Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zuzanna – przebojowa architektka – mieszka samotnie w Warszawie i korzysta z uroków miejskiego życia. Praca w biurze projektowym to spełnienie jej marzeń. Do czasu. Na przymusowy urlop wyjeżdża do Białej Podlaskiej. W rodzinnym domu chce podjąć życiowe decyzje i rozliczyć się z dzieciństwem naznaczonym nieobecnością matki. Nieoczekiwanie Zuza musi zająć się rozbiórką kolejarskiej chaty swojej babki Walerki, pełnej duchów dawnych pokoleń i dramatycznego echa bieżeństwa.
Jakie sekrety przodków Zuzanny skrywa chałupa? Czy architektka otworzy serce na romantyczną miłość, która niesie szczęście, ale może też ranić?
Chata to trzeci tom cyklu obyczajowo-historycznego Sekrety Białej. Agnieszka Panasiuk porusza fascynujące, ale mało znane wydarzenia historyczne z okresu pierwszej wojny światowej, które dotknęły między innymi Podlasie. Odwołuje się do bieżeństwa, kiedy to kilka milionów ludzi uciekało przed frontem w głąb Rosji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 283
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wszystkie prawa zastrzeżone. Zarówno cała książka, jak i jej części nie mogą być przedrukowywane ani w żaden inny sposób reprodukowane lub odczytywane w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Wydawnictwa Szara Godzina s.c.
Projekt okładki i stron tytułowych
Anna Damasiewicz
Zdjęcia na okładce
© Narodowe Archiwum Cyfrowe
Redakcja
Marta Jakubowska | Słowa na warsztat
Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Elwira Zapałowska | Słowa na warsztat
Wydanie I, Katowice 2024
Niniejsza powieść to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń
rzeczywistych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe, choć występują również postaci historyczne.
Wydawnictwo Szara Godzina s.c.
www.szaragodzina.pl
© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2023
ISBN 978-83-67813-66-2
Dawno, dawno temu…
Lipcowe słońce nie zamierzało jeszcze zachodzić, balansując swobodnie nad linią horyzontu. Przejrzyste promienie błyskały na tle różowych smug przecinających bezmiar lazurowego nieba nieskażonego ani jednym obłokiem. Trzciny i trawy wyrosłe na ponad dwa metry stały nieruchomo niczym żołnierze na warcie, strzegąc drogi prowadzącej nad brzeg rzeki. Delikatny szelest w ich gęstwinie przypominał o najmniejszych mieszkańcach łąki kryjących się przed wścibskim wzrokiem słońca. Upalne powietrze falowało z gorąca. Wierzby milczały, chowając wśród listowia śpiący od kilku dni wiatr. Ludzie i przyroda z utęsknieniem czekali na jego przebudzenie, by choć przez chwilę zaznać orzeźwienia. Niestety Zefir przewrócił się na drugi bok i tylko delikatnie westchnął, marząc o nocnej wędrówce. Noc miała jednak nie nadejść tak szybko.
Zuzia rozejrzała się po podwórzu i nie dostrzegając karcącego wzroku ojca, ruszyła przed siebie tylną furtką. Bielicowa skarpa schodziła prawie pionowo w dolinę Krzny. Dziewczyna rozumiała obawy rodzica, ale dzikość, jaką nosiła w sercu, i odwaga, z którą przyszła na świat, sprzeciwiały się korzystaniu z łatwej i pospolitej drogi na wakacyjne spotkanie z przyjaciółkami. Suchy, gorący piasek przesypywał się przez palce jej stóp, gdy biegła w dół ledwo widoczną ścieżką wśród korzeni i zeschłych źdźbeł traw, zostawiając za sobą tumany kurzu. Po chwili stała już bezpiecznie na drodze technicznej ułożonej z betonowych płyt zarośniętych powojnikiem, zbudowanej dla wygodnej kontroli rur ciepłowniczych szpecących naturalny ekosystem łąki. Nie otrzepała się nawet ani nie sprawdziła zadrapań, spiesząc się w klapkach na mostek przy ulicy Kąpielowej.
Musiała być pierwsza, musiała być najlepsza, musiała im pokazać, że stać ją na każdy element odwagi. Musiała trenować, by zapomnieć, czym są strach, niepokój i ból. Poznała te emocje przed laty, gdy matka nagle spakowała swoje rzeczy i zniknęła. Nie chciała ponownie wpaść w ich szpony, nie chciała płakać z bezsilności ani trząść się z niewiedzy. Wbiegła na skrzypiące deski przeprawy, prześlizgnęła się pod poręczą mostka i położyła na wygrzanym przez słońce drewnie, zsuwając stopy do sinych wód Krzny. Była pierwsza i jako pierwsza urosła na tyle, by dosięgnąć do lśniącej tafli rzeki. Zamknęła szare oczy, by ponownie pod powiekami poczuć ten obraz. Obraz, który dręczył ją, odkąd tylko sięgała pamięcią.
Stała tu, opierając się o rzeźbioną balustradę mostu. Promienie słońca, tak jak dzisiejszego dnia, posrebrzały wartkie fale. Nikt prócz niej nie przychodził na to odludzie, odkąd wybudowano o wiele lepszą przeprawę niecałe pół kilometra dalej. Nikt oprócz niej i tej kobiety o błagalnym wyrazie zapłakanych oczu. „Weźcie moją córeczkę, weźmijcie doczkę w opieku” – echo jej wołania pobrzmiewało do tej pory w uszach Zuzy.
– Znowu szłaś tymi krzaczorami? – Z traumatycznego snu wyrwał Zuzkę wściekły ton Doroty. Najwyraźniej ubodła ją kolejna przegrana.
– Po co głupio pytasz, skoro wiesz?! – odpowiedziała, nie podnosząc powiek.
– Pytam, bo jak twój stary w końcu się wkurzy, to spełni zapowiadane groźby, a wtedy ja i Anka też dostaniemy szlaban i nie będziemy miały tu wstępu. – Denerwowała się jasnowłosa przyjaciółka. – Nasze matki są nie mniej despotyczne niż ciotka Maryśki, ale nie mają wywalone na to, co robimy w wolnym czasie, jak ona. – Na te słowa Marysia poczerwieniała bynajmniej nie z gorąca. Dorota trafiła w samo sedno jej rodzinnych relacji. Siostrzenica nic nie obchodziła swojej opiekunki, co innego pobierane na nią zasiłki.
– Wasze matki mają za bujną wyobraźnię – oponowała bezwzględnym tonem Zuzanna, nadal leżąc na skrzypiących deskach mostu. – Co może nam tu grozić? Pijaczkom nie wchodzimy w paradę, zmywając się posłusznie przed ich godziną, pływać umiemy, to się nie potopimy, a dzikiej zwierzyny z wyjątkiem jeży nigdy tu nie widziałam, tak jak i zboczeńców. Weźcie na wstrzymanie i wytłumaczcie staruszkom, że chcecie się mierzyć z dorosłym życiem bez ochronnego klosza – warknęła nieuprzejmie.
Maria otwierała usta, by jakoś załagodzić sytuację i skończyć bezsensowną kłótnię, ale uprzedziła ją Anka.
– Nie o to chodzi! Po prostu chcą nam zaoszczędzić twojego widoku ze skręconym karkiem, traumy wiecznego pożegnania i pogrzebu.
Zuzka zerwała się wzburzona i już chciała tłumaczyć, że co najwyżej po upadku z wysokości byłaby połamana i poobijana, ale dalsze słowa Anki sprawiły, że złość gwałtownie z niej wyparowała.
– Po prostu boimy się o ciebie. Martwimy, bo zależy nam na tobie. Zawsze dajesz sobie radę sama, ale w takim przypadku mogłoby to nie przejść. Te skarpy nie są stabilne, cały czas poddawane są erozji. Przed tysiącami lat stanowiły brzeg rzeki, a nawet morza albo lodowca, ale teraz…
– Dosyć! Do pierwszych lekcji geografii czy historii zostało kilka tygodni. Przypominam, że mamy wakacje, bo wszystkie licealne formalności zostały dopełnione. Nie martwcie się bezpodstawnie. Ja zawsze dam sobie radę – przerwała Zuzka niegrzecznie. – Złego diabli nie biorą.
– Twój tata nas prosił. Wie, że już go nie posłuchasz, bo to nie pierwszy raz, kiedy omijasz zakaz. Zostałaś mu tylko ty – cicho i nieśmiało wtrąciła się Marysia, skutecznie uciszając zdumioną przyjaciółkę.
Jej staruszek naprawdę się martwił, naprawdę mu zależało, naprawdę ją kochał. Zapatrzyła się w nieruchome wody rzeki, wśród których przemykały małe, zwinne rybki.
Tymczasem przyjaciółki, uznając temat za zamknięty, dzieliły się wrażeniami z wybranego liceum, pierwszych zakupów szkolnej wyprawki i planami na resztę wakacji. Anka wyruszała na obóz wędrowny w Góry Świętokrzyskie, Dorota wyjeżdżała z parafialną oazą, Maria odprowadzała bliźniaczki na akcję „Lato w mieście” i mogła korzystać z darmowego basenu.
– Jak wrócę z tej oazy, to wybieram się z rodzicami na prawdziwe wiejskie wesele do jakiejś dalekiej kuzynki. – Dorota aż zapiszczała z radości.
– No to w końcu będziesz w swoim żywiole – zakpiła Zuzka. – Nie zapomniałaś, jak się tańczy? Może przykleisz się do jakiegoś kawalera tak jak do Przemcia na ostatniej dyskotece w podstawówce.
– Wolałabym złapać welon. – Rozmarzona przyjaciółka puściła uszczypliwą uwagę mimo uszu.
– U Zuzki musiałabyś złapać koronę. – Zaśmiała się Anka. – Wyobraź sobie dostać czymś takim po łbie.
– Głupia jesteś. U nas koronami się nie rzuca. Też miałabym zwykły welon, a wam co najwyżej zdrętwiałyby ręce od trzymania korony nad moją głową przez całe nabożeństwo. W cerkwi ślubu udziela się porządnie, nie tak szybko i po sprawie, przysięga, obrączki i jazda na zabawę jak u was. Dwie godziny to minimum. Na szpilkach byście tyle nie ustały. Najpierw w progu cerkwi zaręczyny, a później przed carskimi wrotami wieńczenie – tłumaczyła Zuzanna. – Cieszcie się, że nie planuję wychodzić za mąż.
– No chyba nie zamierzasz mi tego zrobić i zostać starą panną! – Oburzyła się Anka ku zdumieniu pozostałych przyjaciółek. – No co? To może być taka jedyna okazja w życiu. Drużbować na prawosławnym ślubie. Bo byśmy mogły, prawda?
– No tak do końca to nie wiem – przeciągała Zuzka z ironią. – Zależałoby od batiuszki i od zgody waszego proboszcza. No i wiecie, do cerkwi nie wejdziecie w mini ani wydekoltowane, tylko z chustką na głowie.
– A gadają na katolików, że niedzisiejsi – mruknęła Dorota.
– Mi tam nie szkodzą takie zakazy. – Uśmiechnęła się Marysia. – A jaką suknię chciałabyś mieć?
– Prawdziwą bezę na kole i w dodatku z trenem à la księżna Diana – zakpiła Zuza. – Pamiętajcie, że ja się za mąż nie wybieram. Za bardzo cenię sobie wolność, a i o prawosławnego fajnego chłopaka coraz trudniej – skwitowała i wyciągnęła stopy z rzeki, ochlapując wodą piszczące przyjaciółki.
– Ty się lepiej nie zarzekaj. – Anka pogroziła jej palcem. – Znajdzie się jakiś Tolibowski, nazrywa ci nenufarów i przepadniesz… – zaczęła, znając uwielbienie przyjaciółki dla serialu Noce i dnie.
– Prędzej przepadnie, nim znajdzie te nenufary. To bardzo rzadkie kwiaty – stwierdziła poważnie Maria i wszystkie się roześmiały.
– Prędzej nazrywa sobie sama, a faceta pogoni – zakpiła Dorota. – Jeszcze się taki nie urodził, co by jej… – Zamilkła, bo oberwała kuksańca, ale szybko wrócił jej dobry humor i ściskając Zuzę za szyję, wyszła z nią na ulicę.
– Przynajmniej żaden facet nas nie rozłączy – mruknęła Zuza i uśmiechnęła się szeroko.
Tuż za nimi w drugiej parze podążały Maria z Anną. Przed rozstaniem przyjaciółki jeszcze dobrą chwilę musiały się nagadać na niewielkim dębowym skwerku, a gdy wiatr w końcu uwolnił się z uścisku wierzb, rozeszły się do domów muskane jego oddechem.
Zuzanna wracała ulicą Łukaszyńską, by skręcić koło przedszkola i piekarni. Ostrożnie zakradła się do domu przy ulicy Na Skarpie. Ojciec siedział na werandzie i udawał, że czyta gazetę.
– Już nie będę. Obiecuję… – wyjąkała na widok jego stroskanej twarzy.
– Nie obiecuj, córcia. Będziesz. Uległość nie leży w twojej naturze. – Pogładził ją z troską po policzku. – A ja i tak będę się o ciebie martwił, bo to leży w mojej naturze…