Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W powietrzu nad brzegiem tej rzeki unosi się czar prawdziwej miłości.
Małgorzata tuż po maturze wraca do rodzinnego Lidzbarka położonego nad rzeką Wel. Jej romantyczna dusza zawiodła ją do ulubionej kawiarenki, w której poznaje błękitnookiego Antoniego. Między dwojgiem wybucha płomienny romans. I choć wielka miłość wydaje się być niezniszczalna, okrutny los rozdziela kochanków. Małgorzata wyjeżdża do Warszawy, usiłując wymazać pierwszą miłość z serca. Wiele lat później wnuczka Małgorzaty zakochuje się w chłopcu... z Lidzbarka. Niesforny los dosłownie wysyła Małgorzacie zaproszenie nad Wel. Czy kobieta odwiedzi Lidzbark, ruszając w sentymentalną podróż? I czy szemrząca rzeka może być dobrym powiernikiem miłosnych sekretów?
Istnieje legenda przekazywana od pokoleń, która mówi o tym, że nad brzegiem rzeki Wel zrodziła się wielka miłość dająca początki miastu Lidzbark, jednak nie o tym jest ta opowieść, ale o innej, równie pięknej miłości.
***
„Powieść jest piękna! Wzruszająca, pełna emocji i to nie tylko tych pozytywnych. Powinni ją przeczytać wszyscy rodzice, którym po głowie chodzi swatanie swoich córek z kimś, według nich, bardziej odpowiednim. To przestroga, że nie szata czyni człowieka – o czym ludzie tak często zapominają”.
Romantyczny Akapit
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 164
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by W. L. Białe Pióro
Copyright © by Anna Balińska
Projekt okładki: Adam Meler, Agnieszka Kazała
Skład i łamanie: WLBP
Redakcja: Agnieszka Kazała
Korekta: Maja Szkolniak, Aga Dubicka
Wydawnictwo Literackie Białe Pióro
www.wydawnictwobialepioro.pl
Wydanie: II, Warszawa 2023
Patroni:
Czytam dla przyjemności – blog
Romantyczny Akapit – blog
Zaczytany Książkoholik– blog
ISBN: 978-83-66945-74-6
Podziękowania
Moje największe podziękowania kieruję przede wszystkim do niezwykłych osób, z których inicjatywy powstała ta powieść.
Dziękuję Burmistrzowi Lidzbarka – Maciejowi Sitarkowi. Dziękuję Jego Zastępcy – Januszowi Bieleckiemu. Dziękuję inicjatorowi projektu z Wydziału Organizacyjnego – Markowi Ziółkowskiemu. Dziękuję Panu Markowi Ostrowskiemu oraz jego współtowarzyszom za owocną rozmowę.
Podziękowania należą się również fotografowi i grafikowi – Adamowi Melerowi oraz modelom, którzy na potrzeby powieści wcielili się w rolę Małgorzaty i Antoniego – Paulinie Ługowskiej oraz Patrykowi Czaplińskiemu. Jesteście wspaniali!
Dziękuję moim Czytelnikom za całą dobrą energię, jaką od Was dostaję.
Dziękuję patronom medialnym.
Autorka
Zbieżność nazwisk i sytuacji jest przypadkowa, a niektóre z miejsc (np. chata w lesie) zostały stworzone wyłącznie na potrzeby powieści.
Rozdział I
Lidzbark 1968
Restauracja przy placu Hallerabyła zatłoczona już od rana. Klienci mieli ochotę na pyszną kawę, wyśmienite ciastka oraz wspaniałą atmosferę, którą stwarzał wyłącznie właściciel kawiarni Nowa. Wnętrze lokalu było przestronne. Duże, przeszklone witryny pozwalały słońcu oświetlać czarno-białe zdjęcia przedwojennego miasta, wiszące na kremowo-beżowych ścianach.
Małgorzata, postukując delikatnie szarymi pantoflami, przestąpiła próg kawiarni. Niemal natychmiast poczuła zapach ulubionej kawy i świeżych pączków. Uśmiechnęła się. Zdjęła z ramion atłasowy szal, który narzuciła dziś na kwiecistą sukienkę, i zaczęła rozglądać się w poszukiwaniu wolnego stolika. Nagle, niczym spełnienie jej pobożnego życzenia, jakaś para, dopiwszy kawę, wstała i opuściła lokal. Małgorzata pośpiesznie zajęła ich miejsce. Nie mogła odpuścić sobie tej chwili przyjemności w restauracji, pomimo natłoku gości. Tu czas jakby stanął w miejscu. Świadczył o tym chociażby stary, wahadłowy zegar zajmujący kąt tuż obok szafy grającej.
Małgorzata przychodziła tu zawsze, gdy coś świętowała. Czasem były to jej maleńkie sukcesy, a czasem prawdziwe, wielkie wyzwania. Tego dnia postanowiła świętować rozpoczęcie wakacji. I to nie byle jakich. Te bowiem miały być czasem oczekiwania na wymarzone studia medyczne. Nie na darmo każdą wolną chwilę podczas pobytu w domu poświęcała na naukę biologii oraz chemii. Czasem znajomi zapraszali ją na ognisko nad Jezioro Lidzbarskie albo na spacer brzegiem Welu, ale ona zawsze odmawiała, tłumacząc, że ma dużo nauki. Jej zawzięcie się opłaciło. Skończyła szkołę z wyróżnieniem, a maturę zdała najlepiej z całego toruńskiego liceum, co było przepustką do upragnionego studenckiego życia na Uniwersytecie Warszawskim.
– Dzień dobry, panno Małgosiu! – Kelner, starszy, brodaty mężczyzna, wyrwał z zadumy dziewczynę, która, siadając przy stoliku, nie potrafiła oderwać wzroku od widoków za oknem.
– Dzień dobry, panie Jeremiaszu! – odpowiedziała radośnie.
– Co dziś świętujemy? – zapytał.
Małgorzata uśmiechnęła się. Jeremiasz Dąbrowski doskonale wiedział, że każda jej wizyta w tej restauracji zwiastowała coś pięknego.
– Zdałam maturę! – Pokazała mężczyźnie dokument potwierdzający to, co mówiła.
Jeremiasz założył na nos okulary, które zawsze nosił na szyi zawieszone na złotym łańcuszku, i uważnie czytał świadectwo maturalne.
– Gratuluję, panno Małgosiu! – Mężczyzna zabawnie się skłonił. – W takim razie dziś kawa i pączki na mój koszt.
– Och, nie trzeba! – Małgosia machnęła ręką. – Przecież pan wie, że mam pieniądze. – Pospiesznie wyjęła maleńką portmonetkę z niewielkiej torebki.
– Schowaj to, drogie dziecko. – Położył dłoń na jej dłoni i jednym ruchem nakazał włożyć pieniądze z powrotem na dno torebki. – Przydadzą ci się w stolicy, gdy pojedziesz na studia. Rodzice zapewne dumni? Ucieszyli się, że córka taka zdolna? U nas w mieście rzadko kto myśli o studiach. Tu młodzież raczej wychowuje ciężka praca niż nauka – podsumował nostalgicznie, po czym ruszył na zaplecze po zamówienie.
W tym czasie ona pomyślała o matce i ojcu. W zasadzie nic jeszcze nie wiedzieli o jej wynikach. Dopiero po wizycie u Jeremiasza miała zamiar pobiec do domu i radośnie oświadczyć wspaniałą nowinę. Chociaż… czy matka się ucieszy? Zapewne spojrzy na nią chłodnym wzrokiem i powie krótko:
– Gratuluję, ale doskonale wiesz, że właśnie tego się spodziewałam. Ojciec doktor, dwie starsze siostry lekarki. Nie masz wyjścia, medycyna to twoje przeznaczenie.
Może ojciec, Dionizy Kamiński, zareaguje inaczej, nieco cieplej? Małgorzata wyobrażała sobie, że chwyci ją w ramiona, uniesie nad ziemię i krzyknie:
– Moja przyszła pani doktor!
A ona będzie się śmiać, czując, jak bardzo swoją maturą ucieszyła ojca. Kochany tatko!
***
Upiła łyk aromatycznej kawy z przepięknej, porcelanowej filiżanki, ugryzła kęs mocno lukrowanego pączka i wyjęła z torebki niewielką książkę. Jane Austen Duma i uprzedzenie. Ulubiona powieść Małgorzaty. Książka pełna romantyzmu, miłosnych uniesień, mezaliansów, rozstań i powrotów. I ten wzniosły pan Darcy! Dziś już nikt nie pisał takich powieści. Przeciągnęła dłonią po skórzanej oprawie, po czym chwyciła za ręcznie zdobioną zakładkę i ostrożnie otworzyła pożółkłe strony. Kiedy bohaterka książki, Elżbieta, przypadkowo podsłuchała, jak pan Darcy mówi, że jej uroda jest znośna, Małgorzata usłyszała:
– Przepraszam, czy pani na kogoś czeka?
Niespodziewanie do stolika podszedł młody mężczyzna w znoszonym, brązowym garniturze. W brustaszy miał lnianą poszetkę, a na lewej dłoni skórzany, nieco zniszczony zegarek. Rozejrzała się speszona. Dotąd nikt nie przychodził do restauracji w sobotnie przedpołudnie wystrojony w garnitur, a już tym bardziej nie nosił poszetki! Jednak ten staromodny wygląd mężczyzny niezwykle przypadł Małgorzacie do gustu.
– Nie rozumiem? – westchnęła zgodnie z prawdą. Co komu do tego, czy siedziała przy stoliku sama, czy na kogoś czekała. Oczywiście, nie wypadało, aby młoda dama włóczyła się sama, o czym często przypominała jej własna matka, jednak Małgorzata czuła się w tym miejscu naprawdę wspaniale. Tylko ona, wyśmienita kawa i jej ukochane książki. Czuła się tak dorośle.
– Pytam, czy jest pani z kimś umówiona, bo na sali brakuje krzeseł, a ja mam ogromną ochotę na bajaderkę i mocną kawę – dodał, rozglądając się wokół po sali.
– Ach, o to chodzi! – Małgosia roześmiała się uroczo. – Proszę bardzo, proszę wziąć to krzesło, albo nawet się do mnie dosiąść. Ja już za moment kończę – wyjaśniła, nagle speszona propozycją, jaką sama wystosowała do nieznajomego.
Mężczyzna usiadł naprzeciwko. Małgorzata od razu wbiła wzrok w litery powieści. Czuła się niemal sparaliżowana, dostrzegając ukradkiem ciekawskie spojrzenia współtowarzysza.
– Antoni Wróblewski. – Mężczyzna nagle wstał, obszedł stolik dookoła, ujął jej dłoń i uniósł ją do ust, po czym złożył subtelny pocałunek na jej wierzchu.
– Małgorzata Kamińska – odpowiedziała jeszcze bardziej speszona.
– Panienka jest stąd czy przyjezdna? – zapytał, siadając z powrotem na zajmowanym wcześniej miejscu.
Małgorzata rozejrzała się, sprawdzając, czy aby przypadkiem nikt nie widział sceny, jaką właśnie przed chwilą urządził jej towarzysz. Na szczęście pan Jeremiasz wciąż tkwił na zapleczu, zaś zebrani na sali klienci byli tak zaaferowani własnymi rozmowami, że nawet nie zwrócili na nich uwagi.
– Tutejsza, ale na moment – rzuciła tajemniczo.
Antoni spojrzał pytająco. Chciał wiedzieć o niej coś więcej. Jego błękitne oczy dosłownie przeszywały ją na wskroś. Małgorzata poczuła, że ten mężczyzna usiłował ją zahipnotyzować. Jedno spojrzenie i to wyjątkowe poczucie, jakby znali się od lat. Zaczęła więc opowiadać swoją historię wraz ze szczegółami, nie zastanawiając się nad tym, czy można było zaufać nowo poznanemu mężczyźnie.
– Urodziłam się w Lidzbarku, natomiast na czas liceum rodzice wysłali mnie do Torunia. Tam mieszkałam w szkole z internatem. Nieskromnie dodam, że skończyłam szkołę z wyróżnieniem, a dziś wracam do domu ze świadectwem maturalnym.
– W takim razie gratuluję! – Antoni wyglądał, jakby szczerze ucieszył się z jej osiągnięć. – Co teraz panienka planuje?
– Mam nadzieję, że dostanę się na Akademię Medyczną. Mój tata jest lekarzem, podobnie jak moje dwie starsze siostry.
– Piękne plany… – szepnął, zamyślając się na moment.
Małgorzata wpatrywała się w mężczyznę, jakby chciała poznać choć rąbek jego myśli. Wydawał się nieco przytłoczony, a może nawet smutny.
Wtem Jeremiasz przyniósł bajaderkę i kawę dla Antoniego, wyrywając go tym samym z zadumy.
– Dla panny Małgorzaty coś jeszcze? – Uśmiechnął się do młodziutkiej klientki.
– Ja już dziękuję. – Małgosia również odpowiedziała uśmiechem. – Czas na mnie. Muszę wracać do domu, aby pochwalić się rodzicom swoimi osiągnięciami.
– W takim razie nie zatrzymuję. – Jeremiasz ukłonił się. – Proszę pozdrowić doktora i jego żonę.
– Z pewnością tak zrobię! – Chwyciła torebkę oraz szal, pożegnała się i szybkim krokiem ruszyła do wyjścia.
Czerwcowe powietrze pachniało słońcem, zieloną trawą i radością. Niebo było tego dnia jeszcze bardziej błękitne niż zwykle, a ptasie trele brzmiały dla serca Małgorzaty jak najpiękniejsza melodia. Małgosia niemal unosiła się nad ziemią. Pędziła do domu, oznajmić matce i ojcu wspaniałą wiadomość.
Minęła kościół świętego Wojciecha, przed którym zatrzymała się na moment. Spojrzała na zegar mieszczący się na wieży. Dochodziło południe. Zapewne matka właśnie stała nad gosposią, nakazując jej przygotowanie pysznego obiadu, a ojciec wracał od pacjentów, bowiem miał żelazną zasadę – w soboty pracował wyłącznie do południa, aby resztę dnia móc spędzić z rodziną. Niemniej jednak bardzo często był wzywany do chorych pacjentów. W nagłych przypadkach nigdy nie odmawiał pomocy, przez co Małgorzata podziwiała ojca jeszcze bardziej.
Na rogu ulicy Kościelnej usłyszała głośne wołanie:
– Małgorzato! Małgorzato!
Natychmiast się zatrzymała i powoli odwróciła. Znała ten głos. Co prawda znała go zaledwie od kilku chwil, ale miała wrażenie, że zapamięta go na zawsze.
– Małgorzato, zapomniała pani swojej książki! – Zdyszany Antoni wręczył jej powieść Jane Austen.
– Och! Gdzie ja mam głowę? – Roześmiała się, a Antoni już wiedział, że dla tego uśmiechu warto byłoby przebiec nawet przez pół miasta. – Dziękuję, ale nie musiał pan. Zapewne Jeremiasz oddałby mi ją przy okazji. Tymczasem jeszcze raz dziękuję – mówiła szybko. I już chciała uciec, ponieważ wiedziała, że jeśli spóźni się do domu na obiad, matka będzie obrażona do końca dnia, kiedy nagle Antoni zapytał:
– A moja nagroda?
To pytanie ją zaskoczyło. Przygładziła krawędź książki, wbijając wzrok w wystającą część zakładki. Mimochodem przyjrzała się również butom Antoniego, które nie były w dobrym stanie. Stara skóra przecierała się na czubkach i bokach. Niemniej jednak pantofle były porządnie wypastowane i czyste, co ujęło Małgorzatę, bo jak powiadała gosposia: może być biednie, byle czysto.
– Jaka nagroda? – zapytała rozpromieniona.
– Znaleźne – rzucił niedbale, wkładając ręce do kieszeni. – Należy mi się nagroda za to, że znalazłem i oddałem pani książkę – wyjaśnił. – Proszę pozwolić dać się zaprosić na spacer.
– Pozwolę, ale nie teraz – odparła natychmiast i aż zarumieniła się swoją bezwstydną odpowiedzią. Chryste! Gdyby jej matka to usłyszała. Natychmiast zamknęłaby ją na tydzień w pokoju. Kobiecie nie przystoi tak od razu zgadzać się na wszystko, co zaproponuje mężczyzna. Jednak Małgosia czuła podświadomie, że każda kolejna chwila spędzona z Antonim będzie cudowna i wyjątkowa.
– Więc kiedy? – drążył niespokojnie.
– Spotkajmy się tu dziś o szesnastej, ale teraz naprawdę muszę już iść – wyznała z gorącą aprobatą, i nie pożegnawszy się, ruszyła do przodu, przyciskając książkę do mocno bijącego serca.
– Będę tu na ciebie czekał, Małgorzato. Będę czekał na pani przepiękny uśmiech – rzucił, a letni, ciepły wiatr niósł jego słowa za tą, do której były skierowane.
***
Małgorzata wbiegła do domu, kierując swe kroki wprost do kuchni. Już od progu czuła zapach chleba wypiekanego w starym piecu. Wyobraźnia podsuwała jej smak chrupiącej skórki i miękkiego jak puch wnętrza. Napawała się tym aromatem, który oznajmiał jej, że nareszcie wróciła do domu, do bezpiecznych ramion Janeczki.
Kiedy weszła do kuchni, gosposia zręcznie wałkowała ciasto na stolnicy. Wokół niej roznosił się mączny pył, oświetlany promieniami słońca, które wpadały przez lufcik w oknie. Kobieta śpiewała ulubioną melodię Po ten kwiat czerwony, wystukując lewym trzewikiem rytm na dębowej podłodze. Nie zdawała sobie sprawy, że jest obserwowana. Małgorzata nie chciała jej wystraszyć, więc swoim zwyczajem stanęła oparta o blat szafki, czekając, aż Janeczka skończy pracę. Wtem staruszka odwróciła się i wpadła wprost na nią.
– Małgorzatko! Złotko ty moje! Nareszcie w domu! – Wyściskała przybyłą jak własną córkę. – Znowu schudłaś. Nic w tym Toruniu nie jadłaś? – zbeształa ją natychmiast, jednak w jej głosie było tyle ciepła i serdeczności, aż Małgorzacie zrobiło się milej na sercu.
– Jadłam tylko te ich pierniki – żartowała. – Janeczko, gdzie są rodzice? Muszę im oznajmić dobrą wiadomość! Zdałam maturę! Niebawem będę mogła studiować!
– Gratuluję, wróbelku. – Gosposia cieszyła się razem z nią.
Spojrzała na Małgorzatę, czując niezwykłe wzruszenie. Kiedy to tak wyrosła? Taka pannica się zrobiła. W sukienkach chodzi, kapelusze nosi, usta maluje, a jeszcze niedawno przybiegała do kuchni podkradać chleb z margaryną i cukrem. Janeczka westchnęła głośno, kiwając głową. Czas płynął nieubłaganie. Małgorzata wyrosła na piękną i mądrą kobietę, choć Janina już zawsze miała zamiar widzieć w niej maleńką dziewczyneczkę z długimi warkoczami oraz nakrapianym piegami noskiem.
– Janino, czy ty znowu pieczesz chleb? – Do kuchni wtargnęła Krystyna Kamińska, matka Małgorzaty. – Tyle razy ci powtarzałam, abyś kupowała pieczywo w piekarni na starym mieście, jak na cywilizowanych ludzi przystało. Ten smród unosi się po całym domu!
– To takie przyzwyczajenie. – Staruszka wzruszyła ramionami, odkładając wykrochmaloną ściereczkę na stół. – Moja matka zawsze piekła chleb i ciasto na niedzielę…
– Oj, mamuś, nie marudź lepiej, tylko spójrz na to. – Małgorzata pomachała kobiecie przed oczami świadectwem.
– Czy ty aby nie powinnaś w pierwszej kolejności przywitać się z rodzicami? – rzuciła nieuprzejmie.
– Oj, mamo… – Małgorzata spuściła wzrok.
– Gratuluję, ale nie ciesz się tak. Znów masz na twarzy rumieńce – powiedziała krótko Krystyna, po czym zwróciła się do gosposi: – Będę w salonie. – I wyszła.
Ojca nawet nie było w domu.
Warszawa 2020
– Cześć, babciu. Już jestem! – Jadzia od progu wnosiła do domu Małgorzaty mnóstwo radości i młodzieńczej energii.
Wkroczyła do przedpokoju, odwieszając torebkę na staromodny wieszak obok lustra. W mieszkaniu unosił się zapach pasty do podłóg. Zapewne babcia cały ranek froterowała stare deski parkietu, choć Jadźka tyle razy jej powtarzała, aby się nie forsowała.
W domu babci jak zwykle było ciepło i przytulnie. Mimo PRL-owskiego wystroju, za którym nie przepadała, Jadwiga uwielbiała tu bywać. Nawet bardziej niż we własnym domu.
Małgorzata resztką sił wstała z bujanego fotela i ruszyła do przedpokoju przywitać się z wnuczką. Była wykończona. Od rana zdążyła już pomyć wszystkie okna, wypastować podłogę i nastawić zupę.
– Babciu, tyle razy powtarzałam ci, że nie musisz witać mnie w progu. – Jadzia objęła swoją babkę z niesamowitą czułością. – Odebrałam pocztę! – Zamachała nagle stertą kopert.
– Same rachunki. – Małgorzata westchnęła ciężko, wracając na swój ulubiony fotel.
Z przyciszonego radia nadawano wiadomości. Na kuchence bulgotał aromatyczny rosół ze swojskiej kury, drobno siekana natka pietruszki czekała na swoją kolej, by wylądować w wywarze pod koniec gotowania, a na stoliku w salonie stał imbryk z gorącą herbatą. Jadzia rozglądała się, napawając tym widokiem i ciepłem.
U babci zawsze było wspaniale. W zasadzie to ona wychowywała Jadwigę i jej młodszego brata, ponieważ ich rodzice nieustannie pracowali. Rodzice nie mieli czasu, rodzice nie mogli, rodzice nie chcieli. A babcia? Babcia zawsze miała czas, donikąd się nie spieszyła, była radosna, mądra i cierpliwa. Gotowała wspaniałe obiady i wyczarowywała przepyszne ciasta oraz konfitury. Babcia była uosobieniem dobra i miłości.
– Babciu, dostałaś zaproszenie na obchody stulecia powrotu Lidzbarka do macierzy… – zaczęła Jadwiga, nie odrywając wzroku od listu.
Małgorzata spojrzała na wnuczkę z niepokojem. Zaproszenie do Lidzbarka? A co ona niby miałaby tam robić? Jeszcze jej tego brakowało na stare lata.
– Wyrzuć – odparła natychmiast, czując, jak jej serce przepełniają niepotrzebne emocje. Była już zbyt stara, a jej serce zbyt słabe na tak sentymentalne podróże.
– Żartujesz? Będziesz gościem honorowym. Tu jest napisane, że twoi rodzice byli wielkimi darczyńcami miasta i że w ich imieniu odbierzesz odznaczenie. – Jadzia spojrzała na Małgorzatę badawczo. – Lidzbark to miasto, w którym się urodziłaś, prawda?
– Owszem. – Staruszka kiwnęła głową, skrywając wewnętrzne poruszenie.
– Lidzbark to miasto twojej pierwszej miłości… – Jadźka nagle sobie o czymś przypomniała. – Babciu! Przecież obiecałaś mi niedawno, że dokończysz opowieść o Antonim. – Zrobiła niespodziewany zwrot w rozmowie. – Poszłaś z nim na ten spacer czy nie? – dopytywała, moszcząc się na kanapie przykrytej plecionym kocem.
– Poszłam, i to była najlepsza decyzja w moim życiu – wyszeptała Małgorzata, a jej wnuczka w mig dostrzegła iskierki, błądzące w oczach kobiety.
Rozdział II
Lidzbark 1968
– Przyszłaś. – Oczy Antoniego zapłonęły niezwykłą radością. Kąciki jego warg uniosły się w rozkosznym uśmiechu, a w policzkach pojawiły się dołeczki.
– Przyszłam. – Małgorzata przeniosła wzrok na bukiet, który mężczyzna trzymał w dłoni. Trzy bladoróżowe piwonie przewiązane błękitną, cienką wstążeczką.
– To dla ciebie. – Wręczył jej kwiaty, po czym szarmancko się ukłonił i pocałował dłoń.
Małgorzata zadrżała. Mężczyzna wywoływał w niej nieznane dotąd emocje. I choć na brak adoratorów nigdy nie mogła narzekać, to żaden z nich nie mógł dorównać temu. Nie potrafiła jednak wyjaśnić dlaczego. Może to przez jego staroświeckie zachowanie? Dziś mężczyźni nie byli już tacy jak dawniej, a przecież każda kobieta uwielbiała być adorowana. Małgorzata tak bardzo zapragnęła poznać go bliżej, że w tej chwili nie liczyło się nic więcej.
– Dziękuję. Są piękne – wyszeptała, okrywając się płomiennym rumieńcem. – Dokąd pójdziemy?
– Pomyślałem, że może wybralibyśmy się na spacer nad Wel. Znam pewne miejsce, które z pewnością cię zauroczy. To znaczy… zauroczy panienkę. – Antoni niemal natychmiast poprawił się i przeprosił za swoją bezpośredniość.
Małgorzata roześmiała się. Zanurzyła twarz w bukiecie gęstych kwiatów, napawając się ich zapachem.
– Nic nie szkodzi. Mówmy sobie po imieniu. Tak będzie łatwiej.
– Jeremiasz powiedział, że jesteś córką doktora… – napomknął. – W całym mieście twój ojciec cieszy się szacunkiem. Pochodzisz z dobrego domu. Nie wiem, czy powinienem… – Zachodził w głowę.
– Czasy lepszych i gorszych ludzi już dawno minęły. Wojna zabrała po równo i elity, i biednych. I choć moja matka w dalszym ciągu jest przekonana o swojej wyższości nad innymi, ja, podobnie jak mój ojciec, nie mam z tym problemu. Kilka złotych w skarbonce nie czyni z człowieka kogoś lepszego – mówiła, kiedy szli alejką wśród młodziutkich topoli.
Małgorzata nie była skomplikowaną osobą. Ceniła proste gesty, drobne oznaki szczęścia i sądziła, że życie jest zbyt krótkie, aby je sobie komplikować. Mówienie per pan wcale nie uprzyjemniłoby tego spaceru, a przecież Antoni wcale nie był od niej o wiele starszy, a przynajmniej nic na to nie wskazywało.
– Jan Nepomucen. – Małgorzata zadumała się przy figurze świętego. Stała, bacznie przypatrując się postaci. – Pamiętam, jak moja babka często modliła się do niego o wstawiennictwo. W moim domu wisi nawet obraz z jego wizerunkiem, a nasza gosposia wkłada za ramę polne kwiaty.
– Ma fenomenalną historię – wtrącił Antoni. – Był kapłanem w Czechach. Zginął, ponieważ nie chciał wyjawić grzechów królowej Zofii. Nie złamał tajemnicy spowiedzi, więc go zamordowano. Jednak ludzie powiadają, że przed śmiercią powieszono mu u szyi kamień, który się zerwał, co przez mieszkańców Pragi było interpretowane jako znak, iż Jan był niewinny i zginąć nie powinien.
Antoni opowiadał wolno i bardzo interesująco. Zaimponował Małgorzacie niesamowitą wiedzą oraz elokwencją. Zaczęła się zastanawiać, kim był ten, poznany przed paru godzinami, mężczyzna. Nie wyglądał na bogacza, a mimo to był inteligentniejszy niż niejeden przedstawiciel tak zwanych wyższych sfer, o których przed chwilą rozmawiali. Doskonale znała tych ludzi – bywali u nich w domu bardzo często. Lekarze, urzędnicy, a nawet artyści. W końcu jej ojciec był cenionym doktorem, a matka pianistką. W ich domu przyjęcia nie stanowiły nic nadzwyczajnego.
– Chodźmy. – Antoni chwycił jej dłoń i poprowadził ją za sobą. Nie protestowała. Nie minęła chwila, a pośród wysokiej trawy, nad samym brzegiem szemrzącego Welu znalazł starą drewnianą ławeczkę. – Usiądziemy?
– Z przyjemnością.
Usiadła na spróchniałych belkach ławki jak na wspaniałym królewskim tronie. Dla niej liczyło się przede wszystkim towarzystwo Antoniego oraz zapierający dech w piersiach widok.
Słońce skłaniało się ku zachodowi, a miasto tonęło w różowo-pomarańczowym świetle kończącego się dnia. Oczy Małgorzaty pożądliwie przemykały po niebie. Chciała zapamiętać każdy jego fragment. Każdą cenną sekundę tej chwili. Zapach rzeki i świeżych traw mieszał się z odczuciem szczęścia, jakiego doznawała, siedząc obok Antoniego. Opuszkami palców musnęła aksamitne płatki piwonii i z uwagą przysłuchiwała się temu, co miał do powiedzenia jej towarzysz.
– Często za dzieciaka przychodziłem tu, aby odpocząć, poczytać i pomyśleć – wspominał.
– Pomyśleć? – Nie znała dotąd żadnego romantyka, który chadzałby nad rzekę, aby rozmyślać. Na ogół ludzie w jej wieku byli okropnie niepoważni albo na odwrót, pochłonięci nauką, nie mieli czasu na takie zajęcia. – Nad czym rozmyślałeś? – dopytywała, widząc, jak Antek usiłował pozbierać myśli.
– Nad życiem. Nad tym, co dalej. Czasem czytałem tu książki, a czasem brałem kawałek kory z brzozy i usiłowałem na niej wyryć jakiś poemat.
– Jesteś artystą. – Próbowała zgadywać. – Ach! Że też nie pomyślałam! Kulturalny, inteligentny i bardzo elokwentny. Antoni musi być kimś ważnym – przyszło jej do głowy.
– W zasadzie to chciałem nim być – odparł z nieukrywanym smutkiem. – Jestem romantykiem w kapeluszu robotnika – podsumował. – Poza wierszami tworzyłem szkice ołówkiem. Najczęściej czarno-białe portrety.
– Czyje?
– Czy uwierzysz mi, jeśli powiem, że nie znałem osób, które uwieczniałem?
– Nie uwierzę. – Roześmiała się. – Jak można rysować czyjąś postać i nie wiedzieć, kim ona jest?
– Właśnie. – Antoni zaczerpnął powietrza, po czym głośno je wypuścił. – Każdego dnia mijamy wielu ludzi. Nikomu z nas nie przyjdzie na myśl, aby im się przyjrzeć, zapamiętać choć fragment ich twarzy. Jeden ma krzywy nos, inny piegi, a jeszcze inny zielone oczy. Tak zielone jak wszystkie szmaragdy tego świata – rozpływał się nad spojrzeniem Małgorzaty.