Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Sennik ciem i motyli” to już trzecia książka Roberta Pucka, mieszkającego z dala od cywilizacji, za to blisko stworzeń, których żyjąc w mieście, nie widzimy lub nie chcemy widzieć. I jak to z tym autorem bywa, ćmy i motyle stają tylko punktem wyjścia do erudycyjnych opowieści.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 169
Seria MENAŻERIA
Andrew Westoll, Szympansy z azylu Fauna. O przetrwaniu i woli życia
Robert Pucek, Pająki pana Roberta
Bernd Heinrich, Wieczne życie. O zwierzęcej formie śmierci
Stanisław Łubieński, Dwanaście srok za ogon
Bernd Heinrich, Chrapiący ptak. Rodzinna podróż przez stulecie biologii
Helen Macdonald, J jak jastrząb
Bernd Heinrich, Umysł kruka. Badania i przygody w świecie wilczych ptaków
Robert Pucek
Sennik ciem i motyli
Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka
Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl
Ilustracja na okładce © by Andrzej Rabiega
Copyright © by Robert Pucek, 2018
Redakcja Tomasz Zając
Korekta Agnieszka Rymarowicz / d2d.pl, Aleksandra Ptasznik / d2d.pl
Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Skład Alicja Listwan / d2d.pl
Zrealizowano w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
ISBN 978-83-8049-665-1
RS
Kto w metaforach wciąż przebiera,
i w Piękna pławi się pokusach,
czyż nie potomkiem Lucyfera
usynowionym przez Chrystusa?
Cao Xueqin, wybitny pisarz dynastii mandżurskiej, napisał był kiedyś piękną książkę (Sen czerwonego pawilonu). Ponoć pisał, „aby oszukać nudę deszczowych wieczorów, siedząc przy stole koło okna, pod lampą, w towarzystwie dwóch, trzech przyjaciół, którzy są w takim samym nastroju i tak samo syci araku i ryżu”. Rozumiem go, chociaż wydaje mi się, że łatwiej oszukać nudę, niż wyszywać feniksy.
Jeżeli chodzi o mnie, to chciałbym, ma się rozumieć, być paziem Naszej Pani, ale wiem i przyznaję, że to zbyt zuchwałe marzenie, albowiem – jak w podobnej sytuacji zanotował kiedyś Petrarka – „samotność, odpoczynek i wolność przynależne są chyba jedynie doskonałej cnocie i idealnemu duchowi, do czego, jak odczuwam i szczerze żałuję, jeszcze mi bardzo daleko”. Dlatego też, powściągając zbędną zuchwałość, swoją opowieść dedykuję lejmoniadom, władczyniom łąk, jednocześnie prosząc je o błogosławieństwo.
Opowieść o ćmach i motylach, która w istocie ma być opowieścią o pięknie oraz o holometabolii, czyli przeobrażeniu zupełnym, zacznijmy od przypomnienia sobie entomologiczno-sufickiej metafory Rumiego o robaku pustoszącym winnicę – robaku, który pewnego dnia budzi się i zdumiony odkrywa, że nie musi już nic jeść, albowiem sam stał się winnicą oraz zbiorem wzniosłych idei. I w rzeczy samej, imagines, czyli postacie doskonałe motyli, odżywiają się bardzo skromnie, czasami zaś w ogóle.
Zjawisko to zainteresowało Henry’ego Davida Thoreau, który w Waldenie zanotował, co następuje: „Znamienne, że według entomologów – zetknąłem się z tym u Kirby’ego i Spence’a – niektóre owady w stadium wykształconym, choć zaopatrzone w układ pokarmowy, wcale z niego nie korzystają”. Fakt ten uznano za „ogólną regułę, wedle której prawie wszystkie owady w tym stadium jedzą dużo mniej aniżeli larwy. Żarłoczna gąsienica, kiedy przekształci się w motyla… i łapczywa larwa, kiedy stanie się muchą, zadowalają się jedną albo dwiema kropelkami miodu lub jakiegoś innego płynu. Odwłok pod skrzydłami nadal przypomina larwę. Jest smakołykiem kuszącym owadożerny los”.
Thoreau ma tu na myśli angielskich entomologów Williama Kirby’ego (1759–1850) oraz jego przyjaciela Williama Spence’a (1783–1860), autorów czterotomowego dzieła Introduction to Entomology, którego pierwszy tom ukazał się w 1818 roku, mniej więcej czterdzieści lat przed opus magnum Karola Darwina. Do pozycji tej powrócę jeszcze, albowiem nadzwyczaj podoba mi się sposób, w jaki jej autorzy, zatroskani o stan nauk i umysłów w pierwszej połowie XIX wieku, piszą o przyrodnictwie, a zwłaszcza o owadach. Nie uchodzi, na przykład, ich uwagi, że „podobnie jak entuzjazm i fałszywa religia starały się ugruntować swoje stanowisko, wypaczając tekst Pisma, tak również apologeci niewiary i ateizmu zadali sobie wiele trudu, aby umocnić swą bezbożność, wypaczając tekst natury”.
Oczywisty kłopot polega na tym, że gdy zaczynam snuć tę opowieść, wokół nie ma już prawie żadnych motyli ani innych owadów, nie licząc niebrzydkiej ćmy Scoliopteryx libatrix – po polsku szczerbówka ksieni – która podwieszona pod sufitem w łazience zażywa sennych rozkoszy diapauzy. Przy zachowaniu wszelkich proporcji moje położenie przypomina sytuację, w jakiej znalazł się sam Jan Swammerdam, zmuszony dokończyć tekst o pająkach pewnej zimy w siedemnastowiecznym Amsterdamie.
Kiedy zatem zaczynam tę opowieść, jej bohaterowie i bohaterki, czyli owady łuskoskrzydłe, już zimują w różnych stadiach swojego złożonego rozwoju: niektóre jako jaja, inne jako gąsienice, jeszcze inne w stadium poczwarki, ostatnie wreszcie jako postaci doskonałe – najczęściej jednak jako jaja bądź larwy.
Właściwie nie było ich już w listopadzie – najsmutniejszym miesiącu roku, gdy czasem wychodziło jeszcze słońce, pnie młodych brzóz o rudych czuprynach lśniły niczym kosteczki do czysta obgryzione przez lisy, a pędzone wiatrem chmury zdawały się kłębami dymu z kominów wiejskich chałup. Jedyne motyle, a właściwie połówki motyli, jakie wówczas widywałem, pochodziły z szesnastowiecznej wyobraźni Arakidy Moritake i były pogasłymi liśćmi sfruwającymi z drzew, by już nigdy na nie nie powrócić. Co prawda Moritake za motyla wziął spadający kwiat, ale ponieważ Kirby i Spence utrzymują, że za sprawą mimetycznego kunsztu natury niektóre owady, a zwłaszcza ich skrzydła tak bardzo przypominają liście – jedne zielone, inne zwiędłe – że pozwolę sobie uznać własne skojarzenie za wystarczająco uprawnione.
Choć więc nie było ciem i motyli, to przecież wcale tak być nie musiało. Kilka lat temu po zmroku, dokładnie 14 listopada, wyszedłem przed chatkę, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. Były trzy stopnie poniżej zera i prószył śnieg. Nieoczekiwanie w poświacie lampy o kilka kroków dalej ujrzałem niewielką ćmę o kremowych skrzydłach, lecącą, jak mi się zdawało, ostatkiem sił. Co ty robisz, Maleństwo?, wyszeptałem w myślach, a wówczas ciemka skręciła i lawirując między śnieżynkami, zaczęła lecieć ku mnie. Naprędce złożyłem dłonie w łódeczkę, ona zaś przyjęła w nich schronienie. Zaskoczony i poruszony, zamknąłem dłonie niczym muszlę małża i pospieszyłem do chatki, żeby ćma mogła posiedzieć choć trochę w ciepłej kuchni. Kiedy już się ogrzeje, pomyślałem, zapalę świecę, aby połączyła się z tym, którego miłuje. Niestety w kuchni moje dłonie okazały się puste. Ćma musiała wylecieć, kiedy otwierałem drzwi. Mogło być również tak, że zamiast ćmy złapałem śnieżynkę, ciałko śniegu, jak mawiał Kepler, a ta po prostu się rozpuściła. Tak czy inaczej, zasmuciłem się, ale po chwili przypomniałem sobie, że narrator Lolity Nabokova, jadąc nocą samochodem do Grimm Road, porównuje jakieś białawe ciemki do bezpańskich płatków śniegu (derelict snowflakes). Nie mam pewności, ale podejrzewam, że to z powodu pozornej chaotyczności lotu jednych i drugich, do czego powrócimy wiosną.
Poszperałem w literaturze przedmiotu i szybko ustaliłem, że ciemka-śnieżynka, która tak tajemniczo znikła, to Operophtera brumata, czyli, a piszę to, zgrzytając zębami: piędzik przedzimek, którego Anglicy nazywają znacznie przytomniej i ze szlachetną prostotą winter moth. Postacie doskonałe brumata pojawiają się w październiku, wraz z nadejściem chłodów, i latają mniej więcej do połowy grudnia. W tym czasie samce muszą zapłodnić o wiele mniejsze samice, których skrzydła zredukowane są do żałosnych kikutów.
Wyruszając na poszukiwanie swych nieco kalekich samic, samce chętnie łączą się w chmary, co mogłoby wyjaśniać zabłąkanie się mojej ciemki w chmarze śnieżynek, którą być może wzięła (a raczej wziął!) za swych pobratymców i współzalotników. U tego gatunku zimują jaja, z których wiosną wykluwają się gąsienice, żerujące potem na jabłoniach, gruszach i innych drzewach owocowych oraz, podobno, na wrzosie i dębie. Fakt, że owe ćmy zaczynają latać mniej więcej w tym czasie, gdy inne łuskoskrzydłe latać z różnych względów przestają, wygląda na żart natury adresowany do uczonych entomologów, którzy pewnie woleliby, żeby wszystkie motyle, dzienne i nocne, zajmowały niszę wiosenno-letnią i żeby można było je porządnie poszufladkować. A jednak, jakby na przekór owym uczonym, w przyrodzie nie brakuje żartobliwych wyjątków, przywodzących na myśl tasiemki wystające z nieuważnie zamkniętej szuflady.
Innym przykładem takiej tasiemki jest Acentria ephemerella, gatunek, który w 1929 roku zaobserwował na Kaszubach nasz wybitny zoolog Roman J. Wojtusiak. W „notatkach motylniczych” z 1931 roku podaje, że ów „niepozorny a nadzwyczaj interesujący motylek wodny” – czyli właśnie ephemerella, choć wówczas nazywa się jeszcze Acentropus niveus – „lata u nas w dwóch pokoleniach; wiosennem w maju oraz jesiennem, pojawiającem się w lipcu i sierpniu”. I dalej, że „gatunek ten posiada dwie formy samiczek: uskrzydlone normalnie i o skrzydłach zmarniałych”. Uskrzydlone żyją na lądzie, natomiast forma o skrzydłach skróconych, przywodzących na myśl wiosełka bądź płetwy, całe życie spędza pod wodą, podobnie jak jaja i gąsienice. Te ostatnie najczęściej budują sobie domki z liści i łodyg wodnych roślin, na których żerują. Dość swobodnie poruszają się w wodzie lub po jej tafli, oddychając całą powierzchnią ciała. Po przezimowaniu ponownie zaczynają żerować. Przepoczwarczenie następuje pod koniec wiosny lub latem, także pod wodą, a poczwarka osłonięta jest oprzędem wypełnionym powietrzem, które najprawdopodobniej pochodzi z komórek roślinnych. Nabrawszy ochoty na miłość, samice o zredukowanych skrzydłach wystawiają, nieco frywolnie, ponad powierzchnię wody same tylko końce odwłoków, na których skwapliwie przysiadają skuszone przez owe syreny samce. Kopulacyjne zachowania uskrzydlonych samic, spotykanych wraz z samcami stosunkowo daleko od wody, nie odbiegają zapewne od intymnych zwyczajów innych ciem.
Tak czy inaczej, ephemerella to jedyny gatunek motyla, którego imagines, a przynajmniej ich część, wiedzie żywot podwodny. Zarazem ta kolejna tasiemka wystająca z szuflady, tajemniczy motylek, który większą część życia spędza w wodzie, myląc jak gdyby latanie z pływaniem – przy czym intuicja podpowiada nam, że czynności te łączy niezaprzeczalne pokrewieństwo – ma swój aspekt teologiczny, przypominając, że istoty latające i pływające zostały stworzone tego samego dnia.
W upływającym właśnie roku nie miałem zbyt dużo czasu, żeby obserwować owady łuskoskrzydłe. Zauważyłem jednak, że już drugi rok z rzędu było ich jakby mniej niż przez kilka ostatnich lat. Nie licząc tych, które hasały nad łąkami i w lesie, zapamiętałem kilka gatunków. Po pierwsze w maju, wyszedłszy z chatki, napotkałem żeglarza (Iphiclidespodalirius), spijającego nektar ze słonecznego kwiatu mniszka. Po drugie, gdy ziemia na przełomie lata i jesieni zasłana była śliwkami, które w tym roku obrodziły, na puszczających soki owocach ucztowały całe gromady admirałów (Vanessa atalanta) – niezapomniane wspomnienie. I wreszcie pewnego wrześniowego wieczoru, przedarłszy się przez zaporę brudnej firanki, odwiedziła mnie piękna niedźwiedziówka Arctia caja, która z jakiegoś powodu najmocniej osadziła się w mojej pamięci. Przysiadła obok mnie na stole, wdzięcznie rozkładała skrzydła, myszkowała między książkami, po czym odleciała w głąb chatki. Pracowałem, nie miałem czasu się nią zajmować i zupełnie nie wiem, co się z nią później stało.
Ta wizyta jednak nie dawała mi spokoju, albowiem przypomniała mi piękną martwą naturę z 1685 roku pędzla Adriaena Coortego, przedstawiającą owoc kasztana jadalnego – bodaj dwa orzechy w pękniętej kupuli pokrytej gęstymi kolcami, podobnymi do szczecinek niektórych gąsienic – obok którego na skraju stołu przysiadła caja właśnie. Powyżej na sznureczku wiszą związane ze sobą gałązki moreli i wiśni z owocami, niczym kucyki jakiejś młodej nimfy. Caja to dość pospolita duża ćma o bardzo malowniczym ubarwieniu. Jej przednie skrzydła są białe i ciemnobrunatne – niektórzy entomologowie mówią tu o białych skrzydłach pokrytych dużymi ciemnobrunatnymi plamami, ale ja widzę raczej ciemnobrunatne tło pokryte białymi grubymi żyłami, przywodzącymi na myśl mapy meandrujących rozlewisk białych rzek. Z kolei tylne są ceglastoczerwone i pokryte okrągłymi (regularnymi lub nie) granatowymi, czarno obwiedzionymi plamami, które czasami się zlewają; co ciekawe, wszystkie te plamy cechuje duży zakres zmienności, co sprawia, że różnią się od siebie nie tylko płcie, ale i poszczególne osobniki. Nie da się jednak pomylić tej ćmy z inną. Odwłok ma ceglastoczerwony z czarnymi poprzecznymi plamami, jaja kuliste, jasnozielone, przypominające owoce śnieguliczki, gąsienica, najogólniej rzecz biorąc, jest czarna, pokryta długimi włosami. Johannes Goedaert powiada, że „zaniepokojona zwija się w kulę i zamiera w bezruchu, strosząc przy tym szczecinki niczym jeż”. Po czym dodaje, że „wróble i inne ptaki nie zjadają tych gąsienic i zdają się żywić do nich pewną odrazę, wskutek czego niektórzy sądzą, że są one trujące”.
Caja Coortego oraz bezpańskie śnieżynki Nabokova przypomniały mi, że Rosjanin, zamieszkawszy w Szwajcarii, zaczął pracować nad książką Butterflies in Art, której niestety nigdy nie ukończył.
W sierpniu 1970 roku pytany przez Alfreda Appela, jak idzie mu praca nad tą książką, Nabokov odpowiedział: „Nadal pracuję nad ilustrowanym tomem, obejmującym okres od starożytności egipskiej do odrodzenia. Wyszukiwanie i identyfikowanie motyli ukazywanych przez dawnych malarzy sprawia mi ogromną przyjemność jako entomologowi. Interesują mnie wyłącznie przedstawienia rozpoznawalne. Badania te mogą przynieść odpowiedź na takie pytania jak to, czy określone gatunki były w starożytności tak samo powszechne jak dzisiaj, albo czy wnioskując ze wzoru widocznego na skrzydełku sprzed pięciu tysięcy lat, można orzec jakieś drobne zmiany ewolucyjne”. Szczerze powiedziawszy, taka nadzieja wydaje się dość naiwna, co przeczuwać musi znakomity Rosjanin, albowiem dalej dodaje, że „nawet najbardziej precyzyjny pędzel dawnego malarza nie może rywalizować pod względem magii artystycznej z niektórymi barwnymi rycinami wykonanymi przez niektórych ilustratorów naukowych dzieł dziewiętnastowiecznych. Stary mistrz nie wiedział, że żyłkowanie jest różne u różnych gatunków i nie zadawał sobie trudu zbadania jego struktury”.
Niemniej z tej właśnie przyczyny Nabokov wraz z małżonką wędrował po europejskich muzeach: „Odwiedziliśmy wiele miasteczek włoskich, Florencję, Wenecję, Rzym, Mediolan, Neapol i Pompeje, gdzie znaleźliśmy bardzo kiepski rysunek motyla, długiego i cienkiego jak jętka. Natrafiamy na pewne przeszkody, ponieważ martwe natury nie są dziś popularne, traktuje się je jako zapchajdziury, wiszą na ogół w ciemnym miejscu albo wysoko. Niezbędna bywa drabina, latarka, lupa! Moje zadanie polega na atrybucji takiego obrazu, jeżeli są na nim motyle (często są to dzieła opisane jako »anonimowe« lub »ze szkoły tego a tego«), i znalezieniu kompetentnej osoby, która zrobi fotografię”. I dalej: „Zajmuje to wiele czasu; przetrząsnąłem Muzeum Watykańskie i znalazłem tylko jednego motyla, pazia podobnego do zebry, Protographium marcellus, który przysiadł na całkiem konwencjonalnej Madonnie z dzieciątkiem pędzla Gentilego, a jest tak realistyczny, jak gdyby namalowano go wczoraj. Takie obrazy rzucają światło na czas potrzebny ewolucji; dopiero tysiąc lat może ukazać drobną zmianę kierunku”.
Powyższe uwagi Nabokova, stojącego na podtrzymywanej przez żonę drabinie i z lupą w dłoni poszukującego śladów darwinowskiej teorii na malowidłach sprzed kilku stuleci, są tak zdumiewające, że pozostawię je bez komentarza. Martwię się tylko, gdy pomyślę, co czuł, natrafiwszy na martwą naturę Coortego, jak poradził sobie z nonszalancją, z jaką caja maluje na poszczególnych osobnikach swojego gatunku wariacje deseniu, którym obdarowały ją istoty wiekuiste i szczęśliwe.
Ale mniejsza o to.
W 1660 roku wspomniany powyżej Johannes Goedaert, malarz utrzymujący się z malowania niewielkich martwych natur i pasjonat owadów, choć niewykształcony w tym kierunku amator, wydaje Metamorphosis naturalis, ofte historische beschryvinghe vanden oirspronk, aerd, eygenschappen ende vreemde veranderinghen der wormen, rupsen, maeden, vliegen, witjens, byen, motten ende dierghelijcke dierkens meer, co można przetłumaczyć jako Metamorphosis naturalis, albo historyczny opis pochodzenia, natury, właściwości i osobliwych przemian robaków, liszek, nimf, much, białych motyli, pszczół, ciem i innych tego rodzaju stworzeń. W czasach gdy Goedaert czyni obserwacje i sporządza swe lakoniczne notatki, większość owych zwierzątek nie ma jeszcze nazw i cierpliwie czeka na Linneusza. Sam autor powiada, że treść Metamorphosis… nie jest z innych „ksiąg wzięta, ale powstała na podstawie własnych obserwacji”, następnie zaś została „kunsztownie odmalowana”. Ów człowiek przez lat bez mała czterdzieści przemierzał kraj ojczysty w poszukiwaniu owadów, czasami nocą ze świecą w ręku, zbierał larwy i poczwarki, przechowywał je w słojach, dokarmiał i podpatrywał ich przeobrażenia, czyniąc przy tym stosowne, choć skąpe notatki. Mimo swego doświadczenia do końca wierzył w możliwość spontanicznych narodzin owadów i zachwycał się, że z „martwych gąsienic” wychodzą żywe motyle. Tak czy inaczej, Goedaert, malarz martwych natur z Middelburga, parający się ponoć nawet alchemią, jest jednym z pierwszych… właściwie nie wiem, jak to powiedzieć, ale przedwojenne „motylników” zabrzmi tu chyba lepiej niż współczesne „lepidopterologów”. Niestety w opracowaniu trzyczęściowego dzieła pomagał mu niejaki Johannes de Mey, flamandzki predykant, który za stosowne uznał zapiski niezwykłego Zelandczyka powiązać z istniejącą literaturą przedmiotu oraz okrasił je niemal doskonale pustymi uwagami natury teologicznej, co zdaniem Jana Swammerdama wprowadziło do nich niemały chaos.
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
[email protected],[email protected]
[email protected],[email protected]
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
[email protected],[email protected]
[email protected],[email protected]
Dział marketingu: [email protected]
Dział sprzedaży: [email protected]
Audiobooki i e-booki: [email protected]
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, [email protected]
Wołowiec 2018
Wydanie I