Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bohaterowie Snu zimowego, opublikowanego po raz pierwszy w 1973 roku, to ludzie odizolowani od społeczeństwa, odklejeni od rzeczywistości – przeżywają życie w myślach i nie przestają żałować tego, co zdarzyło się w przeszłości. Nieustannie zaskakiwani przez świadomość upływającego czasu, sprawiają wrażenie bezwolnych i przekonanych o tym, że podejmowanie walki o własne życie jest pozbawione sensu.
Niespieszny rytm tej historii przerywają często humor i ironia, odsłaniając tragikomiczny rys zdarzeń, które stają się udziałem bohaterów. Sen zimowy to także przejmujący, symboliczny obraz społeczeństwa irańskiego lat 60. balansującego na granicy tradycji i nowoczesności, gdzie nie wykształciło się jeszcze poczucie odpowiedzialności za swój los, a niezależność jest traktowana jak odchylenie od powszechnie panującej normy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 174
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
1
Skądś wieje. Ze szpar okiennych, spomiędzy drzwi, z jakiejś niewidocznej szczeliny. Przyszła zima, tak prędko. Dotąd spędzaliśmy zimy we wspólnym gronie: ja, Haszemi, Anwari, Azizi, Ahmadi, Mahdawi, no i – rzecz jasna – Hejdari. Jak to szybko minęło. Siedemdziesiąt pięć lat, siedemdziesiąt siedem, a może więcej? Sam nie wiem. Czas wymknął mi się spod kontroli. Dwa lata w przód, dwa lata w tył, jaka to różnica? W którym momencie zaczęła się starość? Kiedy śmierć zaanonsowała swoje przybycie?
Pewnego dnia usłyszałem za sobą: „Dziadku, uważaj, żebyś nie upadł!”. Obejrzałem się za siebie i zawtórowałem głosowi: „Właśnie, właśnie. Uważaj, żebyś nie upadł”. Odwróciłem się, by przytrzymać za rękę człowieka, kimkolwiek by on był. I nagle oniemiałem, zapytałem samego siebie: „Mówił do mnie?” – po czym oddaliłem się z niedowierzaniem.
Hejdari zwykł mawiać: „Ho, ho, gdzie nam do czterdziestki! Jeszcze tyle zostało, prawie sto lat! A może nigdy jej nie doczekamy?”.
Tak zimno. Takie ostre powietrze. Świat zamarza. Zanika pomału, pomalutku, razem ze mną. Zapalam lampę. Przysuwam krzesło jak najbliżej pieca. Siadam i ciasno owijam się pledem.
Ach, gdyby tak jeszcze było lato! Gdybyśmy wciąż byli razem… Co się stało? Co za nieszczęście na nas spadło? I to na nas, którzy, jak podrwiwał Asgari, ani na chwilę nie spuszczaliśmy z siebie oka. Jakże wygodne i bezkonfliktowe było to nasze gromadne życie! Nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Którego z nas należy za to winić?
Hejdari obwieścił kiedyś: „Moi drodzy, tajemnicą naszego sukcesu jest nasza jedność. Powierzcie mi swoje oszczędności”. „Niedobrze mi się robi, jak na was patrzę – powiedział wtedy Dżalili. – Na wasze czyny, wasze myśli i na to, jak puste są wasze marzenia”. Anwari zaś dorzucił: „Moi mili, a moim zdaniem Dżalili tylko się z nami przekomarza. Udaje poważnego dla hecy. Wszystko to jedynie zabawa”.
Ale Dżalili mówił prawdę. I z jaką łatwością przeszła mu ona przez gardło.
Co za paskudny wieczór. Zimno, ciemno, a czas ciągnie się w nieskończoność. Wybiła dopiero dziewiętnasta trzydzieści. Ach, gdyby tak czas mógł zatrzymać się choć na moment, gdyby mógł podarować mi jedną małą chwilę.
Zadumałem się. A może jeśli roztrzaskam zegar na tysiąc kawałków, zaciągnę zasłony, a potem zamknę drzwi i okna na cztery spusty, to ten uparty, cholerny czas wreszcie się ode mnie odczepi?
Co za niedorzeczność! Przecież to moje serce zliczało każdą minioną chwilę. To moje serce każdym uderzeniem potwierdzało nieprzerwaną wędrówkę ku śmierci. Pragnąłem wierzyć, że śmierć nie oznacza końca. Chciałem wymknąć się nicości, która dniami i nocami wystawała pod moim oknem i nie spuszczała ze mnie oka. Jeszcze większa niedorzeczność.
Powtarzam sobie: Dziadku, jeżeli teraz się przeziębisz, to już po tobie. Być może nigdy się nie doczekamy czterdziestki? Co za nonsens, co za śmiechu wart nonsens! Spoglądam na stertę nieumytych naczyń leżących przy ścianie, na zaścielające dywan okruszyny chleba i stojącą na środku pokoju zdumioną mysz.
Najbardziej brak mi Haszemiego. Przychodził popołudniami, każdego dnia. Przynosił swoje malowidła, różnobarwne ptaki. Rozkładał je przede mną i pytał: „Słyszysz, jak śpiewa?”. Nie, nie słyszałem. „No jak to? Posłuchaj” – dziwił się. A potem siadał i po raz kolejny zaczynał snuć opowieść o swojej żonie; słodkiej, filigranowej Szirin z kręconymi włosami; o tym, co robi i co mówi; o jej głosie, przypominającym gruchanie gołębia; o zezującym spojrzeniu, lekkim śmiechu i upajającym zapachu ciała.
Nasłuchuję. Dobiega mnie nieznany głos, czyjeś kroki, gwar za oknem. Może ktoś przyszedł w odwiedziny? Rozglądam się za laską, szukam wzrokiem pantofli, wypatruję okularów. Kto też mógł sobie o mnie przypomnieć? No kto? Nieważne. To zupełnie nieistotne. Nawet jeśli to obcy, ktoś, kto przypadkiem zabłądził w te strony, ugoszczę go i zaproszę na noc. No gdzie jest ta przeklęta laska? Wstaję i idę, przytrzymuję się ścian, stołu, krzeseł.
„Dziadku! Uważaj, żebyś nie upadł”. Do mnie tak mówił! Do mnie, któremu starość nawet przez myśl nie przeszła!
Uchylam drzwi. Wyglądam na zewnątrz. Nasłuchuję. Ale na korytarzu tylko egipskie ciemności, chłód i zapach zgnilizny dochodzący z kosza na śmieci.
– Jest tam kto? – ryzykuję pytanie. Cisza. Zbliżam się do schodów. Przystaję w oczekiwaniu. Powtarzam jeszcze raz, nieco głośniej: – Drzwi są otwarte, proszę do środka. – Nie. Nikogo nie ma. Tak jak wczoraj. Jak przedwczoraj i przed przedwczoraj.
W dawnych czasach, kiedy ktoś pukał do drzwi i nie wchodził do środka, wiedzieliśmy, że to Ahmadi. Hejdari powiadał wówczas: „Chłopaki, jemu nie można już ufać. Będzie lepiej, jeżeli w ogóle nie będziemy mu otwierać”. „Ależ, Hejdari! To nasz przyjaciel – protestowaliśmy. – Wychowaliśmy się razem. Tak się nie godzi”. „Tak, to rodzi pewien problem, ale co poradzić? On jeden szkodzi całej naszej szóstce” – obstawał przy swoim Hejdari. „Jak chcecie” – zgadzał się Haszemi. „Jak uważa Anwari” – mówił Mahdawi, a Azizi dodawał: „Muszę pomyśleć. Później wam powiem”.
Wracam na swoje miejsce pod piecem. Siadam, ciasno owijając się pledem. Kto mógłby teraz przyjść mnie odwiedzić w takie zimno, w taką ciemną, zaśnieżoną noc? Podkręcam naftę w piecu. Drżę z zimna. Kiedyś zapytałem Szirin: „Dniami i nocami troszczysz się, aby żaden z nas się nie przeziębił. Bez przerwy dziergasz dla nas zimowe szale. Powiedz, jak to możliwe, że jesteś taka urocza, dobra i serdeczna”. Roześmiała się wtenczas jednym z tych swoich cudownych, dziecinnych szczebiotów, które wciąż dźwięczą mi w uszach i w niektóre noce koją niespokojne sny.
Ach, gdyby tak dzień dopiero się rozpoczynał! Gdyby teraz właśnie nastał czas, w którym zapach lata przenika przez ściany i drzwi! Nastawiam radio. Chcę posłuchać wiadomości. Nie mam pojęcia, co się dzieje na świecie. Mężczyzna zabił kobietę. Ktoś popełnił samobójstwo. Gdzieś przeszła powódź. Nieustannie trwa wojna. Jakiś policjant został odznaczony. Świat dalej jest taki, jak przedtem. Gaszę radio.
Za dwadzieścia minut będzie ósma. Za dziewiętnaście minut. Za szesnaście, piętnaście, dwanaście, dziesięć, dziewięć, pięć; jest dokładnie ósma. Dzisiejszego wieczoru pragnę przywołać w pamięci wszystkie ósme wieczór mojego życia. Postawić pytania i przyjrzeć się samemu sobie, minionym dniom i chwilom. Chcę jeszcze raz ułożyć dookoła siebie te siedemdziesiąt kilka lat i przyjrzeć się im dokładnie z bliska; tym wszystkim straconym dniom, które rozpłynęły się, zanim zdążyłem je dostrzec, dotknąć i poczuć ich zapach. Zniknęły – tak niepostrzeżenie, podstępnie i bez słowa.
Azizi zapytał mnie pewnego dnia: „Chcesz zacząć od początku?”. I wtedy dotarło do mnie, że nie. Naprawdę nie. Po co mam rozpoczynać wszystko od nowa? Żeby co zrobić i czego dokonać? No, może gdybym wiedział o istnieniu jakiejś drogi innej od pozostałych, ale wiem, że takiej nie ma. Przynajmniej dla mnie ona nie istnieje. Chociażbym tysiąc razy chciał zaczynać od nowa, w ostateczności i tak dojdę do tego samego punktu, w którym jestem teraz. Dżalili sprzeciwiał się: „Oczywiście, że istnieje inna droga, jest tysiąc rozmaitych dróg. To ty nie wybrałeś żadnej z nich, tak było wygodniej”. „Moi drodzy, wszystkim wam wyjdzie na dobre, jeżeli będziecie mnie słuchać. Uwierzcie, odkryłem tajemnicę powodzenia w życiu” – obwieścił Hejdari, a Azizi rozmarzył się: „Ach, gdyby można było coś zrobić, gdyby można było stąd wyjechać!…”. Wtedy nagle postanowiłem: „Ja też wyjadę. Ktokolwiek się zdecyduje, zabiorę się razem z nim”. „Moi drodzy, nie bądźcie nierozsądni. Nie za dobrze wam? Gdzie będzie wam lepiej niż tu? Pamiętajcie, że ten, kto chodzi wiecznie z głową w chmurach, nigdy nie osiąga stabilizacji i równowagi” – mitygował nas Hejdari. „Całe miasto tonie w światłach. Święto, zawody, losowanie nagród. Wszędzie pełno drogowskazów. Chodźcie, zawróćmy i przyjrzyjmy się temu. Dobrze nam to zrobi” – wtrącił Anwari, a Haszemi zgodził się z nim: „Co tylko zechcesz”.
Zawsze było tak, jak postanowił Hejdari.
O czym my w ogóle rozmawialiśmy?
Kim właściwie byliśmy?
Pamiętam jedną sytuację. Szirin zaniepokoiła się: „Poczekajcie na Ahmadiego. Nie zostawiajcie go samego”. Hejdari zaprotestował wtedy: „Wykluczone. Dajcie sobie z nim w końcu spokój”. A ja spytałem Ahmadiego: „Co się z tobą dzieje? Co cię tak przeraża?”. Nie odpowiedział. Jak zwykle był przepełniony goryczą i dziwnie obcy. W niektóre wieczory mam nieodparte wrażenie, że wrócił. Słyszę jego kroki – odgłos nieporadnej, nieświadomej celu próby ucieczki.
Coś uderza w szybę. Nasłuchuję. Próbuję odgadnąć, czy to wiatr czy ziąb, czy może po prostu napierająca ciemność. Gigantyczna czarna mysz podgryza róg zasłony. Gdyby tak ktoś mnie odwiedził, gdyby ktoś za oknem zawołał mnie po imieniu! W dawnych czasach przynajmniej zaglądała do mnie Fateme. Nie, nie miała na imię Fateme. Roqaje? Sakine? Też nie. Nieważne. Zapomniałem. Jakkolwiek brzmiało jej imię, była dobrym człowiekiem. Kimś innym niż ja sam. Odrębnym człowiekiem. Przychodziła dwa razy w tygodniu. Podnosiła zasłony. Otwierała okna. Trzepała pościel i wystawiała ją na słońce. Zmywała naczynia i porządkowała moje ubrania. A jak pięknie pachniała! W jej zapachu wyczuwałem woń wszystkiego, co na zewnątrz: ulic, alejek, sklepików i dżub – wypełnionych wodą przydrożnych rowów. Ta kobieta istniała. Należała do tamtego świata, ale stawała naprzeciwko mnie. Odnajdywała ze mną więź. Wiedziałem, że jeśli będę mówić, usłyszy mnie. Jeżeli postawię kilka kroków naprzód, zauważy to. Zorientuje się, czy jestem, czy może mnie nie ma. Miała w zwyczaju mówić nieprzerwanie, choć nie do mnie. Rozmawiała ze stołami i krzesłami, z klamkami i kurkiem samowara, z miotłą, którą właśnie dzierżyła w ręce, i ubraniem, które prała. Miała kontakt ze wszystkimi rzeczami znajdującymi się w zasięgu jej dłoni: z nocnikiem, dywanem, kufrem, nożyczkami, a nawet z szufelką. Rozumiała język rzeczy. Była częścią świata rzeczy. Ze mną nie rozmawiała. Niewykluczone, że od czasu do czasu zwracała się i do mnie, ale na próżno: moje uszy nie mogły niczego usłyszeć. Doskonale pamiętam dzień, w którym przyszła po raz ostatni. Usiadła na środku pokoju i zalała się łzami. Włosy miała przystrzyżone przy samej skórze. Jej chlebodawczyni obcięła je i zaniosła do zakładu fryzjerskiego u wlotu ulicy, aby zrobiono z nich perukę. Ale znów: nie mówiła tego mnie. Zwierzała się ścianom, drzwiom i krzesłom, opowiadała dywanom i talerzom. To było dawno, jakieś siedem, może osiem lat temu. A potem sobie poszła i już nigdy nie wróciła. Zostały mi po niej tylko myszy, szare i ogromne, unicestwiające wszystko kawałek po kawałku.
Cóż za uparty wiatr! Którędy przedostaje się do środka? Chyba przez tę szczelinę w piecu… Dziś położę się wcześniej. Wejdę do łóżka i powiem sobie: „Dziadku, uważaj! Jeżeli teraz się przeziębisz, już po tobie!”. Sięgam dłonią do kieszeni marynarki. Wśród mnóstwa drobiazgów znajduję cukierek i kilka pestek słonecznika. Wyciągam cukierek i wkładam go do ust. Jest twardy i paskudny w smaku. Wypluwam z obrzydzeniem. To landrynka Szirin. Miała ich zawsze pełne kieszenie, można też było w nich znaleźć mnóstwo nochodczi1 oraz różnobarwne nitki i płatki jaśminu.
Dobrze pamiętam dzień, w którym ujrzałem Szirin po raz pierwszy. Drzwi domu Haszemiego były otwarte na oścież. „Haszemi ma gościa” – oznajmił Anwari. Wszedłem do środka. „Co się tu wyprawia? Cóż to za kuriozum i co ona tutaj właściwie robi? Nic nie rozumiem” – denerwował się Hejdari. Szirin pluskała się w sadzawce, ubrana od stóp do głów. Wystawiała twarz pod strumień fontanny i śmiała się tak, jakby śmiech dobiegał gdzieś z głębi jej duszy. Anwari nie wierzył własnym oczom: „Czegoś podobnego świat nie widział! Jest maleńka jak mróweczka! Wyrośnięta mróweczka!”. Haszemi siedział z podwiniętymi nogami nieopodal ogródka. Oniemiały, z na wpół otwartymi ustami, z oczami pełnymi snu – nawet nie mrugnął. Tkwił w absolutnym bezruchu i wydawało się, że w ogóle nie oddycha. „Cudna jest! Wszędzie się zmieści. Można ją włożyć do kieszeni i zabrać ze sobą do biura”. – Anwari był urzeczony. „Najpierw trzeba sprawdzić, czym się zajmuje i z jakiej rodziny pochodzi” – nalegał Hejdari.
Gołębie Haszemiego fruwały wokół Szirin.
Szmer wody, w której się pluskała, i jej śmiech wypełniały całe podwórze. Pomachała do nas, bryzgnęła wodą w stronę Hejdariego i powiedziała coś, czego nikt z nas nie zrozumiał. Cóż, w końcu mówiła z buzią pełną cukierków. Patrzyła na nas z taką radością, jakbyśmy się znali latami. Nie mieliśmy pojęcia, co mamy robić ani jak się wobec niej zachować. A potem, mokra i bosa, wyszła z sadzawki. Przywarła do Haszemiego. Złożyła mu głowę na ramieniu i szepnęła coś do ucha. „Co za bezwstydnica!” – oburzył się Hejdari. „Miejmy nadzieję, że nie jest złodziejką” – trapił się Anwari. „Najlepiej będzie ją stąd wyrzucić” – zaproponował Mahdawi.
Oszołomiony Haszemi nie odrywał wzroku od kobiety. Nie mógł uwierzyć w to, co się działo. Nieśpiesznie, ostrożnie i z obawą raz po raz dotykał koniuszków jej mokrych włosów, a potem lepkich od słodyczy palców, jakby Szirin miała zaraz poderwać się do lotu i odlecieć. „To anioł miłosierdzia zesłany przez Boga” – wyszeptał. Hejdari odsunął go na bok i spytał: „Czy wiesz, kim ona właściwie jest? Jak się nazywa? Znasz jej rodzinę?”. Haszemi rzucił nam nieobecne spojrzenie. Pokręcił przecząco głową. Nie, nic o niej nie wiedział. „Drzwi były otwarte. Pojawiła się tak, jak przyfruwa gołąb, jak mała roślinka wyrastająca znienacka w ogródku. Skąd mam to wszystko wiedzieć? Po prostu zjawiła się i już!”.
Było to w dniu urodzin Hejdariego.
Myśleliśmy o jakimś wyjątkowym prezencie, o czymś, co zatrzyma jako pamiątkę od przyjaciół. „Sprawię mu parę butów” – obwieścił z dumą Anwari. „Kupmy mu coś, co mu się przyda. Może zestaw narzędzi samochodowych lub elektryczną piłę do ogródka?” – zaproponował Mahdawi. „O święty Boże! Znowu urodziny Hejdariego?” – niepokoił się Azizi. Szirin przyniosła papużkę falistą. Gdy wręczała Hejdariemu klatkę, przechyliła głowę na bok, jak zawsze, kiedy czuła się onieśmielona i zawstydzona. Potem dowiedziała się, że na klatkę z papużką zarzucono płachtę materiału i zostawiono tak w jakimś magazynie. „Głos ma niebrzydki, ale w nieodpowiednim momencie zaczyna swoje trele. Takie coś to tylko kłopot” – tłumaczył jej Hejdari, ale Szirin nie mogła się uspokoić. Zanosiła się płaczem i żądała zwrotu papużki. Prawie się pochorowała, aż w końcu Hejdari zdecydował się zwrócić prezent. „Tyle hałasu o jedną papużkę wartą dziesięć tumanów! Weź tę klatkę i oddaj Szirin – polecił Haszemiemu. – A przy okazji poproś, aby nie robiła nam więcej takich niespodzianek”.
No i nie zrobiła. Już nigdy więcej.
Zaczęło intensywnie śnieżyć. Naciągam pled pod samą brodę i bardzo wolno wydycham mroźne powietrze, tak by nie wywołać ataku kaszlu. Wciąż liczę na to, że coś się wydarzy: że przynajmniej poczuję głód, że ogarnie mnie sen. Czekam, aż dane mi będzie doświadczyć czegokolwiek poza siedzeniem i samym tylko oczekiwaniem.
Słyszę spadające płatki śniegu. Wydaje się, że spadają mi na głowę i z wolna osiadają na oczach i w sercu. Mówię sobie: Koniec zabawy, dziadku. Zima dopiero się zaczyna i ileż jeszcze do lata, którego wyczekujesz z takim utęsknieniem!
Spytałem raz Asgariego: „Kochany, a co z wyjazdem, o którym tyle mówiłeś? Nie wyjeżdżasz? Nie wyjeżdżamy?”. Czuwał przy matce. Rozczesywał jej włosy. Masował ramiona. Karmił. „Robi się późno – nalegałem. – Jeśli nie wyruszymy teraz, to kiedy?”. „Co poradzę? To moja matka, muszę się nią zająć – odpowiedział. Wziął kobietę na plecy i, torując sobie drogę, spojrzał na mnie: – A ty? Co byś zrobił na moim miejscu? No, powiedz sam”.
Hejdari mawiał: „Życie jest proste jak dwa plus dwa. Ma swoje prawa i zasady. Człowiek postępujący rozsądnie zawsze jest szczęśliwy”.
Lepiej będzie, jak już wstanę i pomyślę o jakiejś kolacji. O śnie i o przenikającym do szpiku kości zimnie, i o tych zawziętych, nieustępliwych myszach, które zdążyły już wziąć w posiadanie cały dom. O jutrze i wszystkich kolejnych dniach.
1 Nochodczi (per. ) – popularna przekąska z prażonej ciecierzycy doprawianej solą (o ile nie zaznaczono inaczej, wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
2
Ahmadi z wahaniem ujął wyciągniętą w jego stronę dłoń. Uścisnął ją z przymusem i roześmiał się melancholijnie. Próbował być wesoły, rozmawiać, przedstawiać się, podawać rękę na powitanie i pytać zebranych o samopoczucie. Próbował roześmiać się najgłośniej ze wszystkich na potwierdzenie, że żart był doprawdy wyśmienity. Starał się potakiwać, wyrazić zdziwienie, poprosić o wyjaśnienie, okazać żal i polecić najlepszego gastrologa. Próbował zachować spokój i poczuć, że istnieje, żyje, znajduje się pośród innych, posiada własną tożsamość, jest wolny od lęku oraz szczęśliwy i wdzięczny za wszystko.
– Proszę, to jest właśnie zdrowa psychika. Całe szczęście! – powiedział Hejdari.
– Bogu niech będą dzięki. Całe szczęście! – dodał Anwari. Mahdawi zaś w jednym ze swoich listów nadmieniał: „Macie zupełną rację. Człowiek zawsze powinien zachowywać postawę pełną wdzięczności”. Także i dobroduszny Haszemi był cały roześmiany. Przysłał wszystkim ogórki ze swojego ogródka i powiedział:
– Wspaniale! Życie jest naprawdę przepiękne. Ja tam jestem wdzięczny z całego serca.
Jedynie Szirin była zasępiona. Oparła głowę o róg parapetu i kątem oka obserwowała Ahmadiego.
– Co za upiorna pogoda. Nie ma czym oddychać. Człowiek ma ochotę zasnąć albo wyjść stąd i już nie wrócić – powiedziała. A potem poszła za drzewa wypłakać się.
Teraz zaś z wilgotnymi od żalu oczami i tym spojrzeniem, dostrzegającym i przenikającym wszystko, stała dwa rzędy przed Ahmadim, a jej maleńkie rączki gubiły się w dłoniach Haszemiego. Ahmadi wyciągnął przed siebie swoją napuchniętą, obolałą nogę i przywarł głową do oparcia krzesła. W tym kłębowisku ludzi było coś takiego, co wprawiało go w drżenie, coś wrogiego i dziwacznego, agresywnego i nieludzkiego. Spojrzał na morze ludzkich głów: wszystkie zbite ciasno koło siebie, tej samej wielkości i tego samego kształtu. Popatrzył na zatrzęsienie twarzy: przylegające do siebie i jednakowe oraz na kłębowisko rąk: zespolone, podporządkowane i uległe. Przyjrzał się także bezlikowi nóg, mnogości wypastowanych sznurowanych butów, bezmiarowi zaprasowanych w kant popielatych spodni, wielości par oczu wpatrzonych w ten sam punkt i zepsutych, pożółkłych zębów w drucianych aparatach oraz błyskających golizną wystających brzuchów. Z tej jednolitej, zrośniętej ze sobą gromady powstawało coś takiego, co kłuło Ahmadiego w serce, ściskało za gardło i nie pozwalało oddychać.
Trwały obchody piętnastolecia istnienia firmy Hamisze Gouhar. Asgari i Haszemi siedzieli w drugim rzędzie. Kosze z kwiatami, które przynieśli ze sobą, ustawiono w centralnym punkcie salonu. Załączony do kwiatów bilet wizytowy Hejdariego zdobiły półokrągłe ząbki i pozłacane brzegi. Lśnił i błyszczał. Wytłoczone, wypukłe litery informowały o nazwisku, zawodzie i uzyskanym stopniu naukowym.
– Drodzy przyjaciele, dzisiejszy wieczór jest prawdziwym zaszczytem i stanowi powód do dumy. Pomyślcie tylko, co świat by bez nas zrobił? – powiedział Hejdari.
Krzesło Mahdawiego stało puste. Spodziewano się, że przyjedzie na uroczystość z Gorganu. Wszyscy trwali w oczekiwaniu, a Anwari ani na chwilę nie odrywał wzroku od drzwi.
– Zdąży. Wczoraj widziałem go we śnie. Zaraz się zjawi, no już, za momencik. Jakkolwiek by na to patrzeć, on też, podobnie jak ja, pracuje w tej firmie i to, kim jest, zawdzięcza właśnie jej – przekonywał.
Ktoś wygłaszał orację. Za niski, aby dosięgnąć mikrofonu, cały czas wspinał się na palce i posapywał. Pot lał się z niego strumieniami. Napisaną przez siebie rozwlekłą kasydą wychwalał pod niebiosa artykuły higieniczne marki Hamisze Gouhar. Kiwał głową, przykładał dłoń do serca i wzdychał głęboko na zakończenie każdego bejtu2.
Odpowiedzialność za przebieg ceremonii spoczywała na Anwarim. Biegał za sceną w tę i z powrotem, od czasu do czasu uchylał rąbek kotary i spoglądał ze smutkiem na puste krzesło Mahdawiego.
Z głębi sali dochodziły jakieś szepty. Ahmadi odwrócił się i rozejrzał z trwogą. Wszystkie twarze były dla niego obce. Spojrzał znów przed siebie i dotknął blizn na głowie. Pod palcami wyczuwał szwy, wciąż tkliwe. Znów poczuł tę rozchodzącą się pod skórą, niedającą się powstrzymać falę gorąca, ten straszliwy niepokój, który – jakby unurzany w diabelskich wydzielinach – wypełniał mu wszystkie pory dokuczliwą i bolesną ciemnością. Na dnie serca, w głowie i oczodołach osadzała się jakaś stała substancja. Zupełnie jak gdyby był sędziwym drzewem, na którym osiadał pył tysiącletnich wiatrów, i teraz przygniatało go brzemię wszystkich historycznych chwil, wszelkiej materii, tego, co istniało i co mogło zaistnieć. Przypomniał sobie swój stary, pozbawiony dostępu do słońca pokój i łóżko, które zapewniało mu wszystko prócz samego snu. Wspomniał cięższą niż góra kołdrę, która nie chciała oswoić się z ciałem, i poduszkę, nocami zmieniającą się w wyschniętą, jałową ziemię pełną cierni i ostrych kamieni. Przebycie nocy za każdym razem stawało się koszmarną podróżą, podczas której przepływał pod powierzchnią świata. Szedł odprowadzany przez magiczne wiatry, jazgot demonów i tysięcy zagubionych dusz. Wszystko było tak pozbawione sensu i ładu, jakby działo się przed stworzeniem świata, kiedy nie było nikogo ani niczego, nawet Boga, jakby istniał jedynie całkowity niebyt i samotność, a naprzeciw tego wszystkiego – udręczony człowiek, który doświadczał tych wszystkich straszliwych chwil.
Przypomniał mu się piecyk, któremu brakowało nafty, i lampa z korytarza ze spaloną żarówką. Wszystko zaczęło się od tych ciemnych, wąskich i zimnych schodów. Ziemia rozstąpiła mu się pod nogami i sturlał się aż na sam dół – po dokładnie czterdziestu dwóch schodach. Stało się to nagle i nieoczekiwanie, jak nadejście snu albo marzenia. Niewidzialna dłoń trąciła go, a potem popchnęła. Po tamtym zdarzeniu przez trzy miesiące miał nogę w gipsie. Dokuczała mu zresztą i teraz, zwłaszcza nocami, gdy czuł przeciągły ból i mrowienie.
Hejdari roześmiał się na wieść o tym wypadku. Reszta przyjaciół zareagowała podobnie. Nawet dobroduszny Haszemi mu nie uwierzył. To nic wielkiego: wiele osób przed nim upadło i istniało duże prawdopodobieństwo, że przytrafi się to każdemu. Właściciel domu zaświadczył przed wszystkimi, że był na miejscu i widział, jak Ahmadi się poślizgnął. Taki sam incydent przydarzył się poprzedniemu lokatorowi. Żadna nowość, kropka. Mimo to Ahmadi miał pewność, że jego upadek nie był przypadkowy. Nie spowodowała go nieuwaga czy roztargnienie. Poślizgnięcie się też nie wchodziło w rachubę, a jednak mężczyzna spadł. Jakim cudem i co było tego przyczyną?
Śmiał się również Anwari: „Trzeba było kupić nową żarówkę i wymienić przepaloną w korytarzu, a jeśli już chodziłeś po ciemku, trzeba było bardziej uważać” – powiedział.
Kto wie – zastanawiał się Ahmadi – może przyjaciel miał rację, ale jak w takim razie wytłumaczyć tamten cholerny kamień? Ów tajemniczy kamień rzucony nie wiadomo przez kogo i z jakiego powodu. Blizny po założonych na głowie szesnastu szwach jeszcze się nie zagoiły. Nocami mocno piekły, co doprowadzało go do białej gorączki. Przyjaciele wyrazili współczucie. Tak, to było nieprzyjemne doświadczenie.