Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Sekretna książka Flory – Patti Callahan Henry | Czy przeszłość to tylko zapis zdarzeń, czy też klucz do lepszego zrozumienia siebie?
W 1939 roku czternastoletnia Hazel z pięcioletnią siostrą Florą zostają ewakuowane z Londynu na wieś. Zamieszkują z niezwykle życzliwą Bridie Aberdeen i jej nastoletnim synem, Harrym, w uroczej chatce nieopodal Tamizy. Hazel próbuje zająć sobie i siostrze czas opowieścią o baśniowej krainie, do której mogą uciec tylko we dwie.
Wkrótce jednak dzieje się rzecz nie do pomyślenia: Flora nagle znika, bawiąc się nad brzegiem rzeki. Hazel jest załamana i obwinia siebie za zaginięcie siostrzyczki.
Dwadzieścia lat później Hazel mieszka w Londynie i pracuje w antykwariacie. Jej poukładany świat zostaje jednak przewrócony do góry nogami, gdy któregoś dnia odpakowuje niezwykłą ilustrowaną książkę.
Czy to możliwe, że książka, na którą natrafiła, stanowi klucz do zniknięcia Flory? I czy to znak, że jej siostra nadal żyje?
Sekretna Książka Flory to poruszająca opowieść o miłości, stracie i poszukiwaniu prawdy. To książka, która przenosi czytelnika w świat pełen emocji i niespodzianek, pokazując, że przeszłość zawsze pozostawia po sobie ślady. Dla miłośników tajemnic i literatury obyczajowej to niezapomniana lektura, która zainspiruje do refleksji nad siłą rodzinnych więzi i odwagą, by stawić czoła nieznanemu. W końcu każda historia skrywa coś więcej, niż wydaje się na pierwszy rzut oka.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 484
Nie tak dawno temu i nie tak daleko stąd istniało niegdyś – i nadal istnieje – niewidzialne miejsce, tuż obok nas. I jeśli ktoś się urodził, wiedząc o tym, to znajdzie drogę wśród drzew i zarośli, wiodącą do świetlistych drzwi, które poprowadzą go ku krainie wymyślonej właśnie dla niego.
HAZEL MERSEY LINDEN, 1939
Październik 1940 Binsey, Oxfordshire
Sześcioletnia Flora Lea Linden budzi się nad brzegiem rzeki na czerwonym kocu; jest sama. Zwiesza się nad nią kopuła błękitnego nieba i zewsząd dociera dzika pieśń ptaków. „Ktoś wołał moje imię?”, myśli. Rozgląda się po gęstwinie zieleni i kieruje wzrok na Tamizę, pobrużdżoną wirami i zmarszczkami, gdy niemal przelewa się przez brzegi, unosząc ku morzu cokolwiek lub kogokolwiek, kto ośmieli się wejść w jej nurt.
Rzeka zmierza do Oksfordu. Studenci spieszą tam na spotkania z tutorami pod wyniosłymi wieżyczkami strzegącymi brukowanych uliczek. Później jej wody meandrują, odbijając się od kamiennych umocnień i śluz Anglii, aż docierają do Londynu. Spadają tu bomby siejące zniszczenia; płonące katedry i zrujnowane domy zaśmiecają rzekę lotnymi żagwiami i popiołem.
– Ktoś wołał moje imię? – zastanawia się znowu. Dziewczynka siada i trze oczy. Nie jest całkiem sama. Ma przy sobie Berry’ego, swego pluszowego misia. I wcale się nie boi. A czegóż by się miała bać? Przecież Hazel, jej starsza siostra, wiele razy jej mówiła, że te zielone tereny do nich należą, że ta zacieniona dolina i skąpane w słońcu rozlewiska pod baldachimem drzew to ich bezpieczne schronienie, istniejące tylko dla nich.
Podnosi się z koca i idzie ostrożnie do rzeki. Hazel nie chce już z nią chodzić do Whisperwood, co więc innego pozostaje, jak nie zjawiać się tu samej? To miejsce do niej należy! – i nie można go porzucać: tego jaśniejącego zamku, zagajnika olch, gwarzących wiewiórek i szepczących drzew.
Hazel powiedziała jej kiedyś, że te połyskujące refleksy na rzece to gwiazdy i galaktyki, spieszące na spotkanie morza. Nakazała wtedy siostrze, by nigdy się nie stała rzeką, gdyż są już innymi leśnymi istotami, i by nigdy, przenigdy nie piła z niej wody. W przeciwnym razie, jak dodała, nigdy już nie odnajdzie drogi powrotnej do mamy ani Bridie, do ich ciepłej chaty na wrzosowiskach.
Ta czarowna rzeka – niczym jabłko w Biblii – była zakazana.
Flora jednak nie dowierza, że owa cudna, gwiaździsta rzeka może być jakkolwiek niebezpieczna. Przywiera do Berry’ego, trzymając go za wytartą włochatą łapkę, i ośmiela się podejść bliżej nurtu, podekscytowana własną odwagą. Nikt nie wie, co się z nią może stać w trakcie tej przygody ani kim się może stać.
Wtem słyszy jakiś znajomy głos dobiegający z pobliskich zarośli, jednak nie zwraca na niego uwagi.
Dotarła tu, wkroczywszy przez świetliste drzwi; Hazel była zbyt zajęta, by je dostrzec. Rzeka jest towarzyszką Flory, jej wierną przyjaciółką, i owa zażyłość każe jej się zbliżyć jeszcze bardziej do krawędzi wody.
Ponieważ Hazel nigdy nie chce udawać królika, to właśnie postanawia dziś zrobić Flora. Będzie królikiem.
Spogląda w spienione wody, wypatrując pilnie gwiazd, ale widzi tylko muł i osad, a gdzieniegdzie zarysy wygładzonych przez nurt kamieni. Zsuwa się po grząskiej pochyłości ziemi, jej gumowce ślizgają się tam, gdzie zbrązowiała październikowa trawa zmienia się w błoto. Lądując na pupie, Flora wybucha śmiechem.
– Co za przygoda!” – cieszy się.
Nagle Berry wymyka się jej z dłoni, a ona sama wbija palce w mokrą ziemię, chroniąc się przed zjazdem do zimnej wody. Przesuwa się, chcąc złapać Berry’ego. Znalazł się zbyt blisko rzeki.
– W porządku – mówi, sięgając do jego łapki. I powtarzając słowa siostry, dodaje: – To nasza kraina. Tu w Whisperwood zawsze jesteśmy bezpieczni.
Marzec 1960
Dopóki Hazel nie rozwiązała sfatygowanej czerwonej wstążki na oprawnym w pergamin portfolio, jej ostatni dzień w antykwariacie w Bloomsbury – w „Sklepiku Hogana z rzadkimi książkami” – był równie zwyczajny jak każdy inny, spędzany na układaniu, przeglądaniu i strzeżeniu znajdujących się tu nadzwyczajnych zasobów – jeśli oczywiście pracę w otoczeniu najrzadszych, kolekcjonerskich dzieł i literackich memorabiliów Anglii można określić mianem zwyczajnej.
Hazel przejmował każdy szczegół tego finalnego, ostatniego dnia w antykwariacie; ogarnął ją nastrój melancholii zaprawiony nutką dramatyzmu. Po raz ostatni miała ustawiać na półce Hobbita z jego okładką, na której wznosiła się zwieńczona śnieżną czapą góra.
I po raz ostatni miała cieszyć się widokiem rześkiego marcowego dnia z krótkimi, gwałtownymi falami jasnego deszczu, siedząc w ciepłym, skąpo oświetlonym sklepie, gdzie w oknach wychodzących na Charing Cross Road wystawiono oprawne w skórę woluminy.
Antykwariat połyskiwał ciemnozielonymi ścianami, które wydawały się niemal czarne, i mosiężnymi kinkietami, obejmującymi swymi ramionami półki. Na ścianie za kasą wisiały oprawione w czarne lakierowane ramki zdjęcia słynnych pisarzy. Jakaś matka z córką, obie w jasnoczerwonych nieprzemakalnych płaszczach – „Austinki”, jak je nazwała w myślach Hazel – nieomal mdlały nad bibliofilskim wydaniem Dumy i uprzedzenia, na które nigdy nie byłoby je stać. Woń masy drzewnej, kurzu i historii mieszała się tu ze słodkim zapachem lilii, które wycięła z żywopłotu na tylnym podwórzu i ułożyła w wazonie na ladzie. Przyjrzała się temu wszystkiemu zza wiekowej, zabytkowej kasy, mając na sobie replikę klasycznej sukienki w typie Mary Quant, zakupioną na bazarze w Notting Hill; miała długie do ramion, złotawobrązowe włosy i świeżo przyciętą grzywkę, ale nie wyglądała wcale jak na zdjęciu, które przyniosła specjalnie do salonu fryzjerskiego. Czuła leciutkie pulsowanie w gałkach ocznych. Nie należało wypijać tej ostatniej whiskey poprzedniego wieczoru (ostatnia whiskey zawsze tak skutkowała). Ale te wesołe chwile spędzone w pubie z jej znajomymi księgarzami, Timem i Poppy, warte były porannego zamroczenia. Określili tę imprezę, nieco makabrycznie, jako „pożegnalną stypę Hazel”.
– Dla nas już jesteś martwa – oświadczyła Poppy ze śmiechem, czemu towarzyszyły wiwaty i szklanki z piwem wznoszone z okazji zatrudnienia Hazel w domu aukcyjnym Sotheby’s.
Ten angaż do międzynarodowego zespołu specjalistów od rzadkich książek i manuskryptów literatury angielskiej był czymś przez wszystkich pożądanym, ale to właśnie Hazel go zaproponowano. Jej koledzy po fachu zachowali się wspaniale, ona zaś wiedziała, że na ich miejscu zieleniałaby z zazdrości.
– Będziesz jednak zmuszona pracować z tym nieznośnym lordem Arthurem Dicksonem – wtrącił Tim. – Wyjątkowy palant, że się tak wyrażę – dodał, udając, że się wzdryga.
Dziewczyna pokręciła głową i dała mu kuksańca w ramię.
– Niewielka cena za możliwość obcowania z prywatnymi kolekcjami i udział w londyńskich aukcjach.
– Poważnie, to nie to samo, co nasz sklep. Duszna atmosfera i snobizm – przekonywał ją Tim. – Jeśli o nas chodzi, wielką zaletą tego biznesu jest to, że jeden dzień różni się od drugiego. A wierz mi, tam nie będziesz miała nawet w przybliżeniu takiej frajdy jak u nas.
– Jestem tego pewna – zgodziła się. – Ale zamierzam stale was odwiedzać, obiecuję. Nie wyprowadzam się przecież z miasta ani go nawet na moment nie opuszczam.
Poppy obracała szklankę w dłoniach.
– Wolałabym się specjalizować w atlasach i mapach.
– Nie poddawaj się – rzekła Hazel. – Może któregoś dnia i tobie się poszczęści.
Tamta wzruszyła ramionami i łyknęła piwa.
– Dziewczyny takie jak ja nie lądują w Sotheby’s, choć gdy tylko trafiłam do Hogana, od razu wiedziałam, do czego się nadaję.
– To nieprawda – zaprotestowała Hazel, ale sama nie mogła w duchu zaprzeczyć, że porzucenie dotychczasowego zajęcia na rzecz Sotheby’s wywołuje w niej mieszane uczucia.
Przyjęcie posady polegającej na opiece nad rzadkimi zbiorami literackimi oznaczało, że wyrzeka się raz na zawsze poczucia bezpieczeństwa i przytulności, jakie dawał jej antykwariat. Kiedy zaczynała w nim pracować, traktowała to jak krótki przystanek, ot, pierwszy etat po studiach, umożliwiający utrzymanie się na powierzchni, dopóki… dopóki co? Tego nie wiedziała. Po wojnie zresztą nikt w Anglii nie wiedział, co się może jeszcze zdarzyć.
A teraz, w tym ostatnim dniu, miała zostawić za sobą sklep i swoje wspaniałe koleżeństwo po fachu: starszego właściciela, Edwina Hogana, i jego sześćdziesięcioletniego syna Tima, o wiele za długo czekającego na przejęcie schedy po ojcu. No i Poppy, która w wieku dwudziestu pięciu lat była z nich wszystkich najmłodsza; zaczęła pracę w antykwariacie, zaraz gdy osiągnęła pełnoletność. Jako nastolatka zachodziła tu często i godzinami wertowała stare egzemplarze Alicji w Krainie Czarów; Edwin postawił jej w końcu warunek: albo się u nich zatrudni, albo niech się wynosi. Później dopiero Hazel odkryła, że Poppy wcale się wtedy nie obijała; nie miała po prostu dokąd pójść. Straciła podczas wojny oboje rodziców i gdy wiek jej nie pozwalał już na dalszą naukę w Londyńskiej Szkole dla Sierot w Hampshire, sypiała w parkach tudzież na kanapach u znajomych, którzy pozwalali jej u siebie zostać na jakiś czas. Poszukiwała pracy, nikt jej jednak nie chciał dać szansy.
Edwin ofiarował jej nowe życie. Nauczył ją tego, czego nauczył ich wszystkich: rozbudź w kupującym miłość do wyjątkowych, rzadkich książek, a zdołasz nie tylko mu coś sprzedać, ale i zyskasz na długie lata stałego klienta. Poppy bardzo wzięła sobie to do serca i teraz dzieliła z czterema innymi kobietami dwupokojowe mieszkanie, snując marzenia o przyszłości.
Hazel obiecała wszystkim trojgu, że będzie często do nich zaglądała. Ostatecznie byli jej bliscy jak rodzina.
– Hazel!
Podniosła wzrok. Edwin, liczący dziewięćdziesiąt dwa lata, a wyglądający jeszcze starzej, przykuśtykał z zaplecza, wystukując o parkiet znajomy rytm swą srebrną laseczką.
– Na tyłach są paczki z nową dostawą – rzekł. – Proszę, przejrzyj to wszystko i umieść w sejfie.
Jak zwykle nie było w nim cienia rozczulającego sentymentalizmu, nawet w ostatnim dniu pracy Hazel. Wiedziała jednak, że pod tą fasadą szorstkiej białej brody i małych, wodnistych niebieskich oczu bije serce miękkie jak puchowa poduszka. Dostrzegała je w łagodnych słowach, jakie kierował do klienta zmuszonego sprzedać swój cenny pierwszy egzemplarz sztuki Wilde’a Bądźmy poważni na serio, w ocaleniu Poppy przed życiem na ulicy, w błysku łez, kiedy jego wnuczęta wpadały do sklepu niczym burza, choć upominał je srogo: „Tylko niczego nie dotykajcie swoimi brudnymi paluchami”.
– Zaraz się do tego zabiorę, proszę pana – odparła.
To było jej ulubione zajęcie w pracy – rozpakowywanie i katalogowanie tego, co przysyłano na zaplecze. Starannie sprawdzała każdą pozycję w oprawionym w czerwone sukno krajowym rejestrze książek, a następnie przy każdym zerwaniu sznurka albo taśmy odkrywała jakiś nowy skarb. I choć miała to być ostatnia dostawa, jaką przyszło jej się tu zajmować, ostatni raz, kiedy żywiła nadzieję, że grzebiąc w pudłach przekazanych przez jakiegoś starego profesora, znajdzie coś wartościowego, to jednak w Sotheby’s mogła liczyć na rzadsze i o wiele cenniejsze egzemplarze. Uśmiechnęła się na tę myśl, czując dreszcz emocji.
Strata i zysk. Temat niemal każdego mitu: narodziny, śmierć, odrodzenie. Jedna rzecz umiera, inna się rodzi. Dawna praca. Nowa praca.
„Ale dramatyzujesz”, niemal słyszała wypowiadane z uwielbieniem słowa jej ukochanego, Barnaby’ego.
Pchnęła pomalowane na zielono drzwi, przykładając do nich dłoń nieodmiennie w tym samym miejscu. Po piętnastu latach mógł na nich widnieć nieusuwalny, choć niewidoczny ślad jej ręki.
Na stole pośrodku zakurzonej salki tłoczyły się cztery paczki owinięte brązowym papierem i obwiązane sznurkiem. Ta część pracy jawiła się Hazel niczym Boże Narodzenie. Edwin miał niezwykłą doprawdy umiejętność wyszukiwania interesujących woluminów, nim ktokolwiek wpadł na pomysł, że są w ogóle do zdobycia. „By zasłużyć na miano prawdziwego księgarza – mawiał – musisz mieć umysł badacza i wiedzieć przy tym, jakie pytania zadawać i gdzie szukać odpowiedzi”.
Na lewo od paczek spoczywał rejestr oprawiony w czarną skórę. Cienkie linijki wypełniało zwarte pismo Edwina. Hazel te hieroglify potrafiła rozszyfrować dopiero po roku. Ile czasu potrzebowałby następny pracownik, by rozumieć szefa tak dobrze jak ona?
Z prawej strony każdej kolejnej pozycji w podniszczonym rejestrze znajdowały się dwie kolumny mieszczące staranne zapiski Hazel: to jest charakter egzemplarza i jego identyfikację. Oceniała stan każdej przesyłki dostarczanej tylnymi drzwiami, przypisywała jej numer katalogowy, a następnie umieszczała w sejfie aż do chwili, gdy Edwin zdecyduje, gdzie i w jaki sposób dana pozycja ma być wyeksponowana.
Zapoznała się z listą.
Pierwsze wydanie
Opowieści wigilijnej
Dickensa
Odręczny list Hemingwaya do Fitzgeralda, 1932
Podpisane (ale nie pierwsze) wydanie
Hobbita
Tolkiena.
Pierwsze wydanie
Dziejów filozofii Zachodu
Bertranda Russella w zakurzonej oprawie, sporządzonej z mapy z czasów II wojny światowej
Podpisane pierwsze wydanie bajki autorstwa Amerykanki Peggy Andrews, z oryginalnymi ilustracjami Pauline Baynes.
Edwin uwielbiał zdobywać oryginalne ilustracje do książek, wiedział bowiem, że ich wartość tylko wzrasta wraz z upływem czasu. Im popularniejsza była dana książka, tym bardziej były przez kolekcjonerów pożądane. Nie zawsze zresztą chodziło o pierwsze wydania; zwłaszcza dla Tima liczyły się głównie dzieje danej książki. Cenił każdą z nich nie ze względu na jej nakład, ale indywidualną historię – kto był jej właścicielem, kto ją kochał, a nawet kto komu przekazał. Ta paczka z ilustracjami autorstwa Baynes wydawała się wyjątkowo intrygująca, toteż Hazel zachowała ją na sam koniec.
Włożyła białe rękawiczki i przez pół godziny katalogowała każdą z pozycji. Płócienna oprawa Opowieści wigilijnej Dickensa była u dołu po prawej stronie nieznacznie rozdarta, w lewym zaś rogu widniało przebarwienie. Pomijając jednak te drobne defekty, książka stanowiła wspaniałe wydanie i mogła trafić wyłącznie do zamykanej szklanej gabloty w głównej sali antykwariatu. Hazel odnotowała to skrupulatnie w rejestrze i odłożyła Opowieść na bok. Następnie otworzyła list Hemingwaya, sprawdziła, czy nie jest poplamiony albo podarty, porównała też podpisy z oryginałami w kartotece. Hobbit w doskonałym stanie i bez wątpienia przechowywany jako skarb, a nie książka, którą się czyta i kocha. Następnie dzieło Russella, dowód na to, że ze względu na niedobory papieru po wojnie stare mapy wykorzystywano jako okładki. W tym przypadku była to mapa Szczecina z wyraźnie zaznaczonymi trasami kolejowymi i drogami, opatrzona zastrzeżeniem: „Tylko do użytku Departamentów Wojny i Marynarki”.
Jej umysł począł błądzić. Tego wieczoru miała zaplanowaną kolację z mamą, ojczymem i przyrodnim bratem. Jak mogłaby się od tego wykręcić? „Wykluczone”, przypomniał jej Barnaby, a potem pocałował na znak, że jest po jej stronie.
A potem: och tak, wolność! Czekały ją trzy cudowne tygodnie wakacji przed rozpoczęciem nowej pracy.
Zamierzała rozkoszować się dniami, które ją czekały. Mogła wsiąść do pociągu jadącego do Szkocji albo na prom płynący do Irlandii. Mogła uciec na plażę w Brighton i posiedzieć na patio z książką, nie mając nic innego do roboty prócz czytania. A jednak nie zdecydowała się na żaden z tych planów z wyjątkiem jednego – tygodniowej wyprawy z Barnabym do Paryża. Hotel zarezerwowany. Bilety na prom zakupione. Będzie piła wyszukane koktajle w barach, nie w pubach. Wejdzie na wieżę Eiffla, zwiedzi Luwr i będzie uprawiała szaloną miłość w ich pokoju hotelowym z widokiem na Tuileries. Zaoszczędziła dość pieniędzy na zakup dwóch nowych sukienek, które wisiały teraz w jej garderobie w oczekiwaniu na tę podróż.
Wiosna w Paryżu.
– Hazel?! – z zamyślenia wyrwał ją głos Tima, akurat gdy się pochylała nad ostatnią paczką, wciąż jeszcze owiniętą taśmą. – Ktoś się chce z tobą widzieć! – zawołał.
Ruszyła ciemnym korytarzem na tyłach sklepu do głównej sali, gdzie istotnie czekał jakiś wysoki mężczyzna w płaszczu ociekającym wodą i czarnym filcowym kapeluszu. U jego boku stała kobieta o kruczoczarnych włosach, ubrana niemal całkiem na czerwono, począwszy od płaszcza, a skończywszy na kapeluszu.
– Mogę w czymś pomóc? – spytała Hazel.
– Pewien mój znajomy z księgarni Foyles przysłał mnie tutaj i powiedział, żebym się z panią skontaktował – wyjaśnił mężczyzna. – Niewykluczone, że zetknęła się pani z wydaniem wierszy Audena z roku dwudziestego ósmego, druk prywatny. Mam nadzieję, że tak.
– Och, Tim zawsze powtarza, że optymizm to główna cecha bibliofila – oznajmiła Hazel z konfidencjonalnym uśmiechem, po czym skinęła na mężczyznę i ruszyła w stronę tylnego narożnika sali, tam gdzie trzymano pod kluczem czerwoną broszurkę.
Kobieta nie ruszyła się z miejsca, Hazel ledwie zwróciła na nią uwagę, nawet kiedy mężczyzna nabył książeczkę. Sprzedawczyni włożyła ją do woskowanej koperty.
– Kolekcjonerka? – spytała zaciekawiona.
– Nie. – Mężczyzna pokręcił głową. – Moja miłość. – Wskazał witrynę antykwariatu, gdzie Hazel dostrzegła jego towarzyszkę, która teraz unosiła twarz do słońca. – Jest oczarowana Audenem, a ten zbiorek wierszy to mój prezent ślubny.
– „A nie mówiłem – tyle usłyszysz od Czasu”1. – Hazel z uśmiechem zacytowała poetę.
– Jeden z moich ulubionych wierszy – przyznał mężczyzna. – Ale w jej przypadku to „Niech to ja będę zawsze tym, kto bardziej kocha”.
– Och, to urocze. Życzę szczęścia.
Nim skończyła obsługiwać oczarowanego pana młodego, Edwin wyszedł w jakiejś sprawie, a Tim, kucając, układał książki, które porozrzucał po podłodze jakiś pozbawiony chwilowo opieki brzdąc.
Nie zdążyła nawet wrócić na zaplecze, kiedy dzwonek przy drzwiach zagrał cichą melodyjkę; Hazel odwróciła się i ujrzała swoją najlepszą przyjaciółkę Kelty i jej córkę Midge, ośmioletniego chochlika.
Uśmiechnęła się do dziewczynki, za której długimi nogami próbowała nadążyć tu i ówdzie reszta ciała; z dwóch warkoczyków wymykały się kosmyki kasztanowatych włosów, tak jak u Kelty przed bardzo wielu laty, kiedy to Hazel poznała ją podczas ewakuacji.
Dawne obrazy niejeden raz powracały do niej w ten sposób – mgnieniem błyskawicy – wspomnienia tamtego wrześniowego dnia, zimnego i czystego, gdy opuszczały Bloomsbury, by wsiąść do pociągu.
– Ciocia Hazel! – Midge objęła ją wpół. – Mama powiedziała, że mogę dziś wybrać sobie w księgarni dwie książki. Dwie!
– No cóż, to wspaniale – rzekła Hazel, podstawiając Kelty policzek do cmoknięcia.
– Właśnie wracamy ze szkoły i pomyślałyśmy, że do ciebie zajrzymy.
Przyjaciółka miała na sobie szmaragdową sukienkę z wąską talią i skórzane buty; bardziej przypominała studentkę aniżeli mamę. Jej kasztanowe włosy były zebrane z tyłu w wysoki kucyk za pomocą szerokiej zielonej taśmy. Każdy mężczyzna oglądał się za nią dwa razy – a niektórzy to nawet trzy.
Midge huśtała się niecierpliwie na palcach.
– To ja pójdę na zaplecze popatrzeć na Jaskółki i Amazonki, skoro mi nie pozwalasz dotknąć tej książki – powiedziała.
– Nie teraz, kochanie – odparła Kelty. – Idziemy się spotkać z tatą. – Następnie zwróciła się do Hazel: – Jej miłość do książek to twoja wina, wiesz o tym.
– Z radością biorę na siebie odpowiedzialność – odparła winowajczyni, kłaniając się i czyniąc przy tym zamaszysty gest ręką w stronę Midge, która zachichotała.
– Pójdziesz z nami? – spytała Kelty z nadzieją w głosie.
Hazel wskazała głową zaplecze.
– Wciąż mam sporo roboty.
– Tak myślałam. No cóż, musiałyśmy tu zajrzeć i cię zobaczyć w tym ostatnim dniu u Hogana. Wypadało to zrobić, nieprawdaż?
Hazel ucałowała swoją chrześnicę w policzek i pociągnęła ją żartobliwie za kucyki.
– Spotkamy się jutro? Dziś nie mogę, mam wieczorem kolację z mamą i Alastairem.
– Powodzenia! – to mówiąc, Kelty uciskała przyjaciółkę.
Hazel z rozrzewnieniem patrzyła, jak wychodzą, Kelty, trzymając Midge za rękę, kiedy ta nieomal w podskokach wybiegła na zewnątrz. Poczuła nagłą falę miłości i jednocześnie żalu. Tak bardzo je obie kochała, a przy tym sama równie mocno się opierała chęci posiadania własnego potomka czy choćby rodziny. Teraz jednak otwierało się przed nią nowe życie. Zaczęła w końcu rozmawiać z Barnabym o małżeństwie.
Tyle dobra rysowało się na horyzoncie. I to po tak ogromnej stracie.
Tim wciąż się kręcił po głównej sali, wróciła więc do przesyłek na zapleczu. Położyła dłoń na prostokątnym pudle tej ostatniej. Ostatniej, jak odnotowała w myślach, a potem zaśmiała się sama z tego udramatyzowania prostej czynności.
Tekturowe pudło przysłano z Ameryki, opatrzono je jasnoczerwonymi stemplami pocztowymi. Hazel ściągnęła taśmę i ujrzała portfolio oprawione w pergamin i owinięte czerwoną aksamitną wstążką. Zawsze potrafiła się zorientować, czy książkę zachowano dla pieniędzy, czy z miłości. W tym przypadku z pewnością chodziło o miłość.
Pociągnęła za koniec wstążeczki, która odpadła łagodnie.
Mając na dłoniach białe rękawiczki, otworzyła teczkę i odkryła plik kolorowanych rysunków na grubym bawełnianym papierze, bez wyjątku poprzedzielanych bibułą.
Na pierwszej ilustracji przedstawiono w czarujący sposób dwie dziewczynki, które trzymały się za ręce i biegły dokądś przez gęste szmaragdowe zarośla; ich kucyki unosiły się w powietrzu, a sukienki upstrzone były żółtymi różami. Po prawej stronie widniała rzeka, a w tle jaśniejący biały zamek, gdzie ze szczytów wież powiewały czerwone i zielone proporce.
Hazel aż zaparło dech w piersiach. Nagle zakręciło jej się w głowie; odniosła wrażenie, że urwała się jakaś cuma. Poczuła na karku gęsią skórkę. Cały jej świat skurczył się do tego pliku ilustracji na sosnowym stole.
Nachyliła się nad ilustracją z uwagą. Co to było? Co sprawiało, że patrząc na ten rysunek, miało się wrażenie, iż można zagłębić się w owej scenie, w tej jawnie magicznej krainie? Pośród zielonych liści i powykręcanych konarów chowały się małe leśne stworzenia – ptaki, wiewiórki, motyl, bóbr – a sowa, wielka, usadowiona na gałęzi wysoko w górze, z ciekawością obserwowała obie dziewczynki.
Hazel zadrżała.
Rzeka, kiedy przyjrzała się jej dokładniej, błyskała czymś, co wyglądało jak gwiazdy.
Gwiazdy.
Rzeka gwiazd.
Oparła się dłonią w białej rękawiczce o stół, by zachować równowagę. To było niemożliwe. Oczywiście, że tak. Coś sobie uroiła. Zachowywała się doprawdy teatralnie. Mogły przecież istnieć inne wyimaginowane krainy z rozgwieżdżonymi rzekami. Oczywiście, że mogły.
Podniosła ostrożnie plik grubych papierów i rzuciła okiem na książkę znajdującą się pod spodem. Tytuł: Whisperwood i Rzeka Gwiazd. Napisała Peggy Andrews. Na zielono-niebieskiej okładce widniały postaci dziewczynek.
– To niemożliwe… – rzekła cicho Hazel. – Nie-moż-li-we.
Whisperwood należał wszak do niej i do jej utraconej siostry Flory. Była to ich prywatna kraina, którą same powołały do życia, ich wymyślony świat, który miał trwać w najgorszym czasie wojny, miejsce pociechy, której naówczas było tak niewiele.
I ta kraina zniknęła wraz z Florą w odmętach rzeki.
Po raz pierwszy od dwudziestu lat Hazel z najczystszym zdumieniem wymówiła głośno tę nazwę:
– Whisperwood.
Wrzesień 1939
Hazel i Flora siedziały na miękkiej trawie ogrodu na tyłach domu w Bloomsbury. W mieszkaniu było zbyt spokojnie, zbyt posępnie. Radio nie grało, na wypadek gdyby podawano złe wiadomości, mama zaś nie chciała, żeby córki je usłyszały; oczy miała opuchnięte od łez, które próbowała przed nimi ukryć. Słyszały ją przez grube, otynkowane ściany, kiedy płakała, zasypiając, a może zresztą nigdy nie sypiała.
Tego jednak popołudnia w ogrodzie na tyłach domu otaczał je zewsząd jasny świetlisty dzień, pozwalając na chwilę wytchnienia. Trawę okoloną ceglanym murem, wyższym od ich taty, zaściełały teraz złote, brązowe i karmazynowe liście. Ta zamknięta przestrzeń była nie większa niż klasa Hazel w szkole w Bloomsbury. Dziewczynki czekały, aż ich mama wróci ze zmiany w Królewskiej Służbie Pomocniczej. Swego czasu oświadczyła stanowczo swoim córkom, że nie pozwo-li sobie w żadnym razie na bezczynność, skoro potrzebuje jej Brytania.
Bomby mogły spaść z góry dosłownie każdego dnia. W szkole Hazel oglądała filmy na odwijanym ekranie, czarno-białe zdjęcia samolotów na niebie; otwierały swe brzuchy, by uwolnić cylindry, które zasypywały ziemię i eksplodowały, siejąc ogniste zniszczenie. Hazel wyobrażała sobie, jak spadają na nią, na jej siostrę, na dom, na mamę – na jej ukochane Bloomsbury.
Każdego ranka budziła się cała i zdrowa, zastanawiała się jednak, czy to właśnie ten dzień? Ten, na który przygotowywano w szkole, dzień, przed którym przestrzegały plakaty porozwieszane na słupach londyńskich latarni, dzień, w którym dzieci miały być odesłane w bezpieczne miejsce, z dala od ich mam, domów i wszystkiego tego, co znały i kochały?
Nazywano to operacją Grajek z Hameln, za historyjką, która dobrze oddawała grozę sytuacji.
Hazel słyszała, że niektóre z rodzin odsyłały dzieci do krewnych w Ameryce, ale Lindenowie nie mieli żadnych dalekich ciotek ani dziadków w bezpiecznych stronach. Chciała być odważna, jednakże myśl o opuszczeniu Bloomsbury i Mecklenburgh Square, a także ich mieszkania z dwiema sypialniami w domu na terenie owalnego parku z oświetlonymi ścieżkami – przyprawiała ją o nerwowość i bezsenność. Gdyby bomby spadły w końcu z nieba, to jakie znaczenie miałaby przeprowadzka dokądkolwiek? Nie rozumiała tego. Przecież niebo zwieszało się nad wszystkim po równo.
I tak nie było gdzie się schować.
Teraz, kiedy Flora drzemała na jej kolanach, pojawiło się niczym niechciany gość wspomnienie dnia, w którym odszedł ojciec; towarzyszyło jej wielokrotnie w takich chwilach błogiego spokoju.
– Zadajesz zbyt wiele pytań i za dużo myślisz – rzekł tata ze śmiechem. Stał przed Hazel i Florą w swoim oliwkowym mundurze. – Nie zawracaj mamie głowy. Dość ma zmartwień, żeby jeszcze musiała odpowiadać na twoje niejasne dociekania.
Pochylił się i pocałował ją w czoło, obdarzając słodkim, smutnym uśmiechem, przeznaczonym tylko dla niej.
Hazel skinęła głową przez łzy, ale chciała krzyczeć: „Nie odchodź, tato! Jeśli odejdziesz, wszystko się zawali!”.
Wiedziała, że to prawda.
Nie mogła jednak niczemu zapobiec, gdyż z zewnątrz dobiegał dźwięk klaksonu, a przez wysokie okna, od podłogi do sufitu, widać było długi, czarny samochód przy krawężniku ich londyńskiego mieszkania, czekający na tatę. O szyby bębnił zimny deszcz.
Hazel uczepiła się sztywnych rękawów ojcowskiego munduru, a czteroletnia Flora przywarła do jego lewej nogi jak rzep, gdyby więc chciał wyjść, pociągnąłby je za sobą przez drzwi domu, a one stoczyłyby się po marmurowych schodach na śliski chodnik przed ogrodem. Mama stała za siostrami, nie starając się nawet ukryć łez.
– Dziewczynki, tata musi teraz odjechać.
– Nie – powiedziała Flora z prostotą i pewnością siebie.
Tata przykucnął i wziął ją na ręce, bo tylko tak była gotowa puścić jego nogę; wtuliła mu się w szyję. Jego gęste, czarne włosy, błogosławieństwo Irlandczyków, jak zwykł mawiać, kryły się pod brązowo-oliwkową czapką. Hazel była zazdrosna o młodszą siostrę, miała jednak już za dużo lat, by ojciec mógł ją unieść i tak trzymać. Zamiast szlochać jak mama, ukryła słowa pod zasłoną lodu tak zimnego i białego jak brzegi okrągłego stawu w parkach Kensingtonu w samym środku zimy.
Tata uwolnił się od ramion Flory i ucałował ją w policzki, a potem przekazał mamie.
– Obiecuję, że wrócę do swoich dziewcząt. – Popatrzył na mamę z tak żarliwą desperacją, że Hazel mogła odtąd tylko żyć nadzieją, że pewnego dnia ktoś będzie patrzył na nią w ten sam sposób. – Tak bardzo was kocham – rzekł. – A teraz bądźcie grzeczne. Pomagajcie mamie, róbcie, co wam każe, a niebawem się zobaczymy. I pilnujcie się nawzajem.
Twarz zadrżała mu nieznacznie, jakby pod jego skórą doszło do minitrzęsienia ziemi, i właśnie to, bardziej niż jego odejście, oszołomiło i napełniło przerażeniem Hazel.
Potem nastąpiły pocałunki, a jeszcze później zniknął. Wyszedł z obietnicą powrotu, lecz widziały go wtedy po raz ostatni. Podczas szkolenia w RAF-ie jeden wadliwy silnik odebrał mu życie.
Działo się to rok wcześniej. Hazel, mama i Flora obejmowały się jeszcze przez chwilę po tym, jak tata zarzucił sobie płócienną torbę na ramię i zamknął za sobą drzwi. W końcu jego żona odetchnęła głęboko i starła wierzchem dłoni łzy z twarzy.
– No cóż, dziewczęta, czas nakryć do stołu – zaordynowała. – Kolacja prawie gotowa.
A więc tak właśnie robimy, pomyślała Hazel. Udajemy. Udajemy, że wszystko jest w porządku, skupiamy się na posiłkach i dniach, dopóki tata nie powróci. Niestety, telegram z wiadomością o jego śmierci nadszedł zaledwie tydzień później, od tamtej pory i świat, i dom stały się o wiele posępniejsze i cichsze. Wojna nieuchronnie zbliżała się do nich wielkimi krokami, a one wyczuwały w powietrzu jej złowrogie tchnienie.
I teraz, kiedy tata odszedł na dobre, ich tornistry były spakowane i czekały, a do ich rzemyków przytwierdzono maski przeciwgazowe; zwisały niczym stwory o tępych pyskach. Zostały dostarczone przez szkołę – czarna dla Hazel i czerwono-niebieska dla Flory, z wizerunkiem Myszki Miki, tak by nie straszyła młodszych dzieci, lecz na próżno. Ten sprzęt i tak był przerażający.
W owej chwili, siedząc z Florą w ogrodzie na tyłach domu, Hazel nie chciała myśleć o wyjeździe, ale rzecz jasna, nie myślała właściwie o niczym innym.
– Opowiedz mi jakąś historię – poprosiła ją siostra, która się właśnie obudziła i przeciągnęła, a potem się do niej przysunęła, pakując sobie pod pachę swego sfatygowanego pluszowego misia.
Flora wydawała się taka słodka z tymi niesfornymi blond loczkami, dużymi, brązowymi oczami i okazałymi rzęsami, które sięgały jej niemal brwi. Nos i policzki pstrzyło kilka piegów. No i to charakterystyczne znamię po wewnętrznej stronie ręki, około pięciu centymetrów nad nadgarstkiem. Hazel twierdziła, że te brązowe znaki wyglądają jak uszy królika; mama mówiła, że przypominają skrzydła motyla, a tata się upierał, że to anielskie skrzydła. Mama powiedziała kiedyś starszej z córek, że jej babka miała takie samo znamię i że to dziedziczny dar, a nie jakiś błąd. Tego wieczoru, już będąc sama w łazience, Hazel przystąpiła do oględzin swojego ciała, no, przynajmniej tyle, ile zdołała dojrzeć, w poszukiwaniu owego zagadkowego dziedzicznego znaku. Nic jednak nie znalazła.
Teraz każdego popołudnia zostawała sama z siostrą i nie miała nic przeciwko temu; to samo w sobie nie nastręczało kłopotu. W przeciwieństwie do wymyślania wciąż „nowych” opowieści.
Kwiaty w ogrodzie trwały uparcie w barwach późnego lata. Bławatki i liliowce schylały się nisko ku ziemi, podczas gdy liście sałaty w matczynym warzywniaku brązowiały na brzegach. Krzewy różane sypały różowymi i czerwonymi płatkami u podstawy ceglanego muru, który ich dom dzielił z trzema posesjami sąsiadów. Hazel westchnęła głęboko i naraz poczuła, jak narastają w niej słowa.
– Nie tak dawno temu i nie tak daleko stąd istniało niegdyś i nadal istnieje niewidzialne miejsce, tuż obok nas.
Flora roześmiała się zachwycona. Te historie były w jej przypadku czymś w rodzaju smoczka, dzięki któremu potrafiła usiedzieć w miejscu i nie wibrować iście elektryczną energią, która przyprawiała ją o nieustanną nerwowość. Stanowiły odpowiedź na niepokoje i bezsenne noce małej, na jej gwałtowne drgnienie wywołane przez każdy głośniejszy dźwięk czy syrenę. Pozwalały przezwyciężać strach.
Flora, z typowym dla pięciolatki seplenieniem, spytała:
– Jest niewidzialny i znajduje się gdzieś tutaj?
– Tak! Dokładnie tutaj i co niewiarygodne, znajduje się jednocześnie gdzieś indziej.
Mówiąc to, dostrzegała to wyraźnie: nikomu nie wolno było decydować, gdzie będą przebywać do końca wojny. Sama by o tym decydowała. Niewiele wiedziała o tym nowym miejscu, przynajmniej na razie. Okaże się to w trakcie opowiadania.
– Jak jedno miejsce może być w dwóch miejscach naraz? – zdumiała się Flora.
– Magia – wyjaśniła rzeczowo Hazel. – W tej krainie wszystko się może zdarzyć, a my możemy być tym, czym tylko zechcemy. – Klasnęła w dłonie. – I przepływa przez tę krainę rzeka pełna gwiazd.
– Chcę się tam wybrać. – Mała usiadła wyprostowana i posadziła Berry’ego niedbale na ziemi. – A jak się tam dostaniemy?
– Wypatruj sekretnych przejść, Floro. Kryją się wszędzie i są widoczne tylko dla tych, którzy na to zasługują – przerwała na chwilę. – Tak się szczęśliwie składa, że my akurat zasługujemy.
Siostrzyczka uśmiechnęła się i wyprostowała jeszcze bardziej.
– Możemy tam pójść?
– Tak!
– A gdzie to jest?
Hazel utkwiła wzrok w bezchmurnym niebie, jakby poszukiwała tam odpowiedzi, żywiąc po cichu nadzieję, że wesprze ją wyobraźnia. Pomyślała o Nibylandii Piotrusia Pana, o Krainie Czarów Alicji, Stumilowym Lesie Kubusia Puchatka. Trzeba było jedynie pofrunąć do tych sekretnych miejsc albo na nie opaść.
– Pod skałami…? – Malutka pochyliła się, opierając dłońmi o łysawy trawnik. – Czy może chowa się gdzieś wysoko, jeszcze wyżej niż te samoloty?
– Nie – odparła bez wahania Hazel, choć nie potrafiłaby powiedzieć, skąd to wie. I raptem dostrzegła opalizujący blask na skraju rozwieszonych, schnących białych prześcieradeł. – Zawsze jest tutaj, ale nie możemy go zobaczyć, póki nie przejdziemy przez drzwi. Spójrz! – Wskazała kasztanowca z jego zwisającymi z gałęzi brązowymi owocami pokrytymi kolczastymi zielonymi otoczkami. – Wejście migocze, ponieważ światło przenika przez krawędzie drzwi. Powietrze drga.
– Boję się… – szepnęła Flora.
– Niepotrzebnie. Oczywiście, niektóre lasy i zarośla są przerażające. Ale nie te nasze. One są magiczne i należą tylko do nas. Ta kraina jest po naszej stronie. I jest… bezpieczna.
Jej siostra zmarszczyła nosek, po czym ujęła kciukiem i palcem wskazującym łapkę postrzępionego misia i zaczęła ją pocierać.
– A jak się to miejsce nazywa? – spytała szeptem, a jej oczy zrobiły się jeszcze większe niż zazwyczaj.
Hazel z miejsca wyobraziła sobie jakąś zalesioną okolicę, rzekę, zamek w oddali. Gdzieś, gdzie nie było wojen ani rozpaczy. Można było tam robić, co się żywnie podoba, stać się wszystkim, czym się tylko zapragnie.
Flora pociągnęła siostrę za loki.
– Jak ona się nazywa, Hazel?
Nadanie czemuś jakiegoś miana nie mogło być traktowane lekko. Flora, Hazel i ich mama Camellia – wszystkie nosiły imiona nawiązujące do roślin. Lea i Mersey, ich drugie imiona, były nazwami rzek z czasów dzieciństwa ich rodziców. „Nie zapominajcie, że jesteście stworzone z ziemi i wody – powiedział tata swoim córkom. – Obie. Także z miłości. Naszej miłości”. A potem tak mocno przytulił mamę, że aż poczerwieniała i żartobliwie lekko trąciła go w ramię.
Nazwa ich nowej krainy pojawiła się w głowie Hazel niczym modlitwa, nazwa, która już istniała, która tylko na nie czekała, nazwa zrodzona z tajemnic, ziemi i jej rzeki, tak jak dwie siostry.
– Nazywa się Whisperwood i Rzeka Gwiazd.
Hazel ujęła siostrę za rękę i obie wstały, a potem podeszły do kasztanowca w kącie ogrodu i położyły dłonie na bruzdach chropowatej kory.
– Zamknij oczy – nakazała Hazel i siostry znów usiadły na trawie, a Flora wtuliła się w siostrę jak szczeniaczek. – To królestwo utworzone jest z kwiatów, rzek i drzew… tak jak my.
– Chodźmy tam od razu! – zawołała Flora.
– Kiedy już przejdziemy przez drzwi, będziemy się mogły stać, kim zechcemy. Przeżyjemy przygodę, musimy tu jednak wrócić, chyba że…
– Chyba że co? – wyszeptała bojaźliwie Flora. – A jeśli się zgubimy?
– Nikt się nie gubi w Whisperwood.
– Możemy tam zostać? – Mała uniosła twarz ku siostrze, a wtedy słońce przenikające listowie naznaczyło jej policzki misternym koronkowym wzorem.
Hazel zastanawiała się nad tym.
– Nie na początku… może jeden dzień, kiedy już zdecydujemy, czym pragniemy być. Ale tylko wtedy.
Przysunęła się bliżej drzewa, licząc na to, że dojrzy w pniu jakąś niszę, coś, co pozwoli im przenieść się gdzie indziej. Kos nad ich głowami, samotny i niewesoły z tym swoim pomarańczowym dziobem, wyśpiewywał swą świergotliwą pieśń.
Flora powiodła spojrzeniem w górę.
– A czym będziemy? Ptakami?
– Dowiemy się, gdy nadejdzie czas. Musimy próbować, aż się zorientujemy, co nam jest przeznaczone.
– Czy obie będziemy tym samym? – Flora jeszcze bardziej wtuliła się w siostrę, jakby miało to zagwarantować, że tak się właśnie stanie. – Ja mogę być ptakiem, a ty skunksem.
Hazel parsknęła śmiechem.
– Skunksem? A dlaczego niby ja? – zaperzyła się.
Flora trąciła siostrę nosem.
– Bo cuchniesz.
Zepchnęła ją z kolan.
– Hej! Przestań!
– Tylko żartowałam – zapewniła Flora, znów się bliżej przysuwając. – No i co dalej?
Czasem, kiedy Hazel wymyślała historie dla swej siostry, to, co następowało w opowieści, pojawiało się znienacka niczym sekret, który tylko ona znała. Innym razem kryło się w podcieniach, jakby nie było jeszcze gotowe, by wyjść na jaw.
Ale powiedziała siostrze prawdę.
– Nie wiem. Może mamy stać się tym samym, a może nie. Musisz jednak wiedzieć, że zawsze nas strzeże sowa.
– A jak się tam dostaniemy?
W tej samej chwili obłok niczym płócienne prześcieradło owinął się wokół słońca; a nim Hazel podjęła znów opowieść, dziewczynki zadrżały.
– Wkroczymy do tej krainy, wypowiadając szeptem trzykrotnie jej nazwę. Whisperwood, Whisperwood, Whisperwood – urwała dla większego efektu. – No, wreszcie. Czyż tu nie jest pięknie, Floro? Spójrz, okolica tonie w zieleni, a rzeka połyskuje gwiazdami i och, tam, popatrz! W dali wznosi się zamek!
– Czym jesteśmy, czym jesteśmy, czym jesteśmy? – powtarzała niecierpliwym trelem Flora.
– Jesteśmy… drozdami!
Hazel, obserwując jednym okiem siostrę, czuła gdzieś pod żebrami rozlewające się ciepło. Flora położyła się na trawie i rozciągnęła usta w uśmiechu, tak mocno zaciskając przy tym oczy, że zmarszczyła jej się buzia. Uniosła ręce i zamachała nimi. Tak, to był sposób, by uwolnić się choć na chwilę od trosk i strachu.
Głos Hazel prowadził je przez knieje porośnięte drzewami o tak mocnych i potężnych konarach, że zdawało się, iż mogłyby bez trudu unieść obie siostry i utrzymać je w górze. Nad brzegiem rzeki obserwowały oszałamiające, płynne konstelacje i spadające komety pod bystrą, krystalicznie czystą wodą.
– Dziś spotkamy wiewiórkę w czerwonej kurteczce – wyjaśniła Hazel. – Och, popatrz tylko, Floro, unosimy się nad lasem, wyżej niż sięgają te wszystkie drzewa. To właśnie tam Tamiza łączy się z morzem. Widzimy stąd wszystko.
Leżały cicho razem, stając się ptakami i doświadczając własnego świata swoimi żywymi umysłami. Kiedy Hazel poruszała skrzydłami nad wibrującą krainą, którą sama stworzyła, okazało się, że odnalazła niekończącą się historię, którą można opowiadać raz za razem.
Były tak dalece zagłębione w tej imaginacyjnej krainie, że usłyszawszy wołanie mamy, przestraszyły się.
Obie naraz, i Hazel, i Flora, otworzyły oczy i ujrzały stojącą nad nimi matkę; blask słońca otaczał ją niby nimb. Miała na sobie różowo-żółtą sukienkę w kwiaty, a miotane wiatrem długie, bursztynowe pukle włosów opadały jej na plecy jak żywe istoty.
Czy istniała gdzieś na świecie taka piękna mama? Hazel bardzo w to wątpiła.
A jednak coś było nie tak. Bardzo nie tak. Umalowane usta, niczym maźnięcie czerwieni na alabastrze, tworzyły wykrzywioną linię, która drżała, starając się odzyskać równość. W oczach tlił się strach, a czarny tusz do rzęs tu i tam się rozmazywał.
Trzymała w dłoni prostokąt kremowego papieru, który furkotał w porywach wiatru.
Marzec 1960
Hazel z najwyższą ostrożnością wzięła do ręki książkę zatytułowaną Whisperwood, jakby ta mogła się nagle rozpaść w jej palcach. Ilustracja na okładce zaciekawiała, była wymyślna, a mimo to sugerowała jakieś niebezpieczeństwo. Rzeka połyskiwała tak, jak połyskiwałaby każda rzeka złożona z gwiazd.
Flora.
Czyżby żyła? Czy się fizycznie gdzieś znajdowała, opowiadając światu tę historię?
Nieomal w zamroczeniu Hazel odwróciła książkę i przeczytała tekst na tylnej okładce.
Ilekroć dostrzegają świetliste drzwi, których nie widzi nikt inny, osierocone bliźniaczki Audrey i Janey Burton uciekają z okrutnego koszmaru sierocińca, w którym mieszkają. Pokonując owo przejście, siostry wkraczają do Królestwa Whisperwood, gdzie mogą się stać kimkolwiek chcą i czymkolwiek tylko zapragną. Lecz po każdej takiej przygodzie muszą wrócić do posępnych pokoi sierocińca w Shire – do chwili, aż odkryją, kim jest im pisane być w Whisperwood.
– Shire.
Po ewakuacji z Londynu obie mieszkały w Oxfordshire.
Otworzyła książkę na pierwszej stronie.
Dedykacja: Dla Lindy Andrews, mojej matki, która jest początkiem wszystkich dobrych opowieści.
Kim, u diabła, była Linda Andrews? Nie mogła znać tej historii. Nikt nic o niej nie wiedział. Owszem, zniknięcie sześcioletniej Flory w 1940 trafiło do gazet: opisywano, jak zaginęła w czasie nalotów, kiedy ją i jej siostrę odesłano na wieś, gdzie zamieszkały z dala od rodziców, jak tyle innych wtedy londyńskich dzieci.
Nikt sobie nie wyobrażał, że Flora ot tak rozpłynęła się w powietrzu – raczej że pochłonęła ją Tamiza, jeśli wierzyć policji. Wtedy zresztą grozę budził wojenny terror, nie zniknięcie małej dziewczynki.
W tamten jesienny poranek 1940 roku, kiedy siostry wyszły z kamiennej chaty Aberdeenów i ruszyły krętą ścieżką przez wilgotne wrzosowisko, by posiedzieć na rozległej, zielonej łące nad brzegiem Tamizy, Hazel nie zwracała uwagi na milczące, sekretne sygnały przyrody, których to znaków uczyła obie dziewczynki Bridie Aberdeen.
Gdyby to uczyniła, zauważyłaby, że rzeka płynie po nocnej burzy wyjątkowo szybko i wartkim nurtem, że pędzi szaleńczo obok sióstr i porywa zakrzywione patyki, które dziewczęta do niej wrzucały. Jest też możliwe, że wrona o paciorkowatych oczach, którymi łypała na nie z góry, kracząc niemalże ludzkim głosem, była posłańcem fatum. Albo sowa, która przez kilka dni pohukiwała za dnia, starała się jej przypomnieć o przezorności.
Hazel nie mogła zasnąć poprzedniej nocy. Miała ochotę wykopać siostrę z łóżka, żeby mieć je tylko dla siebie. Czy było możliwe, że to właśnie stanowiło powód, dla którego wydarzyło się to, co się wydarzyło – fakt, iż chciała, by siostra zniknęła choć na chwilę, a potem zapadła w drzemkę?
Tak czy owak, pomimo wszelkich szczegółów, które pojawiały się w retrospekcji, pomimo tego, że przez dwadzieścia lat Hazel wygrzebywała je z pamięci jak kłaczki ze swetra, wciąż uważała, że coś jej umknęło – aluzja, ślad, odcisk stopy, karteluszek ze słowami – coś, co wyniknęłoby któregoś dnia i rozwiązało zagadkę zniknięcia Flory.
Teraz na zapleczu małego antykwariatu przeszłość uderzyła w nią z całą mocą. Szukała siostry od dwudziestu lat, od chwili, gdy ta zniknęła z małej wioski Binsey, a teraz wreszcie natrafiła na ślad, na coś, co mogła uchwycić nieomal fizycznie; i ani myślała wypuścić to z rąk.
Schowała pozostałe paczki do sejfu i obróciła pokrętło. W jej głowie kołatała się tylko jedna myśl: ta książka doprowadzi mnie do Flory.
Opakowała starannie teczkę z książką i ilustracjami, owinęła ją aksamitną wstążką i wsunęła do swojej torby. Następnie z bijącym sercem wyszła z antykwariatu tylnymi drzwiami; ciężkie i stalowe zamknęły się za nią z głośnym trzaśnięciem.
Wiosenne popołudnie wypełniała mgła niczym zasłona między teraźniejszością i przeszłością. Hazel ruszyła spiesznie brukowaną alejką w stronę frontowej części sklepu. Akurat wchodziła do niego – w ślad za przewodniczką, korpulentną kobietą – ośmioosobowa grupa turystów w wygodnym sportowym obuwiu i żółtych płaszczach przeciwdeszczowych. Hazel zawahała się. Obserwowała przez witrynę Tima, który siedział przy ladzie, pochylony nad rejestrem. Podniósł głowę, kiedy w drzwiach zjawił się niewielki tłumek.
Nie mógł jej widzieć, gdy ruszyła przed siebie biegiem. Minęła w pędzie niebieskie, zielone i czerwone rowery, stojące jeden obok drugiego albo oparte o siebie w stojaku. Londyńczycy przechodzili obok niej, jakby nie istniała.
W jej głowie trwała gonitwa myśli. Możliwe wyjaśnienia dotyczące paczki w jej torbie przypominały sztorm, nad którym usiłowała zapanować. Czyżby ta Peggy była Florą? Czy Flora powiedziała komuś o sobie? Czy w ogóle żyła? Hazel i matka zawsze żywiły taką nadzieję – niewielką, ale uporczywą.
Skręciła w Charing Cross, szybkim krokiem zmierzając w stronę British Museum, a następnie do swojego domu w Bloomsbury przy Mecklenburgh Square. Minęła w pędzie aptekę z czerwoną markizą przy wejściu i knajpkę z żelaznymi stolikami, przy których siedziały pary nad pienistymi kuflami piwa. Przeszła przez tonący w zieleni skwer i ruszyła ku georgiańskiej rezydencji, przytulonej do wypielęgnowanego trawnika; liście rozwijały się, jakby ziewając nowym, wiosennym życiem.
Hazel dotarła do swojego mieszkania – dawnego rodzinnego domu. Budynek wzniesiono w dziewiętnastym wieku jako okazałą rezydencję, a potem przerobiono ją na osobne apartamenty, kiedy londyńczycy zaczęli wybierać elegantsze dzielnice miasta. Pod koniec lat trzydziestych jej tata wykorzystał nadarzającą się okazję i wszedł w posiadanie najwygodniejszego lokum dla rodziny. Budynek szczęśliwie przetrwał bombardowania i wojny, choć teraz był ospowaty i podniszczony, wciąż zachowując blizny czasu tak traumatycznego dla londyńczyków – drugiej wojny światowej.
Zawsze dostrzegała te szramy, zbliżając się do budynku; jego nieco przybrudzone kamienie i zdobione kolumny na pierwszym piętrze sięgały drugiego, obłażące z farby poręcze i furtki strzegły błyszczących i pomalowanych na czarno drzwi i wysokich okien, z których jedno wciąż nosiło ślady dawnego bombardowania. Nigdy nie odwracała wzroku. Oznaczałoby to zaprzeczanie tamtym dniom, nawet zaprzeczanie utracie Flory.
Wygrzebała klucze z torby, otworzyła drzwi i weszła do mieszkania.
Znajdowało się na parterze, „tym lepiej”, jak zawsze mawiał tata. Wokół narożników wysokich sufitów biegły zdobione stiuki, okna otwierały się na ogród, a salon był wystarczająco duży, by pomieścić sosnowe półki na książki na każdej ścianie i wokół wciąż działającego, pokrytego wiekową sadzą kominka.
Hazel zdjęła zielony płaszcz i powiesiła go na kołku przy drzwiach wejściowych. Meble w mieszkaniu zostały zakupione z drugiej ręki albo przekazane przez mamę; były wygodne, okazałe i niemal wszystkie obite kwiecistym materiałem, tak jakby jej matka pragnęła wnieść tu cały ogród. Książki były wszędzie, spoczywały na uginających się półkach i stolikach, piętrzyły się także pod ścianą.
Na podłodze leżała poczta, tam gdzie listonosz wrzucił ją przez szczelinę w drzwiach. Magazyny. Reklamy nowego klubu jazzowego w Soho. Podniosła przesyłki i położyła na stoliku do kawy. Na lśniącej okładce „Vanity Fair” widniało zdjęcie kobiety w żółtej garsonce i przystrojonym żonkilami żółtym kapeluszu. I nagłówek: Dla młodszej i mądrzejszej kobiety.
Parsknęła śmiechem. Młodsza. Mądrzejsza. Jasne.
Jej mama w każde święta Bożego Narodzenia odnawiała subskrypcję magazynu w nadziei, że córka zacznie w końcu czytać artykuły o modzie, ślubach i kobiecości. Nigdy nie zaczęła. Co było w tym wydaniu? 16 stron ze strojami dla panny młodej! I, na litość boską, kolejny odcinek cyklu Zagubione dzieci Grajka z Hameln autorstwa Dorothy Bellamy; autorka co miesiąc opisywała przypadek jednego dziecka, które zaginęło w czasie ewakuacji z Londynu. Dziennikarka od roku z uporem prześladowała Hazel, chcąc ją namówić na rozmowę o Florze.
Idąc do kuchni, wrzuciła magazyn do kubła na śmieci. Nigdy, przenigdy nie będzie nikomu opowiadać o tamtym dniu i nocy z wyjątkiem rodziny i Aidena Daviesa, inspektora policji, który zjawił się wtedy na miejscu, gdy Flora zniknęła. Wciąż utrzymywała z nim kontakt.
Ruszyła po sosnowej podłodze do jasnej, żółtej kuchni; rzuciła torbę na dębowy stół i zapaliła górne światło. Okno nad zlewem wychodziło na alejkę, tam gdzie kamienny mur oddzielał jej dom od sąsiedniego. O tę kruszejącą i porośniętą bluszczem ścianę opierały się dwa kosze na śmieci; przypominały pijaków, którzy padli w połowie drogi do domu. Postawiła niebieski czajnik na kuchence i zapaliła pod nim gaz.
Musiała się natychmiast uspokoić, w przeciwnym razie zaczęłaby chyba dmuchać w papierową torbę. Włączyła radio i wyszukała stację nadającą muzykę barokową. Kiedy czajnik zagwizdał, zalała wrzątkiem torebkę z herbatą Darjeeling w swojej ulubionej porcelanowej filiżance z kwiecistym wzorkiem wokół krawędzi. Wrzuciła do płynu dwie kostki cukru, przypominając sobie czasy, kiedy to reglamentacja nie pozwalała na takie luksusy.
Wyjęła pakunek z torby i położyła go na stole; jego blat nosił wieloletnie ślady zużycia: blizny po nożach, plamy atramentu, gdzieniegdzie wgłębienia po uderzeniu garnka.
Otworzyła paczkę, rozwiązała tasiemkę i odłożyła na bok plik ilustracji. Następnie wzięła do ręki książkę. Na grzbiecie widniała nazwa wydawnictwa: Henry-Todd Publishing, New York, New York. Rzuciła okiem na skrzydełko obwoluty – wbrew przyjętemu zwyczajowi nie było tam zdjęcia uśmiechniętej autorki. A szkoda, bo Hazel chciała się dopatrzyć w jej twarzy podobieństwa do Flory. Nie zamieszczono też notki biograficznej, jedynie zwięzłą informację: „Peggy Andrews mieszka w Massachusetts. Niniejsza powieść jest jej debiutem”.
Wyglądało na to, że chcą zachować wszystko w sekrecie. Wydawało się, że… czy było możliwe, że ukrywali prawdziwą tożsamość autorki? Mogli próbować, do diabła, ale niejaka Peggy opisywała historię wymyśloną przez Hazel, ta zaś zamierzała odnaleźć tę kobietę.
Tylko nieliczni ludzie mogli słyszeć, jak rozmawia z siostrą o ich sekretnej krainie zwanej Whisperwood. Naprawdę nieliczni. I nie uciekliby do Ameryki, żeby tam właśnie opowiedzieć tę historię.
Nie…?
Nie pozostało jej nic innego, jak tylko czytać.
Musiało istnieć jakieś racjonalne wyjaśnienie.
– Jeśli urodziłaś się jako osoba zacna, a tacy się wszyscy rodzimy, choć nie zawsze zdajemy sobie z tego sprawę, odnajdziesz drogę wiodącą przez leśną polanę do wrót, które na ciebie czekają. A kiedy przez nie przejdziesz, znajdziesz wyczarowaną dla siebie krainę – powiedziała Audrey do swojej siostry Janey.
Początek nie do końca odpowiadał oryginałowi – słownictwo różniło się nieco od tego, którym posługiwała się Hazel jak zaklęciem, gdy opowiadała Florze jakąś historię. Czytała dalej.
Siostry siedziały w słonecznym ogrodzie na jasnoczerwonym kocu podczas krótkiej chwili wytchnienia od koszmaru sierocińca w Shire, gdzie madame Bullynose czekała na jagody, których kazano im nazbierać.
Parsknęła śmiechem. Madame Bullynose! Też coś! Ależ to było bezczelne – i z pewnością nie należało do oryginalnej opowieści. A więc upiększano historię. Ale ogród i czerwony koc – to owszem, w pełni się zgadzało.
– Każdy się rodzi z tą wiedzą – ciągnęła Audrey. – Lecz dorośli ze swoimi ranami na duszy, listami obowiązków i trywialnymi sprawami, które zdają się wiele dla nich znaczyć, a tak naprawdę nie znaczą nic, zapominają tę wiedzę. Ich ból, strata i rozpacz zagradzają drogę do drzwi.
– Ale dzieci pamiętają – wyszeptała Janey.
Z radia płynęły takty barokowej muzyki, a za oknem świergotały radośnie ptaki, Hazel zaś siedziała z filiżanką stygnącej herbaty i czytała o dwóch dziewczynkach, Audrey i Janey, które mieszkały na cyplu w Cape Cod w stanie Massachusetts.
Dziewczęta wędrowały po łąkach porośniętych żurawiną i zatoczkach w poszukiwaniu świetlistych drzwi do innego świata. Nie działo się to w Anglii, ale była tam gwiaździsta rzeka i dzikie pagórki wrzosowisk, klify, głazy i skały. Także piaszczyste wydmy, które przechodziły w szerokie plaże, jak również stawy pełne kłapiących zębami żółwi i ogromnych ryb oraz bezdenne jeziora.
Opowieść co kilka stron wzbogacały ilustracje, klarowne i żartobliwie wymyślne.
W miarę rozwoju akcji dziewczęta spotykały postaci z bajek – najpierw Jasia i Małgosię, których przestrzegły przed wchodzeniem do lasu; wyjaśniły, że zostaną uwięzieni i karmieni słodyczami przez starą kobietę, gdyż zamierza ich zjeść. Kilka stron później siostry napotkały Królewnę Śnieżkę, jej znowu powiedziały, żeby pod żadnym pozorem nie jadła jabłek.
Dzięki zmianie toku tych opowieści siostry tworzyły ich lepsze zakończenia, takie, które im się podobały. Trzy Małe Świnki mogły upiec wilka na kolację, a Złotowłosa adoptować trzy niedźwiadki. Sieroty Peggy Andrews nie tylko wędrowały po Whisperwood, chłonąc wzrokiem jego cudowności, ale też przeobrażały liczące setki lat bajki zgodnie ze swoją własną fantazją.
Dwie godziny później Hazel wyprostowała się w fotelu. Ta amerykańska pisarka znała ich sekretną historię; czy możliwe, że to Flora ją opowiedziała, a nawet sama była jej autorką? Owszem, narrator zmienił kilka elementów, ale z drugiej strony – ile mogłaby zapamiętać sześciolatka?
Zamknęła książkę.
– Jakim cudem istniejesz?
Przez te wszystkie lata, kiedy to nieobecność Flory przypominała ćmiącą w ciele ranę, a świadomość straty i tajemnicy jawiła się jako uporczywy szum, Hazel zastanawiała się często, czy Whisperwood trwa nadal, bez niej i Flory, czy kraina, którą razem stworzyły, przeżywa swe własne przygody, podczas gdy ona żyje prawdziwym życiem. Las był wszak fantazją, która niczym się nie różniła od jej ukochanych książek: Alicji w Krainie Czarów, Piotrusia Pana, Hobbita czy Opowieści z Narnii… ale Whisperwood zniknął już tak dawno temu, że zmienił się w ledwie dostrzegalną cieniutką pajęczynkę.
Hazel myślała o tym, czyby nie utrwalić całej tej historii w jednym ze swych licznych notatników, ale po zniknięciu Flory wrzuciła te dziecięce zapiski do rzeki. Zastanawiała się niejeden raz, czy nie zajrzeć przez świetliste drzwi, by się przekonać, czy ta kraina wciąż istnieje. Ale ilekroć przychodziło jej to do głowy, powstrzymywał ją wielki strach.
Po co miałaby odwiedzić świat, który przyczynił się do odejścia Flory? Albo lasy, które naraziły na niebezpieczeństwo jej siostrę, rzekę, która prawdopodobnie ją pochłonęła?
A jednak, w jakiś niepojęty sposób ta rzeka marzeń i opowieści popłynęła do Ameryki.
I co ona, Hazel, miała z tym teraz zrobić, u diabła?
Mogła zignorować tę książkę. Tak. Mogła schować powieść i ilustracje do sejfu Edwina, dziwiąc się osobliwej bajkowej synchroniczności i przypisując jej istnienie jungowskiej nieświadomości zbiorowej, tajemnicy wyobraźni.
Nie mogła jednakże zlekceważyć własnego przeczucia, a ono nie dawało jej spokoju.
Albowiem był to bez cienia wątpliwości Whisperwood.
Jak znaleźć autorkę? Nie dysponowała zbyt wieloma możliwościami: mogła zadzwonić do tamtego wydawnictwa albo polecieć za ocean i przeczesać cały stan Massachusetts. Albo zadzwonić na centralę w Ameryce i spytać telefonistkę, czy zna pani niejaką Peggy Andrews w Massachusetts. Czy w bibliotece Muzeum Brytyjskiego znajdowała się książka telefoniczna mieszkańców tego stanu? Jeśli tak, to ile by znalazła osób o nazwisku Andrews?
Hazel rozłożyła rysunki na stole niczym wachlarz. Były to piękne oryginały, jedyne w swoim rodzaju. Ten fakt sprawił, że prawda uderzyła ją naraz jak obuchem: wyszła bez słowa z miejsca pracy, kradnąc cenne ilustracje autorstwa wybitnej rysowniczki Pauline Baynes z jej autografem, tej od Opowieści z Narnii, i pierwsze wydanie bajki. Właśnie popełniła przestępstwo.
Edwin zapewne wezwałby Scotland Yard za mniejsze przewinienie niż to, którego się właśnie dopuściła.
Złodziejka, a jednak…
To była jej bajka.
Należała do niej.
I do Flory.
Przywłaszczenie tej książki i kolekcji rysunków było w najlepszym razie czymś bezmyślnym, w najgorszym – przestępstwem. Jednak to Flora stanowiła powód, dla którego Hazel wciąż nasłuchiwała każdego szeptu, zważała na wszystko, co wywoływało gęsią skórkę, nawet wołania kukułki; zastanawiała się, dlaczego ktoś miesza herbatę w lewo lub w prawo. Bezustanna, bezlitosna czujność, stale w niej obecna, kazała zwracać uwagę na książki, które wpadały jej w ręce, albo na jakieś znaczące słowa piosenki, wieszczące coś niezwykłego w rodzaju pohukiwania sowy za dnia. I nawet jeśli nie była tego świadoma, jej serce bez przerwy poszukiwało czegoś, co mogłoby wskazać drogę do Flory.
Marzec 1960
Rozległ się gderliwy dźwięk, głośny i uporczywy. Po dwóch kolejnych sygnałach Hazel uświadomiła sobie, że dochodzi z telefonu na ścianie kuchni.
Zdjęła zieloną słuchawkę z widełek.
– Halo?
– Wszystko w porządku, Hazel?
Tim. Był wyraźnie zaniepokojony.
– Tak. Owszem.
Poczuła na karku gorący rumieniec strachu. Już wiedział.
– Wyszłaś bez pożegnania. – Chwila ciszy, milczenie, którego nie potrafiła właściwie zinterpretować. – Ale rozumiem, moja droga. Sam nie znoszę pożegnań. I nie odchodzisz tak naprawdę. Wciąż będziesz w Londynie. Tylko nie tutaj, w sklepie.
Roześmiał się, aczkolwiek z zakłopotaniem, jak nigdy wcześniej.
– Przepraszam – powiedziała. – Ale masz rację, też nienawidzę pożegnań. No i jestem trochę skacowana po wczorajszym wieczorze. W pubie nasze rozstanie wyszło o wiele lepiej.
– Fakt – przyznał. – W antykwariacie pojawiła się jakaś wycieczka, a ja nawet nie zauważyłem, że wyszłaś. Będziemy za tobą tęsknić. Wiem, że masz teraz urlop, ale obiecaj, że opowiesz nam o pierwszym dniu w Sotheby’s.
– Obiecuję. I przepraszam, Tim.
Zawahała się. Miała teraz szansę przyznać się do tego, co zrobiła, powiedzieć, że wyniosła paczkę przez tylne drzwi, że wzięła ją przez przypadek. Tak czy inaczej, zwróciłaby to nazajutrz.
Nie odezwała się jednak słowem.
– Nie ma potrzeby przepraszać. Trzymaj się, Hazel. Londyn zmienia się jak w kalejdoskopie i przypuszczam, że u nas też się niebawem coś zmieni.
Odłożyła słuchawkę drżącą dłonią. Tak, to była nowa dekada.
Londyn drżał sejsmicznie pod ich stopami, co wyczuwała w przelotnych błyskach: muzyka o nowym rytmie, radia tranzystorowe, tłumy w Soho, rąbki spódnic podnosiły się coraz bardziej, a włosy coraz bardziej opadały, arystokraci obcowali na ulicach i w pubach z ludźmi bez tytułów szlacheckich. Przekazywane szeptem pogłoski o jakimś narkotyku w bibułce, czymś, co mogło każdego zabrać do innego świata.
Londyńczycy zaczęli w końcu wierzyć, że nigdy więcej nie będzie wojny. Krótka chwila oddechu między pierwszą i drugą nauczyła ich czekać na następną, teraz jednak, piętnaście lat później, powoli się odprężali, a wyrwy i rozpadliny uczynione przez wojnę wypełniały się betonem i nadzieją.
I ona, Hazel, też podążała przed siebie.
Aż do teraz.
Te wszystkie lata, kiedy kontaktowała się z inspektorem Aidenem Daviesem, by się upewnić, że nie zapomniał o Florze, coroczne przekopywanie się przez kufer stojący w szafie w przedpokoju, ażeby czytać na nowo artykuły w gazetach i przeżywać ponownie tamten dzień, by znaleźć jakąś wzmiankę czy wskazówkę, którą pominęła… a teraz nagle coś takiego. Postanowiła sporządzić listę wszystkich powodów, dla których ta książka mogła zostać napisana przez amerykańską autorkę, a potem trafić do antykwariatu Hogana.
Otworzyła sosnowy kredens stojący w rogu kuchni i wyjęła z dolnej szuflady kolorowy notatnik. Był jednym z wielu, które trafiły do jej domu z każdego niemal sklepu z papeterią i księgarni w Londynie: niebieskie, czerwone i kremowe, wielkości dłoni i większe. Zapełniały jej szafki, szuflady i blaty.
Nie bardzo wiedziała, co ma w nich zapisywać, ale oto były, czyste i czekające na chwilę, kiedy zechce je wykorzystać. Pragnienie uwieczniania opowieści zgasło w niej w dniu zniknięcia Flory, ale nie powstrzymało jej to przed kupowaniem tych urokliwych notatników. I przed tym, by zaraz po pracy ruszyć wzdłuż Charing Cross Road do kawiarni Legrain przy Gerrard Street, gdzie zbierali się pisarze z prawdziwego zdarzenia.
Chciała być jednym z nich, gościem, który określa się jako twórca lub autor. Chciała być jedną z kobiet, których książki trafiały na półki bibliotek i księgarń. Chciała być… pisarką. Jawiło się to jednak jako śmieszne marzenie, zwłaszcza że nie potrafiła nawet rozpocząć własnej opowieści od dnia, w którym przepadła Flora. W jej mieszkaniu piętrzyły się stosy pustych notatników, a szczegółowy wykaz niezrealizowanych pomysłów stanowił jedyny ślad jej chęci przelania słów na papier.
Wyjęła z dolnej szuflady zielony kałamarz i ulubione grawerowane srebrem pióro wieczne. Następnie ułożyła starannie ilustracje przy krawędzi stołu. Rysunek na wierzchu, ten, który widniał na okładce książki, połyskiwał pod kartką welinowego papieru.
Otworzyła notatnik na pierwszej pustej stronie, trzymając nad nim pióro, z którego skapnęła kropla atramentu.
Ludzie, którzy mogli wiedzieć o Whisperwood:
Harry Aberdeen
Bridie Aberdeen
mama
?
Hazel zamknęła oczy i spróbowała sobie przypomnieć, kto znajdował się w pobliżu, kiedy przekazywały sobie szeptem opowieści, ona i siostra. Nigdy nie robiły tego w publicznym miejscu, należało więc wykluczyć miłego ojca Fenelly w jego czarnej koszuli i białej koloratce czy nauczycielkę o ściągniętej twarzy, pannę Slife, tudzież cztery pielęgniarki o dużych, szeroko otwartych oczach albo łagodnego właściciela pubu, pana Nolana, czy też złośliwych bliźniaków i tę koszmarną wiedźmę o kręconych, zmatowiałych włosach albo…
Usłyszała pukanie do drzwi i wypuściła z dłoni pióro. Wstała i ruszyła do salonu.
Dzięki Bogu był to Barnaby. Spod zielonej filcowej czapki wystawały mu zmierzwione przez wiatr czarne włosy. Witały ją jego serdeczne niebieskoszare oczy, radosny głos, a nawet ostre kości policzkowe i srebrzysta blizna na lewym policzku, pamiątka po bombardowaniu ulicy w Hampstead Heath, gdzie mieszkał. Jego rodzice nie zgodzili się go odesłać, zdając się na los.
– Witaj, kochanie – rzekł, obejmując ją mocno i trąc jej szyję ostrym, ciemnym zarostem. Mógłby zapuścić brodę między śniadaniem i lunchem.
– Miła niespodzianka – odparła, całując go.
Była trochę zdezorientowana.
– Niespodzianka? Jesteśmy umówieni na kolację z twoją mamą i ojczymem. Za pół godziny…
– Och nie…
– Zapomniałaś? – Postukał ją palcem w nos.
– Tak, na śmierć zapomniałam. Możemy to przełożyć? Nie jestem chwilowo w nastroju do spotkania z mamą i tym zarozumialcem Alastairem.
Uśmiechnął się.
– Żaden problem.
Rozpiął już szary wełniany płaszcz i teraz wieszał go na kołku przy drzwiach; czapkę położył na ławie w przedpokoju.
– Nalej sobie – powiedziała. – A ja tymczasem gdzieś zadzwonię. Mam ci coś do powiedzenia.
Uniósł brwi.
– Brzmi tajemniczo.
– Chodzi o pewną historię – wyjaśniła.
– Coś, co lubię.
Przysunął się do srebrnego wózka barowego z butelkami whiskey, wódki i dżinu, błyszczącymi niczym klejnoty wśród wysokich kryształowych szklanek.
Hazel wróciła do kuchni i ująwszy w dłoń słuchawkę telefonu, wykręciła numer do mamy, która miała okazać niezadowolenie z powodu zmiany jej planów.
Londyn 1957
Hazel zjawiła się wcześnie pod białym kamiennym budynkiem przy Bond Street: domem aukcyjnym Sotheby’s. Już samo przekroczenie progów tej szacownej instytucji przyprawiło ją o dreszcz podniecenia. Wewnątrz znalazła przepastną salę z odsłoniętymi belkami sufitowymi z błyszczącego, ciemnego drewna i pokrytym sękatym fornirem podium z przodu. W sali rozbrzmiewał gwar głosów.
Po lewej stronie, na wykładanej boazerią ścianie, wisiało przekrzywione nieco czarne płótno w ramie z informacją o przedmiocie licytacji: RZADKIE KSIĄŻKI, MANUSKRYPTY I PAMIĄTKI PO PISARZACH.
Hazel zarejestrowała się przy długim, krytym suknem stole i wzięła swoją tabliczkę z numerem licytacyjnym 42.
– Przepraszam… przepraszam… – mamrotała, przepychając się bokiem obok siedzących w rzędzie ludzi w stronę wolnego miejsca.
Nie zamierzała niczego kupować. Nigdy tego nie robiła. Nie miała dość pieniędzy. Ale czuła w sobie dostatecznie dużą miłość do książek i rękopisów, by móc patrzeć na to wszystko osobiście i wychwytywać coś, co mogło umknąć Edwinowi.
Tego dnia pod młotek trafiały listy Karola Dickensa do Elizabeth Gaskell, kilka stron rękopisu Hobbita i – co najbardziej interesujące – srebrne grawerowane pióro wieczne, pochodzące z majątku Virginii Woolf. Trudno było powiedzieć, co nim napisała, ale Hazel potrafiła sobie wyobrazić, że chodziło o esej Własny pokój.
Rozległ się dźwięk młotka uderzającego w drewnianą podstawkę i na sali zapanowała cisza. Aukcjoner – wysoki mężczyzna z łysiną świecącą w blasku lamp – zawołał donośnie:
– Proszę o spokój. Zaczniemy od pozycji zero sześć zero, strona druga. Pierwsze wydanie Alicji w Krainie Czarów.
Zaszeleściły kartki w broszurach i zaczęło się szaleństwo: tabliczki z numerami wędrowały w górę, zewsząd dobiegały okrzyki, przebijano oferty; robiło się coraz głośniej. Jakiś spóźniony mężczyzna usadowił się po lewej stronie Hazel. Zaczął grzebać w swojej torbie i ją upuścił. Wysypały się z niej papiery na podłogę.
– Kurwa… – syknął, potem się skrzywił i skłonił. – Przepraszam. – Powciskał papiery z powrotem do torby i pokręcił głową. – Cholerny pociąg – oznajmił, przez chwilę skupiał uwagę na broszurze, a w końcu spojrzał na aukcjonera.
Hazel ukradkiem przypatrywała się srebrnej bliźnie na jego lewym policzku, zastanawiając się mimochodem nad jej pochodzeniem. Kręcone, pokryte brylantyną włosy zaczesywał do tyłu; widać było wyraźnie ślady grzebienia. Przypuszczała, że jest po trzydziestce, tak jak ona, choć głowy by za to nie dała, zdarzało się jej już błędnie oceniać czyjś wiek. Na jego twarzy malowało się skupienie, a broda ostro się odznaczała. Kiedy zerknął w jej stronę, odwróciła wzrok. Przyłapał ją na tej dyskretnej obserwacji.
Nie zamierzała ulegać czarowi kolejnego mężczyzny, jednego z wielu, którym w końcu zatrzaskiwała drzwi przed nosem. Kolejnego mężczyzny, któremu musiałaby powiedzieć: „Nie jestem po prostu na to gotowa”. Kolejnego mężczyzny, który chciałby, żeby się do niego przeprowadziła i zabrał ją z dala od Mecklenburgh Square.
Podniósł kilkakrotnie swoją tabliczkę przy paru licytowanych pozycjach, ale nigdy nie wygrał.
– Znam pana? – spytała go cicho w przerwie prezentacji.
– Nie wydaje mi się – odparł z serdecznym uśmiechem. – Jestem Barnaby Yardley.
– Jestem Hazel – powiedziała, a czując, że musi wytłumaczyć swoją obecność w tym miejscu, dodała: – Sklepik Hogana z Rzadkimi Książkami.
– Och, ulubiona księgarnia mojego ojca.
A potem się zaczęło: mężczyzna w czarnej todze podniósł do góry pióro Virginii. Pisarka mieszkała przy tym samym placu w Bloomsbury, co teraz Hazel, jednak dom autorki został zbombardowany i zniszczony. Hazel myślała o niej jak o osobie przybitej i bezradnej. Mimo tych wszystkich pięknych słów, jakie napisała w swym życiu, na koniec napełniła kieszenie kamieniami i utopiła się w rzece Ouse.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Ten i następny fragment z W.H. Audena w przekładzie Stanisława Barańczaka. [wróć]