Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
130 osób interesuje się tą książką
Oparta na prawdziwych wydarzeniach powieść o fascynującym życiu Elizy Lucas Pinckney, jednej z najwybitniejszych postaci historycznych Karoliny Południowej. Porywająca książka o wytrwałości i niezależności wbrew społecznym i rodzinnym oczekiwaniom.
Za tę powieść autorka otrzymała szereg nagród i wyróżnień, w tym nagrodę Lariat Book przyznaną przez Texas Library Association, nagrodę Salt Lake City Library Systems, wyróżnienie Southern Independent Booksellers' Association, znalazła się także na liście Southern Book Prize.
Odcień niebieskości, który zmienił świat
Rok 1739. Szesnastoletnia Eliza Lucas, pozostawiona przez ojca, staje na czele rodzinnych plantacji w Karolinie Południowej. W obliczu narastających konfliktów społecznych i intryg podejmuje ryzykowną decyzję – postawi wszystko na uprawę indygo. Aby poznać sekret jego wytwarzania, który jest owiany tajemnicą, zawiera zakazany pakt z niewolnikiem, łamiąc tym samym prawo i konwenanse.
„Sekret indygo” to niezwykła historia miłości, niebezpiecznych i ukrytych przyjaźni, ambicji, zdrady i poświęcenia.
„Autorka, bez moralizowania czy osądzania, zręcznie wplata w narrację wątki dotyczące nierówności płci, rasy i klas, ukazując drogę Elizy w poszukiwaniu pewności siebie i sojuszników. Tekst zachwyca na wielu poziomach, oferując odświeżające spojrzenie na XVIII-wieczny świat prawdziwej Elizy Lucas Pinckney”.
– Library Journal
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 441
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
TYTUŁ ORYGINAŁU:The Indigo Girl
Redaktorka prowadząca: Marta Budnik Wydawczyni: Katarzyna Masłowska Redakcja: Anna Płaskoń-Sokołowska Korekta: Bożena Sęk Projekt okładki i wyklejki: Agata Łuksza Obraz wykorzystany na okładce: John White Alexander – Althea
The Indigo Girl Copyright © 2017 by Natasha Boyd All rights reserved.
Copyright © 2025 for the Polish edition by Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Copyright © for the Polish translation by Urszula Gardner, 2025
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wyimki z listów Elizy Pinckney zamieszczone w anglojęzycznym oryginale wykorzystano za zgodą i dzięki uprzejmości South Carolina Historical Society. [W przekładzie na język polski podano je w wolnym tłumaczeniu].
Wydanie elektroniczne
Białystok 2025
ISBN 978-83-8417-003-8
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Ossowska
Dla Briony
Żyjemy tu i teraz, a chwila obecna umyka tak szybko, że trudno być pewnym co do własnego istnienia.
Eliza Lucas 1722–1793
Gdy spoglądam wstecz na swoją przeprawę z indygo, jawi się w mojej świadomości jako sen.
Wrażenia są wszystkim, co mi pozostało – ręce ciągnące mnie w dół, ściskające moje serce, przytrzymujące mnie pod powierzchnią. Ręce, które pragną, abym zatonęła w swoim własnym dziele. W swojej ambicji.
Toteż zatonęłam.
Zatonęłam w matowej błękitnej otchłani.
Choć jednak indygo złamało mi serce, ocaliło mi życie.
Płynęło w moich żyłach.
Niebieska krew miała także popłynąć w żyłach moich dzieci.
W późniejszych latach, gdy zaznałam głębokiej i trwałej miłości oraz dumy z synów, którzy mieli stworzyć zręby nowego narodu, często wracałam we wspomnieniach do tego czasu – i dziękowałam Bogu za indygo.
Jak to możliwe, że najbłękitsza niebieszczyzna, barwa nieba tuż przed zaraniem, gdy ciężki ciepły koc dnia jeszcze nie otulił naszych ramion, odcień przypominający o królestwie bożym i najprzedniejszym jedwabiu, o władcach i skarbach przechodzących wszelkie pojęcie, o starożytnej niezbadanej historii… że ta niebieszczyzna bierze się z niepozornego podkrzewu?
Dziękowałam Bogu również za Essie i za Quasha, za Togo i za Mebbego, szczególnie zaś za Bena. Za tych, którzy we mnie wierzyli.
Oraz za Charlesa, oczywiście. Zawsze byłam wdzięczna za Charlesa.
Wreszcie składałam dzięki ojcu za to, że postanowił zostawić szesnastolatkę na czele swojej plantacji. Nigdy więcej go nie zobaczyłam.
Do mej drogiej przyjaciółki Madame Bodicott z Anglii:
Śmiem żywić przekonanie, iż ucieszy Cię wiadomość, że dobrze czuję się w tej części świata, do której przywiały mą rodzinę wiatry przeznaczenia – gdyż zaiste tak jest. Nade wszystko przedkładam Anglię, rzecz jasna, lecz uważam, iż w Karolinie żyje się lepiej niż w Indiach Zachodnich.
Spotykam tu ludzi dobrze urodzonych, którzy czynią tę krainę kawałkiem angielskiej ziemi.
– Eliza Lucas
1739
Murzyni śpiewali.
Światło tańczyło na powierzchni ciemnego, atramentowego oceanu… Zamrugałam, by podnieść ciężkie od snu powieki.
Nie ujrzałam żadnego oceanu.
Tylko blady błękit wstającego dnia sączący się do wnętrza mojej białej sypialenki.
Sen nadal mi towarzyszył. Ten sam, odkąd byłam mała. Jedyne, co się w nim zmieniało, to emocje – raz czułam strach, kiedy indziej znów euforię.
Chwytając oddech przez otwarte usta, pomyślałam, że ten dzień przyniesie ważną zmianę w moim życiu.
Z chóru głosów przebijał się charakterystyczny bas Togo, którego tembr pozostawał w oczywistej korelacji z jego rozmiarami. Choć w Karolinie Południowej byłam zaledwie od kilku miesięcy, zdążyłam się przekonać, że ten głęboki bas stanowi kanwę dla reszty murzyńskich głosów, które splatały się z nim, roztańczone. Zdążyłam też zrozumieć, że ilekroć w ten sposób śpiewają, pracują zwykle w pocie czoła.
Żniwa. Murzyni śpiewali, ponieważ rozpoczęły się żniwa.
Niechętna powitaniu nowego dnia, który jak wszystkie inne spowije mnie duszną wilgotnością, pozbawiając energii, zanim zdołam się uporać ze swoimi zadaniami, musiałam zebrać się w sobie, by odrzucić przepoconą pościel na bok i wstać, nie mitrężąc więcej czasu.
Na stoliku czekały już na mnie misa i dzban, przygotowane przez Esmé. Przeciągnęłam się, aby przepędzić z ciała lepkie resztki snu, aż pozostało we mnie tylko niejasne poczucie triumfu, jakbym osiągnęła coś ważnego, choć nie wiedziałam dokładnie co.
Odświeżyłam się prędko wodą prosto ze studni, po czym dłonią – nieco tylko ciemniejszą od reszty jasnej cery normalnie skrytej przed słońcem – sięgnęłam po dzwoneczek. Zrobiłam tylko jedno dzyń, nie chciałam bowiem obudzić ani polegującej maman, ani małej Polly, ale i to wystarczyło, by przywołać podobną do zjawy postać Esmé, która wzrok i słuch miała nie gorsze niż u sowy. Wślizgnęła się do sypialni, odziana w płócienną sukienkę i materiałowe pantofle bezszelestnie sunące po deskach podłogi; wyróżniał ją muślinowy turban owinięty ciasno wokół głowy.
– Witaj, Essie. Usłyszałam śpiew. Czyżby zaczęły się żniwa? Powinnyśmy się pośpieszyć.
– Tak. Ale Duży Lucas, on chcieć z panienką rozmawiać.
Zmarszczyłam czoło. Ojciec nigdy po mnie nie posyłał. Co rano udawałam się do jego gabinetu sama, by pomóc mu z korespondencją po tym, jak już obeszłam plantację. Moim zadaniem było pisanie listów, które dyktował. Wenę znajdował, krocząc po pokoju tam i z powrotem, jakby dzięki temu wpadał na słowa, których powinien użyć, chcąc odnieść się do co delikatniejszych kwestii. Później wybieraliśmy się na obchód naszej małej plantacji razem, a ja zwracałam jego uwagę na sprawy, które moim zdaniem wymagały załatwienia. Zdarzało nam się też odwiedzać dwa inne kawałki ziemi do nas należące – Quash, nasz woźnica, zabierał nas tam, żebyśmy mogli porozmawiać z zarządcami.
Esmé uwolniła moje włosy z nocnego warkocza, przeczesała je drobnym kościanym grzebieniem i połączyła pasma od nowa, by upiąć grube jak przegub sploty tuż nad karkiem. Miała do tego dryg i nigdy nie traciła na toaletę więcej czasu, niżbym sama chciała, i to pomimo ciągłych pretensji matki, że nie przejmuję się więcej swoim wyglądem. Zajmując się mną od dziecięcych lat spędzonych jeszcze na Antigui, Essie wiedziała, że nie w smak mi strojenie się, któremu hołdowała moja matka. Znajdowałam się dopiero na granicy dorosłości, toteż nikt nie wymagał ode mnie wciskania się w gorsety i paniery.
Essie oraz Mary Ann i Nanny, dwie Murzynki, które zawiadywały domem, gdyśmy się tu zjawili, we trzy pilnowały, aby życie na plantacji przebiegało gładko i bez zgrzytów. Całe szczęście, ponieważ maman nie nadawała się do gospodarzenia, a ja zbytnio byłam zajęta wkradaniem się w łaski ojca, który chętnie zapoznawał mnie z tajnikami interesów. Stanowiło to dla mnie fascynujące wyzwanie, zresztą dzięki zamiłowaniu do roślin i ogrodnictwa, które rozwinęło się u mnie jeszcze na Antigui, moja wiedza nierzadko okazywała się przydatna, gdy pojawiał się temat upraw.
Szybciutko jeszcze podlałam sadzonki na parapecie – młodziutkie wiecznie zielone dąbki podarowane mi w prezencie przez sąsiada, również entuzjastę botaniki, pana Deveaux – i dopiero potem skierowałam swoje kroki na dół.
– Elizo – zza uchylonych drzwi gabinetu rozległo się ojcowskie warknięcie.
Przechadzał się już przed otwartym sekretarzykiem z czasów służby wojskowej, który przedkładał nad biurko z polerowanego mahoniu zakupione zaraz po przybiciu przez nas do Charles Town. W pełni odziany i gotów na nowy dzień, siwiejące na skroniach szatynowe włosy – mimo że wypomadowane – miał w nieładzie. Jego czoło przecinały zmarszczki świadczące o konsternacji.
– Papo – odparłam i zaraz się poprawiłam: – To znaczy ojcze. Pułkowniku…
Wielce go rozbawiłam, gdy przy niedawnej okazji stwierdziłam, że jestem zbyt dorosła, aby zwracać się do niego w ten sam sposób jak moja siostrzyczka Polly. Chociaż przyznał mi rację. I rzeczywiście, nasze rozmowy powoli nabierały partnerskiego czy też przyjacielskiego charakteru w miejsce typowego dla rodzica i potomka. Nie zamierzałam tracić tego świeżo uzyskanego przywileju, z którym wiązał się szacunek. Wprawdzie ojciec był człowiekiem uczciwym, miał silne poczucie sprawiedliwości i z reguły dotrzymywał słowa, ale od najwcześniejszych lat wiedziałam, że pewnych granic lepiej przy nim nie przekraczać.
– Czy jadłeś już śniadanie? – zapytałam z troską.
Skinął głową z nieobecnym wyrazem twarzy.
– Tak. Ja… – zaczął i urwał. – Wczoraj w mieście wpadł w moje ręce list, który dopiero miał zostać wysłany wraz z tegotygodniową pocztą. Kierowany do mnie. List, a właściwie… wezwanie.
Przełknęłam ślinę.
– We… wezwanie, pułkowniku?
– Jestem potrzebny na Antigui.
– Musisz tam wrócić?
– Obawiam się, że tak. Przed końcem miesiąca. A miałem nadzieję zabawić z wami dłużej, upewnić się, że się zaaklimatyzowałyście, a przynajmniej że twojej matce się polepszyło. Przeprowadzka niestety wywarła na nią zły wpływ.
Wydęłam usta. Maman, z jej migrenami i niemocą, źle reagowała na powiew wiatru. Nie mogłybyśmy się bardziej różnić, ona i ja. Często się zastanawiałam, co skłoniło mojego pełnego energii ojca do małżeństwa z kobietą równie markotną i bezsilną. Była urodziwa, to trzeba przyznać, lecz papa nad urodę przedkładał inne zalety. Nasłuchałam się o tym, zanim oboje odesłali mnie do szkoły w Anglii, gdzie trafiłam pod skrzydła Bodicottów, podczas gdy moi młodsi bracia George i Tommy nadal cieszyli się obecnością rodziców, pobierając nauki na miejscu.
– Co będzie z plantacją po naszym powrocie na Antiguę? Ufasz zarządcom na tyle, aby im ją powierzyć bez wahania?
Papa okręcił się na pięcie, aby spojrzeć w moją stronę. Jedną dłonią trzymał się za podbródek, drugą w zamyśleniu gładził żabot. Wpatrywał się we mnie z taką mocą, jakbym posiadła sekret życia. Opuszczając ręce, westchnął głęboko.
– Elizo. Twoje pytanie bardzo mi pomogło w podjęciu tej ważkiej decyzji.
Nie musiał dodawać, że od samego początku był gotów ją podjąć i przyklepać, zanim dzień na dobre wstanie.
Perspektywa powrotu na Antiguę z jej szmaragdowozieloną roślinnością, lazurowym morzem – i niewątpliwie czekającym na mnie murzyńskim przyjacielem z dzieciństwa, Benoît – wydawała mi się całkiem miła. Nie kto inny jak Ben, doskonale znający się na roślinach, rozpalił we mnie zamiłowanie do botaniki i to za nim najbardziej tęskniłam, próbując przywyknąć do życia na tutejszej plantacji.
O ile jednak powrót na Antiguę czy nawet do Anglii zapowiadał się kusząco, o tyle oczekiwania społeczne wobec mnie, ażebym poślubiła uprzejmego młodego porucznika z dobrej angielskiej rodziny, takie już wcale nie były. A nic innego by mnie nie spotkało, gdybym znalazła się w którymkolwiek z tych miejsc.
Kiedy przyjrzałam się papie uważniej, spostrzegłam nieład w jego odzieniu i bałagan na biurku.
– Nie zmrużyłeś oka, prawda?
– Nie miałem czasu na sen. – Zbył mnie machnięciem dłoni. – Chodźmy, Betsy. – Odchrząknął i poprawił się szybko: – To znaczy Elizo.
Choć pokręcił do siebie głową, widziałam, że ma świadomość, jak bardzo mi zależy, aby wziąć rozbrat z dziecięcym zdrobnieniem, którym wszyscy jeszcze niedawno mnie nazywali.
– Zjemy coś, a potem udamy się na spotkanie z zarządcami Garden Hill i Waccamaw – postanowił.
– Będę ci towarzyszyć? – Pilnowałam się, aby nie okazać nadmiernego entuzjazmu, mimo że w głębi ducha skakałam z radości, iż dopuści mnie do „męskich spraw”.
W jadalni przełożyłam na talerz gotowane jajko i nieco wędzonej na zimno ryby spośród dań wystawionych na kredensie. Ojciec tymczasem wskazał mi miejsce przy długim stole, sam zaś zasiadł u jego szczytu.
– Powiedz mi, Elizo – zagaił. – Podoba ci się tutaj? Wiem, że liczyliśmy na to, iż klimat w koloniach okaże się bardziej umiarkowany niż na wyspach i twoja matka odniesie korzyść, tymczasem… – Uśmiechnął się smutno. – Chyba nie ma tu nic, od czego mogłaby się poczuć lepiej.
– Mnie się podoba – zapewniłam solennie, rozmyślając, co by tu jeszcze dodać. – Miasto, ludzie…
Oczywiście najbardziej ze wszystkiego podobały mi się nasze wspólne chwile na plantacji, kiedy papa mówił, ile da się wycisnąć z tej ziemi. Z wolna ów nowy świat z porastającym wszystko wilgotnym widmowym mchem i z bagnistymi słonymi wodami, pod których powierzchnią czaiły się potwory, zaczął przenikać do moich snów, oswajając mnie ze swoją innością.
Nasze posiadłości na wyspach – głównie plantacje trzciny cukrowej – były niewielkie, uprawiane do ostatniej piędzi ziemi.
W koloniach wszystko miało większy rozmach. Dostrzegał to papa, dostrzegałam to ja. Ziemia była tak żyzna, że dałoby się uprawiać melony, pomarańcze, maniok, sezam…
Ojciec papy zostawił mu urodzajną połać ciągnącą się wzdłuż brzegów Wappoo Creek, oddaloną o ledwie sześć mil przez wodę od Charles Town. Z posiadłością szła w parze czereda niewolników i niełatwe zadanie wyrobienia sobie nazwiska na nowym polu, nie licząc tego związanego z mundurową służbą Koronie. Była to okazja, której za nic nie mogliśmy przepuścić – jak lubił powtarzać papa, który z mety dokupił dwie spore działki w głębi lądu, znane z wydajności, jeśli chodzi o wytwórstwo drewna i uprawę ryżu, z czego jedno i drugie było poszukiwanym towarem.
– Elizo – podjął papa. – Ażeby zapewnić sobie pozycję w armii, musiałem wziąć pożyczkę pod zastaw naszych posiadłości, na Antigui i tutaj. Nie uśmiecha mi się znów walczyć, ale Hiszpania stała się prawdziwym zagrożeniem. Poza tym jak inaczej miałbym awansować?
Przełknęłam w pośpiechu kawałek suchego żółtka, próbując nadążyć za informacjami, którymi dzielił się ze mną papa. Oczywiście wiedziałam, że Indie Zachodnie stanowią ważny punkt strategiczny w zmaganiach z Hiszpanami, nie miałam jednak pojęcia, że papa – dla utrzymania swojej pozycji w armii – będzie zmuszony powiększyć nasze zadłużenie. Wprawdzie nigdy nie wątpiłam w to, co robi, ale przy tej okazji ogarnęło mnie uczucie paniki.
– Dlatego tak ważne jest, aby ta ziemia zaczęła przynosić dochody – dodał głosem szorstkim, a zarazem konfidencjonalnym, jakby wyznawał mi tajemnicę, której moje młode uszy nie powinny usłyszeć. – Nasza przeprowadzka nie miała na celu wyłącznie poprawy zdrowia twojej matki, choć niewątpliwie oboje nas ucieszyłby taki efekt uboczny.
Otarłam chusteczką kąciki oczu, które zaczęły łzawić, po tym jak niemal się udławiłam jajkiem, i dla zyskania na czasie upiłam łyk herbaty.
– Zapytałaś mnie – kontynuował papa – czy ufam zarządcom. Odpowiedź brzmi: oczywiście, że tak. Gdybyś jednak mnie zapytała, czy ufam, że będą mnie informować o każdej decyzji w odniesieniu do naszej ziemi, naszych upraw, naszych zysków, powiedziałbym, że niekoniecznie. Mamy bowiem różne priorytety. Taki zarządca chce dobrze wypaść i otrzymać wynagrodzenie. – Zaśmiał się cicho. – Twój papa z kolei musi zapewnić byt rodzinie, i to na pokolenia, a do tego przysłużyć się ekonomicznie Koronie. Budujemy tutaj nowy świat, Elizo. Życie podsunęło nam wyjątkową okazję: jako jedni z pierwszych w historii mamy szanse na stworzenie czegoś naprawdę wielkiego.
Niezwykle inspirujące było słuchać o jego wielkim oddaniu dla króla, kraju i progenitury. Co do tego ostatniego wszakże będzie musiał polegać raczej na moich braciach albo na Polly…
– Ojcze…
– Pozwól mi dokończyć, Elizo. Wiem, iż może ci być trudno to w pełni zrozumieć, jako że nie masz jeszcze nawet siedemnastu lat, ale chyba wystarczająco skutecznie wpoiłem ci przekonanie, iż człowiek w ogólnym rozrachunku się nie liczy. Pracować należy dla większego dobra: czy to dla Kościoła, czy to dla króla, czy to dla bliźnich.
– Tak, ojcze.
– Zajmujesz się prowadzeniem domu w zastępstwie swojej matki – zmienił nagle temat. – Wyposażyłem cię, jak mniemam, w pewne umiejętności, które powinny okazać się przydatne na tę ewentualność. Nadszedł bowiem czas.
Dostałam gęsiej skórki z emocji.
– Za kilka lat twój brat George osiągnie pełnoletność i powróci z Anglii, aby stanąć u steru zamiast mnie, na razie jednak to ty, Elizo, będziesz występować w moim imieniu, jeśli chodzi o nasze sprawy majątkowe. Pozostaniesz tutaj, w Karolinie Południowej, razem z matką i z Polly, i będziesz zawiadywać majątkiem.
Sapnęłam, całkiem niezdolna ukryć zdziwienia. Plecy miałam sztywno wyprostowane, jakbym połknęła kij od szczotki, dłoń zatrzymałam w pół ruchu, zanim zdążyłam sięgnąć znów po filiżankę.
Papa kontynuował niezrażony:
– Prowadziłaś już moją korespondencję. Teraz zmieni się to o tyle, że będziesz do mnie pisać z informacjami i czekać na moje decyzje i oświadczenia. Rzecz jasna niektóre sprawy będą wymagały, by zająć się nimi pilnie, ale w takiej sytuacji zwrócisz się o radę do któregoś z zarządców, którzy dysponują odpowiednią wiedzą. Poprosiłem też przyjaciela, Charlesa Pinckneya, i jego żonę, aby mieli na ciebie oko i służyli ci radą w razie potrzeby.
Miałabym prowadzić plantację? Ja?
– Ojcze – wydusiłam z siebie wreszcie i na tym był koniec.
Papa uniósł brwi.
– Masz do powiedzenia coś więcej niż jedno słowo?
Przez chwilę czułam się przygnieciona ciężarem odpowiedzialności, jaką złożył na moje barki. Miałabym sama pomnożyć bogactwo rodziny, zapewniając przy tym sobie posag dla męża, którego jak wszyscy wiedzieli, wcale nie chciałam. Miałabym sama nie wpędzić nas w biedę?
Dlaczego w ogóle nas zostawiał?
Któż będzie wykonywał moje polecenia?
W Anglii, skąd pochodziliśmy, pomysł, aby mężczyzna uczynił naczelnym zarządcą swoją córkę, zakrawałby na absurd. Oczami wyobraźni widziałam, jak piszę o tym do mojej drogiej przyjaciółki, a niegdyś opiekunki, Madame Bodicott, i jak ona odbiera moje słowa jako żałosne rojenia pensjonarki. By być czymś więcej niż własność ojca, a potem męża. By być kimś. Kimś, kto się liczy. Tyle że to nie była Anglia. Tutaj wszystko wydawało się możliwe; uczyniliśmy to miejsce swoim domem i staraliśmy się z niczego zbudować coś nowego. Niewykluczone, że w grę wchodziła moja przedwczesna dojrzałość, ale równie dobrze mogła to być moja nadmierna ambicja. W każdym razie zapragnęłam zrobić na papie wrażenie osoby, którą nie na darmo posłał do szkół.
Zdjęłam drżące ręce ze stołu i ukryłam je pod blatem.
– No więc? – ponaglił mnie papa.
Zadarłam brodę dla okazania pewności siebie.
– Wszystko, czego się nauczyłam dzięki tobie, ojcze, wykorzystam z pożytkiem. I…
– Tak?
– I będziemy za tobą tęsknić – wypaliłam.
Do mej drogiej przyjaciółki Madame Bodicott:
Ponieważ decyzję co do tego, czy pod nieobecność papy zamieszkamy w mieście, czy na wsi, moi rodzice pozostawili w całości mnie, uznałam za roztropniejsze, a także lepsze dla maman i dla mnie samej, abyśmy nie ruszały się z prowincji. Od Charles Town dzieli nas drogą lądową siedemnaście mil, a wodną sześć, ale wokół siebie mamy rozsiane inne rodziny, z którymi pozostajemy w dobrych stosunkach.
– Eliza Lucas
Czy to możliwe, że odkąd papa podzielił się ze mną nowiną, upłynęło ledwie parę dni? Tyle zdążyło się wydarzyć od tamtej pory! Bezzwłocznie zabraliśmy się z Quashem, naszym woźnicą, w odwiedziny na plantację Garden Hill, kawałek w górę Combahee River.
Wpierw popłynęliśmy na południe wzdłuż Santee River, po czym pokonaliśmy dwie zdradliwe zatoki noszące odpowiednio nazwy Port Royal i St. Helena, aż wreszcie przesiedliśmy się na łódź, by popłynąć Combahee River aż za miejsce, w którym kończyły się ławice ostryg, a woda stawała się ciemna, mętna i nieruchoma. Brzegi porastały tam gęste drzewa.
Choć odbyłam tę podróż wcześniej już kilka razy, denerwowałam się jak zawsze. Kołysanie łodzi przyprawiało mnie o mdłości, a obecność rekinów w zatokach i ogromnych aligatorów w rzekach niepokoiła do tego stopnia, że u celu byłam całkiem wyczerpana.
Na miejscu w pierwszej kolejności poprosiliśmy pana Murry’ego, rządcę, o księgi i prognozy, jeśli chodzi o sprzedaż ryżu i innych chodliwych towarów. Papa nie zająknął się ani słowem na temat swojego rychłego wyjazdu, napomykając tylko państwu Murrym, że będą mogli się z nim kontaktować przeze mnie, w razie gdyby był nieosiągalny. I nic dziwnego, że się przed nimi nie wygadał; jak dotąd nie powiedział nic nawet własnej żonie. Rządcowie nie zwrócili na tę przemyconą mimochodem informację większej uwagi – w końcu mało który właściciel stale przebywał na miejscu.
Quash, jak zwykle milczący, przysłuchiwał się wszystkiemu gorliwie. Nieomal słyszałam kłębiące mu się w głowie pytania, z których jednak żadnego nie zadał. Jego niegdyś nieufne spojrzenie, w czasach tuż po tym, jak się pojawiliśmy w Karolinie Południowej, obecnie było tylko czujne.
Zdaniem papy wizyta się udała.
– Murry to porządny człowiek – ocenił, gdyśmy płynęli z powrotem w dół rzeki. – Możesz na niego liczyć.
Maman usłyszała nowinę nazajutrz przy śniadaniu.
Nikogo nie zdziwiło, że Ann Lucas jak na zawołanie zwiotczała przy stole, z hukiem strącając zastawę na nawoskowane deski podłogi. Essie rzuciła się ze swego miejsca pod ścianą na pomoc swojej pani, papa zerwał się na nogi, a ja na wpół się podniosłam z krzesła. Polly przyglądała się wszystkiemu ze spokojem w jednym z rzadkich dla siebie cichych momentów, nieprzerywanych wiecznym paplaniem, i pakowała do buzi pokrojone specjalnie dla niej kawałki chleba posmarowanego marmoladą.
– Och, George… – Usłyszałam jeszcze jęk maman, kiedy papa prowadził ją z jadalni w stronę schodów.
Ponieważ było jasne, że papa prędko nie wróci na parter, zwróciłam się do młodszej siostry:
– Polly. Jeśli skończyłaś jeść, idź do bawialni i przygotuj się do codziennych lekcji. Poćwiczymy dzisiaj twój francuski, zanim papa wezwie mnie do siebie.
Polly rzuciła serwetkę na stół i najwyraźniej przesiąknąwszy atmosferą tego ranka, potrząsnęła lokami.
– Jesteś okropna! Nic, tylko lekcje i lekcje! – Jej głos stawał się coraz cieńszy. – Chcę się bawić!
Serce waliło mi pod gorsetem, gdyż sama ledwie nad sobą panowałam.
– Lekcje odbędą się jak co dzień. – Pilnowałam się, aby nadać głosowi spokojne brzmienie. – Potem będziesz mogła pomóc Essie w jej popołudniowych zajęciach. Z tego, co mi się wydaje, czeka nas obieranie jabłek na szarlotkę. Tych, które przekazali nam Woodwardowie – dodałam.
Wstałam i opuściłam jadalnię, zanim moja siostra zdążyła zaprotestować. Małe dzieci mają wyjątkową zdolność wciągania starszych od siebie w jałowe dyskusje. Polly była w tym szczególnie biegła.
Choć zamierzałam wyjść na werandę, w ostatniej chwili zmieniłam zdanie i podążyłam za rodzicami na górę. Wspięłam się cicho po schodach i przysiadłam na ostatnim stopniu, obejmując rękami kolana spowite suknią.
– To, o co nas prosisz, jest czystym szaleństwem! – Głos maman niósł się korytarzem i bez przeszkód docierał do moich uszu. Zapewne planowała spokojną wymianę zdań z ojcem, cóż z tego jednak, skoro zawsze bardzo szybko się zagotowywała.
– Zwykłą koniecznością – sprostował papa cierpliwie.
– Ambicja cię zaślepia! Zastanowiłeś się, co z nami będzie, jeśli poniesiesz porażkę? W jakiej sytuacji postawi to twoje córki? Wystawiasz na szwank dobro tej rodziny. Eliza będzie za niedługo gotowa do zamążpójścia…
Wstrzymałam oddech.
– Skąd u ciebie ten brak wiary we mnie, żono? – Papa wydawał się przygaszony. – Poza tym Eliza nie myśli na razie o małżeństwie.
Wypuściłam wolno powietrze, lecz nie od razu rozprostowałam zaciśnięte z emocji dłonie.
Maman prychnęła, ale niezrażony papa kontynuował:
– Jeśli polepszy ci to samopoczucie, postaram się o jakichś konkurentów do jej ręki.
Spięłam się w sobie i nadstawiłam uszu, aby nie ominęła mnie żadna część tej rozmowy.
– Zrób to koniecznie! – rzekła maman z emfazą, ale jej następne słowa zabrzmiały jak syk rozzłoszczonego rysia. – Zostaniemy tu całkiem same. Co ludzie powiedzą?
– Nie jesteśmy w Anglii, żono. Wiedziałaś, jaka przyszłość cię czeka, kiedyśmy się pobierali. Znaleźliśmy się w innym świecie. W nowym świecie, jeśli tylko zdołamy go takim uczynić.
– Nowy świat czy stary, nie masz prawa ryzykować dobra tej rodziny dla swoich politycznych ambicji.
– Ann… – rzekł papa błagalnie.
– Jak w ogóle możesz myśleć, że nasza szesnastoletnia córka udźwignie ciężar odpowiedzialności za plantację? W dodatku to niebezpieczne. Jesteś egoistą, wielkim egoistą.
Papa westchnął ciężko.
– Tak się składa, że Elizie nie brak zdolności. Poza tym wkrótce skończy siedemnaście lat, a pozwól, że ci przypomnę, iż George w tym wieku będzie dość dorosły, aby walczyć za swój kraj. Zdradzę ci też, że nasza córka ma więcej oleju w głowie niż niejeden młodzieniec spośród tych, z którymi przecięły się moje drogi w służbie jego królewskiej mości. Wreszcie… – Zawiesił na moment głos. – Możesz mnie mieć za egoistę, ale tak naprawdę przeprowadziliśmy się tutaj dla ciebie.
Maman tylko sapnęła.
– Nigdy nie opuścilibyśmy Indii Zachodnich, gdybym nie uznał, że przysłuży się to twojemu zdrowiu. Miałem jak najlepsze intencje. – Papa sypał argumentami jak z rękawa.
– Nie rozumiem, dlaczego mamy zostać tutaj, skoro ty wracasz tam – odezwała się maman płaczliwym tonem. – Przecież będziemy bezpieczniejsze z tobą aniżeli same w tym dzikim kraju. Zaledwie tydzień temu w rozmowie z panią Cleland dowiedziałam się, że doszło do kolejnego ataku na jakiegoś nieszczęśnika opodal Goose Creek. Ryś czy niedźwiedź, nie wiadomo. Nie wspomnę już o potyczkach między Indianami ani o tym, że krążą słuchy, jakoby niewolnicy mieli się zbuntować i pozabijać nas we śnie. Wolę już chyba stawić czoło Hiszpanom… – zakończyła sotto voce, a ja natychmiast sobie wyobraziłam, że się wzdryga jak zawsze, gdy mówi o czymś nieprzyjemnym.
– Ann. Niczego więcej nie osiągnę, jeśli tu zostanę. Nie inaczej będzie, jeśli nasza ziemia tutaj nie zacznie przynosić zysków. Spójrz na to z szerszej perspektywy. Muszę awansować, jeśli chcemy odnieść sukces. Eliza musi mnie zastąpić, rozumiesz? Nie ma innego sposobu.
Rozległ się jakiś dźwięk. Byłam pewna, że rozmowa rodziców nie dobiegła jeszcze końca, ale nagle zdałam sobie sprawę, że zbyt długo przysłuchuję się czemuś, co nie jest przeznaczone dla moich uszu – i nieważne, że sprawa dotyczyła też mnie. Ostatnie, czego potrzebowałam, to by Polly wyszła teraz z jadalni i nakryła mnie na podsłuchiwaniu.
Czułam się rozdarta. Z jednej strony bardzo się cieszyłam, miałam bowiem pewność, że poradzę sobie z obowiązkami, o czym niezbicie świadczyła wiara papy we mnie. Z drugiej strony byłam smutna, ponieważ zabrakło mi wsparcia maman, no i papa znalazł się pod ścianą. Wolałam się nie zastanawiać, czyby mnie wybrał, gdyby George był już pełnoletni.
Podniosłam się na nogi, wygładziłam pomiętą lnianą suknię i cichutko zeszłam na dół, aby tam oczekiwać pojawienia się papy.
Jaskrawe światło przebijało się przez splątaną gęstwinę gałązek i liści wiecznie zielonych dębów. Jakie piękne były z nich drzewa! Takie potężne, takie silne…
W oddali widziałam pracujących robotników polowych, którzy na przemian schylając się i prostując, posuwali się wzdłuż zagonów ryżu i lucerny w palącym słońcu. Płynący za nimi Wappoo Creek mienił się lśniąco pomiędzy łodygami tataraku. Zaczynał się przypływ.
Gdy się lekko obróciłam, dostrzegłam wóz zmierzający wolno w stronę domu. Przyłożywszy dłoń do czoła, rozpoznałam kierującego nim wysokiego smukłego mężczyznę. Był to nasz woźnica Quash. Papa i ja znów udamy się w objazd posiadłości, tym razem zapuszczając się pod Georgetown, na naszą plantację rozciągającą się po obu stronach Waccamaw River.
Łagodny wietrzyk zdążył ochłodzić moje policzki rozgrzane scysją z Polly i zasłyszaną rozmową rodziców. Spośród czworga rodzeństwa to właśnie moja młodsza siostra wymagała najwięcej matczynej uwagi. Wielka szkoda, że jako jedyna nie otrzymywała jej w wystarczającej ilości. George i Tommy przynajmniej pobierali nauki w Anglii, gdzie miała na nich oko Madame Bodicott, osoba stanowcza, choć przy tym miła i sprawiedliwa.
Odetchnąwszy raz jeszcze głęboko wilgotnym, przesyconym solą powietrzem, zorientowałam się, że papa dołączył do mnie na werandzie.
– Tutaj jesteś.
– Jak miewa się mama? – zapytałam, nie odrywając spojrzenia od widoków.
– Dobrze. Wszystko będzie z nią dobrze. Obiecałem, że poproszę Pinckneyów, aby zadbali o wasze życie towarzyskie pod moją nieobecność. Coś mi bowiem mówi, że bardziej niż mój wyjazd trapi ją perspektywa życia na uboczu.
– Mogę w to uwierzyć. – W pamięci wciąż miałam jej nalegania, abym więcej czasu spędzała z rówieśnikami. Tymczasem mnie odpowiadało spokojne wiejskie życie, nawet jeśli wiązało się z nim pewne osamotnienie. – Pułkowniku…
– Oczywiście dałem jej do zrozumienia, że czuję podobnie – wszedł mi w słowo. – Na razie jesteś młoda, Elizo, ale za kilka lat, a już na pewno gdy twój brat wróci, aby przejąć moje obowiązki w posiadłości, będziesz musiała wyjść za mąż. Nie pozostało wiele czasu na znalezienie odpowiedniego kandydata.
W gardle wyrosła mi gula strachu. Dlaczego wszyscy zakładali, że muszę rychło kogoś poślubić? Sama ta myśl sprawiała, że żołądek wywracał mi się na nice. Ktoś będzie mnie dotykał i rościł sobie do mnie prawa? A co z nauką, co z prowadzeniem interesów papy?
– Na całym świecie nie ma takiego, co by się nadał – skwitowałam. – Zresztą nie zamierzam spędzać życia na głupstwach, podczas gdy jakiś mężczyzna będzie się zajmował naszymi sprawami.
– Byłoby inaczej, gdybyś urodziła się chłopcem. Płeć ma swoje wymagania, Elizo. Któregoś dnia zmienisz zdanie. Powinnaś więcej czasu spędzać z dziewczętami w swoim wieku, nauczyć się cenić panieńskie zajęcia. Ponoć Pinckneyowie mają siostrzenicę, niejaką pannę Bartlett, która ma niebawem przyjechać do nich z dłuższą wizytą. Dlaczego nie miałybyście cieszyć się wzajemnie swoim towarzystwem i wspólnie zwrócić uwagi jakichś młodzieńców z miasta, oczywiście w stosownym czasie?
– Ja nie zamierzam – odparowałam. – Bo żaden mężczyzna nie zniesie moich zainteresowań, skoro nawet zwykłe panny na wydaniu zdaniem większości są zbyt wyrafinowane. Maman często powtarza, że mężczyźni nie lubią, gdy przy płci pięknej sprawiają wrażenie prostaków. A ja ani myślę ich zadowalać, pić herbatę całymi dniami, wysłuchiwać plotek i pokrywać mebli laką!
Umilkłam i tylko dalej patrzyłam na ojca pałającym wzrokiem. Nie miał biedak pojęcia, że sam wprawił mnie w taki wojowniczy nastrój. Mimo wszystko zbytnio dałam się ponieść emocjom.
– Wybacz, pułkowniku. Ja…
Jak miałabym się usprawiedliwić, nie zniechęcając go do powierzenia całej posiadłości pod moją pieczę? Zwłaszcza że żywiłam już wobec niej pewne plany. Owszem, uprawialiśmy ryż nad Waccamaw River i handlowaliśmy z Indiami Zachodnimi drewnem w zamian za trzcinę cukrową. Mnie jednak nie schodziły z myśli własne ogrodnicze eksperymenty, które przeprowadzałam w swojej sypialni. Miałam też cały czas w pamięci naszego drogiego sąsiada, pana Deveaux, który podobnie jak ja pasjonował się botaniką. Kto wie, co wyhoduję, pozostawiona sama sobie. Kto wie, co jeszcze będziemy mogli tutaj hodować. Pragnęłam zaskoczyć papę swoją pomysłowością i pracowitością.
Dlatego nie w smak mi było, że papa może zmienić zdanie. Ani że przejmie się perspektywą, w której miałby na utrzymaniu starą pannę, gdy George wróci z nauk za te kilka lat i przejmie jego obowiązki. Uznałam, że jeśli się wykażę, jeśli papa zrozumie, co jestem warta, otworzą się przede mną inne możliwości poza małżeństwem.
– Ani myślisz pokrywać mebli laką? – podchwycił tymczasem papa. – Cóż to w ogóle znaczy?
W pierwszej chwili zaskoczona, w drugiej wybuchnęłam śmiechem.
– Najnowsza moda, która zapanowała wśród mieszkanek Charles Town – wyjaśniłam i przewróciłam oczami. – Zdaje się, że mama już posłała po niezbędne materiały. Maluje się meble twardym czarnym lakierem, żeby wyglądały na…
– …japońskie? – domyślił się papa, unosząc jedną krzaczastą brew.
Zachichotałam.
– Tak!
– Cóż – rozważył tę informację – chyba rozumiem, dlaczego uważasz to za dziwny sposób spędzania czasu. Czy zatem po powrocie z Indii Zachodnich mam się spodziewać naszych ruchomości przemalowanych?
– Zdecydowanie. Choć z wyjątkiem zastawy. – Roześmiałam się, a papa mi zawtórował.
– Z wyjątkiem zastawy. A to dobre! – Kiedy już się uspokoił, podjął: – Widzę, że wszystko dobrze sobie przemyślałaś, Elizo. I że cieszysz się z tego, iż władza nad tym miejscem znajdzie się w twoich rękach. Słucham, co masz dla mnie w zanadrzu?
Och, jak dobrze papa mnie znał.
– Tylko nieliczne pytania, pułkowniku. Za pozwoleniem, zadam je podczas jazdy na plantację.
– Jak gdybyś potrzebowała mojego pozwolenia… – Zaśmiał się, a w kącikach jego piwnych oczu pojawiły się zmarszczki wesołości i czułości. – Jak gdybyś go potrzebowała.
Przejażdżka na przystań promową nieopodal kościoła Świętego Andrzeja okazała się męcząca ze względu na upał i nieustępliwe promienie słoneczne.
– Pułkowniku…?
Zagadnięty papa, pogrążony w myślach obok mnie – usiadł bowiem z tyłu zamiast na koźle z woźnicą – podniósł spojrzenie. Czułam, że martwi się zbliżającym wyjazdem.
– Czy napięta sytuacja z Hiszpanami faktycznie doprowadzi do wojny? – zapytałam, mając wciąż w pamięci jego rozmowę z maman. – Będziemy tu bezpieczne? Czy ty będziesz bezpieczny?
– Tutaj będzie wam grozić na pewno mniej niż na Antigui. Gdyby Hiszpanie wygrali z nami i przedarli się przez obronę ludzi gubernatora Oglethorpe’a w Savannah Town, powinnyście bez zwłoki poprosić o radę Charlesa Pinckneya. Otrzymawszy informacje w pierwszej kolejności, będzie w stanie wam doradzić, czy zostać na miejscu, czy uciekać.
– A co z innymi zagrożeniami, pułkowniku? Niechętnie o tym wspominam, ale trzy kobiety pozostawione samym sobie… Nie twierdzę, że nie umiemy się bronić, ale czy ze wszystkimi sprawami musimy się zwracać do pana Pinckneya?
– Zdaję sobie sprawę z tego, że w Anglii byłoby to dość niecodzienne, ale tutaj panuje większa zgoda na zaangażowanie kobiet. Chyba nie ma w tym niczego złego, Elizo, co? Zresztą Pinckneyowie są naszymi przyjaciółmi. Twoimi także, Elizo. W gruncie rzeczy to Charles zaproponował, abym uczynił cię zarządczynią plantacji, zamiast szukać nowego nadzorcy.
Strzeliłam oczami w jego stronę, aby się upewnić, czy mówi szczerze.
– Naprawdę. – Skinął głową. – Co nie znaczy oczywiście, że musiał mi podsuwać ten pomysł.
– Ja również wiem, na co mnie stać, pułkowniku. Poradzę sobie.
– Nie masz innego wyjścia. Stąd ani nie przysłużę się Koronie, ani nie popchnę swojego awansu. A skoro ktoś tak szanowany jak Charles Pinckney popiera cię w nowej roli, jestem pewien, że będzie twoim sojusznikiem na całej linii.
Pan Pinckney był mniej więcej rówieśnikiem papy, choć w odróżnieniu od niego wydawał się mężczyzną łagodnym, o wesołym usposobieniu, a do tego bardzo przystojnym. Co więcej, uwielbiałam jego skrzące się inteligencją monologi na codzienne tematy, które niezwykle irytowały maman.
Co tylko czyniło je dwakroć zabawniejszymi w moich oczach.
Silna woń smoły unosząca się od strony chat sprawiła, że musiałam sięgnąć po wstążkę kapelusza i wyjąwszy ją spod brody, zakryć nią sobie usta i nos. Równocześnie przysłuchiwałam się rozmowie, którą papa i Starrat, nadzorca plantacji Waccamaw, wiedli na temat plonów. Upał panował nieziemski, wilgoć oblepiała mnie całą, powodując, że halki kleiły się do skóry.
Nie lubiłam Starrata. Nic a nic.
W mgnieniu oka nastawił mnie przeciwko niemu pręgierz, który zobaczyłam przy okazji pierwszej wizyty na plantacji – w niczym też nie pomogło to, że mimo polecenia, by go usunąć, słup stał nadal na swoim miejscu. Obecnie zwieszał się z niego sznur, sięgający podłoża, które było zadeptane, skrwawione i zroszone uryną. Wszystko to razem wzięte przyprawiło mnie o mdłości. Nie był to bowiem jedyny pręgierz, jaki w życiu widziałam. Co więcej, zdarzało mi się być świadkiem chłosty. Nieszczęśnik, który zawinił w ten czy inny sposób, rzadko jakoś szczególnie poważnie, na wpół stał, na wpół zwisał w pętach, a po jego ciemnym ciele płynęły strużki krwi mającej ten sam kolor co moja.
Zadrżałam. Nigdy dotąd nie wymierzano przy mnie kary chłosty na żadnej z naszych plantacji.
Zakonotowałam sobie, aby porozmawiać o tym z papą, zanim wyjedzie. Możliwe, że poprzedni właściciel tych ziem miał twardą rękę, nie znaczyło to jednak, że stare porządki powinny przetrwać pod nowym nadzorem.
Starrat był przysadzistym typem o obcesowym sposobie bycia, do tego z jego porów zdawał się wydzielać odór czegoś mocniejszego niż zwykłe piwo. Jeśli nawet ogolił się kiedykolwiek na gładko, nic w jego fizjonomii o tym nie świadczyło, a niechlujny zarost mówił raczej o lenistwie niż o próbie zapuszczenia brody. Której zresztą w tym upale nikt przy zdrowych zmysłach by nie nosił.
I jeśli mam być szczera, wokół chat niewolników biegało zdecydowanie za dużo mulackich dzieci.
Kątem oka widziałam, że Quash również je obserwuje. Kolor ich skóry niewiele się różnił od jego. Matka Quasha, Betty, była kobietą w nieokreślonym wieku, ale silną nad wyraz. Parała się zajęciami normalnie przeznaczonymi dla Murzynów: wyrywała tatarak i plotła z niego koszyki tak ciasno, że w razie potrzeby mogły służyć do noszenia wody. Jej zdolne ręce były czarne jak smoła w beczkach, które poddawaliśmy inspekcji. Przy jakiejś okazji albo nadzorca, albo inny biały mężczyzna zasiał w niej Quasha, który wyrósł na naszego najbardziej zaufanego woźnicę.
Zaciekawiło mnie nagle, czy Quash wie bądź chociaż dba o to, kto go spłodził. Ze wstydem przyznałam sama przed sobą, że aż do tej chwili nie poświęciłam temu zagadnieniu ani jednej myśli. Odziedziczyliśmy go wraz z pozostałymi dziewiętnastoma niewolnikami pracującymi w posiadłości Wappoo. Później papa dokupił tę ziemię i jeszcze tamtą, którą wizytowaliśmy parę dni temu, głębiej w ląd, na obu brzegach Combahee River. Każda z nich miała na wyposażeniu nawet więcej niewolników. „Zło konieczne – oświecił mnie papa. – Nie sposób zbudować nowego świata bez pomocy sprawnych rąk”. Niestety nasz nowy świat szedł w parze z „koniecznymi”, twardorękimi, zasiedziałymi nadzorcami takimi jak Starrat, do którego właśnie zwrócił się mój ojciec.
– W razie jakichkolwiek opóźnień czy odstępstw od ustalonych planów prześlij wiadomość do panienki Elizy w Wappoo. – Papa dobył chusteczkę i ponownie otarł czoło i kark.
Upał jeszcze się wzmógł. Znad Waccamaw River – zamiast chłodzącej bryzy – napływało gęste, przesycone solą rozgrzane powietrze, które dodatkowo wgniatało nas w ziemię.
Starrat nawet na mnie nie spojrzał.
– Pułkowniku, łatwiej mi będzie posłać list do Beale’a w Charles Town, skąd słuchy dotrą do pańskich uszu prędzej, niż gdybym kłopotał panienkę.
To, że z taką swobodą wspomniał Othniela Beale’a – odbiorcę naszych towarów i pośrednika w handlu nimi – kazało mi się zastanowić, czy Starrat aby nie prowadzi z nim części interesów bezpośrednio zamiast w imieniu Lucasów.
– Bez względu na wszystko – rzekł papa – wolę, by panna Eliza miała świadomość wszystkiego, co się dzieje na plantacji. Dzięki temu nic jej nie umknie przy prowadzeniu dla mnie ksiąg.
– A czy panience będzie pomagał w Wappoo jakiś rządca? Ktoś, kto zna się na rzeczy? Nie wspominając o tym, że trzeba będzie utrzymać Murzynów w ryzach. – Obrzucił mnie chytrym spojrzeniem.
Cała się wewnętrznie zjeżyłam.
– Panna Eliza zna się na rzeczy – uciął papa.
Starrat albo nie dosłyszał tonu ostrzeżenia w jego głosie, albo postanowił go zignorować.
– Gdy się odpuści dyscyplinę, kto może zaręczyć, że te dzikusy się nie zbuntują i nie wystąpią przeciw swoim panom? Ja umiem sobie radzić z moimi niewolnikami, pułkowniku. – Twarde nuty w jego głosie zaświadczały o gotowości do okrucieństwa.
Musiałam się zmusić, aby po tych słowach nie obejrzeć się na pręgierz.
Papa włożył dłoń do kieszeni i wyjął fajkę oraz tytoń.
Gdy Starrat także sięgnął po swoją fajkę, papa poczęstował go tytoniem, po czym obaj nieśpiesznym krokiem przeszli ku małemu ognisku, którego płomienie podtrzymywano przez cały dzień, mimo że było używane wyłącznie w porach posiłków.
– To są moi niewolnicy, Starrat – oznajmił papa kąśliwie, co zakończyło wszelką dyskusję. Najwyraźniej i on stracił cierpliwość do nadzorcy. Podniósł słomkę z ziemi i wsunął ją w płomienie, a gdy zajęła się ogniem i dymem, zapalił od niej fajkę, po czym cmykał cybuch, aż tytoń się rozżarzył. Słomka trafiła do ogniska. – Jestem właścicielem tej plantacji i pracujących na niej Murzynów. Co zaś do ciebie, Starrat… W każdej chwili możesz zostać zwolniony z posady.
Zamarłam, słysząc, jak lodowaty stał się jego głos, i nie odważyłam się odetchnąć, gdy wrócił znów w rozmowie do mnie.
– Czy to jasne, że wolę otrzymywać korespondencję od córki? Ona też dobrze sobie radzi z niewolnikami – dodał.
Starrat wydął pogardliwie wargi, nie zdoławszy nad sobą zapanować.
Tymczasem papa, pokazując pręgierz, kontynuował:
– Bunt prędzej wywoła gnębienie niewolników i ich okrutne karanie. Nie chcę tego mieć ani na swojej ziemi, ani na swoim sumieniu.
Zrozumiałam, że po wyjeździe ojca nieprędko odwiedzę plantację Waccamaw. Pozostawało mi tylko liczyć, że Starrat jest godny zaufania i że nie będzie sprawiał problemów. Miałam teraz do wyboru albo spojrzeć mu prosto w twarz i rzucić wyzwanie, albo spasować i nie zrobić sobie z niego wroga. Wybrałam to drugie. Przerażał mnie, zresztą byłam pewna, że mój występ nie zrobi na nim większego wrażenia. Wiele mi brakowało do pewności siebie, którą okazywałam. Nie wiedziałam jednak do końca, czy postąpiłam roztropnie, czy raczej tchórzliwie.
Rozglądając się dalej jakby nigdy nic, w pewnym momencie wypatrzyłam niewolnice niosące w stronę chat wiązki chrustu.
– Och! – wykrzyknęłam, odchodząc o krok. – Te ich spódnice! Są takie same jak u mieszkanek Antigui!
Papa i Starrat odwrócili się za moimi plecami. Czując na sobie ich spojrzenia, Murzynki spuściły oczy i przyśpieszyły kroku, szeleszcząc prostymi workowatymi spódnicami barwy wyblakłego błękitu.
Stojący wciąż za mną nadzorca charknął i odkrztusił coś, co następnie posłał na ziemię. Obróciłam się w samą porę, by zobaczyć, jak w kurzu ląduje jego zabarwiona lekką czerwienią gęsta plwocina. W żołądku mi się zakotłowało, widok ten bowiem nie pomagał w dusznym upale odbierającym dech w piersi.
– Indygo – rzucił Starrat w przestrzeń. – Kiepska murzyńska jakość. Nie to, do czego przywykły panienki oczy. Pozwalam im siać tę roślinę tu i ówdzie.
– Bardzo interesujące – zauważył papa. – Ile wynoszą zbiory?
– Nie da się jej uprawiać na większą skalę, pułkowniku. Jeśli do tego pan zmierza. – W głosie Starrata można było wyczuć lekceważenie. – Wielu próbowało i poniosło porażkę. Gleba nie jest tutaj taka jak trzeba. Poza tym te dzikusy nie potrafią wycisnąć z uprawy tyle, ile byłoby warto ze względów handlowych.
– Słyszałem, że Francuzi uprawiają indygo w Luizjanie – oznajmił papa. – A panują tam warunki podobne do tych tutaj. Nie mają wiele wspólnego z tym, co można zastać w Indiach Zachodnich.
– W Luizjanie nie ma przymrozków – rzekł Starrat, robiąc ważną minę. Podrapał się po zarośniętej brodzie brudnymi paznokciami, wieńczącymi krótkie i grube palce. Kolor jego zarostu upodabniał go do sparszywiałego psa. – Chyba na tym polega różnica.
Skinęłam zgodnie głową.
– Pewnie tak.
Zjadłszy podany przez nadzorcę posiłek, na który składały się brzoskwinie, ser i chleb, posłaliśmy po Quasha, gdyż oddalił się on wcześniej, aby zjeść coś w towarzystwie innych niewolników. Nie zapominając o zapakowaniu na wóz zapasów masła i ryżu, pożegnaliśmy się ze Starratem i odjechaliśmy z jego zapewnieniem, że będzie składał mi raporty co najmniej raz na miesiąc.
W Georgetown wsiedliśmy na prom, zostawiliśmy Quasha, żeby pilnował wozu, po czym znaleźliśmy sobie z papą zaciszne miejsce na drewnianej ławie. W gasnącym świetle dnia rzeka zdawała się ciemniejsza niż normalnie, ale powietrze na szczęście było o tej porze bardziej rześkie.
– Cóż zaprząta twoje myśli, Betsy? – zapytał mnie nagle papa. – Nieomal słyszę, jak pracują malutkie koła młyńskie twojego umysłu.
Postawiona w obliczu jego rychłego wyjazdu, dopatrzyłam się uczucia w dziecinnym zdrobnieniu, którego użył.
– Wytwarzamy duże ilości smoły na potrzeby stoczni – odparłam. – A czy nie powinniśmy zasadzić znacznie więcej dębów? Ich drewno świetnie się sprawdza jako budulec statków, prawda?
– Tak, niewątpliwie jest twarde i bardzo wytrzymałe. Tylko że zanim z sadzonki wyrośnie drzewo gotowe do ścięcia, musi minąć pięćdziesiąt lat.
– Nie zaszkodzi wybiegać myślą w przyszłość. Sam mnie tego nauczyłeś. Proszę o twoją zgodę na posadzenie nowych dębów w Wappoo, pułkowniku.
– Ależ dobrze. – Papa się zaśmiał. – Masz moją zgodę. Coś jeszcze?
– Chciałabym też się poradzić pana Deveaux, jakie inne rośliny moglibyśmy uprawiać. Dlaczego nie indygo? Nie wierzę, że nie rośnie w tych warunkach.
– Elizo, uważaj, by nie zrobić wroga ze Starrata.
– Zachowam ostrożność – obiecałam. – Choć może dobrze by było znaleźć kogoś na jego miejsce. To okropny człowiek. Wiem, że nie byłoby to łatwe, ale…
– Okropny czy nie, Starrat zna Waccamaw lepiej niż ktokolwiek. Osiąga rezultaty. Ziemia pod jego nadzorem daje profity. Gdybyśmy chcieli się go pozbyć, moglibyśmy na tym znacznie stracić.
– Oczywiście, pułkowniku. – Nie chcąc wyjść na osobę, która nie radzi sobie z odmową, spasowałam. – Wszystko to racja. Dziękuję, że poprosiłeś go ponownie o usunięcie pręgierza. Szkoda tylko, że nie zostaliśmy dłużej, aby się upewnić, że tym razem wykona polecenie.
Papa zniżył głos:
– Niewiele osób ma tak otwarty umysł jak ty, Elizo. Mało kto rozumie, że jesteśmy winni swoim niewolnikom przyjazne uczucia, a nawet szacunek. A jednak ten sposób myślenia niesie pewne niebezpieczeństwa.
Złapałam się poręczy.
– Dlaczego, pułkowniku? – zapytałam cicho.
Odbyliśmy rozmowę na ten sam temat jeszcze w Indiach Zachodnich. Wtedy chodziło o mojego drogiego przyjaciela Benoît. Dorastaliśmy praktycznie razem, jako że byliśmy rówieśnikami, i nasza znajomość wywoływała uśmiechy pobłażania u moich rodziców. Sądzili, że powoduje mną ciekawość, jaką przejawiają bywalcy jarmarków, na których pokazywane są dziwolągi. Być może było tak w ich przypadku, gdyż ledwie aura nowości osłabła, maman postanowiła mnie wysłać do Anglii na nauki w wieku młodszym niż większość dziewcząt z kolonii. Mimo rozstania łączące nas więzy przetrwały i przyjaźń z Benoît rozkwitła po moim powrocie, co stanowiło wielkie zmartwienie dla otoczenia. Maman była szczególnie zatroskana. Przekonywałam ją, że nie sposób wymazać miłych wspomnień z dzieciństwa. Ben był taki bystry. Nauczyłam się od niego bardzo dużo o roślinach i kwiatach, którą to wiedzę przekazała mu jego babka. Benowi zawdzięczałam swoje zamiłowanie do botaniki, czemu dawałam wyraz przy każdej okazji, i chyba tylko dzięki temu papa folgował mojej słabości. „Dlaczego przyjaźnienie się z Murzynami jest niebezpieczne? – zapytałam raz maman. Miałam wtedy może sześć lat. – Papa rozmawia przecież często o interesach z Cesarem, o którym mówi, że nie sposób zaprzeczyć jego inteligencji”. Ta śmiałość kosztowała mnie piekącego klapsa, a do tego musiałam się obejść tamtego dnia bez kolacji.
Po buncie niewolników na Antigui, do którego doszło w tysiąc siedemset trzydziestym szóstym roku i który doprowadził do śmierci przez spalenie wielu uczestników, w tym naszego drogiego Cesara, zakazano mi dalszych relacji z Benem. Nieudane powstanie sprawiło, że Murzyni nocami wyli i śpiewali przez wiele tygodni, podczas gdy ja drżałam ze strachu we własnym łóżku.
Oczywiście nawet to nie wpłynęło na poglądy upartej piętnastolatki. Ilekroć udało mi się wymknąć spod czujnego oka maman, udawałam się w pole pod tym czy innym pretekstem, najczęściej twierdząc, że muszę zażyć świeżego powietrza. Zdarzało się to raczej częściej niż rzadziej, odkąd panią Lucas zaczęły trapić coraz to nowe przypadłości.
Pan Lucas, czyli mój papa, zdawał się głęboko wstrząśnięty i zasmucony utratą drogiego Cesara. A ja miałam ochotę wciąż od nowa pytać go, dlaczego nie interweniował, dlaczego nie ocalił życia naszemu wiernemu Murzynowi, chociaż wiedziałam, że w istniejącej sytuacji politycznej papa miał związane ręce. Nawet Ben zaczął się ode mnie odsuwać. Pewnego dnia poczułam się tak, jakby wyrosła między nami niewidzialna bariera. Przez swoją naiwność aż do teraz nie zdawałam sobie sprawy z jej dotychczasowego istnienia. Ból jednak był taki sam. Choć przez wiele dni z rzędu pojawiałam się jak zawsze na trakcie, by przejść obok pola trzciny cukrowej, pokonać lasek i wypaść na brzeg plantacji, na której zawsze pracował Ben, na miejscu zastawałam tylko nieznajomych rzucających mi nieprzychylne spojrzenia. Przestałam być mile widziana przez niewolników.
– Niebezpieczeństwo nie grozi ci ze strony Murzynów, droga Lizo – wyrwała mnie z zamyślenia odpowiedź papy. – Zagrożeniem są nasi sąsiedzi i mieszkańcy Charles Town. Wszyscy oni będą cię mieli na oku. Dlatego musisz być bardzo ostrożna.
– Ten pręgierz musi zniknąć – upierałam się. – Sam często powtarzałeś, że charakter człowieka można poznać po tym, jak traktuje swoich podwładnych.
Uznałam, że mogę zachować dla siebie, co myślę o charakterze Starrata.
Papa pokiwał głową.
– W dalszym ciągu tak uważam. Przemoc rodzi przemoc, to pewne.
– Ale nie sądzisz, że dojdzie tu do buntu jak na Antigui?
– Martwi mnie raczej, że przy najlżejszej próbie sprzeciwu podejrzani skończą na stryczku bez należytego procesu. Pamiętaj, aby nigdy zbytnio się nie spoufalać z winnymi. Pamiętasz nieszczęsnego Cesara? Zdaję sobie sprawę, że w twoim mniemaniu mogłem zapobiec temu, co się stało, ale tak naprawdę byłem bezradny. – Odchrząknął.
Dotknęłam lekko jego ramienia.
– Wiem, papo.
Odwrócony do nas plecami Quash cały zesztywniał. Papa odezwał się głośniej, niż należało – być może niechcący, a być może w ramach przestrogi. Moim zdaniem niepotrzebnej, ponieważ nasz woźnica nigdy nie zwróciłby się przeciwko nam. Prawda? To samo myśleliśmy o Cesarze, a jednak… Teraz się już nie dowiemy, czy był winny, czy niewinny.
– Nie chcę stracić nikogo więcej – dodał papa cichym głosem, po czym zamilkł. Jak zwykle, gdy rozmowa zeszła na Cesara.
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
POSŁOWIE
Dostępne w wersji pełnej
NOTA OD AUTORKI
Dostępne w wersji pełnej
PODZIĘKOWANIA
Dostępne w wersji pełnej
BIBLIOGRAFIA
Dostępne w wersji pełnej
PYTANIA DO DYSKUSJI
Dostępne w wersji pełnej