Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Anna kocha swój zawód, jednak współpraca z przełożoną układa się fatalnie. Bibliotekarka jest zmęczona i czuje się bezsilna. Dodatkowo wiszą nad nią groźba utraty domu i kłopoty ze spłatą kredytu, a spotkanie z bliskim niegdyś mężczyzną wprowadza zamęt do jej uporządkowanego życia.
Wielka pasja do historii i kultury Południowego Podlasia pozwala Ance uciec od codziennych problemów. Pewnego dnia przypadkiem wchodzi w posiadanie pożółkłych stronic z 1919 roku. Kim była tajemnicza redaktorka Nora? Czy fascynacja regionem pokona w bibliotekarce lęk przed przyszłością? I co najważniejsze – czy uda się jej pozamykać bolesne rozdziały, by w końcu przestać się bać miłości?
Dworek to ostatni, czwarty tom cyklu obyczajowo-historycznego Sekrety Białej. Agnieszka Panasiuk przywołuje w nim pierwsze lata niepodległej Polski. Mieszkańcy po euforii wyzwolenia spod zaborów muszą zmierzyć się z nową sytuacją polityczno-społeczną i wojną z bolszewikami, kiedy to patriotyczna postawa społeczeństwa uchroni młode państwo przed upadkiem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 249
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wszystkie prawa zastrzeżone. Zarówno cała książka, jak i jej części nie mogą być przedrukowywane ani w żaden inny sposób reprodukowane lub odczytywane w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Wydawnictwa Szara Godzina s.c.
Projekt okładki i stron tytułowych
Anna Damasiewicz
Zdjęcia na okładce
© Ron Harvey | Depositphotos.com
© Narodowe Archiwum Cyfrowe
Redakcja
Marta Jakubowska | Słowa na warsztat
Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Elwira Zapałowska | Słowa na warsztat
Wydanie I, Katowice 2024
Niniejsza powieść to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń
rzeczywistych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe, choć występują również postaci historyczne.
Wydawnictwo Szara Godzina s.c.
www.szaragodzina.pl
© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2023
ISBN 978-83-67813-88-4
Być może gdzie indziej są ziemie piękniejsze
I noce gwiaździstsze, i ranki jaśniejsze
Być może bujniejsza, zieleńsza jest zieleń
I ptaki w gałęziach śpiewają weselej
Być może gdzie indziej… lecz sercu jest droższa
Piosenka nad…
Być może
tekst: Stanisław Ryszard Dobrowolski
muzyka i śpiew: Anna German
Dawno, dawno temu…
Sierpniowe słońce malowało na nosie Anki kolejne piegi. Chociaż ostatniego dnia wakacji nie miało już tak intensywnej mocy jak w środku lata i nieuchronnie przypominało o jutrzejszym rozpoczęciu roku szkolnego, rumieńce, które pozostawiło na twarzy dziewczyny, nie zamierzały szybko zblednąć. Anka była wściekła na to, że natura obdarzyła ją tak wrażliwą cerą i rudymi włosami. Szła na mostek przy ulicy Kąpielowej przygarbiona, omijając główne ulice Osiedla Młodych. Na szczęście mieszkała w blokowisku z widokiem na stację benzynową i kilka domów z ogródkami, których zazdrościła ich właścicielom. Z chęcią urządziłaby sobie w takim ogrodzie idealne miejsce do czytania. Ulice Piaskowa i Wyszyńskiego nie były tak chętnie uczęszczane jak ulica Orzechowa, przy której mieściły się wszystkie osiedlowe sklepy. Dzięki wyborowi alternatywnej trasy dziewczynie udało się uniknąć wzroku nielicznych przechodniów i ich irytujących uśmieszków.
Przyzwyczaiła się do myśli, że wygląda na sobowtóra Ani z Zielonego Wzgórza, i pogodziła z decyzją matki – równie bezwzględną jak postanowienia Maryli z tej książki. Przefarbować włosy może dopiero po osiągnięciu pełnoletności. Uważała takie poglądy za przestarzałe, ale nie było innego wyjścia, tylko się podporządkować. Jej rodzice mieli swoje niezłomne zasady i autorytet u dzieci zdobyty szczerą rozmową. W przypadku braci Anki podobny efekt osiągał nieraz ojcowski pas. Córka od chwili pojawienia się na świecie była oczkiem w głowie Klonowiczów. Z utęsknieniem wyczekiwaną dziewczynką. Od zawsze słyszała, że jest piękna, wyjątkowa i jedyna w swoim rodzaju. W fale spływające do ramion niczym kaskada wodospadu wplatała rozmaite spinki, wsuwki i kokardki.
Lubiła swój wygląd. Do czasu, aż koledzy jej trzech starszych braci, za którymi łaziła natrętnie krok w krok, nie nazwali jej wiewiórą, marchewką i lisicą. Początkowo dziewczynka potraktowała te przezwiska jako żarty rzucane, by odczepiła się od ich towarzystwa. Pewnego dnia odkryła w nich złośliwość, ton wywołujący dreszcze na plecach, i zwyczajnie się popłakała. To nic, że żartownisie porządnie oberwali od Marka, Pawła i Krzyśka, mało tego, musieli odszczekać obelgi, fundując jej całe opakowanie gumy Donald. Zadra pozostała. Dzieciaki w szkole okazały się nie lepsze i wyzwiska padały coraz częściej. Na nic zdały się pocieszenia Doroty, Marysi i Zuzki, którym przypadła do gustu koleżanka o oryginalnym wyglądzie z włosami jak u śpiącej lalki z wystawy Jubilata1. Klonowiczówna znienawidziła swój wygląd na dobre i zatapiała się w marzeniach. Stawała się w nich blondynką jak Lisa z Dzieci z Bullerbyn, Nel z W pustyni i w puszczy albo jedną z piękności opisywanych w romansach przez Barbarę Cartland, którymi aktualnie się zaczytywała.
1 Nazwa nieistniejącego już Domu Handlowego „Centrum” przy ulicy Sidorskiej 18, obecnie supermarket Stokrotka.
Anka westchnęła na wspomnienie przeżyć bohaterki jednego z nich. Jeszcze tylko trzy lata – powtarzała w myślach, idąc na spotkanie. Przed kościołem ktoś zaparkował samochód, udając się na wieczorną mszę. Przejrzała się w jego lusterku. Nieco zbladła, ale i tak Zuzka gotowa ją nazwać płonącą pochodnią. Ponownie westchnęła i skręciła w ulicę wiodącą prosto na mostek. Spieczone słońcem trawniki w niczym nie przypominały tych soczyście zielonych klombów z początku lata. Złote nawłocie i rudbekie przyciągały pracowite pszczoły. Od Krzny ciągnął ożywczy powiew wiatru niczym nadmorska bryza, niosąc zapowiedź deszczu i delikatny zapach wilgoci.
Marysia wybiegła z klatki swojego bloku. Pomachała do przyjaciółki. O dziwo, dzisiaj sierota nie miała się spóźnić na ich spotkanie. Już po chwili Motwiczukówna obejmowała Ankę mocno za szyję. Jej spłowiały T-shirt kontrastował z nowym nabytkiem koleżanki o deseniu w paski w różnych kolorach zieleni. Bracia Klonowiczówny mogli dodzierać i donaszać po sobie ubrania i buty, o ile przy ich stylu bycia dało się cokolwiek przekazać następnemu chętnemu w kolejce. Ona nosiła nowe ciuchy, bo po prostu nie miała po kim odziedziczyć sukienek jako jedyna dziewczynka w rodzinie. Rodzicom zawsze udawało się wysupłać fundusze z niewielkich pensji na coś wyjątkowego dla córki. Zrobiło jej się żal przyjaciółki, a ta, jakby czytając w jej myślach, pisnęła:
– Pamiętasz tę princeskę, która tak mi się podobała? Kupiłam ją wczoraj, i to nie w BIG-u, ale u nas na osiedlu, w tym sklepie obok domu kultury. Świetnie leży! Zobaczysz jutro na akademii. – Cieszyła się Marysia. – A tobie jak minął dzień?
– Byłam w bibliotece. Pani Marlena jest kochana. Znowu mi pozwoliła posiedzieć na zapleczu. Pomogłam jej obkładać nowości i nawet wypisałam kilka kart. O Jezu! Tylko nie to! – Policzki dziewczyny, które już nieco zbladły, ponownie zalały się rumieńcem.
Od strony rzeki nadchodzili bracia Anki i ich znajomy. Spotkanie z siostrą oraz jej przyjaciółkami było nieuchronne. Na horyzoncie pojawiła się już Dorota, która wiązała sznurowadło trampka, w towarzystwie Zuzanny, tym razem omijającej dziką skarpę. Marysia przygryzła wargę. Klonowiczowie słynęli z tego, że nie chorują na język, i zwykle zaczepiali przyjaciółki siostry niewybrednymi żartami pełnymi dwuznacznych kontekstów. Anka nie cierpiała takiego ich zachowania. Denerwowały ją te uszczypliwe, choć – prawdę mówiąc – nieszkodliwe uwagi i przytyki. Po prostu wstydziła się przed dziewczynami, że ma takie niewychowane, wręcz prostackie rodzeństwo. Jej ojciec był zwykłym ślusarzem, ale swoje intelektualne niedociągnięcia niwelował pasją zdobywania wiedzy, każdą chwilę poświęcając lekturze lub seansom filmów dokumentalnych. Synowie, podobnie jak on, wybrali wykształcenie zawodowe. Marek skończył samochodówkę i pracował w jednym z licznych w mieście warsztatów. Krzysiek i Paweł, bliźniacy, tylko czekali, by ostatni rok w zawodówce upłynął jak najszybciej – wtedy w końcu będą się mogli poświęcić ukochanym pojazdom. Jedynie na temat motoryzacji bracia Klonowiczowie umieli rozmawiać racjonalnie. Siostrze było też wstyd za ich wiecznie niechlujny wygląd. Ubrudzone smarem dżinsy, niedomyte dłonie i paznokcie, rozchełstane, przepocone koszule nie przynosiły im chluby.
Niestety zbliżali się szybko, więc nie sposób było umknąć niepostrzeżenie.
– Oto niewieści kwiat Orzechówka! – zawołał Krzysiek na widok siostry i jej przyjaciółek.
– Już od jutra pełnoprawne licealistki. Ucieleśnienie intelektu. Nie zechcecie przestawać z takimi pospolitymi robolami jak my. – Marek zatarł spocone dłonie.
– Do czasu, gdy na technice zadadzą coś trudnego na babskie pojęcie, a te poproszą z płaczem o rozrysowanie jakiegoś schematu. Zapamiętajcie, że uśmiechem się nie wywiniecie. Za korki bierzemy po buziaku. Co najmniej… – Wyszczerzył się Paweł, a policzki dziewczyn spąsowiały.
Tylko Zuzka jak zwykle pozostała niewzruszona.
– Ależ drodzy panowie starsi, nie jesteście w temacie! Niech wasz koguci rozum pojmie, że przedmiotów o tak niskich lotach jak technika uczą właśnie was w zawodówkach. Trzymajcie się, bo egzamin przyjdzie szybciej, niż przypuszczacie. Las uczennic z klasy wielobranżowej czeka, aby was usidlić. Jak zawór puści, to zechcą o wiele więcej niż korepetycje z hydrauliki – odparowała, a Dorota zawtórowała jej szyderczym chichotem.
– Nie tylko piękne, ale i charakterne. – Krzysiek nie zamierzał spasować, ale Zuzka jedynie dumnie uniosła głowę. – Szkoda, że jeszcze noszą kokardy we włosach, rumienią się na zawołanie jak w tanich romansach i chichrają jak podfruwajki.
Młodzi mężczyźni zaśmiali się gromko na tę celną uwagę, a w przyjaciółkach zawrzała krew. Znowu dały się podejść!
– Warkoczy chociaż jutro nie zaplatajcie, bo narobicie sobie obciachu. I uczcie się pilnie jak Mickiewicz w Wilnie, to może trafi wam się poeta, u którego głowa nie ta – odezwał się milczący do tej pory Łukasz, kolega Klonowiczów. – Chodźcie, panowie, bo piwko w moim plecaku, zamiast się chłodzić, traci swój smak. Jak mawiał klasyk gatunku: „nie dla psa kiełbasa, nie dla świni miód”, ale przerabianie Trylogii chyba dopiero przed wami, dzieciaki – rzekł z lekceważeniem, po czym zwrócił się bezpośrednio do Anki: – Bywaj, wiewióro!
Było warto zdenerwować małolaty, które urodą może nie grzeszyły, ale ze złości pięknie błyszczały im oczy, a wydymane wargi rozpalały wyobraźnię.
– Ja nie wiem, jak ty to wytrzymujesz na co dzień! – Dorota z ulgą opadła na zmurszałe deski mostku, przykładając wilgotne ze złości dłonie do policzków.
– Przyzwyczaiła się albo ignoruje, albo jedno i drugie – odpowiedziała Zuza za przyjaciółkę. Ułamawszy źdźbło trawy, żuła je zawzięcie. Nie chciała dać dziewczynom satysfakcji, że i ją ubodły niewybredne żarty chłopaków. Na pewno nie była już dzieckiem.
– Uczę się pyskowania od najlepszej – mruknęła przygarbiona Anka, czując na plecach kojącą dłoń Marysi, która gładziła ją czule. Przyjaciółka nie lubiła kłótni i wyrzekania, choć w domu jej ciotki zdarzały się na porządku dziennym.
Klonowiczówna pohamowała swój gniew, a miała o co się gniewać. I jeszcze Łukasz wtrącił swoje trzy grosze. Łukasz o anielsko jasnych, kręconych włosach i błękitnych oczach. Łukasz, który jako jedyny z kumpli jej braci kończył technikum i w maju miał zdawać maturę. Łukasz, który aż do dziś nie żartował z niej tak ostro. Ance zbierało się na płacz. Dawno nie spotkała jej aż taka przykrość. Nie mogła zrobić sceny i dać tym samym Zuzce powodu do kpin. Wróciła z rozmyślań na ziemię.
Przyjaciółki zeszły z tematu jej okropnych braci, podsumowując wakacje i ekscytując się jutrzejszym dniem. Ciekawili je nowi koledzy i koleżanki, nowe doświadczenia i wiedza, ale zastanawiało, jak się w tych nowościach odnajdą ze swoimi wadami i naleciałościami. Były pewne jednego: razem przetrwają każde zdarzenie, jakie przyniesie im los.
Z kępy nadbrzeżnych trzcin zerwał się spłoszony czymś bażant, ulatując w niebo wraz z lekkimi dziewczęcymi marzeniami.
– W sumie to lubię twoich braci za jedno. – Dorota objęła Ankę, gdy wracały z mostku. – Oni mogą mnie zaprosić na swoje śluby. To aż trzy wesela!
Zuzanna jęknęła wymownie.
– Uważaj! Wszystkie uważajcie. Oni gotowi wziąć was za żony, a wtedy zostanę waszą szwagierką. – Klonowiczównie wrócił humor.
– Dobre! – skwitowała Zuzka na widok niepewnej miny Marysi. – Ale wtedy my wydamy cię za tego ich kumpla, co wygląda jak cherubinek.
– Właśnie, Ania! Jaki ty chciałabyś mieć ślub? – Dorota klasnęła w dłonie i wzięła przyjaciółkę pod rękę, nie zauważając, że jej rumiane policzki stały się czerwieńsze.
– Cichy i skromny – wyszeptała. Zuzanna trafiła w samo sedno. Coraz częściej w jej marzeniach pojawiał się Łukasz Dzierżoń prowadzący ją do ołtarza… – Nie lubię zgiełku ani tego zamieszania, które robi się wokół młodej pary. Zaprosiłabym kilka osób, które prawdziwie są mi bliskie i na których mi zależy.
– No nie spodziewałam się, że zafundujesz rodzinie emocjonalną ruletkę. Dawaj dalej – zachęcała rozbawiona Zuzka.
– Gdyby w Polsce było Vegas, to wszystkich postawiłaby przed faktem dokonanym – szepnęła Marysia.
– Ale nie ma, dlatego zrobię ograniczenie. Skromna oprawa, ale na sukni nie oszczędzę. Prawdziwy krój z dziewiętnastego stulecia, jak z romansu czy filmów o cesarzowej Sissi. Krynolina lub tiurniura, tren, bufiaste rękawy, dekolt karo lub w łódkę, falbany. Włosy przefarbuję na blond, upnę w górze z jednym lokiem spływającym na szyję. – Anka śniła na jawie wśród westchnień Doroty i Marysi. Tylko Zuzka dusiła się ze śmiechu. Ją piętnastoletnie życie nauczyło, że miłość to dość mylące pojęcie.
– A on? – Dorota westchnęła. W Zuzie zabulgotało jakieś parsknięcie.
– No jak to? – Garlicka uprzedziła Ankę. – Jak z romansu. Przystojny, wysportowany dżentelmen, który wybawi ją z opresji i zakocha się przy tym na zabój, albo taki rasowy drań, który pod jej powłóczystym spojrzeniem zapragnie zmienić całe swoje życie.
Przyjaciółki spojrzały na nią poważnie i niby z niesmakiem.
– No co? Trafiłam? Nie obrażajcie się, ale znamy swoje gusta na wylot, a o gustach się nie dyskutuje. Najważniejsze, by ten dżentelmen, drań czy ktokolwiek nas nie rozdzielił. Jeżeli już postanowimy się rozstać, to musi to być wyłącznie nasza własna świadoma decyzja.
– Nigdy – z przestrachem szepnęła Maria, wyciągając rękę do przodu.
– I aby żaden facet nie zepsuł naszej przyjaźni. – Opadła dłoń Doroty.
– Nawet nie próbował. – Dołączyła opalona dłoń Zuzanny.
– Nigdy. – Przysięgę przypieczętowała Anka, pod powiekami nosząc obraz anielskiej twarzy Łukasza.
Zachichotały i ruszyły przed siebie. Jutro zbliżało się coraz szybciej…
Ponad dziesięć lat później
Na cmentarzu parafialnym w Białej Podlaskiej, mimo niespotykanie ciepłych jak na listopad dni, odczuwało się przeszywający chłód. Czy sprawiała to wilgoć opadająca wraz z liśćmi starych drzew, czy delikatne smugi mgły rozgrzewające się w płomieniach zniczy?
Anka Klonowicz odetchnęła głęboko, a z jej ust wydobyła się smużka pary. W środku dnia do nocnego przymrozku było jeszcze daleko, ale tu, za cmentarnym murem z czerwonej cegły, świat rządził się jakby innymi regułami. Poprawiła szal otulający szyję i spojrzała na nagrobny pomnik, który podziwiała od pierwszej wizyty na nekropolii jeszcze za dziecinnych lat. Była wdzięczna matce, że pokazała jej coś tak pięknego. Przed tygodniem kwestowała na rzecz odnowy najstarszych nagrobków i na najbliższym posiedzeniu Koła Bialczan2 zamierzała optować za wciągnięciem mogiły na listę najpilniejszych prac renowacyjnych.
2 Koło Bialczan – regionalne stowarzyszenie założone w 1922 roku na pierwszym zjeździe absolwentów szkół bialskich. Prowadzi działalność społeczną, kulturalną nastawioną na promocję miasta i regionu. Więcej na https://kolobialczan.com/.
Oparta o kolumnę żeńska postać o smutnym, niewidzącym spojrzeniu, stylizowana na starożytną Rzymiankę, niszczała od ponad stu trzydziestu lat poddawana bezwzględnemu działaniu zjawisk atmosferycznych. Przetrwała dziejowe zawieruchy, by ulec pod naporem deszczu, porostów i glonów zacierających detale rzeźby. Na szczęście zapis epitafijny na postumencie pozostawał widoczny3. Dla Anki stanowił kwintesencję małżeńskiego oddania.
3 „W 22 wiośnie i życia rozkwicie życiem własnem dziecięcia opłaciłaś życie. Mąż, któremu szczęścia dałaś rok przy sobie łzami zlany ten kamień stawia na twym grobie”.
Chciała być tak kochana jak owa Feliksa z Darskich Korwin-Pawłowska, ale wiedziała, że to niemożliwe. Nie miała zamiaru jeszcze bardziej unieszczęśliwiać siebie, a nade wszystko nie planowała stać się przyczyną nieszczęścia drugiego człowieka. Nie należała do optymistek jak Dorota, nie chciała też postępować cynicznie, jak do niedawna czyniła Zuzanna, nie wierzyła, że może wygrać los na loterii życia jak Marysia. Wolała tkwić w bezpiecznym i oswojonym marazmie, kierując własnym losem zgodnie z założoną strategią. Miłość nie była dla niej. Przeżegnała się, ocierając rękawiczką zabłąkaną w kąciku oka łzę. Czy żal jej było młodej Feliksy, po której prócz mogiły nie pozostał żaden ślad, czy swojego postanowienia?
Opuściła nekropolię główną bramą tuż obok klasycystycznej kapliczki Świętego Rocha przed wiekami oświetlającej rozstaje gazową lampą umieszczoną na szczycie wieżyczki. Dziś jej blask trudno byłoby dostrzec wśród wiekowych drzew i ulicznego oświetlenia. Wizyta na cmentarzu stanowiła jedynie wyjście służbowe w ramach pełnionych obowiązków. Minęła hotel i restaurację Skala, niegdysiejszą siedzibę bialskiej straży pożarnej, i dochodząc do jednej z głównych miejskich arterii, wróciła do biblioteki.
Musiała przyznać, że czyni to wyjątkowo niechętnie. Szukanie oszczędności w samorządowym budżecie jak zwykle rozpoczęto od kultury. W nowym roku bibliotekarka nie miała co liczyć na większą dotację dla działu, który traktowała jako swoiste królestwo. Zawodowe marzenia i projekty kolejny już raz zostały odłożone na bliżej nieznaną przyszłość. Anka rozumiała, że budowa dróg i rozwój edukacji są ważne, ale chciała, by choć raz jej misję upowszechniania czytelnictwa i wiedzy o przeszłości Południowego Podlasia potraktowano równie poważnie. Tymczasem nawet przenosiny zbiorów, powiększających się w dużej mierze dzięki regionalnym zapaleńcom, do obszerniejszego lokum stanęły pod znakiem zapytania. Pracownicy innych bibliotecznych działów nie byli zainteresowani zamianą ze skromnym biurem Klonowiczówny, które niegdyś musiało być składzikiem niepotrzebnych gratów.
Anka z żalem przekazywała kolejne książkowe białe kruki do muzeum. W pełni nowoczesna placówka spełniająca europejskie standardy również prowadziła działalność informacyjno-edukacyjną o przeszłości, kulturze i etnografii, a przy tym nie ograniczała się jedynie do regionu bialskiego. Muzeum nie eksponowało wszystkich posiadanych starodruków, ale otaczało je konserwatorską pieczą, o której Anka mogła pomarzyć. Niestety nie należała do odważnych. Zwykle w jej imieniu walczyli inni. Rodzice, dla których była oczkiem w głowie, bracia, którzy rościli sobie wyłączne prawa do dokuczania jej, i przyjaciółki, bo w grupie jakoś łatwiej o bojowego ducha. Bibliotekarka już dawno zdała sobie sprawę z tego, że nie ma poparcia przełożonych. Jej pomysły chwalono, gdy nie wymagały nakładów finansowych, krytykowano, gdy wykraczały poza przyjęte niepisane ramy zasad odwiecznie rządzących placówką. Jakby biblioteka intuicyjnie opierała się wszelkim rewolucjom, którym poddawał się współczesny świat.
Klonowiczówna zastanawiała się, czy nie chce zbyt wiele, czy pęd ku nowoczesności i technicznym nowinkom nie zabija w niej tradycji, do której była tak przywiązana. Sama przecież nie lubiła zmian ani nowości. Skąd więc to wrażenie stagnacji i niespełnienia osnuwające jej duszę coraz ciaśniej? Po skończeniu studiów miała tak wiele pomysłów, chęci i zapału, ale nieustanna konieczność dostosowywania się do realiów i zderzanie z murem obojętności wyzwalało w niej bierność i tylko odkrywanie tajemnic przeszłości sprawiało, że nie porzuciła swojej pracy.
Jej przełożona nie potrafiła zadbać o przydzielony w ramach dodatkowych obowiązków dział. Sprawdzała się przy gromadzeniu i katalogowaniu księgozbioru, ale do regionaliów nie miała serca i rzadko zgadzała się na dyżury. Po prostu nie czuła ducha Podlasia i nie podzielała etnograficznej pasji podwładnej zauroczonej zapyziałą prowincją. Uważała, że gromadzenie wycinków prasowych i ciekawostek o zabytkach w zupełności wystarczy. Anka nie dość, że kontynuowała styl pracy swego poprzednika przeniesionego na emeryturę, to wymagała coraz więcej od siebie.
Kobieta westchnęła ciężko, szarpiąc za dębowe drzwi prowadzące do głównego gmachu biblioteki. Może kierowniczka ma rację? Może powinna odpuścić, obniżyć poziom swojej pracy i wymagań, by przypodobać się wszystkim, których raziły stworzone przez nią standardy. Przecież regionalistów nie jest znowu tak wielu, na uczelniach preferuje się kierunki zawodowe i przyszłościowe, a nie humanistyczne. Tylko czy jest zdolna kolejny raz pozbyć się marzeń?
Ze zdziwieniem zauważyła, że jej gabinet na piętrze jest otwarty i obsługiwany przez samą przełożoną. Mina kobiety nie świadczyła, by nagle zapałała uczuciem do pogardzanych obowiązków.
– W końcu jesteś! To dobrze. Mam kilka spraw – odezwała się na widok Klonowiczówny, bujając się w fotelu obrotowym. – Doprawdy mało tutaj miejsca. – Zakręciła się kolejny raz. – Nieustawnie. Naniosłaś tu za dużo zdezelowanych półek. Jak to wygląda? Każda z innej beczki. Pewno żebrałaś w innych działach.
Anka zamarła, rozpinając kościane guziki płaszcza. Przełożona trafiła w samo sedno. Właśnie tak postępowała.
– Koniecznie trzeba tutaj co nieco rozluźnić. Do końca roku wytypujesz z księgozbioru książki, które przeniesiemy do powszechnego obiegu. Na tyle dużo, by wyrzucić to drewniane barachło. – Kierowniczka wskazała na najstarsze regały, nie zauważając błysku niedowierzania w oczach bibliotekarki. – Od razu zrobi się wygodniej i przestronniej, a czytelnicy tylko skorzystają. Zerknęłam na ten twój autorski program katalogowy. Muszę przyznać, że jest genialny. Zgromadziłaś niezłe kompendium, którego nie powstydziłby się najlepszy etnograf. Będę wnioskować o świąteczną premię za twój trud. – Uśmiechnęła się, ale Anka dostrzegła w tym grymasie fałsz.
Stała jak sparaliżowana, zdolna wyjąkać zdawkowe dziękuję. Nie zależało jej na pieniądzach. Wolała, by jej zbiory pozostały nietknięte. Podług jakiego algorytmu miała wytypować książki i rozdać je po bibliotecznych filiach? Każda była dla niej przyjacielem, bliskim, dzieckiem… Nie zdążyła zdjąć płaszcza, gdy kierowniczka wróciła do przerwanej przemowy.
– I nie lataj tak często do poligraficznego. Wiem, że chłopaki cię lubią i nie potrafią odmówić żadnej twojej prośbie, ale nie każdą starą książkę musisz od razu przepuszczać przez skaner. Publikowanie w katalogu cyfrowym zmniejsza fizyczną frekwencję odwiedzających. Przez tę godzinę wpadła tu tylko jedna uczennica w sprawie jakiegoś referatu…
– Skanuję wyłącznie na potrzeby mojego programu. Niczego nie umieszczam w bibliotece cyfrowej bez zgody dyrekcji. – Anka zdobyła się na obronę przed niesłusznymi oskarżeniami.
– No to tym bardziej zawracasz technikom głowę i dokładasz roboty, skoro to na tak wąskie potrzeby. Staraj się częściej korzystać z tego tam. – Wskazała na stary wysłużony sprzęt w kącie pokoju. – Zresztą będziesz miała dodatkowe zajęcia.
Klonowiczówna opadła na brzeg krzesła.
– Skończysz w godzinach pracy udzielanie się na rzecz Koła Bialczan i zrobisz tu porządek. Dostaniesz praktykanta do pomocy. Nikt inny nie ma czasu niańczyć głupka, który w tych czasach decyduje się na tak nieżyciowy zawód – prychnęła przełożona szczycąca się dyplomem z marketingu i zarządzania. – To nie koniec. Jakiś profesor z Gdańska, etnograf, potrzebuje informacji o podlaskich zwyczajach adwentowo-bożonarodzeniowych do habilitacji. Nikt prócz ciebie nie zajmie się nim lepiej. No i ci redaktorzy, którzy rokrocznie do mnie wydzwaniają. W tym roku wysłałam im twój numer do kontaktu w sprawie okolicznościowych artykułów do wydań świątecznych. Wystarczy, że klikniesz w ten swój katalog i podeślesz do redakcji. Masz tam jakieś kutie, turonie i migdałowych królów – odparła kpiącym tonem.
Ważne dla pracownicy wartości nagle zmieniły się w opluwany wzgardą skansen. Ankę zabolało tym mocniej, że padły z ust pracownika w swojej misji wspierającego kulturę.
Kierowniczka w końcu podniosła się z miejsca, wyminęła zdezorientowaną bibliotekarkę, zalecając pytać o szczegóły w kadrach. Zniknęła za drzwiami zadowolona, że na pewien czas będzie miała z głowy roszczeniową pracownicę, która nie mogła się nauczyć, kto w dziale naprawdę rządzi. Liczyła na to, że w końcu podcięła jej skrzydła, przygasiła młodzieńczy zapał, i była bardziej niż pewna, że ta nie poleci na skargę do dyrekcji. Była na to za słaba.
Anka czuła się przytłoczona i dopiero po kwadransie, gdy od niezdjętego szala zrobiło jej się gorąco, ruszyła się z krzesła. Czekała na nią praca. Nie! Nie praca. Pasja. Tak zwykła traktować to, co robiła. Dodatkowo przydzielone obowiązki miały zagłuszyć w niej ten rytm, ale tym razem Anka postanowiła zawalczyć. Kierowniczka zapowiedziała przecież, że nie zamierza pojawiać się na dyżurach.
– Gdybym miała charakter Zuzki, obrzuciłabym tę jędzę inwektywami i podziękowała za współpracę. Dorota doszukałaby się w jej postępowaniu symptomów mobbingu i tylko Maryś zrozumiałaby, dlaczego zostaję na posterunku. Ona tak jak ja kocha swój zawód, to, co robi, i nie wyobraża sobie innej pracy – mruknęła, siadając przy komputerze.
Szybko sprawdziła, czy nieznająca jego niuansów szefowa nie narobiła bałaganu w autorskim systemie umiejętnie rozpisanym przez Bednarczyka. Na szczęście pliki okazały się nienaruszone. Wbrew woli przełożonej zabrała się za wniosek do Koła Bialczan, który miał jej pomóc w zdobyciu wiadomości o nieszczęsnej Feliksie z Darskich. Tajemnicza kobieta zmarła przed ponad wiekiem pochłonęła zupełnie myśli Klonowiczówny, która szybko zapomniała o przykrościach i tylko kopnięcie w pudło ze starymi książkami, które jej ojciec wytaszczył z piwnicy przy okazji porządków, uświadomiło bibliotekarce, że być może te powojenne druki nie zostaną przebadane skanerem.
– Niedoczekanie – szepnęła do siebie, żując końcówkę ołówka.