Sekretna książka Flory - Patti Callahan Henry - ebook

Sekretna książka Flory ebook

Patti Callahan Henry

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Sekretna książka Flory – Patti Callahan Henry | Czy przeszłość to tylko zapis zdarzeń, czy też klucz do lepszego zrozumienia siebie?

W 1939 roku czternastoletnia Hazel z pięcioletnią siostrą Florą zostają ewakuowane z Londynu na wieś. Zamieszkują z niezwykle życzliwą Bridie Aberdeen i jej nastoletnim synem, Harrym, w uroczej chatce nieopodal Tamizy. Hazel próbuje zająć sobie i siostrze czas opowieścią o baśniowej krainie, do której mogą uciec tylko we dwie.

Wkrótce jednak dzieje się rzecz nie do pomyślenia: Flora nagle znika, bawiąc się nad brzegiem rzeki. Hazel jest załamana i obwinia siebie za zaginięcie siostrzyczki.

Dwadzieścia lat później Hazel mieszka w Londynie i pracuje w antykwariacie. Jej poukładany świat zostaje jednak przewrócony do góry nogami, gdy któregoś dnia odpakowuje niezwykłą ilustrowaną książkę.

Czy to możliwe, że książka, na którą natrafiła, stanowi klucz do zniknięcia Flory? I czy to znak, że jej siostra nadal żyje?

Sekretna Książka Flory to poruszająca opowieść o miłości, stracie i poszukiwaniu prawdy. To książka, która przenosi czytelnika w świat pełen emocji i niespodzianek, pokazując, że przeszłość zawsze pozostawia po sobie ślady. Dla miłośników tajemnic i literatury obyczajowej to niezapomniana lektura, która zainspiruje do refleksji nad siłą rodzinnych więzi i odwagą, by stawić czoła nieznanemu. W końcu każda historia skrywa coś więcej, niż wydaje się na pierwszy rzut oka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 484

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rozdział 1

Nie tak dawno temu i nie tak daleko stąd ist­niało nie­gdyś – i na­dal ist­nieje – nie­wi­dzialne miej­sce, tuż obok nas. I jeśli ktoś się uro­dził, wie­dząc o tym, to znaj­dzie drogę wśród drzew i zaro­śli, wio­dącą do świe­tli­stych drzwi, które popro­wa­dzą go ku kra­inie wymy­ślo­nej wła­śnie dla niego.

HAZEL MER­SEY LIN­DEN, 1939

Paź­dzier­nik 1940 Bin­sey, Oxford­shire

Sze­ścio­let­nia Flora Lea Lin­den budzi się nad brze­giem rzeki na czer­wo­nym kocu; jest sama. Zwie­sza się nad nią kopuła błę­kit­nego nieba i zewsząd dociera dzika pieśń pta­ków. „Ktoś wołał moje imię?”, myśli. Roz­gląda się po gęstwi­nie zie­leni i kie­ruje wzrok na Tamizę, pobruż­dżoną wirami i zmarszcz­kami, gdy nie­mal prze­lewa się przez brzegi, uno­sząc ku morzu cokol­wiek lub kogo­kol­wiek, kto ośmieli się wejść w jej nurt.

Rzeka zmie­rza do Oks­fordu. Stu­denci spie­szą tam na spo­tka­nia z tuto­rami pod wynio­słymi wie­życz­kami strze­gą­cymi bru­ko­wa­nych uli­czek. Póź­niej jej wody mean­drują, odbi­ja­jąc się od kamien­nych umoc­nień i śluz Anglii, aż docie­rają do Lon­dynu. Spa­dają tu bomby sie­jące znisz­cze­nia; pło­nące kate­dry i zruj­no­wane domy zaśmie­cają rzekę lot­nymi żagwiami i popio­łem.

– Ktoś wołał moje imię? – zasta­na­wia się znowu. Dziew­czynka siada i trze oczy. Nie jest cał­kiem sama. Ma przy sobie Berry’ego, swego plu­szo­wego misia. I wcale się nie boi. A cze­góż by się miała bać? Prze­cież Hazel, jej star­sza sio­stra, wiele razy jej mówiła, że te zie­lone tereny do nich należą, że ta zacie­niona dolina i ską­pane w słońcu roz­le­wi­ska pod bal­da­chi­mem drzew to ich bez­pieczne schro­nie­nie, ist­nie­jące tylko dla nich.

Pod­nosi się z koca i idzie ostroż­nie do rzeki. Hazel nie chce już z nią cho­dzić do Whi­sper­wood, co więc innego pozo­staje, jak nie zja­wiać się tu samej? To miej­sce do niej należy! – i nie można go porzu­cać: tego jaśnie­ją­cego zamku, zagaj­nika olch, gwa­rzą­cych wie­wió­rek i szep­czą­cych drzew.

Hazel powie­działa jej kie­dyś, że te poły­sku­jące refleksy na rzece to gwiazdy i galak­tyki, spie­szące na spo­tka­nie morza. Naka­zała wtedy sio­strze, by ni­gdy się nie stała rzeką, gdyż są już innymi leśnymi isto­tami, i by ni­gdy, przeni­gdy nie piła z niej wody. W prze­ciw­nym razie, jak dodała, ni­gdy już nie odnaj­dzie drogi powrot­nej do mamy ani Bri­die, do ich cie­płej chaty na wrzo­so­wi­skach.

Ta cza­rowna rzeka – niczym jabłko w Biblii – była zaka­zana.

Flora jed­nak nie dowie­rza, że owa cudna, gwiaź­dzi­sta rzeka może być jak­kol­wiek nie­bez­pieczna. Przy­wiera do Berry’ego, trzy­ma­jąc go za wytartą wło­chatą łapkę, i ośmiela się podejść bli­żej nurtu, pod­eks­cy­to­wana wła­sną odwagą. Nikt nie wie, co się z nią może stać w trak­cie tej przy­gody ani kim się może stać.

Wtem sły­szy jakiś zna­jomy głos dobie­ga­jący z pobli­skich zaro­śli, jed­nak nie zwraca na niego uwagi.

Dotarła tu, wkro­czyw­szy przez świe­tli­ste drzwi; Hazel była zbyt zajęta, by je dostrzec. Rzeka jest towa­rzyszką Flory, jej wierną przy­ja­ciółką, i owa zaży­łość każe jej się zbli­żyć jesz­cze bar­dziej do kra­wę­dzi wody.

Ponie­waż Hazel ni­gdy nie chce uda­wać kró­lika, to wła­śnie posta­na­wia dziś zro­bić Flora. Będzie kró­li­kiem.

Spo­gląda w spie­nione wody, wypa­tru­jąc pil­nie gwiazd, ale widzi tylko muł i osad, a gdzie­nie­gdzie zarysy wygła­dzo­nych przez nurt kamieni. Zsuwa się po grzą­skiej pochy­ło­ści ziemi, jej gumowce śli­zgają się tam, gdzie zbrą­zo­wiała paź­dzier­ni­kowa trawa zmie­nia się w błoto. Lądu­jąc na pupie, Flora wybu­cha śmie­chem.

– Co za przy­goda!” – cie­szy się.

Nagle Berry wymyka się jej z dłoni, a ona sama wbija palce w mokrą zie­mię, chro­niąc się przed zjaz­dem do zim­nej wody. Prze­suwa się, chcąc zła­pać Berry’ego. Zna­lazł się zbyt bli­sko rzeki.

– W porządku – mówi, się­ga­jąc do jego łapki. I powta­rza­jąc słowa sio­stry, dodaje: – To nasza kra­ina. Tu w Whi­sper­wood zawsze jeste­śmy bez­pieczni.

Rozdział 2

Marzec 1960

Dopóki Hazel nie roz­wią­zała sfa­ty­go­wa­nej czer­wo­nej wstążki na opraw­nym w per­ga­min port­fo­lio, jej ostatni dzień w anty­kwa­ria­cie w Blo­oms­bury – w „Skle­piku Hogana z rzad­kimi książ­kami” – był rów­nie zwy­czajny jak każdy inny, spę­dzany na ukła­da­niu, prze­glą­da­niu i strze­że­niu znaj­du­ją­cych się tu nadzwy­czajnych zaso­bów – jeśli oczy­wi­ście pracę w oto­cze­niu naj­rzad­szych, kolek­cjo­ner­skich dzieł i lite­rac­kich memo­ra­bi­liów Anglii można okre­ślić mia­nem zwy­czaj­nej.

Hazel przej­mo­wał każdy szcze­gół tego final­nego, ostat­niego dnia w anty­kwa­ria­cie; ogar­nął ją nastrój melan­cho­lii zapra­wiony nutką dra­ma­ty­zmu. Po raz ostatni miała usta­wiać na półce Hob­bita z jego okładką, na któ­rej wzno­siła się zwień­czona śnieżną czapą góra.

I po raz ostatni miała cie­szyć się wido­kiem rześ­kiego mar­co­wego dnia z krót­kimi, gwał­tow­nymi falami jasnego desz­czu, sie­dząc w cie­płym, skąpo oświe­tlo­nym skle­pie, gdzie w oknach wycho­dzą­cych na Cha­ring Cross Road wysta­wiono oprawne w skórę wolu­miny.

Anty­kwa­riat poły­ski­wał ciem­no­zie­lo­nymi ścia­nami, które wyda­wały się nie­mal czarne, i mosięż­nymi kin­kie­tami, obej­mu­ją­cymi swymi ramio­nami półki. Na ścia­nie za kasą wisiały opra­wione w czarne lakie­ro­wane ramki zdję­cia słyn­nych pisa­rzy. Jakaś matka z córką, obie w jasno­czer­wo­nych nie­prze­ma­kal­nych płasz­czach – „Austinki”, jak je nazwała w myślach Hazel – nie­omal mdlały nad biblio­fil­skim wyda­niem Dumy i uprze­dze­nia, na które ni­gdy nie byłoby je stać. Woń masy drzew­nej, kurzu i histo­rii mie­szała się tu ze słod­kim zapa­chem lilii, które wycięła z żywo­płotu na tyl­nym podwó­rzu i uło­żyła w wazo­nie na ladzie. Przyj­rzała się temu wszyst­kiemu zza wie­ko­wej, zabyt­ko­wej kasy, mając na sobie replikę kla­sycz­nej sukienki w typie Mary Quant, zaku­pioną na baza­rze w Not­ting Hill; miała dłu­gie do ramion, zło­ta­wo­brą­zowe włosy i świeżo przy­ciętą grzywkę, ale nie wyglą­dała wcale jak na zdję­ciu, które przy­nio­sła spe­cjal­nie do salonu fry­zjer­skiego. Czuła leciut­kie pul­so­wa­nie w gał­kach ocznych. Nie nale­żało wypi­jać tej ostat­niej whi­skey poprzed­niego wie­czoru (ostat­nia whi­skey zawsze tak skut­ko­wała). Ale te wesołe chwile spę­dzone w pubie z jej zna­jo­mymi księ­ga­rzami, Timem i Poppy, warte były poran­nego zamro­cze­nia. Okre­ślili tę imprezę, nieco maka­brycz­nie, jako „poże­gnalną stypę Hazel”.

– Dla nas już jesteś mar­twa – oświad­czyła Poppy ze śmie­chem, czemu towa­rzy­szyły wiwaty i szklanki z piwem wzno­szone z oka­zji zatrud­nie­nia Hazel w domu aukcyj­nym Sotheby’s.

Ten angaż do mię­dzy­na­ro­do­wego zespołu spe­cja­li­stów od rzad­kich ksią­żek i manu­skryp­tów lite­ra­tury angiel­skiej był czymś przez wszyst­kich pożą­da­nym, ale to wła­śnie Hazel go zapro­po­no­wano. Jej kole­dzy po fachu zacho­wali się wspa­niale, ona zaś wie­działa, że na ich miej­scu zie­le­nia­łaby z zazdro­ści.

– Będziesz jed­nak zmu­szona pra­co­wać z tym nie­zno­śnym lor­dem Arthu­rem Dick­so­nem – wtrą­cił Tim. – Wyjąt­kowy palant, że się tak wyrażę – dodał, uda­jąc, że się wzdryga.

Dziew­czyna pokrę­ciła głową i dała mu kuk­sańca w ramię.

– Nie­wielka cena za moż­li­wość obco­wa­nia z pry­wat­nymi kolek­cjami i udział w lon­dyń­skich aukcjach.

– Poważ­nie, to nie to samo, co nasz sklep. Duszna atmos­fera i sno­bizm – prze­ko­ny­wał ją Tim. – Jeśli o nas cho­dzi, wielką zaletą tego biz­nesu jest to, że jeden dzień różni się od dru­giego. A wierz mi, tam nie będziesz miała nawet w przy­bli­że­niu takiej frajdy jak u nas.

– Jestem tego pewna – zgo­dziła się. – Ale zamie­rzam stale was odwie­dzać, obie­cuję. Nie wypro­wa­dzam się prze­cież z mia­sta ani go nawet na moment nie opusz­czam.

Poppy obra­cała szklankę w dło­niach.

– Wola­ła­bym się spe­cja­li­zo­wać w atla­sach i mapach.

– Nie pod­da­waj się – rze­kła Hazel. – Może któ­re­goś dnia i tobie się poszczę­ści.

Tamta wzru­szyła ramio­nami i łyk­nęła piwa.

– Dziew­czyny takie jak ja nie lądują w Sotheby’s, choć gdy tylko tra­fi­łam do Hogana, od razu wie­dzia­łam, do czego się nadaję.

– To nie­prawda – zapro­te­sto­wała Hazel, ale sama nie mogła w duchu zaprze­czyć, że porzu­ce­nie dotych­cza­so­wego zaję­cia na rzecz Sotheby’s wywo­łuje w niej mie­szane uczu­cia.

Przy­ję­cie posady pole­ga­ją­cej na opiece nad rzad­kimi zbio­rami lite­rac­kimi ozna­czało, że wyrzeka się raz na zawsze poczu­cia bez­pie­czeń­stwa i przy­tul­no­ści, jakie dawał jej anty­kwa­riat. Kiedy zaczy­nała w nim pra­co­wać, trak­to­wała to jak krótki przy­sta­nek, ot, pierw­szy etat po stu­diach, umoż­li­wia­jący utrzy­ma­nie się na powierzchni, dopóki… dopóki co? Tego nie wie­działa. Po woj­nie zresztą nikt w Anglii nie wie­dział, co się może jesz­cze zda­rzyć.

A teraz, w tym ostat­nim dniu, miała zosta­wić za sobą sklep i swoje wspa­niałe kole­żeń­stwo po fachu: star­szego wła­ści­ciela, Edwina Hogana, i jego sześć­dzie­się­cio­let­niego syna Tima, o wiele za długo cze­ka­ją­cego na prze­ję­cie schedy po ojcu. No i Poppy, która w wieku dwu­dzie­stu pię­ciu lat była z nich wszyst­kich naj­młod­sza; zaczęła pracę w anty­kwa­ria­cie, zaraz gdy osią­gnęła peł­no­let­ność. Jako nasto­latka zacho­dziła tu czę­sto i godzi­nami wer­to­wała stare egzem­pla­rze Ali­cji w Kra­inie Cza­rów; Edwin posta­wił jej w końcu waru­nek: albo się u nich zatrudni, albo niech się wynosi. Póź­niej dopiero Hazel odkryła, że Poppy wcale się wtedy nie obi­jała; nie miała po pro­stu dokąd pójść. Stra­ciła pod­czas wojny oboje rodzi­ców i gdy wiek jej nie pozwa­lał już na dal­szą naukę w Lon­dyń­skiej Szkole dla Sie­rot w Hamp­shire, sypiała w par­kach tudzież na kana­pach u zna­jo­mych, któ­rzy pozwa­lali jej u sie­bie zostać na jakiś czas. Poszu­ki­wała pracy, nikt jej jed­nak nie chciał dać szansy.

Edwin ofia­ro­wał jej nowe życie. Nauczył ją tego, czego nauczył ich wszyst­kich: roz­budź w kupu­ją­cym miłość do wyjąt­ko­wych, rzad­kich ksią­żek, a zdo­łasz nie tylko mu coś sprze­dać, ale i zyskasz na dłu­gie lata sta­łego klienta. Poppy bar­dzo wzięła sobie to do serca i teraz dzie­liła z czte­rema innymi kobie­tami dwu­po­ko­jowe miesz­ka­nie, snu­jąc marze­nia o przy­szło­ści.

Hazel obie­cała wszyst­kim trojgu, że będzie czę­sto do nich zaglą­dała. Osta­tecz­nie byli jej bli­scy jak rodzina.

– Hazel!

Pod­nio­sła wzrok. Edwin, liczący dzie­więć­dzie­siąt dwa lata, a wyglą­da­jący jesz­cze sta­rzej, przy­kuś­ty­kał z zaple­cza, wystu­ku­jąc o par­kiet zna­jomy rytm swą srebrną laseczką.

– Na tyłach są paczki z nową dostawą – rzekł. – Pro­szę, przej­rzyj to wszystko i umieść w sej­fie.

Jak zwy­kle nie było w nim cie­nia roz­czu­la­ją­cego sen­ty­men­ta­li­zmu, nawet w ostat­nim dniu pracy Hazel. Wie­działa jed­nak, że pod tą fasadą szorst­kiej bia­łej brody i małych, wod­ni­stych nie­bie­skich oczu bije serce mięk­kie jak puchowa poduszka. Dostrze­gała je w łagod­nych sło­wach, jakie kie­ro­wał do klienta zmu­szo­nego sprze­dać swój cenny pierw­szy egzem­plarz sztuki Wilde’a Bądźmy poważni na serio, w oca­le­niu Poppy przed życiem na ulicy, w bły­sku łez, kiedy jego wnu­częta wpa­dały do sklepu niczym burza, choć upo­mi­nał je srogo: „Tylko niczego nie doty­kaj­cie swo­imi brud­nymi palu­chami”.

– Zaraz się do tego zabiorę, pro­szę pana – odparła.

To było jej ulu­bione zaję­cie w pracy – roz­pa­ko­wy­wa­nie i kata­lo­go­wa­nie tego, co przy­sy­łano na zaple­cze. Sta­ran­nie spraw­dzała każdą pozy­cję w opra­wio­nym w czer­wone sukno kra­jo­wym reje­strze ksią­żek, a następ­nie przy każ­dym zerwa­niu sznurka albo taśmy odkry­wała jakiś nowy skarb. I choć miała to być ostat­nia dostawa, jaką przy­szło jej się tu zaj­mo­wać, ostatni raz, kiedy żywiła nadzieję, że grze­biąc w pudłach prze­ka­za­nych przez jakie­goś sta­rego pro­fe­sora, znaj­dzie coś war­to­ścio­wego, to jed­nak w Sotheby’s mogła liczyć na rzad­sze i o wiele cen­niej­sze egzem­pla­rze. Uśmiech­nęła się na tę myśl, czu­jąc dreszcz emo­cji.

Strata i zysk. Temat nie­mal każ­dego mitu: naro­dziny, śmierć, odro­dze­nie. Jedna rzecz umiera, inna się rodzi. Dawna praca. Nowa praca.

„Ale dra­ma­ty­zu­jesz”, nie­mal sły­szała wypo­wia­dane z uwiel­bie­niem słowa jej uko­cha­nego, Bar­naby’ego.

Pchnęła poma­lo­wane na zie­lono drzwi, przy­kła­da­jąc do nich dłoń nie­odmien­nie w tym samym miej­scu. Po pięt­na­stu latach mógł na nich wid­nieć nie­usu­walny, choć nie­wi­doczny ślad jej ręki.

Na stole pośrodku zaku­rzo­nej salki tło­czyły się cztery paczki owi­nięte brą­zo­wym papie­rem i obwią­zane sznur­kiem. Ta część pracy jawiła się Hazel niczym Boże Naro­dze­nie. Edwin miał nie­zwy­kłą doprawdy umie­jęt­ność wyszu­ki­wa­nia inte­re­su­ją­cych wolu­mi­nów, nim kto­kol­wiek wpadł na pomysł, że są w ogóle do zdo­by­cia. „By zasłu­żyć na miano praw­dzi­wego księ­ga­rza – mawiał – musisz mieć umysł bada­cza i wie­dzieć przy tym, jakie pyta­nia zada­wać i gdzie szu­kać odpo­wie­dzi”.

Na lewo od paczek spo­czy­wał rejestr opra­wiony w czarną skórę. Cien­kie linijki wypeł­niało zwarte pismo Edwina. Hazel te hie­ro­glify potra­fiła roz­szy­fro­wać dopiero po roku. Ile czasu potrze­bo­wałby następny pra­cow­nik, by rozu­mieć szefa tak dobrze jak ona?

Z pra­wej strony każ­dej kolej­nej pozy­cji w pod­nisz­czo­nym reje­strze znaj­do­wały się dwie kolumny miesz­czące sta­ranne zapi­ski Hazel: to jest cha­rak­ter egzem­pla­rza i jego iden­ty­fi­ka­cję. Oce­niała stan każ­dej prze­syłki dostar­cza­nej tyl­nymi drzwiami, przy­pi­sy­wała jej numer kata­lo­gowy, a następ­nie umiesz­czała w sej­fie aż do chwili, gdy Edwin zde­cy­duje, gdzie i w jaki spo­sób dana pozy­cja ma być wyeks­po­no­wana.

Zapo­znała się z listą.

Pierw­sze wyda­nie

Opo­wie­ści wigi­lij­nej

Dic­kensa

Odręczny list Hemin­gwaya do Fit­zge­ralda, 1932

Pod­pi­sane (ale nie pierw­sze) wyda­nie

Hob­bita

Tol­kiena.

Pierw­sze wyda­nie

Dzie­jów filo­zo­fii Zachodu

Ber­tranda Rus­sella w zaku­rzo­nej opra­wie, spo­rzą­dzo­nej z mapy z cza­sów II wojny świa­to­wej

Pod­pi­sane pierw­sze wyda­nie bajki autor­stwa Ame­ry­kanki Peggy Andrews, z ory­gi­nal­nymi ilu­stra­cjami Pau­line Bay­nes.

Edwin uwiel­biał zdo­by­wać ory­gi­nalne ilu­stra­cje do ksią­żek, wie­dział bowiem, że ich war­tość tylko wzra­sta wraz z upły­wem czasu. Im popu­lar­niej­sza była dana książka, tym bar­dziej były przez kolek­cjo­ne­rów pożą­dane. Nie zawsze zresztą cho­dziło o pierw­sze wyda­nia; zwłasz­cza dla Tima liczyły się głów­nie dzieje danej książki. Cenił każdą z nich nie ze względu na jej nakład, ale indy­wi­du­alną histo­rię – kto był jej wła­ści­cie­lem, kto ją kochał, a nawet kto komu prze­ka­zał. Ta paczka z ilu­stra­cjami autor­stwa Bay­nes wyda­wała się wyjąt­kowo intry­gu­jąca, toteż Hazel zacho­wała ją na sam koniec.

Wło­żyła białe ręka­wiczki i przez pół godziny kata­lo­go­wała każdą z pozy­cji. Płó­cienna oprawa Opo­wie­ści wigi­lij­nej Dic­kensa była u dołu po pra­wej stro­nie nie­znacz­nie roz­darta, w lewym zaś rogu wid­niało prze­bar­wie­nie. Pomi­ja­jąc jed­nak te drobne defekty, książka sta­no­wiła wspa­niałe wyda­nie i mogła tra­fić wyłącz­nie do zamy­ka­nej szkla­nej gabloty w głów­nej sali anty­kwa­riatu. Hazel odno­to­wała to skru­pu­lat­nie w reje­strze i odło­żyła Opo­wieść na bok. Następ­nie otwo­rzyła list Hemin­gwaya, spraw­dziła, czy nie jest popla­miony albo podarty, porów­nała też pod­pisy z ory­gi­na­łami w kar­to­tece. Hob­bit w dosko­na­łym sta­nie i bez wąt­pie­nia prze­cho­wy­wany jako skarb, a nie książka, którą się czyta i kocha. Następ­nie dzieło Rus­sella, dowód na to, że ze względu na nie­do­bory papieru po woj­nie stare mapy wyko­rzy­sty­wano jako okładki. W tym przy­padku była to mapa Szcze­cina z wyraź­nie zazna­czo­nymi tra­sami kole­jo­wymi i dro­gami, opa­trzona zastrze­że­niem: „Tylko do użytku Depar­ta­men­tów Wojny i Mary­narki”.

Jej umysł począł błą­dzić. Tego wie­czoru miała zapla­no­waną kola­cję z mamą, ojczy­mem i przy­rod­nim bra­tem. Jak mogłaby się od tego wykrę­cić? „Wyklu­czone”, przy­po­mniał jej Bar­naby, a potem poca­ło­wał na znak, że jest po jej stro­nie.

A potem: och tak, wol­ność! Cze­kały ją trzy cudowne tygo­dnie waka­cji przed roz­po­czę­ciem nowej pracy.

Zamie­rzała roz­ko­szo­wać się dniami, które ją cze­kały. Mogła wsiąść do pociągu jadą­cego do Szko­cji albo na prom pły­nący do Irlan­dii. Mogła uciec na plażę w Bri­gh­ton i posie­dzieć na patio z książką, nie mając nic innego do roboty prócz czy­ta­nia. A jed­nak nie zde­cy­do­wała się na żaden z tych pla­nów z wyjąt­kiem jed­nego – tygo­dnio­wej wyprawy z Bar­na­bym do Paryża. Hotel zare­zer­wo­wany. Bilety na prom zaku­pione. Będzie piła wyszu­kane kok­tajle w barach, nie w pubach. Wej­dzie na wieżę Eif­fla, zwie­dzi Luwr i będzie upra­wiała sza­loną miłość w ich pokoju hote­lo­wym z wido­kiem na Tuile­ries. Zaosz­czę­dziła dość pie­nię­dzy na zakup dwóch nowych sukie­nek, które wisiały teraz w jej gar­de­ro­bie w ocze­ki­wa­niu na tę podróż.

Wio­sna w Paryżu.

– Hazel?! – z zamy­śle­nia wyrwał ją głos Tima, aku­rat gdy się pochy­lała nad ostat­nią paczką, wciąż jesz­cze owi­niętą taśmą. – Ktoś się chce z tobą widzieć! – zawo­łał.

Ruszyła ciem­nym kory­ta­rzem na tyłach sklepu do głów­nej sali, gdzie istot­nie cze­kał jakiś wysoki męż­czy­zna w płasz­czu ocie­ka­ją­cym wodą i czar­nym fil­co­wym kape­lu­szu. U jego boku stała kobieta o kru­czo­czar­nych wło­sach, ubrana nie­mal cał­kiem na czer­wono, począw­szy od płasz­cza, a skoń­czyw­szy na kape­lu­szu.

– Mogę w czymś pomóc? – spy­tała Hazel.

– Pewien mój zna­jomy z księ­garni Foy­les przy­słał mnie tutaj i powie­dział, żebym się z panią skon­tak­to­wał – wyja­śnił męż­czy­zna. – Nie­wy­klu­czone, że zetknęła się pani z wyda­niem wier­szy Audena z roku dwu­dzie­stego ósmego, druk pry­watny. Mam nadzieję, że tak.

– Och, Tim zawsze powta­rza, że opty­mizm to główna cecha biblio­fila – oznaj­miła Hazel z kon­fi­den­cjo­nal­nym uśmie­chem, po czym ski­nęła na męż­czy­znę i ruszyła w stronę tyl­nego naroż­nika sali, tam gdzie trzy­mano pod klu­czem czer­woną bro­szurkę.

Kobieta nie ruszyła się z miej­sca, Hazel led­wie zwró­ciła na nią uwagę, nawet kiedy męż­czy­zna nabył ksią­żeczkę. Sprze­daw­czyni wło­żyła ją do wosko­wa­nej koperty.

– Kolek­cjo­nerka? – spy­tała zacie­ka­wiona.

– Nie. – Męż­czy­zna pokrę­cił głową. – Moja miłość. – Wska­zał witrynę anty­kwa­riatu, gdzie Hazel dostrze­gła jego towa­rzyszkę, która teraz uno­siła twarz do słońca. – Jest ocza­ro­wana Aude­nem, a ten zbio­rek wier­szy to mój pre­zent ślubny.

– „A nie mówi­łem – tyle usły­szysz od Czasu”1. – Hazel z uśmie­chem zacy­to­wała poetę.

– Jeden z moich ulu­bio­nych wier­szy – przy­znał męż­czy­zna. – Ale w jej przy­padku to „Niech to ja będę zawsze tym, kto bar­dziej kocha”.

– Och, to uro­cze. Życzę szczę­ścia.

Nim skoń­czyła obsłu­gi­wać ocza­ro­wa­nego pana mło­dego, Edwin wyszedł w jakiejś spra­wie, a Tim, kuca­jąc, ukła­dał książki, które poroz­rzu­cał po pod­ło­dze jakiś pozba­wiony chwi­lowo opieki brzdąc.

Nie zdą­żyła nawet wró­cić na zaple­cze, kiedy dzwo­nek przy drzwiach zagrał cichą melo­dyjkę; Hazel odwró­ciła się i ujrzała swoją naj­lep­szą przy­ja­ciółkę Kelty i jej córkę Midge, ośmio­let­niego cho­chlika.

Uśmiech­nęła się do dziew­czynki, za któ­rej dłu­gimi nogami pró­bo­wała nadą­żyć tu i ówdzie reszta ciała; z dwóch war­ko­czy­ków wymy­kały się kosmyki kasz­ta­no­wa­tych wło­sów, tak jak u Kelty przed bar­dzo wielu laty, kiedy to Hazel poznała ją pod­czas ewa­ku­acji.

Dawne obrazy nie­je­den raz powra­cały do niej w ten spo­sób – mgnie­niem bły­ska­wicy – wspo­mnie­nia tam­tego wrze­śnio­wego dnia, zim­nego i czy­stego, gdy opusz­czały Blo­oms­bury, by wsiąść do pociągu.

– Cio­cia Hazel! – Midge objęła ją wpół. – Mama powie­działa, że mogę dziś wybrać sobie w księ­garni dwie książki. Dwie!

– No cóż, to wspa­niale – rze­kła Hazel, pod­sta­wia­jąc Kelty poli­czek do cmok­nię­cia.

– Wła­śnie wra­camy ze szkoły i pomy­śla­ły­śmy, że do cie­bie zaj­rzymy.

Przy­ja­ciółka miała na sobie szma­rag­dową sukienkę z wąską talią i skó­rzane buty; bar­dziej przy­po­mi­nała stu­dentkę ani­żeli mamę. Jej kasz­ta­nowe włosy były zebrane z tyłu w wysoki kucyk za pomocą sze­ro­kiej zie­lo­nej taśmy. Każdy męż­czy­zna oglą­dał się za nią dwa razy – a nie­któ­rzy to nawet trzy.

Midge huś­tała się nie­cier­pli­wie na pal­cach.

– To ja pójdę na zaple­cze popa­trzeć na Jaskółki i Ama­zonki, skoro mi nie pozwa­lasz dotknąć tej książki – powie­działa.

– Nie teraz, kocha­nie – odparła Kelty. – Idziemy się spo­tkać z tatą. – Następ­nie zwró­ciła się do Hazel: – Jej miłość do ksią­żek to twoja wina, wiesz o tym.

– Z rado­ścią biorę na sie­bie odpo­wie­dzial­ność – odparła wino­waj­czyni, kła­nia­jąc się i czy­niąc przy tym zama­szy­sty gest ręką w stronę Midge, która zachi­cho­tała.

– Pój­dziesz z nami? – spy­tała Kelty z nadzieją w gło­sie.

Hazel wska­zała głową zaple­cze.

– Wciąż mam sporo roboty.

– Tak myśla­łam. No cóż, musia­ły­śmy tu zaj­rzeć i cię zoba­czyć w tym ostat­nim dniu u Hogana. Wypa­dało to zro­bić, nie­praw­daż?

Hazel uca­ło­wała swoją chrze­śnicę w poli­czek i pocią­gnęła ją żar­to­bli­wie za kucyki.

– Spo­tkamy się jutro? Dziś nie mogę, mam wie­czo­rem kola­cję z mamą i Ala­sta­irem.

– Powo­dze­nia! – to mówiąc, Kelty uci­skała przy­ja­ciółkę.

Hazel z roz­rzew­nie­niem patrzyła, jak wycho­dzą, Kelty, trzy­ma­jąc Midge za rękę, kiedy ta nie­omal w pod­sko­kach wybie­gła na zewnątrz. Poczuła nagłą falę miło­ści i jed­no­cze­śnie żalu. Tak bar­dzo je obie kochała, a przy tym sama rów­nie mocno się opie­rała chęci posia­da­nia wła­snego potomka czy choćby rodziny. Teraz jed­nak otwie­rało się przed nią nowe życie. Zaczęła w końcu roz­ma­wiać z Bar­na­bym o mał­żeń­stwie.

Tyle dobra ryso­wało się na hory­zon­cie. I to po tak ogrom­nej stra­cie.

Tim wciąż się krę­cił po głów­nej sali, wró­ciła więc do prze­sy­łek na zaple­czu. Poło­żyła dłoń na pro­sto­kąt­nym pudle tej ostat­niej. Ostat­niej, jak odno­to­wała w myślach, a potem zaśmiała się sama z tego udra­ma­ty­zo­wa­nia pro­stej czyn­no­ści.

Tek­tu­rowe pudło przy­słano z Ame­ryki, opa­trzono je jasno­czer­wo­nymi stem­plami pocz­to­wymi. Hazel ścią­gnęła taśmę i ujrzała port­fo­lio opra­wione w per­ga­min i owi­nięte czer­woną aksa­mitną wstążką. Zawsze potra­fiła się zorien­to­wać, czy książkę zacho­wano dla pie­nię­dzy, czy z miło­ści. W tym przy­padku z pew­no­ścią cho­dziło o miłość.

Pocią­gnęła za koniec wstą­żeczki, która odpa­dła łagod­nie.

Mając na dło­niach białe ręka­wiczki, otwo­rzyła teczkę i odkryła plik kolo­ro­wa­nych rysun­ków na gru­bym baweł­nia­nym papie­rze, bez wyjątku poprze­dzie­la­nych bibułą.

Na pierw­szej ilu­stra­cji przed­sta­wiono w cza­ru­jący spo­sób dwie dziew­czynki, które trzy­mały się za ręce i bie­gły dokądś przez gęste szma­rag­dowe zaro­śla; ich kucyki uno­siły się w powie­trzu, a sukienki upstrzone były żół­tymi różami. Po pra­wej stro­nie wid­niała rzeka, a w tle jaśnie­jący biały zamek, gdzie ze szczy­tów wież powie­wały czer­wone i zie­lone pro­porce.

Hazel aż zaparło dech w pier­siach. Nagle zakrę­ciło jej się w gło­wie; odnio­sła wra­że­nie, że urwała się jakaś cuma. Poczuła na karku gęsią skórkę. Cały jej świat skur­czył się do tego pliku ilu­stra­cji na sosno­wym stole.

Nachy­liła się nad ilu­stra­cją z uwagą. Co to było? Co spra­wiało, że patrząc na ten rysu­nek, miało się wra­że­nie, iż można zagłę­bić się w owej sce­nie, w tej jaw­nie magicz­nej kra­inie? Pośród zie­lo­nych liści i powy­krę­ca­nych kona­rów cho­wały się małe leśne stwo­rze­nia – ptaki, wie­wiórki, motyl, bóbr – a sowa, wielka, usa­do­wiona na gałęzi wysoko w górze, z cie­ka­wo­ścią obser­wo­wała obie dziew­czynki.

Hazel zadrżała.

Rzeka, kiedy przyj­rzała się jej dokład­niej, bły­skała czymś, co wyglą­dało jak gwiazdy.

Gwiazdy.

Rzeka gwiazd.

Oparła się dło­nią w bia­łej ręka­wiczce o stół, by zacho­wać rów­no­wagę. To było nie­moż­liwe. Oczy­wi­ście, że tak. Coś sobie uro­iła. Zacho­wy­wała się doprawdy teatral­nie. Mogły prze­cież ist­nieć inne wyima­gi­no­wane kra­iny z roz­gwież­dżo­nymi rze­kami. Oczy­wi­ście, że mogły.

Pod­nio­sła ostroż­nie plik gru­bych papie­rów i rzu­ciła okiem na książkę znaj­du­jącą się pod spodem. Tytuł: Whi­sper­wood i Rzeka Gwiazd. Napi­sała Peggy Andrews. Na zie­lono-nie­bie­skiej okładce wid­niały postaci dziew­czy­nek.

– To nie­moż­liwe… – rze­kła cicho Hazel. – Nie-moż-li-we.

Whi­sper­wood nale­żał wszak do niej i do jej utra­co­nej sio­stry Flory. Była to ich pry­watna kra­ina, którą same powo­łały do życia, ich wymy­ślony świat, który miał trwać w naj­gor­szym cza­sie wojny, miej­sce pocie­chy, któ­rej naów­czas było tak nie­wiele.

I ta kra­ina znik­nęła wraz z Florą w odmę­tach rzeki.

Po raz pierw­szy od dwu­dzie­stu lat Hazel z naj­czyst­szym zdu­mie­niem wymó­wiła gło­śno tę nazwę:

– Whi­sper­wood.

Rozdział 3

Wrze­sień 1939

Hazel i Flora sie­działy na mięk­kiej tra­wie ogrodu na tyłach domu w Blo­oms­bury. W miesz­ka­niu było zbyt spo­koj­nie, zbyt posęp­nie. Radio nie grało, na wypa­dek gdyby poda­wano złe wia­do­mo­ści, mama zaś nie chciała, żeby córki je usły­szały; oczy miała opuch­nięte od łez, które pró­bo­wała przed nimi ukryć. Sły­szały ją przez grube, otyn­ko­wane ściany, kiedy pła­kała, zasy­pia­jąc, a może zresztą ni­gdy nie sypiała.

Tego jed­nak popo­łu­dnia w ogro­dzie na tyłach domu ota­czał je zewsząd jasny świe­tli­sty dzień, pozwa­la­jąc na chwilę wytchnie­nia. Trawę oko­loną cegla­nym murem, wyż­szym od ich taty, zaście­łały teraz złote, brą­zowe i kar­ma­zy­nowe liście. Ta zamknięta prze­strzeń była nie więk­sza niż klasa Hazel w szkole w Blo­oms­bury. Dziew­czynki cze­kały, aż ich mama wróci ze zmiany w Kró­lew­skiej Służ­bie Pomoc­ni­czej. Swego czasu oświad­czyła sta­now­czo swoim cór­kom, że nie pozwo-li sobie w żad­nym razie na bez­czyn­ność, skoro potrze­buje jej Bry­ta­nia.

Bomby mogły spaść z góry dosłow­nie każ­dego dnia. W szkole Hazel oglą­dała filmy na odwi­ja­nym ekra­nie, czarno-białe zdję­cia samo­lo­tów na nie­bie; otwie­rały swe brzu­chy, by uwol­nić cylin­dry, które zasy­py­wały zie­mię i eks­plo­do­wały, sie­jąc ogni­ste znisz­cze­nie. Hazel wyobra­żała sobie, jak spa­dają na nią, na jej sio­strę, na dom, na mamę – na jej uko­chane Blo­oms­bury.

Każ­dego ranka budziła się cała i zdrowa, zasta­na­wiała się jed­nak, czy to wła­śnie ten dzień? Ten, na który przy­go­to­wy­wano w szkole, dzień, przed któ­rym prze­strze­gały pla­katy poroz­wie­szane na słu­pach lon­dyń­skich latarni, dzień, w któ­rym dzieci miały być ode­słane w bez­pieczne miej­sce, z dala od ich mam, domów i wszyst­kiego tego, co znały i kochały?

Nazy­wano to ope­ra­cją Gra­jek z Hameln, za histo­ryjką, która dobrze odda­wała grozę sytu­acji.

Hazel sły­szała, że nie­które z rodzin odsy­łały dzieci do krew­nych w Ame­ryce, ale Lin­de­no­wie nie mieli żad­nych dale­kich cio­tek ani dziad­ków w bez­piecz­nych stro­nach. Chciała być odważna, jed­nakże myśl o opusz­cze­niu Blo­oms­bury i Mec­klen­burgh Squ­are, a także ich miesz­ka­nia z dwiema sypial­niami w domu na tere­nie owal­nego parku z oświe­tlo­nymi ścież­kami – przy­pra­wiała ją o ner­wo­wość i bez­sen­ność. Gdyby bomby spa­dły w końcu z nieba, to jakie zna­cze­nie mia­łaby prze­pro­wadzka dokąd­kol­wiek? Nie rozu­miała tego. Prze­cież niebo zwie­szało się nad wszyst­kim po równo.

I tak nie było gdzie się scho­wać.

Teraz, kiedy Flora drze­mała na jej kola­nach, poja­wiło się niczym nie­chciany gość wspo­mnie­nie dnia, w któ­rym odszedł ojciec; towa­rzy­szyło jej wie­lo­krot­nie w takich chwi­lach bło­giego spo­koju.

– Zada­jesz zbyt wiele pytań i za dużo myślisz – rzekł tata ze śmie­chem. Stał przed Hazel i Florą w swoim oliw­ko­wym mun­du­rze. – Nie zawra­caj mamie głowy. Dość ma zmar­twień, żeby jesz­cze musiała odpo­wia­dać na twoje nie­ja­sne docie­ka­nia.

Pochy­lił się i poca­ło­wał ją w czoło, obda­rza­jąc słod­kim, smut­nym uśmie­chem, prze­zna­czo­nym tylko dla niej.

Hazel ski­nęła głową przez łzy, ale chciała krzy­czeć: „Nie odchodź, tato! Jeśli odej­dziesz, wszystko się zawali!”.

Wie­działa, że to prawda.

Nie mogła jed­nak niczemu zapo­biec, gdyż z zewnątrz dobie­gał dźwięk klak­sonu, a przez wyso­kie okna, od pod­łogi do sufitu, widać było długi, czarny samo­chód przy kra­węż­niku ich lon­dyń­skiego miesz­ka­nia, cze­ka­jący na tatę. O szyby bęb­nił zimny deszcz.

Hazel ucze­piła się sztyw­nych ręka­wów ojcow­skiego mun­duru, a czte­ro­let­nia Flora przy­warła do jego lewej nogi jak rzep, gdyby więc chciał wyjść, pocią­gnąłby je za sobą przez drzwi domu, a one sto­czy­łyby się po mar­mu­ro­wych scho­dach na śli­ski chod­nik przed ogro­dem. Mama stała za sio­strami, nie sta­ra­jąc się nawet ukryć łez.

– Dziew­czynki, tata musi teraz odje­chać.

– Nie – powie­działa Flora z pro­stotą i pew­no­ścią sie­bie.

Tata przy­kuc­nął i wziął ją na ręce, bo tylko tak była gotowa puścić jego nogę; wtu­liła mu się w szyję. Jego gęste, czarne włosy, bło­go­sła­wień­stwo Irland­czy­ków, jak zwykł mawiać, kryły się pod brą­zowo-oliw­kową czapką. Hazel była zazdro­sna o młod­szą sio­strę, miała jed­nak już za dużo lat, by ojciec mógł ją unieść i tak trzy­mać. Zamiast szlo­chać jak mama, ukryła słowa pod zasłoną lodu tak zim­nego i bia­łego jak brzegi okrą­głego stawu w par­kach Ken­sing­tonu w samym środku zimy.

Tata uwol­nił się od ramion Flory i uca­ło­wał ją w policzki, a potem prze­ka­zał mamie.

– Obie­cuję, że wrócę do swo­ich dziew­cząt. – Popa­trzył na mamę z tak żar­liwą despe­ra­cją, że Hazel mogła odtąd tylko żyć nadzieją, że pew­nego dnia ktoś będzie patrzył na nią w ten sam spo­sób. – Tak bar­dzo was kocham – rzekł. – A teraz bądź­cie grzeczne. Poma­gaj­cie mamie, rób­cie, co wam każe, a nie­ba­wem się zoba­czymy. I pil­nuj­cie się nawza­jem.

Twarz zadrżała mu nie­znacz­nie, jakby pod jego skórą doszło do mini­trzę­sie­nia ziemi, i wła­śnie to, bar­dziej niż jego odej­ście, oszo­ło­miło i napeł­niło prze­ra­że­niem Hazel.

Potem nastą­piły poca­łunki, a jesz­cze póź­niej znik­nął. Wyszedł z obiet­nicą powrotu, lecz widziały go wtedy po raz ostatni. Pod­czas szko­le­nia w RAF-ie jeden wadliwy sil­nik ode­brał mu życie.

Działo się to rok wcze­śniej. Hazel, mama i Flora obej­mo­wały się jesz­cze przez chwilę po tym, jak tata zarzu­cił sobie płó­cienną torbę na ramię i zamknął za sobą drzwi. W końcu jego żona ode­tchnęła głę­boko i starła wierz­chem dłoni łzy z twa­rzy.

– No cóż, dziew­częta, czas nakryć do stołu – zaor­dy­no­wała. – Kola­cja pra­wie gotowa.

A więc tak wła­śnie robimy, pomy­ślała Hazel. Uda­jemy. Uda­jemy, że wszystko jest w porządku, sku­piamy się na posił­kach i dniach, dopóki tata nie powróci. Nie­stety, tele­gram z wia­do­mo­ścią o jego śmierci nad­szedł zale­d­wie tydzień póź­niej, od tam­tej pory i świat, i dom stały się o wiele posęp­niej­sze i cich­sze. Wojna nie­uchron­nie zbli­żała się do nich wiel­kimi kro­kami, a one wyczu­wały w powie­trzu jej zło­wro­gie tchnie­nie.

I teraz, kiedy tata odszedł na dobre, ich tor­ni­stry były spa­ko­wane i cze­kały, a do ich rze­my­ków przy­twier­dzono maski prze­ciw­ga­zowe; zwi­sały niczym stwory o tępych pyskach. Zostały dostar­czone przez szkołę – czarna dla Hazel i czer­wono-nie­bie­ska dla Flory, z wize­run­kiem Myszki Miki, tak by nie stra­szyła młod­szych dzieci, lecz na próżno. Ten sprzęt i tak był prze­ra­ża­jący.

W owej chwili, sie­dząc z Florą w ogro­dzie na tyłach domu, Hazel nie chciała myśleć o wyjeź­dzie, ale rzecz jasna, nie myślała wła­ści­wie o niczym innym.

– Opo­wiedz mi jakąś histo­rię – popro­siła ją sio­stra, która się wła­śnie obu­dziła i prze­cią­gnęła, a potem się do niej przy­su­nęła, paku­jąc sobie pod pachę swego sfa­ty­go­wa­nego plu­szo­wego misia.

Flora wyda­wała się taka słodka z tymi nie­sfor­nymi blond locz­kami, dużymi, brą­zo­wymi oczami i oka­za­łymi rzę­sami, które się­gały jej nie­mal brwi. Nos i policzki pstrzyło kilka pie­gów. No i to cha­rak­te­ry­styczne zna­mię po wewnętrz­nej stro­nie ręki, około pię­ciu cen­ty­me­trów nad nad­garst­kiem. Hazel twier­dziła, że te brą­zowe znaki wyglą­dają jak uszy kró­lika; mama mówiła, że przy­po­mi­nają skrzy­dła motyla, a tata się upie­rał, że to aniel­skie skrzy­dła. Mama powie­działa kie­dyś star­szej z córek, że jej babka miała takie samo zna­mię i że to dzie­dziczny dar, a nie jakiś błąd. Tego wie­czoru, już będąc sama w łazience, Hazel przy­stą­piła do oglę­dzin swo­jego ciała, no, przy­naj­mniej tyle, ile zdo­łała doj­rzeć, w poszu­ki­wa­niu owego zagad­ko­wego dzie­dzicz­nego znaku. Nic jed­nak nie zna­la­zła.

Teraz każ­dego popo­łu­dnia zosta­wała sama z sio­strą i nie miała nic prze­ciwko temu; to samo w sobie nie nastrę­czało kło­potu. W prze­ci­wień­stwie do wymy­śla­nia wciąż „nowych” opo­wie­ści.

Kwiaty w ogro­dzie trwały upar­cie w bar­wach póź­nego lata. Bła­watki i liliowce schy­lały się nisko ku ziemi, pod­czas gdy liście sałaty w mat­czy­nym warzyw­niaku brą­zo­wiały na brze­gach. Krzewy różane sypały różo­wymi i czer­wo­nymi płat­kami u pod­stawy cegla­nego muru, który ich dom dzie­lił z trzema pose­sjami sąsia­dów. Hazel wes­tchnęła głę­boko i naraz poczuła, jak nara­stają w niej słowa.

– Nie tak dawno temu i nie tak daleko stąd ist­niało nie­gdyś i na­dal ist­nieje nie­wi­dzialne miej­sce, tuż obok nas.

Flora roze­śmiała się zachwy­cona. Te histo­rie były w jej przy­padku czymś w rodzaju smoczka, dzięki któ­remu potra­fiła usie­dzieć w miej­scu i nie wibro­wać iście elek­tryczną ener­gią, która przy­pra­wiała ją o nie­ustanną ner­wo­wość. Sta­no­wiły odpo­wiedź na nie­po­koje i bez­senne noce małej, na jej gwał­towne drgnie­nie wywo­łane przez każdy gło­śniej­szy dźwięk czy syrenę. Pozwa­lały prze­zwy­cię­żać strach.

Flora, z typo­wym dla pię­cio­latki seple­nie­niem, spy­tała:

– Jest nie­wi­dzialny i znaj­duje się gdzieś tutaj?

– Tak! Dokład­nie tutaj i co nie­wia­ry­godne, znaj­duje się jed­no­cze­śnie gdzieś indziej.

Mówiąc to, dostrze­gała to wyraź­nie: nikomu nie wolno było decy­do­wać, gdzie będą prze­by­wać do końca wojny. Sama by o tym decy­do­wała. Nie­wiele wie­działa o tym nowym miej­scu, przy­naj­mniej na razie. Okaże się to w trak­cie opo­wia­da­nia.

– Jak jedno miej­sce może być w dwóch miej­scach naraz? – zdu­miała się Flora.

– Magia – wyja­śniła rze­czowo Hazel. – W tej kra­inie wszystko się może zda­rzyć, a my możemy być tym, czym tylko zechcemy. – Kla­snęła w dło­nie. – I prze­pływa przez tę kra­inę rzeka pełna gwiazd.

– Chcę się tam wybrać. – Mała usia­dła wypro­sto­wana i posa­dziła Berry’ego nie­dbale na ziemi. – A jak się tam dosta­niemy?

– Wypa­truj sekret­nych przejść, Floro. Kryją się wszę­dzie i są widoczne tylko dla tych, któ­rzy na to zasłu­gują – prze­rwała na chwilę. – Tak się szczę­śli­wie składa, że my aku­rat zasłu­gu­jemy.

Sio­strzyczka uśmiech­nęła się i wypro­sto­wała jesz­cze bar­dziej.

– Możemy tam pójść?

– Tak!

– A gdzie to jest?

Hazel utkwiła wzrok w bez­chmur­nym nie­bie, jakby poszu­ki­wała tam odpo­wie­dzi, żywiąc po cichu nadzieję, że wes­prze ją wyobraź­nia. Pomy­ślała o Niby­lan­dii Pio­tru­sia Pana, o Kra­inie Cza­rów Ali­cji, Stu­mi­lo­wym Lesie Kubu­sia Puchatka. Trzeba było jedy­nie pofru­nąć do tych sekret­nych miejsc albo na nie opaść.

– Pod ska­łami…? – Malutka pochy­liła się, opie­ra­jąc dłońmi o łysawy traw­nik. – Czy może chowa się gdzieś wysoko, jesz­cze wyżej niż te samo­loty?

– Nie – odparła bez waha­nia Hazel, choć nie potra­fi­łaby powie­dzieć, skąd to wie. I rap­tem dostrze­gła opa­li­zu­jący blask na skraju roz­wie­szo­nych, schną­cych bia­łych prze­ście­ra­deł. – Zawsze jest tutaj, ale nie możemy go zoba­czyć, póki nie przej­dziemy przez drzwi. Spójrz! – Wska­zała kasz­ta­nowca z jego zwi­sa­ją­cymi z gałęzi brą­zo­wymi owo­cami pokry­tymi kol­cza­stymi zie­lo­nymi otocz­kami. – Wej­ście migo­cze, ponie­waż świa­tło prze­nika przez kra­wę­dzie drzwi. Powie­trze drga.

– Boję się… – szep­nęła Flora.

– Nie­po­trzeb­nie. Oczy­wi­ście, nie­które lasy i zaro­śla są prze­ra­ża­jące. Ale nie te nasze. One są magiczne i należą tylko do nas. Ta kra­ina jest po naszej stro­nie. I jest… bez­pieczna.

Jej sio­stra zmarsz­czyła nosek, po czym ujęła kciu­kiem i pal­cem wska­zu­ją­cym łapkę postrzę­pio­nego misia i zaczęła ją pocie­rać.

– A jak się to miej­sce nazywa? – spy­tała szep­tem, a jej oczy zro­biły się jesz­cze więk­sze niż zazwy­czaj.

Hazel z miej­sca wyobra­ziła sobie jakąś zale­sioną oko­licę, rzekę, zamek w oddali. Gdzieś, gdzie nie było wojen ani roz­pa­czy. Można było tam robić, co się żyw­nie podoba, stać się wszyst­kim, czym się tylko zapra­gnie.

Flora pocią­gnęła sio­strę za loki.

– Jak ona się nazywa, Hazel?

Nada­nie cze­muś jakie­goś miana nie mogło być trak­to­wane lekko. Flora, Hazel i ich mama Camel­lia – wszyst­kie nosiły imiona nawią­zu­jące do roślin. Lea i Mer­sey, ich dru­gie imiona, były nazwami rzek z cza­sów dzie­ciń­stwa ich rodzi­ców. „Nie zapo­mi­naj­cie, że jeste­ście stwo­rzone z ziemi i wody – powie­dział tata swoim cór­kom. – Obie. Także z miło­ści. Naszej miło­ści”. A potem tak mocno przy­tu­lił mamę, że aż poczer­wie­niała i żar­to­bli­wie lekko trą­ciła go w ramię.

Nazwa ich nowej kra­iny poja­wiła się w gło­wie Hazel niczym modli­twa, nazwa, która już ist­niała, która tylko na nie cze­kała, nazwa zro­dzona z tajem­nic, ziemi i jej rzeki, tak jak dwie sio­stry.

– Nazywa się Whi­sper­wood i Rzeka Gwiazd.

Hazel ujęła sio­strę za rękę i obie wstały, a potem pode­szły do kasz­ta­nowca w kącie ogrodu i poło­żyły dło­nie na bruz­dach chro­po­wa­tej kory.

– Zamknij oczy – naka­zała Hazel i sio­stry znów usia­dły na tra­wie, a Flora wtu­liła się w sio­strę jak szcze­nia­czek. – To kró­le­stwo utwo­rzone jest z kwia­tów, rzek i drzew… tak jak my.

– Chodźmy tam od razu! – zawo­łała Flora.

– Kiedy już przej­dziemy przez drzwi, będziemy się mogły stać, kim zechcemy. Prze­ży­jemy przy­godę, musimy tu jed­nak wró­cić, chyba że…

– Chyba że co? – wyszep­tała bojaź­li­wie Flora. – A jeśli się zgu­bimy?

– Nikt się nie gubi w Whi­sper­wood.

– Możemy tam zostać? – Mała unio­sła twarz ku sio­strze, a wtedy słońce prze­ni­ka­jące listo­wie nazna­czyło jej policzki mister­nym koron­ko­wym wzo­rem.

Hazel zasta­na­wiała się nad tym.

– Nie na początku… może jeden dzień, kiedy już zde­cy­du­jemy, czym pra­gniemy być. Ale tylko wtedy.

Przy­su­nęła się bli­żej drzewa, licząc na to, że doj­rzy w pniu jakąś niszę, coś, co pozwoli im prze­nieść się gdzie indziej. Kos nad ich gło­wami, samotny i nie­we­soły z tym swoim poma­rań­czo­wym dzio­bem, wyśpie­wy­wał swą świer­go­tliwą pieśń.

Flora powio­dła spoj­rze­niem w górę.

– A czym będziemy? Pta­kami?

– Dowiemy się, gdy nadej­dzie czas. Musimy pró­bo­wać, aż się zorien­tu­jemy, co nam jest prze­zna­czone.

– Czy obie będziemy tym samym? – Flora jesz­cze bar­dziej wtu­liła się w sio­strę, jakby miało to zagwa­ran­to­wać, że tak się wła­śnie sta­nie. – Ja mogę być pta­kiem, a ty skunk­sem.

Hazel par­sk­nęła śmie­chem.

– Skunk­sem? A dla­czego niby ja? – zape­rzyła się.

Flora trą­ciła sio­strę nosem.

– Bo cuch­niesz.

Zepchnęła ją z kolan.

– Hej! Prze­stań!

– Tylko żar­to­wa­łam – zapew­niła Flora, znów się bli­żej przy­su­wa­jąc. – No i co dalej?

Cza­sem, kiedy Hazel wymy­ślała histo­rie dla swej sio­stry, to, co nastę­po­wało w opo­wie­ści, poja­wiało się znie­nacka niczym sekret, który tylko ona znała. Innym razem kryło się w pod­cie­niach, jakby nie było jesz­cze gotowe, by wyjść na jaw.

Ale powie­działa sio­strze prawdę.

– Nie wiem. Może mamy stać się tym samym, a może nie. Musisz jed­nak wie­dzieć, że zawsze nas strzeże sowa.

– A jak się tam dosta­niemy?

W tej samej chwili obłok niczym płó­cienne prze­ście­ra­dło owi­nął się wokół słońca; a nim Hazel pod­jęła znów opo­wieść, dziew­czynki zadrżały.

– Wkro­czymy do tej kra­iny, wypo­wia­da­jąc szep­tem trzy­krot­nie jej nazwę. Whi­sper­wood, Whi­sper­wood, Whi­sper­wood – urwała dla więk­szego efektu. – No, wresz­cie. Czyż tu nie jest pięk­nie, Floro? Spójrz, oko­lica tonie w zie­leni, a rzeka poły­skuje gwiaz­dami i och, tam, popatrz! W dali wznosi się zamek!

– Czym jeste­śmy, czym jeste­śmy, czym jeste­śmy? – powta­rzała nie­cier­pli­wym tre­lem Flora.

– Jeste­śmy… droz­dami!

Hazel, obser­wu­jąc jed­nym okiem sio­strę, czuła gdzieś pod żebrami roz­le­wa­jące się cie­pło. Flora poło­żyła się na tra­wie i roz­cią­gnęła usta w uśmie­chu, tak mocno zaci­ska­jąc przy tym oczy, że zmarsz­czyła jej się buzia. Unio­sła ręce i zama­chała nimi. Tak, to był spo­sób, by uwol­nić się choć na chwilę od trosk i stra­chu.

Głos Hazel pro­wa­dził je przez knieje poro­śnięte drze­wami o tak moc­nych i potęż­nych kona­rach, że zda­wało się, iż mogłyby bez trudu unieść obie sio­stry i utrzy­mać je w górze. Nad brze­giem rzeki obser­wo­wały osza­ła­mia­jące, płynne kon­ste­la­cje i spa­da­jące komety pod bystrą, kry­sta­licz­nie czy­stą wodą.

– Dziś spo­tkamy wie­wiórkę w czer­wo­nej kur­teczce – wyja­śniła Hazel. – Och, popatrz tylko, Floro, uno­simy się nad lasem, wyżej niż się­gają te wszyst­kie drzewa. To wła­śnie tam Tamiza łączy się z morzem. Widzimy stąd wszystko.

Leżały cicho razem, sta­jąc się pta­kami i doświad­cza­jąc wła­snego świata swo­imi żywymi umy­słami. Kiedy Hazel poru­szała skrzy­dłami nad wibru­jącą kra­iną, którą sama stwo­rzyła, oka­zało się, że odna­la­zła nie­koń­czącą się histo­rię, którą można opo­wia­dać raz za razem.

Były tak dalece zagłę­bione w tej ima­gi­na­cyj­nej kra­inie, że usły­szaw­szy woła­nie mamy, prze­stra­szyły się.

Obie naraz, i Hazel, i Flora, otwo­rzyły oczy i ujrzały sto­jącą nad nimi matkę; blask słońca ota­czał ją niby nimb. Miała na sobie różowo-żółtą sukienkę w kwiaty, a mio­tane wia­trem dłu­gie, bursz­ty­nowe pukle wło­sów opa­dały jej na plecy jak żywe istoty.

Czy ist­niała gdzieś na świe­cie taka piękna mama? Hazel bar­dzo w to wąt­piła.

A jed­nak coś było nie tak. Bar­dzo nie tak. Uma­lo­wane usta, niczym maź­nię­cie czer­wieni na ala­ba­strze, two­rzyły wykrzy­wioną linię, która drżała, sta­ra­jąc się odzy­skać rów­ność. W oczach tlił się strach, a czarny tusz do rzęs tu i tam się roz­ma­zy­wał.

Trzy­mała w dłoni pro­sto­kąt kre­mo­wego papieru, który fur­ko­tał w pory­wach wia­tru.

Rozdział 4

Marzec 1960

Hazel z naj­wyż­szą ostroż­no­ścią wzięła do ręki książkę zaty­tu­ło­waną Whi­sper­wood, jakby ta mogła się nagle roz­paść w jej pal­cach. Ilu­stra­cja na okładce zacie­ka­wiała, była wymyślna, a mimo to suge­ro­wała jakieś nie­bez­pie­czeń­stwo. Rzeka poły­ski­wała tak, jak poły­ski­wałaby każda rzeka zło­żona z gwiazd.

Flora.

Czyżby żyła? Czy się fizycz­nie gdzieś znaj­do­wała, opo­wia­da­jąc światu tę histo­rię?

Nie­omal w zamro­cze­niu Hazel odwró­ciła książkę i prze­czy­tała tekst na tyl­nej okładce.

Ile­kroć dostrze­gają świe­tli­ste drzwi, któ­rych nie widzi nikt inny, osie­ro­cone bliź­niaczki Audrey i Janey Bur­ton ucie­kają z okrut­nego kosz­maru sie­ro­cińca, w któ­rym miesz­kają. Poko­nu­jąc owo przej­ście, sio­stry wkra­czają do Kró­le­stwa Whi­sper­wood, gdzie mogą się stać kim­kol­wiek chcą i czym­kol­wiek tylko zapra­gną. Lecz po każ­dej takiej przy­go­dzie muszą wró­cić do posęp­nych pokoi sie­ro­cińca w Shire – do chwili, aż odkryją, kim jest im pisane być w Whi­sper­wood.

– Shire.

Po ewa­ku­acji z Lon­dynu obie miesz­kały w Oxford­shire.

Otwo­rzyła książkę na pierw­szej stro­nie.

Dedy­ka­cja: Dla Lindy Andrews, mojej matki, która jest począt­kiem wszyst­kich dobrych opo­wie­ści.

Kim, u dia­bła, była Linda Andrews? Nie mogła znać tej histo­rii. Nikt nic o niej nie wie­dział. Ow­szem, znik­nię­cie sze­ścio­let­niej Flory w 1940 tra­fiło do gazet: opi­sy­wano, jak zagi­nęła w cza­sie nalo­tów, kiedy ją i jej sio­strę ode­słano na wieś, gdzie zamiesz­kały z dala od rodzi­ców, jak tyle innych wtedy lon­dyń­skich dzieci.

Nikt sobie nie wyobra­żał, że Flora ot tak roz­pły­nęła się w powie­trzu – raczej że pochło­nęła ją Tamiza, jeśli wie­rzyć poli­cji. Wtedy zresztą grozę budził wojenny ter­ror, nie znik­nię­cie małej dziew­czynki.

W tam­ten jesienny pora­nek 1940 roku, kiedy sio­stry wyszły z kamien­nej chaty Aber­de­enów i ruszyły krętą ścieżką przez wil­gotne wrzo­so­wi­sko, by posie­dzieć na roz­le­głej, zie­lo­nej łące nad brze­giem Tamizy, Hazel nie zwra­cała uwagi na mil­czące, sekretne sygnały przy­rody, któ­rych to zna­ków uczyła obie dziew­czynki Bri­die Aber­deen.

Gdyby to uczy­niła, zauwa­ży­łaby, że rzeka pły­nie po noc­nej burzy wyjąt­kowo szybko i wart­kim nur­tem, że pędzi sza­leń­czo obok sióstr i porywa zakrzy­wione patyki, które dziew­częta do niej wrzu­cały. Jest też moż­liwe, że wrona o pacior­ko­wa­tych oczach, któ­rymi łypała na nie z góry, kra­cząc nie­malże ludz­kim gło­sem, była posłań­cem fatum. Albo sowa, która przez kilka dni pohu­ki­wała za dnia, sta­rała się jej przy­po­mnieć o prze­zor­no­ści.

Hazel nie mogła zasnąć poprzed­niej nocy. Miała ochotę wyko­pać sio­strę z łóżka, żeby mieć je tylko dla sie­bie. Czy było moż­liwe, że to wła­śnie sta­no­wiło powód, dla któ­rego wyda­rzyło się to, co się wyda­rzyło – fakt, iż chciała, by sio­stra znik­nęła choć na chwilę, a potem zapa­dła w drzemkę?

Tak czy owak, pomimo wszel­kich szcze­gó­łów, które poja­wiały się w retro­spek­cji, pomimo tego, że przez dwa­dzie­ścia lat Hazel wygrze­by­wała je z pamięci jak kłaczki ze swe­tra, wciąż uwa­żała, że coś jej umknęło – alu­zja, ślad, odcisk stopy, kar­te­lu­szek ze sło­wami – coś, co wynik­nę­łoby któ­re­goś dnia i roz­wią­zało zagadkę znik­nię­cia Flory.

Teraz na zaple­czu małego anty­kwa­riatu prze­szłość ude­rzyła w nią z całą mocą. Szu­kała sio­stry od dwu­dzie­stu lat, od chwili, gdy ta znik­nęła z małej wio­ski Bin­sey, a teraz wresz­cie natra­fiła na ślad, na coś, co mogła uchwy­cić nie­omal fizycz­nie; i ani myślała wypu­ścić to z rąk.

Scho­wała pozo­stałe paczki do sejfu i obró­ciła pokrę­tło. W jej gło­wie koła­tała się tylko jedna myśl: ta książka dopro­wa­dzi mnie do Flory.

Opa­ko­wała sta­ran­nie teczkę z książką i ilu­stra­cjami, owi­nęła ją aksa­mitną wstążką i wsu­nęła do swo­jej torby. Następ­nie z biją­cym ser­cem wyszła z anty­kwa­riatu tyl­nymi drzwiami; cięż­kie i sta­lowe zamknęły się za nią z gło­śnym trza­śnię­ciem.

Wio­senne popo­łu­dnie wypeł­niała mgła niczym zasłona mię­dzy teraź­niej­szo­ścią i prze­szło­ścią. Hazel ruszyła spiesz­nie bru­ko­waną alejką w stronę fron­to­wej czę­ści sklepu. Aku­rat wcho­dziła do niego – w ślad za prze­wod­niczką, kor­pu­lentną kobietą – ośmio­oso­bowa grupa tury­stów w wygod­nym spor­to­wym obu­wiu i żół­tych płasz­czach prze­ciw­desz­czo­wych. Hazel zawa­hała się. Obser­wo­wała przez witrynę Tima, który sie­dział przy ladzie, pochy­lony nad reje­strem. Pod­niósł głowę, kiedy w drzwiach zja­wił się nie­wielki tłu­mek.

Nie mógł jej widzieć, gdy ruszyła przed sie­bie bie­giem. Minęła w pędzie nie­bie­skie, zie­lone i czer­wone rowery, sto­jące jeden obok dru­giego albo oparte o sie­bie w sto­jaku. Lon­dyń­czycy prze­cho­dzili obok niej, jakby nie ist­niała.

W jej gło­wie trwała goni­twa myśli. Moż­liwe wyja­śnie­nia doty­czące paczki w jej tor­bie przy­po­mi­nały sztorm, nad któ­rym usi­ło­wała zapa­no­wać. Czyżby ta Peggy była Florą? Czy Flora powie­działa komuś o sobie? Czy w ogóle żyła? Hazel i matka zawsze żywiły taką nadzieję – nie­wielką, ale upo­rczywą.

Skrę­ciła w Cha­ring Cross, szyb­kim kro­kiem zmie­rza­jąc w stronę Bri­tish Museum, a następ­nie do swo­jego domu w Blo­oms­bury przy Mec­klen­burgh Squ­are. Minęła w pędzie aptekę z czer­woną mar­kizą przy wej­ściu i knajpkę z żela­znymi sto­li­kami, przy któ­rych sie­działy pary nad pie­ni­stymi kuflami piwa. Prze­szła przez tonący w zie­leni skwer i ruszyła ku geo­r­giań­skiej rezy­den­cji, przy­tu­lo­nej do wypie­lę­gno­wa­nego traw­nika; liście roz­wi­jały się, jakby zie­wa­jąc nowym, wio­sen­nym życiem.

Hazel dotarła do swo­jego miesz­ka­nia – daw­nego rodzin­nego domu. Budy­nek wznie­siono w dzie­więt­na­stym wieku jako oka­załą rezy­den­cję, a potem prze­ro­biono ją na osobne apar­ta­menty, kiedy lon­dyń­czycy zaczęli wybie­rać ele­gant­sze dziel­nice mia­sta. Pod koniec lat trzy­dzie­stych jej tata wyko­rzy­stał nada­rza­jącą się oka­zję i wszedł w posia­da­nie naj­wy­god­niej­szego lokum dla rodziny. Budy­nek szczę­śli­wie prze­trwał bom­bar­do­wa­nia i wojny, choć teraz był ospo­waty i pod­nisz­czony, wciąż zacho­wu­jąc bli­zny czasu tak trau­ma­tycz­nego dla lon­dyń­czy­ków – dru­giej wojny świa­to­wej.

Zawsze dostrze­gała te szramy, zbli­ża­jąc się do budynku; jego nieco przy­bru­dzone kamie­nie i zdo­bione kolumny na pierw­szym pię­trze się­gały dru­giego, obła­żące z farby porę­cze i furtki strze­gły błysz­czą­cych i poma­lo­wa­nych na czarno drzwi i wyso­kich okien, z któ­rych jedno wciąż nosiło ślady daw­nego bom­bar­do­wa­nia. Ni­gdy nie odwra­cała wzroku. Ozna­cza­łoby to zaprze­cza­nie tam­tym dniom, nawet zaprze­cza­nie utra­cie Flory.

Wygrze­bała klu­cze z torby, otwo­rzyła drzwi i weszła do miesz­ka­nia.

Znaj­do­wało się na par­te­rze, „tym lepiej”, jak zawsze mawiał tata. Wokół naroż­ni­ków wyso­kich sufi­tów bie­gły zdo­bione stiuki, okna otwie­rały się na ogród, a salon był wystar­cza­jąco duży, by pomie­ścić sosnowe półki na książki na każ­dej ścia­nie i wokół wciąż dzia­ła­ją­cego, pokry­tego wie­kową sadzą kominka.

Hazel zdjęła zie­lony płaszcz i powie­siła go na kołku przy drzwiach wej­ścio­wych. Meble w miesz­ka­niu zostały zaku­pione z dru­giej ręki albo prze­ka­zane przez mamę; były wygodne, oka­załe i nie­mal wszyst­kie obite kwie­ci­stym mate­ria­łem, tak jakby jej matka pra­gnęła wnieść tu cały ogród. Książki były wszę­dzie, spo­czy­wały na ugi­na­ją­cych się pół­kach i sto­li­kach, pię­trzyły się także pod ścianą.

Na pod­ło­dze leżała poczta, tam gdzie listo­nosz wrzu­cił ją przez szcze­linę w drzwiach. Maga­zyny. Reklamy nowego klubu jaz­zo­wego w Soho. Pod­nio­sła prze­syłki i poło­żyła na sto­liku do kawy. Na lśnią­cej okładce „Vanity Fair” wid­niało zdję­cie kobiety w żół­tej gar­sonce i przy­stro­jo­nym żon­ki­lami żół­tym kape­lu­szu. I nagłó­wek: Dla młod­szej i mądrzej­szej kobiety.

Par­sk­nęła śmie­chem. Młod­sza. Mądrzej­sza. Jasne.

Jej mama w każde święta Bożego Naro­dze­nia odna­wiała sub­skryp­cję maga­zynu w nadziei, że córka zacznie w końcu czy­tać arty­kuły o modzie, ślu­bach i kobie­co­ści. Ni­gdy nie zaczęła. Co było w tym wyda­niu? 16 stron ze stro­jami dla panny mło­dej! I, na litość boską, kolejny odci­nek cyklu Zagu­bione dzieci Grajka z Hameln autor­stwa Doro­thy Bel­lamy; autorka co mie­siąc opi­sy­wała przy­pa­dek jed­nego dziecka, które zagi­nęło w cza­sie ewa­ku­acji z Lon­dynu. Dzien­ni­karka od roku z upo­rem prze­śla­do­wała Hazel, chcąc ją namó­wić na roz­mowę o Flo­rze.

Idąc do kuchni, wrzu­ciła maga­zyn do kubła na śmieci. Ni­gdy, prze­nigdy nie będzie nikomu opo­wia­dać o tam­tym dniu i nocy z wyjąt­kiem rodziny i Aidena Daviesa, inspek­tora poli­cji, który zja­wił się wtedy na miej­scu, gdy Flora znik­nęła. Wciąż utrzy­my­wała z nim kon­takt.

Ruszyła po sosno­wej pod­ło­dze do jasnej, żół­tej kuchni; rzu­ciła torbę na dębowy stół i zapa­liła górne świa­tło. Okno nad zle­wem wycho­dziło na alejkę, tam gdzie kamienny mur oddzie­lał jej dom od sąsied­niego. O tę kru­sze­jącą i poro­śniętą blusz­czem ścianę opie­rały się dwa kosze na śmieci; przy­po­mi­nały pija­ków, któ­rzy padli w poło­wie drogi do domu. Posta­wiła nie­bie­ski czaj­nik na kuchence i zapa­liła pod nim gaz.

Musiała się natych­miast uspo­koić, w prze­ciw­nym razie zaczę­łaby chyba dmu­chać w papie­rową torbę. Włą­czyła radio i wyszu­kała sta­cję nada­jącą muzykę baro­kową. Kiedy czaj­nik zagwiz­dał, zalała wrząt­kiem torebkę z her­batą Dar­je­eling w swo­jej ulu­bio­nej por­ce­la­no­wej fili­żance z kwie­ci­stym wzor­kiem wokół kra­wę­dzi. Wrzu­ciła do płynu dwie kostki cukru, przy­po­mi­na­jąc sobie czasy, kiedy to regla­men­ta­cja nie pozwa­lała na takie luk­susy.

Wyjęła paku­nek z torby i poło­żyła go na stole; jego blat nosił wie­lo­let­nie ślady zuży­cia: bli­zny po nożach, plamy atra­mentu, gdzie­nie­gdzie wgłę­bie­nia po ude­rze­niu garnka.

Otwo­rzyła paczkę, roz­wią­zała tasiemkę i odło­żyła na bok plik ilu­stra­cji. Następ­nie wzięła do ręki książkę. Na grzbie­cie wid­niała nazwa wydaw­nic­twa: Henry-Todd Publi­shing, New York, New York. Rzu­ciła okiem na skrzy­dełko obwo­luty – wbrew przy­ję­temu zwy­cza­jowi nie było tam zdję­cia uśmiech­nię­tej autorki. A szkoda, bo Hazel chciała się dopa­trzyć w jej twa­rzy podo­bień­stwa do Flory. Nie zamiesz­czono też notki bio­gra­ficz­nej, jedy­nie zwię­złą infor­ma­cję: „Peggy Andrews mieszka w Mas­sa­chu­setts. Niniej­sza powieść jest jej debiu­tem”.

Wyglą­dało na to, że chcą zacho­wać wszystko w sekre­cie. Wyda­wało się, że… czy było moż­liwe, że ukry­wali praw­dziwą toż­sa­mość autorki? Mogli pró­bo­wać, do dia­bła, ale nie­jaka Peggy opi­sy­wała histo­rię wymy­śloną przez Hazel, ta zaś zamie­rzała odna­leźć tę kobietę.

Tylko nie­liczni ludzie mogli sły­szeć, jak roz­ma­wia z sio­strą o ich sekret­nej kra­inie zwa­nej Whi­sper­wood. Naprawdę nie­liczni. I nie ucie­kliby do Ame­ryki, żeby tam wła­śnie opo­wie­dzieć tę histo­rię.

Nie…?

Nie pozo­stało jej nic innego, jak tylko czy­tać.

Musiało ist­nieć jakieś racjo­nalne wyja­śnie­nie.

– Jeśli uro­dzi­łaś się jako osoba zacna, a tacy się wszy­scy rodzimy, choć nie zawsze zda­jemy sobie z tego sprawę, odnaj­dziesz drogę wio­dącą przez leśną polanę do wrót, które na cie­bie cze­kają. A kiedy przez nie przej­dziesz, znaj­dziesz wycza­ro­waną dla sie­bie kra­inę – powie­działa Audrey do swo­jej sio­stry Janey.

Począ­tek nie do końca odpo­wia­dał ory­gi­na­łowi – słow­nic­two róż­niło się nieco od tego, któ­rym posłu­gi­wała się Hazel jak zaklę­ciem, gdy opo­wia­dała Flo­rze jakąś histo­rię. Czy­tała dalej.

Sio­stry sie­działy w sło­necz­nym ogro­dzie na jasno­czer­wo­nym kocu pod­czas krót­kiej chwili wytchnie­nia od kosz­maru sie­ro­cińca w Shire, gdzie madame Bul­ly­nose cze­kała na jagody, któ­rych kazano im nazbie­rać.

Par­sk­nęła śmie­chem. Madame Bul­ly­nose! Też coś! Ależ to było bez­czelne – i z pew­no­ścią nie nale­żało do ory­gi­nal­nej opo­wie­ści. A więc upięk­szano histo­rię. Ale ogród i czer­wony koc – to ow­szem, w pełni się zga­dzało.

– Każdy się rodzi z tą wie­dzą – cią­gnęła Audrey. – Lecz doro­śli ze swo­imi ranami na duszy, listami obo­wiąz­ków i try­wial­nymi spra­wami, które zdają się wiele dla nich zna­czyć, a tak naprawdę nie zna­czą nic, zapo­mi­nają tę wie­dzę. Ich ból, strata i roz­pacz zagra­dzają drogę do drzwi.

– Ale dzieci pamię­tają – wyszep­tała Janey.

Z radia pły­nęły takty baro­ko­wej muzyki, a za oknem świer­go­tały rado­śnie ptaki, Hazel zaś sie­działa z fili­żanką sty­gną­cej her­baty i czy­tała o dwóch dziew­czyn­kach, Audrey i Janey, które miesz­kały na cyplu w Cape Cod w sta­nie Mas­sa­chu­setts.

Dziew­częta wędro­wały po łąkach poro­śnię­tych żura­winą i zatocz­kach w poszu­ki­wa­niu świe­tli­stych drzwi do innego świata. Nie działo się to w Anglii, ale była tam gwiaź­dzi­sta rzeka i dzi­kie pagórki wrzo­so­wisk, klify, głazy i skały. Także piasz­czy­ste wydmy, które prze­cho­dziły w sze­ro­kie plaże, jak rów­nież stawy pełne kła­pią­cych zębami żółwi i ogrom­nych ryb oraz bez­denne jeziora.

Opo­wieść co kilka stron wzbo­ga­cały ilu­stra­cje, kla­rowne i żar­to­bli­wie wymyślne.

W miarę roz­woju akcji dziew­częta spo­ty­kały postaci z bajek – naj­pierw Jasia i Mał­go­się, któ­rych prze­strze­gły przed wcho­dze­niem do lasu; wyja­śniły, że zostaną uwię­zieni i kar­mieni sło­dy­czami przez starą kobietę, gdyż zamie­rza ich zjeść. Kilka stron póź­niej sio­stry napo­tkały Kró­lewnę Śnieżkę, jej znowu powie­działy, żeby pod żad­nym pozo­rem nie jadła jabłek.

Dzięki zmia­nie toku tych opo­wie­ści sio­stry two­rzyły ich lep­sze zakoń­cze­nia, takie, które im się podo­bały. Trzy Małe Świnki mogły upiec wilka na kola­cję, a Zło­to­włosa adop­to­wać trzy niedź­wiadki. Sie­roty Peggy Andrews nie tylko wędro­wały po Whi­sper­wood, chło­nąc wzro­kiem jego cudow­no­ści, ale też prze­obra­żały liczące setki lat bajki zgod­nie ze swoją wła­sną fan­ta­zją.

Dwie godziny póź­niej Hazel wypro­sto­wała się w fotelu. Ta ame­ry­kań­ska pisarka znała ich sekretną histo­rię; czy moż­liwe, że to Flora ją opo­wie­działa, a nawet sama była jej autorką? Ow­szem, nar­ra­tor zmie­nił kilka ele­men­tów, ale z dru­giej strony – ile mogłaby zapa­mię­tać sze­ścio­latka?

Zamknęła książkę.

– Jakim cudem ist­nie­jesz?

Przez te wszyst­kie lata, kiedy to nie­obec­ność Flory przy­po­mi­nała ćmiącą w ciele ranę, a świa­do­mość straty i tajem­nicy jawiła się jako upo­rczywy szum, Hazel zasta­na­wiała się czę­sto, czy Whi­sper­wood trwa na­dal, bez niej i Flory, czy kra­ina, którą razem stwo­rzyły, prze­żywa swe wła­sne przy­gody, pod­czas gdy ona żyje praw­dzi­wym życiem. Las był wszak fan­ta­zją, która niczym się nie róż­niła od jej uko­cha­nych ksią­żek: Ali­cji w Kra­inie Cza­rów, Pio­tru­sia Pana, Hob­bita czy Opo­wie­ści z Narnii… ale Whi­sper­wood znik­nął już tak dawno temu, że zmie­nił się w led­wie dostrze­galną cie­niutką paję­czynkę.

Hazel myślała o tym, czyby nie utrwa­lić całej tej histo­rii w jed­nym ze swych licz­nych notat­ni­ków, ale po znik­nię­ciu Flory wrzu­ciła te dzie­cięce zapi­ski do rzeki. Zasta­na­wiała się nie­je­den raz, czy nie zaj­rzeć przez świe­tli­ste drzwi, by się prze­ko­nać, czy ta kra­ina wciąż ist­nieje. Ale ile­kroć przy­cho­dziło jej to do głowy, powstrzy­my­wał ją wielki strach.

Po co mia­łaby odwie­dzić świat, który przy­czy­nił się do odej­ścia Flory? Albo lasy, które nara­ziły na nie­bez­pie­czeń­stwo jej sio­strę, rzekę, która praw­do­po­dob­nie ją pochło­nęła?

A jed­nak, w jakiś nie­po­jęty spo­sób ta rzeka marzeń i opo­wie­ści popły­nęła do Ame­ryki.

I co ona, Hazel, miała z tym teraz zro­bić, u dia­bła?

Mogła zigno­ro­wać tę książkę. Tak. Mogła scho­wać powieść i ilu­stra­cje do sejfu Edwina, dzi­wiąc się oso­bli­wej baj­ko­wej syn­chro­nicz­no­ści i przy­pi­su­jąc jej ist­nie­nie jun­gow­skiej nie­świa­do­mo­ści zbio­ro­wej, tajem­nicy wyobraźni.

Nie mogła jed­nakże zlek­ce­wa­żyć wła­snego prze­czu­cia, a ono nie dawało jej spo­koju.

Albo­wiem był to bez cie­nia wąt­pli­wo­ści Whi­sper­wood.

Jak zna­leźć autorkę? Nie dys­po­no­wała zbyt wie­loma moż­li­wo­ściami: mogła zadzwo­nić do tam­tego wydaw­nic­twa albo pole­cieć za ocean i prze­cze­sać cały stan Mas­sa­chu­setts. Albo zadzwo­nić na cen­tralę w Ame­ryce i spy­tać tele­fo­nistkę, czy zna pani nie­jaką Peggy Andrews w Mas­sa­chu­setts. Czy w biblio­tece Muzeum Bry­tyj­skiego znaj­do­wała się książka tele­fo­niczna miesz­kań­ców tego stanu? Jeśli tak, to ile by zna­la­zła osób o nazwi­sku Andrews?

Hazel roz­ło­żyła rysunki na stole niczym wachlarz. Były to piękne ory­gi­nały, jedyne w swoim rodzaju. Ten fakt spra­wił, że prawda ude­rzyła ją naraz jak obu­chem: wyszła bez słowa z miej­sca pracy, krad­nąc cenne ilu­stra­cje autor­stwa wybit­nej rysow­niczki Pau­line Bay­nes z jej auto­gra­fem, tej od Opo­wie­ści z Narnii, i pierw­sze wyda­nie bajki. Wła­śnie popeł­niła prze­stęp­stwo.

Edwin zapewne wezwałby Sco­tland Yard za mniej­sze prze­wi­nie­nie niż to, któ­rego się wła­śnie dopu­ściła.

Zło­dziejka, a jed­nak…

To była jej bajka.

Nale­żała do niej.

I do Flory.

Przy­własz­cze­nie tej książki i kolek­cji rysun­ków było w naj­lep­szym razie czymś bez­myśl­nym, w naj­gor­szym – prze­stęp­stwem. Jed­nak to Flora sta­no­wiła powód, dla któ­rego Hazel wciąż nasłu­chi­wała każ­dego szeptu, zwa­żała na wszystko, co wywo­ły­wało gęsią skórkę, nawet woła­nia kukułki; zasta­na­wiała się, dla­czego ktoś mie­sza her­batę w lewo lub w prawo. Bez­u­stanna, bez­li­to­sna czuj­ność, stale w niej obecna, kazała zwra­cać uwagę na książki, które wpa­dały jej w ręce, albo na jakieś zna­czące słowa pio­senki, wiesz­czące coś nie­zwy­kłego w rodzaju pohu­ki­wa­nia sowy za dnia. I nawet jeśli nie była tego świa­doma, jej serce bez prze­rwy poszu­ki­wało cze­goś, co mogłoby wska­zać drogę do Flory.

Rozdział 5

Marzec 1960

Roz­legł się gder­liwy dźwięk, gło­śny i upo­rczywy. Po dwóch kolej­nych sygna­łach Hazel uświa­do­miła sobie, że docho­dzi z tele­fonu na ścia­nie kuchni.

Zdjęła zie­loną słu­chawkę z wide­łek.

– Halo?

– Wszystko w porządku, Hazel?

Tim. Był wyraź­nie zanie­po­ko­jony.

– Tak. Ow­szem.

Poczuła na karku gorący rumie­niec stra­chu. Już wie­dział.

– Wyszłaś bez poże­gna­nia. – Chwila ciszy, mil­cze­nie, któ­rego nie potra­fiła wła­ści­wie zin­ter­pre­to­wać. – Ale rozu­miem, moja droga. Sam nie zno­szę poże­gnań. I nie odcho­dzisz tak naprawdę. Wciąż będziesz w Lon­dy­nie. Tylko nie tutaj, w skle­pie.

Roze­śmiał się, acz­kol­wiek z zakło­po­ta­niem, jak ni­gdy wcze­śniej.

– Prze­pra­szam – powie­działa. – Ale masz rację, też nie­na­wi­dzę poże­gnań. No i jestem tro­chę ska­co­wana po wczo­raj­szym wie­czo­rze. W pubie nasze roz­sta­nie wyszło o wiele lepiej.

– Fakt – przy­znał. – W anty­kwa­ria­cie poja­wiła się jakaś wycieczka, a ja nawet nie zauwa­ży­łem, że wyszłaś. Będziemy za tobą tęsk­nić. Wiem, że masz teraz urlop, ale obie­caj, że opo­wiesz nam o pierw­szym dniu w Sotheby’s.

– Obie­cuję. I prze­pra­szam, Tim.

Zawa­hała się. Miała teraz szansę przy­znać się do tego, co zro­biła, powie­dzieć, że wynio­sła paczkę przez tylne drzwi, że wzięła ją przez przy­pa­dek. Tak czy ina­czej, zwró­ci­łaby to naza­jutrz.

Nie ode­zwała się jed­nak sło­wem.

– Nie ma potrzeby prze­pra­szać. Trzy­maj się, Hazel. Lon­dyn zmie­nia się jak w kalej­do­sko­pie i przy­pusz­czam, że u nas też się nie­ba­wem coś zmieni.

Odło­żyła słu­chawkę drżącą dło­nią. Tak, to była nowa dekada.

Lon­dyn drżał sej­smicz­nie pod ich sto­pami, co wyczu­wała w prze­lot­nych bły­skach: muzyka o nowym ryt­mie, radia tran­zy­sto­rowe, tłumy w Soho, rąbki spód­nic pod­no­siły się coraz bar­dziej, a włosy coraz bar­dziej opa­dały, ary­sto­kraci obco­wali na uli­cach i w pubach z ludźmi bez tytu­łów szla­chec­kich. Prze­ka­zy­wane szep­tem pogło­ski o jakimś nar­ko­tyku w bibułce, czymś, co mogło każ­dego zabrać do innego świata.

Lon­dyń­czycy zaczęli w końcu wie­rzyć, że ni­gdy wię­cej nie będzie wojny. Krótka chwila odde­chu mię­dzy pierw­szą i drugą nauczyła ich cze­kać na następną, teraz jed­nak, pięt­na­ście lat póź­niej, powoli się odprę­żali, a wyrwy i roz­pa­dliny uczy­nione przez wojnę wypeł­niały się beto­nem i nadzieją.

I ona, Hazel, też podą­żała przed sie­bie.

Aż do teraz.

Te wszyst­kie lata, kiedy kon­tak­to­wała się z inspek­to­rem Aide­nem Davie­sem, by się upew­nić, że nie zapo­mniał o Flo­rze, coroczne prze­ko­py­wa­nie się przez kufer sto­jący w sza­fie w przed­po­koju, ażeby czy­tać na nowo arty­kuły w gaze­tach i prze­ży­wać ponow­nie tam­ten dzień, by zna­leźć jakąś wzmiankę czy wska­zówkę, którą pomi­nęła… a teraz nagle coś takiego. Posta­no­wiła spo­rzą­dzić listę wszyst­kich powo­dów, dla któ­rych ta książka mogła zostać napi­sana przez ame­ry­kań­ską autorkę, a potem tra­fić do anty­kwa­riatu Hogana.

Otwo­rzyła sosnowy kre­dens sto­jący w rogu kuchni i wyjęła z dol­nej szu­flady kolo­rowy notat­nik. Był jed­nym z wielu, które tra­fiły do jej domu z każ­dego nie­mal sklepu z pape­te­rią i księ­garni w Lon­dy­nie: nie­bie­skie, czer­wone i kre­mowe, wiel­ko­ści dłoni i więk­sze. Zapeł­niały jej szafki, szu­flady i blaty.

Nie bar­dzo wie­działa, co ma w nich zapi­sy­wać, ale oto były, czy­ste i cze­ka­jące na chwilę, kiedy zechce je wyko­rzy­stać. Pra­gnie­nie uwiecz­nia­nia opo­wie­ści zga­sło w niej w dniu znik­nię­cia Flory, ale nie powstrzy­mało jej to przed kupo­wa­niem tych uro­kli­wych notat­ni­ków. I przed tym, by zaraz po pracy ruszyć wzdłuż Cha­ring Cross Road do kawiarni Legrain przy Ger­rard Street, gdzie zbie­rali się pisa­rze z praw­dzi­wego zda­rze­nia.

Chciała być jed­nym z nich, gościem, który okre­śla się jako twórca lub autor. Chciała być jedną z kobiet, któ­rych książki tra­fiały na półki biblio­tek i księ­garń. Chciała być… pisarką. Jawiło się to jed­nak jako śmieszne marze­nie, zwłasz­cza że nie potra­fiła nawet roz­po­cząć wła­snej opo­wie­ści od dnia, w któ­rym prze­pa­dła Flora. W jej miesz­ka­niu pię­trzyły się stosy pustych notat­ni­ków, a szcze­gó­łowy wykaz nie­zre­ali­zo­wa­nych pomy­słów sta­no­wił jedyny ślad jej chęci prze­la­nia słów na papier.

Wyjęła z dol­nej szu­flady zie­lony kała­marz i ulu­bione gra­we­ro­wane sre­brem pióro wieczne. Następ­nie uło­żyła sta­ran­nie ilu­stra­cje przy kra­wę­dzi stołu. Rysu­nek na wierz­chu, ten, który wid­niał na okładce książki, poły­ski­wał pod kartką weli­no­wego papieru.

Otwo­rzyła notat­nik na pierw­szej pustej stro­nie, trzy­ma­jąc nad nim pióro, z któ­rego skap­nęła kro­pla atra­mentu.

Ludzie, któ­rzy mogli wie­dzieć o Whi­sper­wood:

Harry Aber­deen

Bri­die Aber­deen

mama

?

Hazel zamknęła oczy i spró­bo­wała sobie przy­po­mnieć, kto znaj­do­wał się w pobliżu, kiedy prze­ka­zy­wały sobie szep­tem opo­wie­ści, ona i sio­stra. Ni­gdy nie robiły tego w publicz­nym miej­scu, nale­żało więc wyklu­czyć miłego ojca Fenelly w jego czar­nej koszuli i bia­łej kolo­ratce czy nauczy­cielkę o ścią­gnię­tej twa­rzy, pannę Slife, tudzież cztery pie­lę­gniarki o dużych, sze­roko otwar­tych oczach albo łagod­nego wła­ści­ciela pubu, pana Nolana, czy też zło­śli­wych bliź­nia­ków i tę kosz­marną wiedźmę o krę­co­nych, zma­to­wia­łych wło­sach albo…

Usły­szała puka­nie do drzwi i wypu­ściła z dłoni pióro. Wstała i ruszyła do salonu.

Dzięki Bogu był to Bar­naby. Spod zie­lo­nej fil­co­wej czapki wysta­wały mu zmierz­wione przez wiatr czarne włosy. Witały ją jego ser­deczne nie­bie­sko­szare oczy, rado­sny głos, a nawet ostre kości policz­kowe i sre­brzy­sta bli­zna na lewym policzku, pamiątka po bom­bar­do­wa­niu ulicy w Hamp­stead Heath, gdzie miesz­kał. Jego rodzice nie zgo­dzili się go ode­słać, zda­jąc się na los.

– Witaj, kocha­nie – rzekł, obej­mu­jąc ją mocno i trąc jej szyję ostrym, ciem­nym zaro­stem. Mógłby zapu­ścić brodę mię­dzy śnia­da­niem i lun­chem.

– Miła nie­spo­dzianka – odparła, cału­jąc go.

Była tro­chę zdez­o­rien­to­wana.

– Nie­spo­dzianka? Jeste­śmy umó­wieni na kola­cję z twoją mamą i ojczy­mem. Za pół godziny…

– Och nie…

– Zapo­mnia­łaś? – Postu­kał ją pal­cem w nos.

– Tak, na śmierć zapo­mnia­łam. Możemy to prze­ło­żyć? Nie jestem chwi­lowo w nastroju do spo­tka­nia z mamą i tym zaro­zu­mial­cem Ala­sta­irem.

Uśmiech­nął się.

– Żaden pro­blem.

Roz­piął już szary weł­niany płaszcz i teraz wie­szał go na kołku przy drzwiach; czapkę poło­żył na ławie w przed­po­koju.

– Nalej sobie – powie­działa. – A ja tym­cza­sem gdzieś zadzwo­nię. Mam ci coś do powie­dze­nia.

Uniósł brwi.

– Brzmi tajem­ni­czo.

– Cho­dzi o pewną histo­rię – wyja­śniła.

– Coś, co lubię.

Przy­su­nął się do srebr­nego wózka baro­wego z butel­kami whi­skey, wódki i dżinu, błysz­czą­cymi niczym klej­noty wśród wyso­kich krysz­ta­ło­wych szkla­nek.

Hazel wró­ciła do kuchni i ująw­szy w dłoń słu­chawkę tele­fonu, wykrę­ciła numer do mamy, która miała oka­zać nie­za­do­wo­le­nie z powodu zmiany jej pla­nów.

Lon­dyn 1957

Hazel zja­wiła się wcze­śnie pod bia­łym kamien­nym budyn­kiem przy Bond Street: domem aukcyj­nym Sotheby’s. Już samo prze­kro­cze­nie pro­gów tej sza­cow­nej insty­tu­cji przy­pra­wiło ją o dreszcz pod­nie­ce­nia. Wewnątrz zna­la­zła prze­pastną salę z odsło­nię­tymi bel­kami sufi­to­wymi z błysz­czą­cego, ciem­nego drewna i pokry­tym sęka­tym for­ni­rem podium z przodu. W sali roz­brzmie­wał gwar gło­sów.

Po lewej stro­nie, na wykła­da­nej boaze­rią ścia­nie, wisiało prze­krzy­wione nieco czarne płótno w ramie z infor­ma­cją o przed­mio­cie licy­ta­cji: RZAD­KIE KSIĄŻKI, MANU­SKRYPTY I PAMIĄTKI PO PISA­RZACH.

Hazel zare­je­stro­wała się przy dłu­gim, kry­tym suk­nem stole i wzięła swoją tabliczkę z nume­rem licy­ta­cyj­nym 42.

– Prze­pra­szam… prze­pra­szam… – mam­ro­tała, prze­py­cha­jąc się bokiem obok sie­dzą­cych w rzę­dzie ludzi w stronę wol­nego miej­sca.

Nie zamie­rzała niczego kupo­wać. Ni­gdy tego nie robiła. Nie miała dość pie­nię­dzy. Ale czuła w sobie dosta­tecz­nie dużą miłość do ksią­żek i ręko­pi­sów, by móc patrzeć na to wszystko oso­bi­ście i wychwy­ty­wać coś, co mogło umknąć Edwi­nowi.

Tego dnia pod mło­tek tra­fiały listy Karola Dic­kensa do Eli­za­beth Gaskell, kilka stron ręko­pisu Hob­bita i – co naj­bar­dziej inte­re­su­jące – srebrne gra­we­ro­wane pióro wieczne, pocho­dzące z majątku Vir­gi­nii Woolf. Trudno było powie­dzieć, co nim napi­sała, ale Hazel potra­fiła sobie wyobra­zić, że cho­dziło o esej Wła­sny pokój.

Roz­legł się dźwięk młotka ude­rza­ją­cego w drew­nianą pod­stawkę i na sali zapa­no­wała cisza. Aukcjo­ner – wysoki męż­czy­zna z łysiną świe­cącą w bla­sku lamp – zawo­łał dono­śnie:

– Pro­szę o spo­kój. Zaczniemy od pozy­cji zero sześć zero, strona druga. Pierw­sze wyda­nie Ali­cji w Kra­inie Cza­rów.

Zasze­le­ściły kartki w bro­szu­rach i zaczęło się sza­leń­stwo: tabliczki z nume­rami wędro­wały w górę, zewsząd dobie­gały okrzyki, prze­bi­jano oferty; robiło się coraz gło­śniej. Jakiś spóź­niony męż­czy­zna usa­do­wił się po lewej stro­nie Hazel. Zaczął grze­bać w swo­jej tor­bie i ją upu­ścił. Wysy­pały się z niej papiery na pod­łogę.

– Kurwa… – syk­nął, potem się skrzy­wił i skło­nił. – Prze­pra­szam. – Powci­skał papiery z powro­tem do torby i pokrę­cił głową. – Cho­lerny pociąg – oznaj­mił, przez chwilę sku­piał uwagę na bro­szu­rze, a w końcu spoj­rzał na aukcjo­nera.

Hazel ukrad­kiem przy­pa­try­wała się srebr­nej bliź­nie na jego lewym policzku, zasta­na­wia­jąc się mimo­cho­dem nad jej pocho­dze­niem. Krę­cone, pokryte bry­lan­tyną włosy zacze­sy­wał do tyłu; widać było wyraź­nie ślady grze­bie­nia. Przy­pusz­czała, że jest po trzy­dzie­stce, tak jak ona, choć głowy by za to nie dała, zda­rzało się jej już błęd­nie oce­niać czyjś wiek. Na jego twa­rzy malo­wało się sku­pie­nie, a broda ostro się odzna­czała. Kiedy zer­k­nął w jej stronę, odwró­ciła wzrok. Przy­ła­pał ją na tej dys­kret­nej obser­wa­cji.

Nie zamie­rzała ule­gać cza­rowi kolej­nego męż­czy­zny, jed­nego z wielu, któ­rym w końcu zatrza­ski­wała drzwi przed nosem. Kolej­nego męż­czy­zny, któ­remu musia­łaby powie­dzieć: „Nie jestem po pro­stu na to gotowa”. Kolej­nego męż­czy­zny, który chciałby, żeby się do niego prze­pro­wa­dziła i zabrał ją z dala od Mec­klen­burgh Squ­are.

Pod­niósł kil­ka­krot­nie swoją tabliczkę przy paru licy­to­wa­nych pozy­cjach, ale ni­gdy nie wygrał.

– Znam pana? – spy­tała go cicho w prze­rwie pre­zen­ta­cji.

– Nie wydaje mi się – odparł z ser­decz­nym uśmie­chem. – Jestem Bar­naby Yar­dley.

– Jestem Hazel – powie­działa, a czu­jąc, że musi wytłu­ma­czyć swoją obec­ność w tym miej­scu, dodała: – Skle­pik Hogana z Rzad­kimi Książ­kami.

– Och, ulu­biona księ­gar­nia mojego ojca.

A potem się zaczęło: męż­czy­zna w czar­nej todze pod­niósł do góry pióro Vir­gi­nii. Pisarka miesz­kała przy tym samym placu w Blo­oms­bury, co teraz Hazel, jed­nak dom autorki został zbom­bar­do­wany i znisz­czony. Hazel myślała o niej jak o oso­bie przy­bi­tej i bez­rad­nej. Mimo tych wszyst­kich pięk­nych słów, jakie napi­sała w swym życiu, na koniec napeł­niła kie­sze­nie kamie­niami i uto­piła się w rzece Ouse.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Ten i następny frag­ment z W.H. Audena w prze­kła­dzie Sta­ni­sława Barań­czaka. [wróć]