w tonie głosu czy spoj­rze­niu Rosma­rie nie prze­ma­wiało za taką teo­rią.

– Z czym? – odparła Vanja.

– Z twoim wydzia­łem.

– Ursula wró­ciła, więc pra­cu­jemy dalej. Ona, Car­los i ja – odparła Vanja i lekko wzru­szyła ramio­nami. Co wię­cej mogła powie­dzieć? Billy zdra­dził ją w spo­sób wręcz nie­praw­do­po­dobny, a poza tym pró­bo­wał zabić Ursulę. Osoba obda­rzona choćby mini­malną dozą empa­tii powinna rozu­mieć, jak wygląda sytu­acja w jej zespole.

Rosma­rie wstała i pode­szła do eks­presu do kawy.

– Z Kra­jo­wego Wydziału Kry­mi­nal­nego nie­wiele zostało, prawda?

– To prawda. Będziemy musieli prze­pro­wa­dzić rekru­ta­cję.

– O ile nie zosta­nie­cie zli­kwi­do­wani. Kawy?

Vanja była tak zasko­czona, że tylko ski­nęła głową. Rosma­rie wci­snęła przy­cisk na eks­pre­sie, a ten zaczął mleć ziarna tak gło­śno, że unie­moż­li­wiał roz­mowę. Vanja i tak nie miała nic do powie­dze­nia. Mil­czała więc, gdy maszyna napeł­niała małą białą fili­żankę. Rosma­rie pode­szła i ją podała.

– O ile nie zosta­niemy zli­kwi­do­wani? – powtó­rzyła powoli, gdy Rosma­rie wró­ciła za biurko.

– Mie­li­ście być jed­nym z naj­lep­szych wydzia­łów w Szwe­cji, a nie odkry­li­ście, że jest wśród was seryjny mor­derca. To nie wzbu­dza zaufa­nia.

– Dobrze to ukry­wał i był naszym kolegą z pracy, przy­ja­cie­lem…

Vanja umil­kła. Sama sły­szała, że jej słowa brzmią bar­dziej defen­syw­nie, niż zamie­rzała. Że broni się moc­niej niż powinna. Nawet tak typowo biu­rowa poli­cjantka jak Rosma­rie powinna rozu­mieć, że jeśli ktoś miałby nie­po­strze­że­nie popeł­nić poważne prze­stęp­stwo, to wła­śnie dobrze wykształ­cony, inte­li­gentny, doświad­czony śled­czy kry­mi­nalny. Poza tym trudno podej­rze­wać kole­gów z pracy o zbrod­nie, o któ­rych popeł­nie­niu nie ma się poję­cia.

– Tra­fi­cie do Naro­do­wego Wydziału Ope­ra­cyj­nego, pod moje kie­row­nic­two.

– Wiem o tym – powie­działa Vanja. Rozu­miała, dokąd zmie­rza ta roz­mowa. Miała doświad­czyć tego, co Seba­stian i Tor­kel wie­lo­krot­nie przed­sta­wiali jako abso­lut­nie naj­gor­szą cechę Rosma­rie Fre­driks­son: odru­chu rato­wa­nia wła­snej skóry.

– Będę z tobą szczera – powie­działa Rosma­rie. Pochy­liła się nad biur­kiem i spoj­rzała na Vanję w spo­sób z pew­no­ścią w zamie­rze­niu poufały, ale tak naprawdę koja­rzył się z wężem, który wła­śnie zoba­czył małą bez­bronną myszkę. – Kiedy jeden z moich wydzia­łów tonie w gów­nie, ono bry­zga rów­nież na mnie.

Vanja tylko ski­nęła głową. Co miała powie­dzieć? Aby nie spra­wiać wra­że­nia nie­za­in­te­re­so­wa­nej, upiła łyk kawy i znów ski­nęła, tym razem nieco bar­dziej dobit­nie, jakby chciała poka­zać, że naprawdę zdaje sobie sprawę z powagi sytu­acji.

– Mam jed­nak pewien pomysł, który może spra­wić, że ja i ty wyj­dziemy z tego nie­mal bez szwanku.

Vanja i tym razem nie odpo­wie­działa. Była pewna, że i tak usły­szy ciąg dal­szy. Czy tego chce, czy nie.

– Potrze­bu­jemy kozła ofiar­nego.

Rosma­rie odchy­liła się na opar­cie krze­sła. Vanja zesztyw­niała.

– Kogo? – zapy­tała cicho, miała wręcz pew­ność, że zna odpo­wiedź. Była nowa, w miarę młoda, po raz pierw­szy na sta­no­wi­sku kie­row­ni­czym. Przy­po­mniała jej się zasada Petera, wedle któ­rej odno­szący suk­cesy pra­cow­nik zostaje awan­so­wany tak długo, aż prze­staje być kom­pe­tentny. Nie wie­działa nawet, czy jej przej­ście na nowe sta­no­wi­sko zostało we wła­ściwy spo­sób zaanon­so­wane. Po pro­stu… je dostała, gdy Tor­kel nie wcho­dził już w grę. Dosko­nale. Kurwa! Ni­gdy wię­cej nie dosta­nie pracy, jeśli zosta­nie wska­zana jako osoba odpo­wie­dzialna za tę gów­no­bu­rzę.

– Tor­kel – powie­działa Rosma­rie takim tonem, jakby wszel­kie inne moż­li­wo­ści nie wcho­dziły w grę. Vanja tak się wzdry­gnęła, że pra­wie roz­lała kawę. Ze wszyst­kich imion to było ostat­nie, które spo­dzie­wa­łaby się usły­szeć. – Zaak­cen­tu­jemy, że to wszystko zda­rzyło się pod jego nad­zo­rem – cią­gnęła Rosma­rie. – Nie prze­kra­cza­jąc gra­nicy dobrego smaku, poru­szymy pro­blem uza­leż­nie­nia, suge­ru­jąc, że jego osąd był zabu­rzony.

– Billy dzia­łał przez kilka lat – wyja­śniła Vanja. – Pro­blemy Tor­kela zaczęły się po śmierci Lise-Lotte.

– Ale dla­tego wła­śnie musiał odejść.

– Wszy­scy pra­co­wa­li­śmy z Bil­lym. Nikt nic nie podej­rze­wał. Nawet Seba­stian.

– Seba­stian, no wła­śnie… – Usta Rosma­rie skur­czyły się w coś, co mogło być uśmiesz­kiem zado­wo­le­nia lub gry­ma­sem dez­apro­baty. Nie dało się stwier­dzić, która z tych moż­li­wo­ści jest praw­dziwa. – Przej­rza­łam jego umowy. W tych przy­pad­kach, w któ­rych w ogóle jakieś były.

– Pra­co­wał bar­dziej w cha­rak­te­rze kon­sul­tanta…

– Zwy­kle pod­pi­su­jemy umowy także z kon­sul­tan­tami. Poza tym z tego, co widzę, ni­gdy nie spraw­dzono jego prze­szło­ści.

– Tor­kel dobrze go znał.

– Prze­cież nie w taki spo­sób zatrud­niamy ludzi na odpo­wie­dzialne sta­no­wi­ska, prawda?

– Tak.

Vanja lekko się sku­liła na krze­śle. Już widziała oczyma wyobraźni, jak to będzie wyglą­dało. Media wygrze­bią wszystko, co tylko się da zna­leźć na temat Tor­kela, cofa­jąc się tak daleko w prze­szłość, jak to tylko moż­liwe. Vanja wie­działa, że okres po jego pierw­szym roz­wo­dzie także nie był bez­pro­ble­mowy. Rosma­rie miała godną podziwu umie­jęt­ność wska­zy­wa­nia wia­ry­god­nego kozła ofiar­nego. Vanja pomy­ślała, że do tego potrzeba lat tre­ningu.

– Wiesz, co myślą ludzie? – spy­tała Rosma­rie, wyry­wa­jąc ją z zamy­śle­nia.

– Na jaki temat?

– Na temat sze­fów. Zwłasz­cza kra­jo­wego szcze­bla… Że, tak samo jak poli­tycy, ni­gdy nie pono­szą odpo­wie­dzial­no­ści. Że wszystko ucho­dzi im na sucho. A jeśli ktoś ich wyko­pie, to naj­czę­ściej lecą w górę. – Posłała Vanji spoj­rze­nie, które natych­miast sko­ja­rzyło jej się z poli­ty­kiem w cza­sie wybo­rów. To spoj­rze­nie mówiło, że jej zda­nie jest nie­pod­wa­żalną prawdą i nie zamie­rza słu­chać uwag. Vanja żad­nej nie zgło­siła. – Czas, by ktoś odpo­wie­dział za nie­pra­wi­dłowe zarzą­dza­nie.

– Tor­kel to naj­lep­szy szef, jakiego kie­dy­kol­wiek mia­łam – odparła. Sto razy lep­szy niż ty, miała ochotę dodać i liczyła na to, że jej wzrok prze­ka­zuje ten komu­ni­kat. Jed­nak nawet jeśli prze­ka­zał, Rosma­rie Fre­driks­son pozo­stała na to cał­ko­wi­cie nie­wraż­liwa.

– Daję ci szansę na ura­to­wa­nie zespołu i two­jej posady.

– Oraz odsu­nię­cie od sie­bie wszel­kiej kry­tyki ze strony mediów. – Vanja pra­wie ugry­zła się w język. Za mocno? Zbyt szcze­rze? Rosma­rie chwi­lowo sku­piła się na Tor­kelu, ale to nie ozna­czało, że Vanja jest bez­pieczna. Jed­nak Rosma­rie tylko lekko wzru­szyła ramio­nami.

– I na ura­to­wa­nie sie­bie. Wyświad­czam ci przy­sługę. Będziesz przy­szło­ścią. Nowym, które nadej­dzie. Młodą kobietą, sprzą­ta­jącą po nad­uży­ciach wła­dzy popeł­nia­nych przez uprzy­wi­le­jo­wa­nych star­szych męż­czyzn.

– A jeśli nie chcę być kimś takim?

Rosma­rie spoj­rzała na Vanję, jakby nie do końca rozu­miała. Jakby miała przed sobą nasto­latkę w okre­sie buntu, która się kłóci tylko dla­tego, że może, a nie dla­tego, że to do cze­go­kol­wiek dopro­wa­dzi. Lekko wes­tchnęła. Vanja odczy­tała to jako pierw­szy znak, że jej sze­fowa się dener­wuje.

– W takim wypadku naj­praw­do­po­dob­niej zosta­nie wsz­częte śledz­two w spra­wie nie­wła­ści­wego kie­ro­wa­nia wydzia­łem, który pozo­sta­wał poza kon­trolą. Nastąpi reor­ga­ni­za­cja, a twój wydział prze­sta­nie ist­nieć jako nie­za­leżna jed­nostka.

– Prze­cież to szan­taż.

Rosma­rie znów się nachy­liła.

– Nie zatrzy­masz się na wydziale zabójstw. Będziesz się piąć po szcze­blach kariery.

Po raz pierw­szy Vanja poczuła, że dostrzega w Rosma­rie auten­tyczne cie­pło, zaan­ga­żo­wa­nie. Jej sze­fowa była niczym men­torka, dzie­ląca się tajem­ni­cami z adeptką, by ta osią­gnęła peł­nię swo­jego poten­cjału.

– To jest gra, któ­rej zasad musisz się nauczyć.

– Pole­ga­jąca na sprze­da­wa­niu przy­ja­ciół?

– Na walce o to, co jest dla cie­bie ważne.

Vanja umil­kła. Odkąd uro­dziła jej się Amanda, miała inne prio­ry­tety. Praca i kariera nie stały już w jej życiu na pierw­szym miej­scu, ale oczy­wi­ście w dal­szym ciągu była ambitna i zachłanna. Chciała mieć wszystko, co tylko mogła. Ale nie za wszelką cenę.

– Tor­kel jest dla mnie ważny.

Rosma­rie znów się odchy­liła na opar­cie. Tym razem nie pró­bo­wała nawet masko­wać wes­tchnie­nia iry­ta­cji. Poło­żyła dło­nie na biurku i wstała. Można to było zro­zu­mieć tylko w jeden spo­sób: że spo­tka­nie dobie­gło końca.

– Tor­kel zosta­nie obcią­żony – zade­cy­do­wała. – Pyta­nie brzmi tylko, czy pocią­gnie za sobą na dno cie­bie i twój wydział, czy nie.

Nie żyje.

Ta jedna myśl gorącz­kowo krą­żyła jej po gło­wie.

Umarł, na zawsze. Tim, jej ojciec, umarł.

Łzy znów zaczęły pły­nąć. Cicho, lecz nie­ubła­ga­nie. Miała wra­że­nie, że jest ich mniej, ale ból i żal się nie zmie­niły. Wie­działa, że zostaną z nią na długo. Cathy wzięła kilka głę­bo­kich wde­chów, żeby się uspo­koić. W dal­szym ciągu szok tkwił w jej wnę­trzu niczym odrębny byt.

Tim miał przy­je­chać do domu, ale tego nie zro­bił. Zaczęła się nie­po­koić. Dzwo­niła do niego, ale bez skutku. Była coraz bar­dziej prze­ko­nana, że coś jest nie tak. Jeśli miał się spóź­nić albo zmie­niały mu się plany, zawsze o tym infor­mo­wał. Chcieli zjeść razem lunch, spę­dzić popo­łu­dnie w mie­ście, a o szes­na­stej odwie­dzić amba­sadę ame­ry­kań­ską, by poroz­ma­wiać o jej wizie.

Wie­działa już, że nic z tego nie doj­dzie do skutku.

W porze lun­chu zadzwo­niła do niej poli­cjantka.

Zapy­tała, czy jest spo­krew­niona z nie­ja­kim Timem Cun­nin­gha­mem. Poin­for­mo­wała, że zna­le­ziono go sku­lo­nego w bra­mie w oko­li­cach Stu­re­plan. Zda­niem per­so­nelu karetki praw­do­po­dob­nie doznał ataku serca. Stwier­dzono zgon na miej­scu.

Oszo­ło­miona dotarła do szpi­tala Karo­lin­ska, bo tam prze­wie­ziono ciało. Błą­dziła po dłu­gich kory­ta­rzach, aż w końcu udało jej się zacze­pić kogoś, kto coś wie­dział. Po dłuż­szym cza­sie tra­fiła do Zakładu Medy­cyny Sądo­wej, ale usły­szała tylko, że nie może zoba­czyć ciała. Musiała pocze­kać na leka­rza, a i tak nie było pewne, czy pozwolą jej zoba­czyć Tima. Zasady były surowe. Od tam­tego czasu sie­działa w ponu­rej sza­ro­nie­bie­skiej pocze­kalni i pła­kała. Miała wra­że­nie, że trwa to całe wieki.

Po jakimś cza­sie dotarło do niej, że już nie jest sama. Dołą­czyli do niej mło­dzi rodzice z dwójką małych dzieci. Sie­dli kawa­łek dalej. Kobieta miała zapła­kane, nie­wi­dzące oczy, a męż­czy­zna zdu­szo­nym gło­sem czy­tał z dziećmi komiks o Bam­sem. Cathy pomy­ślała, że przy­szli ze względu na ojca kobiety albo innego ich krew­nego. Spró­bo­wała wziąć się w garść, opa­no­wać łzy. Nie pła­kać przy obcych. Nauczyła ją tego matka. Nie warto oka­zy­wać sil­nych emo­cji przy nie­zna­jo­mych. W naj­gor­szym wypadku może to zostać uznane za oznakę sła­bo­ści.

Ski­nęła głową kobie­cie i wstała. Odru­chowo zaczęła obra­cać w pal­cach mały pier­ścio­nek z moty­lem wiszący jej na szyi. Towa­rzy­szył jej, odkąd pamię­tała, a nawet dłu­żej. Został kupiony w Taj­lan­dii w Boże Naro­dze­nie. Kiedy kraj dotknęło kata­stro­falne w skut­kach tsu­nami. Cza­sami wyda­wało jej się, że pamięta tam­ten dzień. Wodę, chaos i strach. Rów­nie dobrze mogły to jed­nak być wspo­mnie­nia frag­men­tów nagrań oglą­da­nych w róż­nych sytu­acjach albo histo­rii, które jej póź­niej opo­wia­dano. Na przy­kład o kup­nie tej ozdoby na targu. Prze­cież nie mogła tego pamię­tać. Ponie­waż cała rodzina prze­żyła, doszła do wnio­sku, że pier­ścio­nek przy­nosi szczę­ście. Doty­ka­nie go zwy­kle ją uspo­ka­jało. Był to tani, mały kawa­łek alpaki z czer­wo­nymi i nie­bie­skimi kamie­niami, które zawsze koja­rzyły jej się z poczu­ciem bez­pie­czeń­stwa. Nie chciała się go pozbyć, bez względu na to, ile razy mama suszyła jej o to głowę. Nie chciała mieć niczego droż­szego ani bar­dziej doro­słego. Ten pier­ścio­nek zna­czył dla niej coś, czego nie potra­fiła ująć w słowa.

Była to jedna z nie­wielu walk, któ­rych jej matka nie wygrała.

Cathy ruszyła z powro­tem do reje­stra­cji. Musiała wie­dzieć teraz. Co się stało jej ojcu? Musiała go zoba­czyć. Jak do tego doszło? Snuli tak wiel­kie plany. Ona miała poje­chać do Sta­nów Zjed­no­czo­nych, a on do… Wszystko było jed­nym wiel­kim cha­osem.

Zoba­czyła męż­czy­znę w gar­ni­tu­rze roz­ma­wia­ją­cego z kimś z per­so­nelu. Na widok Cathy szybko zakoń­czył roz­mowę i do niej pod­szedł. Miała wra­że­nie, że gdzieś go już wcze­śniej widziała.

– Cathy? – ode­zwał się, wycią­ga­jąc do niej rękę. – Stan Ludlow, kolega two­jego taty z Hey­man & Schro­der. Tak bar­dzo mi przy­kro – kon­ty­nu­ował dobrą angielsz­czy­zną, przy­jaź­nie ści­ska­jąc jej dłoń. Teraz go roz­po­znała. Widzieli się prze­lot­nie na jakimś even­cie fir­mo­wym, a jej ojciec nie­raz pochleb­nie się o nim wyra­żał.

– Tim wpi­sał mnie jako osobę do kon­taktu w nagłych przy­pad­kach. Przy­je­cha­łem naj­szyb­ciej, jak mogłem. Jak się czu­jesz? – zapy­tał łagod­nie. Cathy pró­bo­wała robić wra­że­nie sil­nej, ale nie­spe­cjal­nie jej to wycho­dziło. Oczy znów zaszły jej łzami.

– Nie wiem. Nie mogę tego zro­zu­mieć… – Tylko tyle była w sta­nie wykrztu­sić.

– Niczym nie musisz się mar­twić. Pomo­żemy ci ze wszyst­kimi prak­tycz­nymi spra­wami i będziemy cię wspie­rać w tym trud­nym cza­sie. Pamię­taj, że zapew­nimy ci wszystko, czego będziesz potrze­bo­wała.

Cathy nie bar­dzo wie­działa, co odpo­wie­dzieć. Męż­czy­zna był przy­ja­zny, ale cała sytu­acja miała w sobie coś dziw­nego. Firma Hey­man & Schro­der zawsze była gdzieś w tle i prak­tycz­nie kie­ro­wała całym ich życiem. Teraz wystą­piła z cie­nia, zale­d­wie kilka godzin po tym, jak jej ojciec został zna­le­ziony mar­twy.

– Dzię­kuję – odparła dość ostrym tonem. – Nawet jesz­cze nie mia­łam moż­li­wo­ści go zoba­czyć, więc nie wiem, czego potrze­buję.

Stan zro­bił krok do tyłu i posłał jej prze­pra­sza­jący uśmiech.

– Wybacz. Zabrzmiało… jakby przy­słali mnie z pracy. Tak naprawdę jestem tutaj, bo obie­ca­łem to two­jemu tacie. Był moim przy­ja­cie­lem. Nie chciał, abyś została sama.

Cathy spoj­rzała na niego pyta­jąco. Coś spra­wiało, że nie mogła poskła­dać w całość tego, co wła­śnie jej powie­dział.

– Jak to? Pro­sił cię o przyj­ście tutaj? Skąd mógł… To zna­czy… Skąd wie­dział?

Cathy urwała. Stan wyglą­dał na zakło­po­ta­nego, nie odpo­wia­dał, ale jego mil­cze­nie było wymowne. Zro­zu­miała jego zna­cze­nie, ale nie mie­ściło jej się w gło­wie. Pomy­ślała, że to nie­moż­liwe.

– Wie­dział, że umrze?

Liczyła na odpo­wiedź prze­czącą, ruch głowy, smutny uśmiech, który powie jej, że wszystko opacz­nie zro­zu­miała, ale Stan tylko ski­nął głową, a następ­nie dodał:

– Kilka mie­sięcy temu Tim prze­szedł ruty­nowe bada­nia, a nasz fir­mowy lekarz odkrył tak zwany tęt­niak aorty, czyli uszko­dze­nie tęt­nicy. Tęt­niak był dosyć duży i ulo­ko­wany w naprawdę pecho­wym miej­scu.

– Wie­dział, że umrze, i nic nie mówił?

Cathy posłała Sta­nowi pona­gla­jące spoj­rze­nie. Tym razem nie tylko liczyła na odpo­wiedź prze­czącą. Potrze­bo­wała jej. To wszystko było zbyt poważne. Nie­po­jęte. Stan patrzył na nią z cie­płym współ­czu­ciem w oczach.

– Wie­dział, że jest ryzyko. Toczyły się roz­mowy na temat ope­ra­cji, która miała zapo­biec nie­bez­pie­czeń­stwu, ale była… skom­pli­ko­wana. Nie chciał cię nie­po­koić. Przed prze­pro­wadzką i tym wszyst­kim.

Cathy bez­sku­tecz­nie pró­bo­wała upo­rząd­ko­wać sprzeczne uczu­cia. Czarny jak noc smu­tek zyskał nie­pro­szone towa­rzy­stwo w postaci wrzą­cego gniewu skie­ro­wa­nego prze­ciwko męż­czyź­nie, któ­rego miało jej bra­ko­wać już do końca życia.

– Wie­dział, że umrze? – Jej pyta­nie zabrzmiało ostrzej, niż zamie­rzała. Stan wycią­gnął rękę i znów chwy­cił jej dłoń. Tym razem deli­kat­niej. Pocie­sza­jąco.

– On wie­rzył w życie, Cathy. W każ­dej sytu­acji zawsze myślał o tobie. Zro­bił to, co uwa­żał za naj­lep­sze dla cie­bie.

– Mógł pozwo­lić mi w tym uczest­ni­czyć i zade­cy­do­wać.

Nie potra­fiła już powstrzy­mać łez. Zachwiała się na nogach, jakby opu­ściły ją wszyst­kie siły. Stan zro­bił krok do przodu i ją objął. Przy­trzy­mał w ramio­nach i pod­niósł. Ojciec nie żył dopiero od kilku godzin, ale już tak bar­dzo za nim tęsk­niła. Jak miała prze­żyć bez niego całe życie? Od śmierci jej mamy byli tylko we dwoje. Wszę­dzie na świe­cie, przez cały czas. Razem. A teraz nagle nikogo przy niej nie było.

Została sama.

To wra­że­nie tylko się spo­tę­go­wało, kiedy jakiś czas póź­niej zna­la­zła się u boku ojca, żeby się z nim poże­gnać. Na wózku ze stali nie­rdzew­nej paliła się świeczka. Ojciec nie leżał w łóżku, lecz na noszach, na zim­nym błysz­czą­cym metalu, przy­kryty bia­łym prze­ście­ra­dłem pod­cią­gnię­tym aż pod brodę. W pomiesz­cze­niu nie było okien ani żad­nych mebli. Nie był to pokój ani sala, lecz prze­strzeń, w któ­rej śmierć była tak czę­stym gościem, że nikt już nawet się nie przy­go­to­wy­wał do kolej­nej z jej nie­zli­czo­nych wizyt.

Lekarz wpu­ścił ich do środka i potwier­dził, że Tim praw­do­po­dob­nie zmarł w wyniku uszko­dze­nia aorty, ale pew­ność zyskają dopiero po sek­cji zwłok. Cathy spy­tała, dla­czego będą go roz­ci­nać, i dowie­działa się, że ponie­waż został zna­le­ziony poza domem i nie było rzu­ca­ją­cej się w oczy przy­czyny śmierci, sprawa nale­żała do poli­cji i nie mieli wyboru.

Stali w mil­cze­niu. Córka Tima i jego kolega. Jego rodzina i praca. Wszystko, co go zaj­mo­wało, gdy żył.

Cathy popro­siła Stana, by zosta­wił ją samą. Wzięła wizy­tówkę, którą jej wrę­czył, i obie­cała zadzwo­nić, gdyby cze­goś potrze­bo­wała. Na razie jed­nak potrze­bo­wała samot­no­ści. Kiedy wyszedł, przy­su­nęła sobie krze­sło i usia­dła obok tego, co kie­dyś było jej ojcem. Jakiś czas sie­działa w mil­cze­niu i tylko patrzyła. Myśli wiro­wały jej w gło­wie. Przez chwilę się zasta­na­wiała, gdzie są ubra­nia, które miał na sobie, gdy rano wycho­dził z domu w Brom­mie. Nie­ważne. Wyglą­dał na spo­koj­nego i to była dla niej kojąca myśl. Czy śmierć nade­szła szybko? Pomy­ślała, że musi poczy­tać wię­cej o tęt­niaku aorty. Dotknęła jego policzka. Był o wiele za zimny.

– Trzeba było coś powie­dzieć – wykrztu­siła.

Miała ochotę dalej być na niego zła. Ze zło­ścią potra­fi­łaby sobie pora­dzić. To jed­nak nie wcho­dziło w grę. Teraz już lepiej rozu­miała wyda­rze­nia z ostat­niego okresu jego życia. Wszystko nabrało sensu. Dziw­nie się zacho­wy­wał. Chciał opu­ścić willę. Ubie­gał się o nową posadę w innym kraju. Zała­twiał jej stu­dia w Sta­nach. Przy­go­to­wy­wał ją do życia bez sie­bie. O to w tym wszyst­kim cho­dziło.

Wie­działa, że będzie za nim ogrom­nie tęsk­niła.

Póź­niej będzie się musiała zasta­no­wić, co zro­bić ze swoim miej­scem w Yale. Firma Hey­man & Schro­der zaj­mie się wszyst­kimi prak­tycz­nymi kwe­stiami, ale w Szwe­cji pozo­stało coś nie­do­koń­czo­nego. Nie­wy­po­wie­dzia­nego, co było ważne dla jej ojca i czego nie zdą­żył dopro­wa­dzić do końca. Była pewna, że chciał jej coś powie­dzieć. Coś, co mu cią­żyło. Nie potra­fiła uchwy­cić, co to takiego, ale w ostat­nim cza­sie czuła bijący od niego nie­po­kój. Wów­czas wią­zała go z psy­cho­lo­giem, do któ­rego nagle zaczął cho­dzić. Nale­gał, by i ona się z nim spo­tkała.

Nazy­wał się Seba­stian Berg­man.

Wzięła głę­boki oddech.

Wie­działa, co powie­dzieć, lecz nie wie­działa jak. Przy­pusz­czała, jak to zosta­nie ode­brane, co nie uła­twiało sprawy. Nie mogła jed­nak tak po pro­stu odwró­cić się na pię­cie i wyjść. Nie po tylu wspól­nie prze­pra­co­wa­nych latach i po wszyst­kim, co dla niej zro­bił. Znów głę­boko wcią­gnęła powie­trze i przy­ło­żyła kciuk do przy­ci­sku dzwonka. Zamek został prze­krę­cony szyb­ciej, niż się spo­dzie­wała, a kiedy otwo­rzyły się przed nią drzwi, zro­zu­miała dla­czego. Stała przed nią Ursula.

– Cześć. Ty tutaj?

Głu­pie nawet jak na pyta­nie reto­ryczne. Vanja od razu poczuła, że to, co ją czeka, wła­śnie stało się jesz­cze trud­niej­sze ze względu na obec­ność kole­żanki.

– Tak. Wchodź – powie­działa Ursula i ją prze­pu­ściła. – Tor­kel jest w kuchni.

Vanja zdjęła kurtkę i buty. Poszła za Ursulą.

Tor­kel sie­dział przy stole. Choć ostat­nio widziała go zale­d­wie kilka tygo­dni wcze­śniej, pomy­ślała, że się skur­czył, a z całą pew­no­ścią posta­rzał. Wyglą­dał jak cień czło­wieka, który nie­cały rok wcze­śniej kie­ro­wał ich grupą. Spo­wo­do­wały to żałoba, alko­ho­lizm i poważne urazy. Vanja była zdzi­wiona na wieść, że zamie­rzają go wypi­sać ze szpi­tala. Prze­cież mimo wszystko został dwu­krot­nie postrze­lony, a na obu dło­niach miał popa­rze­nia trze­ciego stop­nia. Jed­nak w obec­nych cza­sach szpi­tale chciały się pozby­wać pacjen­tów jak naj­szyb­ciej. Tor­kel nie był tu wyjąt­kiem. Łóżek i per­so­nelu zawsze bra­ko­wało. Dwa razy dzien­nie przy­cho­dziła do niego pie­lę­gniarka i opa­try­wała mu dło­nie, ale poza tym musiał radzić sobie sam. Na szczę­ście miał Ursulę. Vanja podej­rze­wała, że spę­dzali razem w miesz­ka­niu mnó­stwo czasu.

Na jej widok Tor­kel się roz­pro­mie­nił i pró­bo­wał wstać, ale zanim zdą­żył, Vanja szybko pode­szła i go przy­tu­liła.

– Miło cię widzieć – powie­dział, wska­zu­jąc krze­sło naprze­ciwko. Vanja usia­dła. Ursula została przy drzwiach. – Masz na coś ochotę? – zapy­tał Tor­kel, ruchem głowy wska­zu­jąc pie­kar­nik i lodówkę.

– Nie, dzię­kuję.

– A jak tam Amanda? I Jona­than?

– Dobrze. Wszystko super.

Tor­kel ski­nął głową i zapa­dła cisza. Można było ją inter­pre­to­wać jako wezwa­nie, by Vanja wyja­wiła powód wizyty. Ona jed­nak wolała jesz­cze przez jakiś czas tego nie robić. Jesz­cze przez kilka minut poroz­ma­wiać z nim przy­jaź­nie i po kole­żeń­sku, zanim wszystko zepsuje.

– Jak się czu­jesz? – zapy­tała.

Tor­kel wzru­szył ramio­nami i lekko roz­ło­żył ręce. Miał na nich baweł­niane ręka­wiczki.

– Chyba… tak dobrze, jak to moż­liwe. Nie piję. Znowu.

– Miło to sły­szeć – odparła. Nie znała aktu­al­nej sytu­acji Tor­kela z alko­ho­lem. Ursula nic o tym nie wspo­mi­nała, a ona nie chciała pytać. – A ciało? Dło­nie i w ogóle.

– Powoli się goją. Rany postrza­łowe nie będą miały trwa­łych kon­se­kwen­cji. A jeżeli cho­dzi o dło­nie… według leka­rzy nie odzy­skają peł­nej spraw­no­ści.

Vanja ski­nęła mu głową ze współ­czu­ciem, a jed­no­cze­śnie poczuła nara­sta­jącą złość.

Niech szlag trafi Billy’ego!

Gnój pier­do­lony!

Naprawdę musiała się zmu­szać, by o nim nie myśleć, odkąd został osa­dzony w aresz­cie. To było zbyt bole­sne, wpra­wiało ją w zbyt wielką wście­kłość. Ze wszyst­kich zdrad, któ­rych doświad­czyła w ostat­nich latach, także ze strony matki, ta była naj­gor­sza. Jej naj­lep­szy przy­ja­ciel. Czło­wiek, któ­remu ufała w stu pro­cen­tach, któ­remu pozwa­lała odbie­rać córkę z przed­szkola i się nią opie­ko­wać. Sku­tecz­nie stłu­miła te myśli, ale Tor­kel naj­wy­raź­niej nie zamie­rzał tak łatwo odpu­ścić.

– Widu­jesz się z Bil­lym? – zapy­tał.

– Nie.

– Czy w ogóle z nim roz­ma­wia­łaś po tym wszyst­kim?

– Nie.

– I pomy­śleć, że naprawdę to wszystko spo­wo­do­wał… – powie­dział Tor­kel nie­mal smut­nym gło­sem. Vanja musiała stłu­mić szy­der­czy śmiech. „Spo­wo­do­wał” było chyba nie­do­po­wie­dze­niem roku.

– Ale go zatrzy­ma­li­śmy – dodała sto­jąca przy drzwiach Ursula. – Dzięki tobie i Seba­stia­nowi.

– A z Seba­stia­nem się widu­jesz? – zapy­tał Tor­kel.

– Cza­sami odbiera Amandę z przed­szkola, ale tak poza tym to nie. Nie spo­ty­kamy się. – Rzu­ciła krót­kie spoj­rze­nie Ursuli, która nawet drgnie­niem mię­śnia twa­rzy nie dała po sobie poznać, że ma na ten temat jakąś szcze­gólną opi­nię. Mię­dzy nią a Seba­stia­nem do cze­goś doszło. To coś spra­wiło, że zupeł­nie się od niego zdy­stan­so­wała. Vanja nie wie­działa, o co cho­dzi – Ursula nie miała w zwy­czaju dzie­lić się oso­bi­stymi spra­wami. Musiała przy­znać, że sama ma podob­nie.

W kuchni znów zapa­no­wała cisza. Vanja zaczęła się wier­cić na krze­śle. Tor­kel i Ursula wie­dzieli, że nie przy­szła tylko po to, by zabić tro­chę czasu roz­mową. Uznała więc, że wyja­śni cel wizyty.

– Wła­ści­wie dla­tego tu jestem – zaczęła, spo­glą­da­jąc na nich oboje. – Z powodu sprawy Billy’ego.

– Aha? – To krót­kie słowo ujaw­niało scep­tyczne nasta­wie­nie i świa­do­mość, że cokol­wiek powie Vanja, nie spodoba się to żad­nemu z nich.

– Roz­ma­wia­łam dziś z Rosma­rie…

Reak­cja mniej wię­cej odpo­wia­dała spo­dzie­wa­nej. Ursula pogar­dli­wie prych­nęła, a na ustach Tor­kela poja­wił się mały uśmie­szek. Jakby w obser­wo­wa­niu, do jakiego stop­nia zła może być sytu­acja, kryła się odro­bina komi­zmu.

– No i co powie­działa? – zapy­tał, nachy­la­jąc się do niej. Vanja po krót­kim waha­niu uznała, że nie ma dobrego spo­sobu na prze­ka­za­nie takiej infor­ma­cji.

– Jutro zamie­rza zor­ga­ni­zo­wać kon­fe­ren­cję pra­sową i zrzu­cić całą winę na cie­bie, za to, że byłeś nie­uważny i zanie­dby­wa­łeś swoje obo­wiązki.

– Cho­lerna zdraj­czyni – mruk­nęła Ursula. Tor­kel tylko ski­nął głową, jakby wła­śnie tego się spo­dzie­wał po swo­jej byłej sze­fo­wej.

– Ci, któ­rzy tam będą, usły­szą, dla­czego odsze­dłeś. Dowie­dzą się o piciu i o całej resz­cie… – dodała Vanja.

– Billy dzia­łał lata przed tym, jak on zaczął pić – zapro­te­sto­wała Ursula.

– Wiem. To samo jej powie­dzia­łam.

– Co jesz­cze powie­dzia­łaś?

Vanja odwró­ciła się do niej. Czyżby w gło­sie kole­żanki usły­szała wyrzut? Spoj­rze­nie Ursuli to potwier­dzało. W Vanji znów wez­brała iry­ta­cja. Cho­lera jasna, prze­cież to nie była jej wina. Ona tylko prze­ka­zy­wała infor­ma­cje.

– Powie­dzia­łam, że nikt z nas niczego nie podej­rze­wał, że Billy oszu­kał nas wszyst­kich i że to nie­spra­wie­dliwe wska­zy­wać Tor­kela jako kozła ofiar­nego.

– Rato­wa­nie wła­snej skóry to coś, co wycho­dzi jej naj­le­piej – stwier­dził Tor­kel.

– Będziesz brała udział w tej kon­fe­ren­cji pra­so­wej? – spy­tała Ursula. Wyraź­nie nie zamie­rzała pomi­nąć wątku udziału Vanji w całej spra­wie.

– Nie mam zbyt wiel­kiego wyboru. Będę mówiła o przy­szło­ści.

– Two­jej przy­szło­ści? – odparła Ursula, akcen­tu­jąc pierw­sze słowo.

Okej, tego było już za wiele. Nie zamie­rzała wysłu­chi­wać oskar­żeń o zała­twia­nie spraw Rosma­rie i uży­wa­nie Tor­kela jako tram­po­liny do wła­snej kariery. Zro­biła, co mogła, ale prze­cież to nie ona była sze­fową.

– O naszej przy­szło­ści. Druga opcja zakłada, że i tak wystawi Tor­kela, ale jed­no­cze­śnie zamknie wydział zabójstw. Nie wiem, jak kto­kol­wiek mógłby na tym zyskać.

Ursula nie odpo­wie­działa, lecz skrzy­żo­wała ręce na piersi, wyraź­nie nie­za­do­wo­lona.

– To nie twoja wina – prze­rwał Tor­kel z wyraźną szcze­ro­ścią w gło­sie, rzu­ca­jąc spoj­rze­nie w kie­runku Ursuli. – Jestem pewny, że zro­bi­łaś, co mogłaś. Wszy­scy wiemy, jaka jest Rosma­rie.

– Przy­kro mi – odparła szcze­rze Vanja. – Ale chyba powi­nie­neś wyłą­czyć tele­fon i przez jakiś czas nie czy­tać wia­do­mo­ści.

– Dam sobie radę. Dzięki za ostrze­że­nie.

– Przy­naj­mniej tyle mogłam zro­bić.

Ich spoj­rze­nia spo­tkały się nad sto­łem. Tor­kel posłał Vanji uspo­ka­ja­jący uśmiech, a ona przy­po­mniała sobie, jak wiele dla niej zna­czył przez wszyst­kie lata, jakie wspar­cie jej zapew­niał i że był naprawdę dobrym czło­wie­kiem. Pochy­liła się nad sto­łem, żeby chwy­cić go za ręce, ale znie­ru­cho­miała w pobliżu bia­łych ręka­wi­czek.

– Naprawdę mi przy­kro – powie­działa.

– Wiem.

Jej tele­fon zaczął dzwo­nić. Spoj­rzała na wyświe­tlacz. Nie­znany numer. Ode­brała połą­cze­nie. Oka­zało się, że to poli­cja z Västerås.

Po krót­kiej roz­mo­wie i otrzy­ma­niu zdję­cia z miej­sca zbrodni odwró­ciła się w stronę wyraź­nie zacie­ka­wio­nej Ursuli.

– Mamy robotę.

Kiedy My otwo­rzyła drzwi i wpu­ściła go do środka, natych­miast zoba­czył, że nie wszystko wygląda jak należy. Oczy­wi­ście, że powinna być teraz świeżo upie­czoną mamą i sie­dzieć w domu ze swo­imi bliź­nia­kami, cał­ko­wi­cie pochło­nięta spra­wami malu­chów. A tym­cza­sem musiała pró­bo­wać zro­zu­mieć, że męż­czy­zna, któ­rego kochała i za któ­rego wyszła, ojciec jej dzieci, przy­znał się do prze­stępstw czy­nią­cych z niego jed­nego z naj­gor­szych seryj­nych mor­der­ców w dzie­jach Szwe­cji. Nic więc nie wyglą­dało jak powinno, choć tego dnia było jesz­cze gorzej niż zwy­kle. Jej nie­umyte włosy zwi­sały bez życia wokół twa­rzy, bla­dej i zie­mi­stej, z domi­nu­ją­cym ele­men­tem w postaci czar­nych worów pod oczami. Wyglą­dała, jakby po pro­stu nacią­gnęła na sie­bie popla­mione spodnie dre­sowe i dużą koszulkę, któ­rej uży­wała jako piżamy. Samotne zaj­mo­wa­nie się dwójką małych dzieci było wyczer­pu­jące dla każ­dego, ale Seba­stian odniósł wra­że­nie, że w przy­padku My cho­dzi o znacz­nie wię­cej niż o nie­prze­spane noce.

To on pierw­szy powie­dział jej o podej­rze­niach wobec Billy’ego i on pro­wa­dził śledz­two, które w końcu zaowo­co­wało jego zde­ma­sko­wa­niem. Dla­tego czuł się czę­ściowo odpo­wie­dzialny za sytu­ację, w któ­rej się zna­la­zła, i za to, że jej życie legło w gru­zach. Oczy­wi­ście było to głu­pie, irra­cjo­nalne, a poza tym naprawdę nie w jego stylu, ale ze wszyst­kich osób, które znał, ona ucier­piała naj­bar­dziej i cza­sem sam nie miał pew­no­ści, jak będzie reago­wała za jakiś czas. Dla­tego zale­żało mu, by pozo­sta­wali w kon­tak­cie. Poza tym inte­re­so­wało go jej spoj­rze­nie na wyda­rze­nia, jej histo­ria, zda­wał sobie sprawę, że to będzie ważne i stwo­rzy wymiar emo­cjo­nalny w jego pla­no­wa­nej książce.

– Napi­jesz się kawy? – spy­tała My, kiedy zdej­mo­wał kurtkę.

– Tylko jeśli dotrzy­masz mi towa­rzy­stwa.

– W takim razie bez kawy.

Wpro­wa­dziła go do salonu, gdzie były nie­liczne, o ile w ogóle jakie­kol­wiek, oznaki, że miesz­ka­nie to zaj­muje osoba, która wła­śnie została sama z małymi bliź­nię­tami. Nic nie leżało na pod­ło­dze, ozdobne poduszki były sta­ran­nie uło­żone na sofie, a pilot od tele­wi­zora i pod­kładka leżały na sto­liku. W oknach stały świeże cięte kwiaty.

– Chłopcy śpią? – spy­tał Seba­stian, roz­glą­da­jąc się po pogrą­żo­nym w ciszy miesz­ka­niu.

– Nie ma ich tutaj.

Przez krótką, mro­żącą krew w żyłach chwilę Seba­stian miał wra­że­nie, że wyda­rzyło się coś okrop­nego. Że opa­no­wana, wręcz zamknięta My ukrywa jakąś tra­ge­dię.

– A gdzie są? – zapy­tał i ku swo­jej rado­ści zauwa­żył, że to krót­kie pyta­nie nie ujaw­niło jego nie­po­koju.

– U mamy – odparła My, usia­dła na sofie i pod­cią­gnęła nogi. Chwy­ciła jedną z podu­szek i zaczęła ją ści­skać. Seba­stian usiadł w fotelu naprze­ciwko. – Ja… Mój stan się pogor­szył. Nie mogłam na nich patrzeć. A tym bar­dziej ich trzy­mać i kar­mić…

Po gło­sie można było się domy­ślić, że zaraz zacznie pła­kać, ale jej oczy pozo­stały suche i wbite w niego. Seba­stian zoba­czył w niej część daw­nej My. Sta­now­czej, spraw­czej, wie­dzą­cej, czego chce.

– To nie ich wina, nic z tego nie jest ich winą, wiem, ale i tak nie potra­fię. Są tak bar­dzo podobne do niego, że nie mogę sobie z tym dać rady.

– Daj sobie tro­chę czasu i…

– Seba­stian, tu nie cho­dzi o depre­sję popo­ro­dową – prze­rwała, nachy­la­jąc się ku niemu. – To nie minie. On zamor­do­wał osiem osób. Bo chciał. Dla przy­jem­no­ści.

Trzy pierw­sze nie, pomy­ślał Seba­stian. Dopiero po nich zasma­ko­wał w zabi­ja­niu. Oczy­wi­ście nie zamie­rzał tego mówić My. Ten fakt robił nie­wielką róż­nicę. Lub zgoła żad­nej.

– Ale twoje dzieci to nie on – spró­bo­wał.

– Są nim w poło­wie.

Na pew­nym pozio­mie jej awer­sja i nie­po­kój były zro­zu­miałe. Seba­stian uwa­żał je za nie­po­trzebne i prze­sa­dzone, ale rozu­miał, że tak to odczuwa. Czy skłon­ność Billy’ego do zabi­ja­nia była uwa­run­ko­wana gene­tycz­nie? Ten wąż, o któ­rym mówił, jakby to była wręcz fizyczna, żyjąca istota. Wąż, który go napę­dzał – kim on wła­ści­wie był? Skąd się wziął? Dla Seba­stiana odpo­wiedź była oczy­wi­sta. Sądził, że wie wystar­cza­jąco dużo o psy­chice czło­wieka, by twier­dzić, że jego czyny i doświad­cze­nia, rela­cje i prze­ży­cia kształ­tują go w znacz­nie więk­szym stop­niu niż geny. Nikt nie rodzi się mor­dercą.

– To nie jest powód, dla któ­rego mia­łyby zostać mor­der­cami – odparł więc. – A jeśli chcesz roz­ma­wiać o dzie­dzi­cze­niu, w poło­wie są tobą.

– Tak, więc może tylko prze­każą ten kłam­liwy, nie­wierny, kurew­ski gen dalej.

Gorycz. Gniew. Z cza­sem pochłoną ją i uni­ce­stwią.

– Był nie tylko tym – odparł spo­koj­nie Seba­stian.

– Prze­stań go bro­nić!

– Nie bro­nię jego, tylko chłop­ców.

Przez chwilę wyda­wało się, że żądza walki ją opusz­cza. Wes­tchnęła głę­boko, odchy­liła się na opar­cie i moc­niej ści­snęła poduszkę.

– Wiem. Wiem, że to nie tak, że kiedy doro­sną, auto­ma­tycz­nie staną się seryj­nymi mor­der­cami. Nie na tym polega pro­blem.

– A na czym? – odparł Seba­stian, szcze­rze zain­te­re­so­wany. Mimo jej trud­nej sytu­acji – a może wła­śnie dzięki niej – roz­mowy z My były tym, co w ostat­nim cza­sie anga­żo­wało go naj­bar­dziej. Billy coraz moc­niej zamy­kał się w sobie. Wypo­wia­dał coraz mniej słów, w miarę jak docie­rały do niego kon­se­kwen­cje popeł­nio­nych czy­nów i myśli o nich. Poranne, zakoń­czone suk­ce­sem poszu­ki­wa­nie ciała Hugona Sahléna tylko spo­tę­go­wało ten pro­ces. W dro­dze powrot­nej do aresztu Billy nie powie­dział ani słowa, tylko patrzył przez boczną szybę samo­chodu i nawet nie odpo­wia­dał, kiedy się do niego zwra­cano. My mówiła, ubie­rała swoje uczu­cia w słowa. Albo przy­naj­mniej pró­bo­wała. W jej podej­ściu do tego, co się stało, i w spo­so­bie, w jaki pozwa­lała owym zda­rze­niom defi­nio­wać samą sie­bie, było coś, co Seba­stian roz­po­zna­wał aż nazbyt dobrze. Czy powi­nien zawrzeć ten aspekt w książce? Wpro­wa­dzić do niej wła­sne doświad­cze­nie straty? Uczy­nić ją bar­dziej oso­bi­stą? Uznał, że warto się nad tym zasta­no­wić, ale nie teraz.

– Po pro­stu… – zaczęła My i się zawa­hała, jakby zale­żało jej, by użyć odpo­wied­nich sfor­mu­ło­wań. – Pro­blem w tym, że bez prze­rwy przy­po­mi­nają mi o rze­czach, o któ­rych chcę tylko spró­bo­wać zapo­mnieć.

Po raz kolejny Seba­stian doszedł do wnio­sku, że My i on są do sie­bie podobni. Ileż to razy pró­bo­wał wyprzeć wszyst­kie wspo­mnie­nia z dru­giego dnia świąt 2004 roku. Bez­sku­tecz­nie.

W tym roku mijało dzie­więt­na­ście lat.

Dzie­więt­na­ście lat, odkąd nie pozwo­lił sobie na szczę­ście, uzna­jąc, że nie zasłu­guje. Był sam w ciem­no­ści. Tysiąc dni, a potem jesz­cze kolejny tysiąc – one wszyst­kie zle­wały się w jedną bez­kre­sną, duszącą magmę, w któ­rej przy­pad­kowe, pozba­wione zna­cze­nia pod­boje sek­su­alne sta­no­wiły narzę­dzie wypar­cia, słu­żyły temu, by nie zato­nąć i przez krótką chwilę móc znów oddy­chać.

Zosta­wił to wszystko za sobą.

Udało mu się stwo­rzyć nowe życie.

To było dla niego konieczne i będzie konieczne dla My.

– Przy­po­mi­nają ci o tym teraz, ale zaczniesz odróż­niać jedno od dru­giego. – Seba­stian się nachy­lił i pochwy­cił jej spoj­rze­nie. – To, co robił Billy, od tego, kim chłopcy są dla cie­bie. To będą dwie zupeł­nie osobne kwe­stie.

– Oddam ich do adop­cji.

Seba­stian nie do końca wie­dział, jakiej odpo­wie­dzi się spo­dzie­wał, ale na pewno nie takiej. Czy to w ogóle było moż­liwe? Jego wąt­pli­wo­ści musiały zna­leźć odzwier­cie­dle­nie w wyra­zie twa­rzy, bo My mówiła dalej:

– Trzeba zaan­ga­żo­wać sądy i opiekę spo­łeczną, ale da się to zro­bić. I tak będzie naj­le­piej dla dzieci.

– Jesteś pewna?

– Zasłu­gują na kogoś, kto będzie ich kochał.

Pełne prze­ko­na­nie i szcze­rość w jej gło­sie powstrzy­mały Seba­stiana od pro­te­stów. Wie­dział, że cokol­wiek powie, My nie zmieni zda­nia. W każ­dym razie tego dnia.

– Chcia­ła­bym cię popro­sić o przy­sługę – powie­działa spo­koj­nie My.

– Jaką?

– Billy ma prawo do opieki, musi wyra­zić zgodę. Kiedy następ­nym razem go spo­tkasz, poproś, by na to przy­stał.

– Nie zgo­dzi się.

– To go prze­ko­naj. I tak nie będzie czę­ścią ich życia.

– Ale prze­cież sama powie­dzia­łaś, że ma prawo do opieki…

– Tak, tak, tak – prze­rwała mu. – Może będą musieli odwie­dzać go w wię­zie­niu, sama nie wiem, ale… Nie będzie ich znał, nie będzie ważną czę­ścią ich życia. Już ja się o to posta­ram.

– Okej. W takim razie mu powtó­rzę.

– Dobrze.

Seba­stian poczuł, że to dys­ku­syjna sprawa, ale po raz kolejny posta­no­wił nic nie mówić. Uznał, że dopiero kiedy upły­nie wię­cej czasu, zdra­dzi, iż według niego jej decy­zja jest nie­prze­my­ślana. Nie znał się na tego rodzaju adop­cji, ale domy­ślał się, że jest dłu­go­trwała. O ile znał Billy’ego, spo­dzie­wał się, że będzie pro­te­sto­wał i opóź­niał cały pro­ces. W głębi duszy czuł, że Billy na­dal żywi naiwną nadzieję, że z cza­sem mię­dzy nim a My znów będzie nor­mal­nie. Może nie tyle, że mu wyba­czy, ale przy­naj­mniej zro­zu­mie, będzie to tole­ro­wała. Naiwne marze­nie, by zacho­wać cokol­wiek z daw­nego życia. Billy jed­nak nie widział tej My, która sie­działa teraz przed Seba­stianem.

– Nie pój­dziesz z kimś poroz­ma­wiać? – spy­tał ostroż­nie, nachy­la­jąc się ku niej.

– Niby z kim?

– Z tera­peutą. Z kimś, kto ci pomoże to wszystko prze­pra­co­wać.

– Prze­cież spo­ty­kam się z tobą.

– Nie jestem twoim tera­peutą, tylko przy­ja­cie­lem.

– Wydaje mi się, że potrze­buję bar­dziej przy­ja­ciela niż tera­peuty, ale dzięki mimo wszystko.

W kie­szeni Seba­stiana zaczął brzę­czeć tele­fon. Zazwy­czaj to igno­ro­wał, ale w tej sytu­acji był wdzięczny za tę nie­ocze­ki­waną prze­rwę. Z prze­pra­sza­ją­cym gestem wycią­gnął komórkę z kie­szeni. Dzwo­niła Vanja. Prze­mknęło mu przez myśl, że być może zapo­mniał ode­brać Amandę z przed­szkola, że dziś wypa­dała jego kolej, ale po pierw­sze, ni­gdy o tym nie zapo­mi­nał, a po dru­gie, w takiej sytu­acji Vanja ode­zwa­łaby się wcze­śniej. Inna rzecz, że nie dzwo­niła ni­gdy, jeśli sprawa nie doty­czyła Amandy, więc z nie­po­ko­jem przy­jął połą­cze­nie.

Dwa­dzie­ścia minut póź­niej ode­brała go sprzed domu My i poje­chali w kie­runku Västerås.

To, że się zbli­żają, było czuć po zapa­chu, a mimo wszystko, kiedy na dzie­dzińcu wysie­dli z samo­chodu, prze­żyli mały szok. Naprawdę cuch­nęło.

– Kurwa mać! – krzyk­nął Seba­stian i na ile to było moż­liwe, sta­rał się robić krót­kie wde­chy ustami.

– Tysiąc sześć­set świń – odparła Vanja i posłała mu deli­katny uśmiech.

– Jak kto­kol­wiek jest w sta­nie tu pra­co­wać?

– Podej­rze­wam, że można się przy­zwy­czaić.

– Do pracy ze świ­niami? Tak, można – rzu­ciła Ursula.

Seba­stian zigno­ro­wał zło­śliwy komen­tarz i ruszyli w stronę dużego budynku kawa­łek dalej. Zoba­czyli kilka radio­wo­zów na pod­jeź­dzie, poli­cjanta w mun­du­rze i taśmy odgra­dza­jące teren. Na miej­scu była rów­nież ekipa tech­ni­ków kry­mi­na­li­styki. Ursula natych­miast do nich pode­szła. W cza­sie tej godziny z kawał­kiem, którą spę­dzili w samo­cho­dzie, nie wypo­wie­działa wielu słów. To było ich pierw­sze spo­tka­nie od czasu feral­nych wyda­rzeń w domu Tor­kela. Seba­stian wie­dział, że miała pre­ten­sje o to, że jej nie ostrzegł. Nie bez racji – musiał to przy­znać.

Kiedy po niego przy­je­chały, wsko­czył na tylne sie­dze­nie. Ursula nie zapra­szała go do przodu, mimo że był pra­wie o dwa­dzie­ścia cen­ty­me­trów wyż­szy od niej. Zamknął drzwi i jechali w ciszy, która zda­niem Seba­stiana nie była cał­kiem kom­for­towa.

– Co wiemy o tej spra­wie w Västerås? – zapy­tał, gdy zosta­wili za sobą Sztok­holm, a Vanja wyje­chała na trasę E18 w kie­runku zachod­nim i dodała gazu.

– To, co powie­dzia­łam przez tele­fon i co zoba­czy­łeś na zdję­ciu, które wysła­łam.

Ano tak, zdję­cie. Oczy­wi­ście mogło im cho­dzić o kogoś innego, że to nie ma z nim żad­nego związku, ale Vanja wyraź­nie w to nie wie­rzyła. Musiał szcze­rze przy­znać, że sam też w to nie wie­rzył.

– W inter­ne­cie można prze­czy­tać, że zna­leźli jesz­cze jedno ciało – ode­zwał się głos zza kie­row­nicy. To nie on pod­jął temat Billy’ego, lecz Vanja. Nie on. Mógł więc chyba odpo­wie­dzieć?

– Tak. Hugona Sahléna – potwier­dził, rzu­ca­jąc spoj­rze­nie Ursuli.

– Uczest­ni­czy­łeś w tym?

– Tak.

– Dla­czego? – spy­tała Ursula, w dal­szym ciągu wpa­trzona w drogę przed sobą.

– Bo mnie o to popro­sił. Kilka razy się z nim spo­tka­łem.

– Dla­czego?

– Potrze­buje kogoś, z kim mógłby poroz­ma­wiać.

Ciche prych­nię­cie Ursuli bar­dzo wyraź­nie dawało do zro­zu­mie­nia, jakie jest jej zda­nie na ten temat.

– Odkąd tra­fił do aresztu, zaszły w nim bar­dzo duże zmiany – spró­bo­wał Seba­stian.

– Żałuje?

Seba­stian się zawa­hał. Na to pyta­nie nie było pro­stej odpo­wie­dzi. Tak lub nie. Nie miał pew­no­ści, czy Ursula będzie zain­te­re­so­wana czyn­ni­kami psy­cho­lo­gicz­nymi, które wcho­dziły w grę w przy­padku Billy’ego, ale i tak posta­no­wił spró­bo­wać.

– Na pewno żałuje kon­se­kwen­cji. A jeśli cho­dzi o same czyny… Ich sprawcą nie był Billy, któ­rego znamy, więc… On sam nie do końca wie, jak się do nich odnieść.

– I wła­śnie w tym mu poma­gasz?

– Sta­ram się.

Po raz pierw­szy od czasu, gdy zajął miej­sce w samo­cho­dzie, Ursula się odwró­ciła i na niego spoj­rzała.

– Dla­czego? Billy gówno dla cie­bie zna­czy, a skrzyw­dził wiele osób, na któ­rych, jak twier­dzisz, ci zależy.

– Wiem.

– Więc dla­czego? Bo masz takie dobre serce, myślisz o innych i chęt­nie poma­gasz bliź­nim?

Nie dało się prze­oczyć jado­wi­tej iro­nii. Ze wszyst­kich ludzi Ursula praw­do­po­dob­nie znała go naj­le­piej. Chcąc mieć szansę na choćby przy­zwo­itą rela­cję z nią, nie mógł kła­mać.

Nie mógł powie­dzieć jej nie­prawdy. Ni­gdy wię­cej.

– Piszę książkę na jego temat.

– Czy on o tym wie?

– Nie.

– Aku­rat tu ci wie­rzę – odparła ze zło­śli­wym uśmie­chem Ursula. – Wyko­rzy­sty­wa­nie dru­giego czło­wieka dla wła­snej korzy­ści. To już bar­dziej w twoim stylu.

Po raz kolejny musiał przy­znać, że miała rację. Odwró­ciła się z powro­tem do przodu.

– Zwra­ca­jąc się do cie­bie, Vanja podej­muje poważne ryzyko. Nie można powie­dzieć, byś figu­ro­wał na liście życzeń Rosma­rie.

– Mimo to trzeba przy­znać, że nie macie wiel­kiego wyboru.

– Zawsze jest jakiś wybór. Można pod­jąć dobrą lub złą decy­zję.

To rów­nież była prawda. Po pro­stu on wiecz­nie i z pełną świa­do­mo­ścią przez tak wiele lat podej­mo­wał złe decy­zje. Chciał się w ten spo­sób uka­rać, bo słuszny wybór mógłby mu zapew­nić odro­binę szczę­ścia, na które nie zasłu­gi­wał.

– Dzięki – zwró­cił się do Vanji.

– Nie musisz mi dzię­ko­wać. Po pro­stu się posta­raj, bym nie musiała żało­wać tej decy­zji.

Seba­stian ski­nął głową i odchy­lił się na opar­cie tyl­nego sie­dze­nia. Dokład­nie tych samych słów użył Tor­kel, przyj­mu­jąc go z powro­tem do zespołu w Västerås wiele lat wcze­śniej. I pro­szę, jak to się skoń­czyło…

Jechali dalej w mil­cze­niu.

Pozwo­lono im przejść pod poli­cyjną taśmą, a ubrany po cywil­nemu śled­czy wyszedł im naprze­ciw z wycią­gniętą ręką. Mógł mieć ze czter­dzie­ści pięć lat, jego ciemne włosy były tro­chę posi­wiałe na skro­niach. W butach spor­to­wych, chi­no­sach i kami­zelce zało­żo­nej na bluzę z kap­tu­rem wyglą­dał, jakby wezwano go z imprezy przy grillu, którą spę­dzał z rodziną i przy­ja­ciółmi.

– Dzień dobry. Nazy­wam się Radjan Micic, to ja dzwo­ni­łem.

– Co wie­cie? – spy­tała Vanja, gdy już się przy­wi­tali i przed­sta­wili.

– Gospo­dar­stwo pro­wa­dzą pań­stwo Machado. Ofiarę zna­la­zła wła­ści­cielka – wyja­śnił i ski­nął głową w stronę kobiety w wieku około trzy­dzie­stu pię­ciu lat, ubra­nej w robo­czy strój. Stała kawa­łek dalej i roz­ma­wiała z poli­cjan­tem w mun­du­rze. – Ofiara to nie­zi­den­ty­fi­ko­wana kobieta po sześć­dzie­siątce. Wypro­wa­dzi­li­śmy świ­nie, ale kiedy usły­sze­li­śmy, że przy­je­dzie­cie, a raczej że przy­je­dzie Ursula, zosta­wi­li­śmy wszystko tak, jak było.

Seba­stian uśmiech­nął się pod nosem. Ursula ni­gdy nie miała naj­mniej­szego zaufa­nia do badań miejsc zbrodni prze­pro­wa­dza­nych przez lokalne służby i zawsze otwar­cie wyra­żała swoje zda­nie. Byłaby dumna, sły­sząc, że przy­naj­mniej w Västerås zaskar­biła sobie sza­cu­nek. Pomy­ślał, że może jej to powtó­rzy. Potrze­bo­wał cze­goś, co dałoby mu kilka punk­tów.

– Czy ci wła­ści­ciele byli ostat­nio zamie­szani w jakąś nie­le­galną dzia­łal­ność? – zapy­tała Vanja.

– Nic nam o tym nie wia­domo.

– W porządku, dzięki.

– Może pań­stwo nie pamię­tają – dodał Radjan z lek­kim uśmie­chem – ale kiedy tu ostat­nio byli­ście, pozna­li­śmy się. Przy oka­zji sprawy chło­paka z Palmlövska, który zastrze­lił swo­jego kolegę.

Był to rok, w któ­rym zmarła matka Seba­stiana, a on wró­cił do rodzin­nego mia­sta po roku nie­obec­no­ści. Wtedy po raz pierw­szy po ponad­dzie­się­cio­let­niej prze­rwie znów pra­co­wał z poli­cją kry­mi­nalną. I poznał Vanję.

To było tak dawno.

Tyle się wyda­rzyło od tam­tego czasu.

– Nie, nie pamię­tamy – odparł Seba­stian, odwza­jem­nia­jąc uśmiech. – Pamię­tamy sprawę, ale pana nie.

– Pra­co­wa­łem z Tho­ma­sem Haralds­so­nem…

– Na­dal nic… Doko­nał pan cze­goś god­nego uwagi?

– Wygląda na to, że nie.

Seba­stian bar­dziej czuł, niż widział spoj­rze­nie Vanji, która po chwili prze­pra­sza­ją­cym tonem jesz­cze raz podzię­ko­wała za pomoc. Razem ruszyli w kie­runku wła­ści­cielki.

– Vanja Lith­ner, Kra­jowa Komi­sja do spraw Zabójstw – przed­sta­wiła się, gdy pode­szli. – A to jest Seba­stian Berg­man.

– Ten Seba­stian Berg­man? – zapy­tała kobieta i natych­miast rzu­ciła w jego stronę zacie­ka­wione spoj­rze­nie. Przez chwilę Seba­stian miał wra­że­nie, że tra­fił na fankę. Ostat­nimi czasy nie miał zbyt wielu wiel­bi­cieli, ale jeśli jacyś zostali, to w zasa­dzie wyłącz­nie kobiety. Przyj­rzał jej się jesz­cze uważ­niej. Miała brą­zowe oczy, krót­kie ciemne włosy, była bez maki­jażu, a jej figura pod wor­ko­wa­tymi ubra­niami wyda­wała się tro­chę pospo­lita. Uznał ją za zbyt młodą. Daw­niej może i tak pró­bo­wałby zacią­gnąć ją do łóżka, ale nie teraz. Już nie. Zwłasz­cza po Uppsali. Poza tym zauwa­żył, że w jej oczach nie ma podziwu ani nawet bły­sku roz­po­zna­nia. Cho­dziło jej o ścianę na zdję­ciu.

– Tak, pew­nie ten Seba­stian – przy­znał i ski­nął głową.

– Jak się pani nazywa? – spy­tała Vanja.

– Erika Machado. Jeste­śmy tu z mężem wła­ści­cie­lami.

– Wiem. Pro­szę opo­wie­dzieć, co się stało.

– Wła­śnie powie­dzia­łam – odparła Erika i ski­nęła głową w stronę poli­cjanta roz­ma­wia­ją­cego z Mici­cem.

– Mnie nie.

Erika prze­wró­ciła oczami i gło­śno wypu­ściła powie­trze.

– Poja­wi­łam się tuż po szes­na­stej, weszłam do środka i zauwa­ży­łam, że w jed­nej z zagród panuje wyjąt­kowe oży­wie­nie. Poszłam tam i zasta­łam ją leżącą. Zadzwo­ni­łam na poli­cję i przy­je­cha­li­ście.

– Czy wie pani, kto to jest?

– Bar­dzo słabo ją widzia­łam, ale nie sądzę.

– Czy była tu tylko pani? Nikt inny z pra­cow­ni­ków?

– Oni pra­cują od szó­stej do czter­na­stej.

– I poza tymi godzi­nami nikogo nie ma na miej­scu?

Erika pokrę­ciła głową.

– Wie­czo­rami pozo­staje tylko kar­mie­nie. Odbywa się auto­ma­tycz­nie.

– Co pani tu w takim razie robiła? – wtrą­cił Seba­stian.

– Rano szwan­ko­wał jeden z podaj­ni­ków paszy, więc zamie­rza­łam do niego zaj­rzeć.

– Czy przy­cho­dzi pani do głowy, dla­czego to się wyda­rzyło u was?

– Naprawdę nie mam poję­cia.

– Ostat­nio nie działo się nic nie­ty­po­wego?

– Nie.

Vanja rozej­rzała się po placu przed wiel­kim budyn­kiem, który bar­dziej przy­po­mi­nał han­gar niż oborę.

– Mają tu pań­stwo kamery?

– Kilka na zewnątrz, ale żad­nej w środku. Raz na jakiś czas odwie­dzają nas bojow­nicy o prawa zwie­rząt i wega­nie…

– Czy nagra­nia są zapi­sy­wane?

– To kamery na czuj­niki ruchu. Kiedy się włą­czają, mate­riał jest zapi­sy­wany.

– Mogłaby pani spraw­dzić, czy dzi­siaj się włą­czyły?

– Oczy­wi­ście.

– I pro­szę zostać gdzieś w pobliżu. Może będziemy musieli zadać jesz­cze kilka pytań.

Erika ski­nęła głową, a Vanja ruszyła do budynku. Seba­stian poszedł za nią.

Jak można było się spo­dzie­wać, w środku smród był jesz­cze gor­szy. Jakby ktoś połą­czył pozo­sta­wioną kocią kuwetę z czy­stym amo­nia­kiem, a potem jesz­cze na nią nasrał. Seba­stian musiał powstrzy­mać odruch wymiotny.

Świ­nie były wszę­dzie.

Na całej dłu­go­ści budynku roz­cią­gało się morze świń­skich grzbie­tów. Zwie­rzęta chrzą­kały, kwi­czały, ryły, leżały lub spały. Po obu stro­nach wąskiej beto­no­wej ścieżki, którą szli, znaj­do­wały się nie­koń­czące się rzędy zagród. Ścieżka była odgro­dzona meta­lową barierą, która poza tym oddzie­lała od sie­bie świ­nie. Rząd jarze­nió­wek pośrodku sufitu jako tako oświe­tlał wnę­trze, ale zagrody poło­żone naj­bli­żej ścian pozo­sta­wały w cią­głym pół­mroku. Także przez brak okien. Dach był wyko­nany z bla­chy fali­stej, a wszę­dzie wzdłuż i wszerz bie­gły odsło­nięte rury. Jeśli z zewnątrz budy­nek przy­po­mi­nał han­gar, to po wej­ściu do środka nie pozo­sta­wiał już żad­nych wąt­pli­wo­ści, z czym ma się naprawdę do czy­nie­nia.

Z fabryką. Miej­scem pro­duk­cji prze­my­sło­wej.

Seba­stian jadał wie­przo­winę, boczek i szynkę, ale mimo wszystko podzia­łał na niego widok tych zwie­rząt – tym bar­dziej że z arty­kułu, który kie­dyś czy­tał, wyni­kało, że są towa­rzy­skie, oddane i inte­li­gent­niej­sze od więk­szo­ści psów. Stały w ści­sku i nie miały nic do roboty poza cze­ka­niem na śmierć.

Zeszli dalej, w kie­runku jedy­nej pustej zagrody, po lewej stro­nie, przy krót­szej ścia­nie. Kiedy prze­cho­dzili, kilka świń z zacie­ka­wie­niem wysta­wiło ryje. Po dotar­ciu na miej­sce przy­sta­nęli i zaczęli przy­swa­jać, co widzą.

Kobieta leżała na ple­cach na beto­no­wej posadzce pośrodku zagrody. Miała na sobie bor­dową koszulkę, jasne spodnie, espa­dryle i skar­petki. Na jej ramio­nach, dło­niach i na twa­rzy lśniły czer­wie­nią głę­bo­kie rany. U pra­wej dłoni bra­ko­wało dwóch pal­ców. Ursula przy­kuc­nęła przy kobie­cie w bia­łym stroju ochron­nym. Wokół niej pra­co­wali miej­scowi tech­nicy kry­mi­na­li­styki.

– Zna­la­zła się tu mię­dzy czter­na­stą a szes­na­stą – powie­działa Vanja, nie zwra­ca­jąc się do nikogo kon­kret­nego.

– Była mar­twa dłu­żej – oce­niła Ursula.

– O ile dłu­żej?

– Nie wiem, ale to nie ulega wąt­pli­wo­ści.

Mimo że Ursula była odwró­cona do niej ple­cami, Vanja wska­zała głową obra­że­nia na ciele.

– A te rany?

– Powstały po śmierci. Świ­nie ją pod­gry­zały.

Vanja się skrzy­wiła. Szcze­gól­nie bra­ku­jące palce czy­niły całą scenę jesz­cze bar­dziej maka­bryczną. Miała nadzieję, że pra­cow­nicy będą wie­dzieli, które świ­nie prze­by­wały aku­rat w tej zagro­dzie – by te sztuki nie zostały zarżnięte i sprze­dane. Nie był to zresztą jej pro­blem, o ile Ursula nie chciała zna­leźć i zba­dać zagi­nio­nych czę­ści.

– Myśla­łam, że to mit. O świ­niach jedzą­cych ludzi.

– Widocz­nie nie.

– Myślisz, że zgi­nęła tutaj?

– Nie. – Ursula prze­su­nęła się odro­binę w bok i lekko przy­ci­snęła klatkę pier­siową ofiary. W zim­nym świe­tle jarze­niówki Vanja zoba­czyła spły­wa­jącą po policzku strużkę prze­zro­czy­stego płynu. – Uto­nęła.

– I została tu pod­ło­żona. Musiał być jakiś powód.

Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że będą musieli dokład­niej spraw­dzić pań­stwa Machado i ich pra­cow­ni­ków. Prze­ko­nać się, czy dosta­wali jakieś groźby, czy ci ludzie byli już wcze­śniej w coś zamie­szani, czy znali zmarłą…

– To też jest tu pew­nie nie bez powodu.

Vanja się odwró­ciła. Seba­stian zro­bił kilka kro­ków przed sie­bie i sta­nął przed czymś, co wyglą­dało na mały, pro­sty scho­wek w rogu pomiesz­cze­nia. Ściany z topor­nych desek, pro­ste drzwi z poprzeczną belką. Dachu nie było.

SPRÓ­BUJ ROZ­WIĄ­ZAĆ TO, SEBA­STIA­NIE BERG­MA­NIE.

Duże czer­wone litery na ścia­nie, która poza tym nie była poma­lo­wana. Vanja pode­szła do niego.

– To krew?

– Farba. – Seba­stian wska­zał głową puszkę czer­wo­nej farby sto­jącą przy ścia­nie. Na puszce leżał pędzel.

– Co ozna­czają te cyfry?

Seba­stian spoj­rzał w stronę wska­zaną przez Vanję.

304136.

– Nie wiem. Numer tele­fonu.

– Jeśli tak, to do kogo?

Seba­stian wzru­szył ramio­nami. Nie wie­dział. Mar­twa kobieta, na któ­rej uczto­wały świ­nie, była oczy­wi­ście potwor­no­ścią, ale nie mógł zaprze­czyć, że wiele ele­men­tów tego miej­sca wzbu­dziło jego zain­te­re­so­wa­nie. Czło­wiek, który to wszystko zain­sce­ni­zo­wał, był kimś w jego guście.

Oczy­wi­ście oso­bi­sty wymiar całej sprawy nie był powo­dem do rado­ści. Seba­stian już kie­dyś prze­żył coś podob­nego. Edward Hinde posłu­żył się Ral­phem Svens­so­nem, by zabi­jać kobiety, z któ­rymi Seba­stian utrzy­my­wał rela­cje sek­su­alne. O tym wła­śnie opo­wia­dała jego książka Uczeń.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki