Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 322
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja:
Agnieszka Marta Walczak
Projekt graficzny okładki:
Kaja Kowalewska
Zdjęcie na okładce:
@LIGHTFIELD STUDIOS
Skład i łamanie:
Agnieszka Marta Walczak
©Kaja Kowalewska
©Chaos Artistic Laboratories – agencja artystyczno-wydawnicza Wszelkie prawa zastrzeżone
Wydanie pierwsze
Łódź 2020
ISBN 978-83-958526-9-5
kaja kowalewska
siedem
grzechów głuchych
Moim Babciom,
które w świecie Aniołów i Snów
czynią cuda...
(…) abyście się wzajemnie miłowali tak, jak Ja was umiłowałem.
(J 13, 34)
RACHUNEK SUMIENIA
za wszystko zapłacisz
łzami
albo online
kiedy już nie przyjdziesz
odmarzną ci usta
ode mnie
obsesja może być wielka i czuła
tak samo jak miłość
lub wódka
kto by pomyślał
że w upał można upadać
bez reszty
Wszystkie zdarzenia i postaci w tej powieści są fikcyjne.
Jakiekolwiek podobieństwo do zdarzeń i osób rzeczywistych jest całkowicie przypadkowe.
PROLOG
Słyszę, jak poruszają się głosy. Gubią w tle.
– Czego tam szukają? Królewny, dziwki czy skarbów? – pyta gość w zielonej pelerynie i macha ręką.
– Pewnie jakiegoś ciała – cicho wzdycha głos ubrany w czerwony kaptur.
PYCHA
Wszyscy zaś wobec siebie wzajemnie przyobleczcie się w pokorę, Bóg bowiem pysznym się sprzeciwia, a pokornym łaskę daje.
(1P 5,5)
KASANDRA
wtorek, 7 lipca, 7:07
Widziałam potwora,a może to ja byłam potworem?
Uciekam. Jadę zobaczyć pokój. Potrzebuję tego pokoju na gwałt. Nie mam jeszcze adresu. Niestety, kobieta, dziewczyna, z którą kontaktowałam się wczoraj, uparcie milczy. Mam ochotę roztrzaskać telefon, kiedy próbuję drugi raz i cisza. Czasem jednak lubię ciszę. Można przecież ogłuchnąć od świata i tego całego wrzasku, jaki leje się strumieniami do uszu. Ludzie krzyczą, drą mordy, podskakują. Skąd ja to wszystko wzięłam? Z kolorowej telewizji, w której na pokaz wystawiane są serduszka, czy z Facebooka, który tonie w morzu lajków.
Ja lubię to, ty tamto, matka Teresa jeszcze więcej lubi, chociaż nie zna się na Facebooku (całkiem jak ja), ma kota i czterdzieści lat albo i więcej. W głowie mi się psuje i marzy. Czasem od nadmiaru, a czasem od braku.
Wychowywałam się w smutnym miejscu. Byłam wpadką o smutnej porze smutnych rodziców w smutnym miasteczku i w złej godzinie. Mam głupie imię, wyjęte z karty jakiejś książki, a cała jestem jak przypowieść o kulawej duszy, bo taką od początku posiadam. Duszę.
Kasandra – przecież to brzmi jak jakaś wróżka, dobrze że nie dama z łasiczką, królewna bez śnieżki, czy Irena od konia. Czarny humor zawsze chodził ze mną w parze.
Od stóp do głów jestem jak jedno wielkie nieporozumienie. Boję się ludzi i nie mam w sobie czasem siły. Wtedy blednę. Jak niewydarzony zachód słońca, smutny, taki nie do poduszki, jak wschód, który mgłą przykryty przeraża. I milczę.
Mam na imię Kasandra. I kto to wymyślił? Ojciec, którego nie pamiętam, czy zła matka, która trzymała mnie pod wielkim kloszem. Abażur świecił się i święcił, a ja nie mogłam się wydostać na zewnątrz. Nie miałam ani koleżanek, ani tym bardziej kolegów i ciągle czułam, jak na szyi zaciska się obroża, jak kobieta-rodzicielka pociąga za smycz, skracając mi tym samym każdy dzień.
Noce też były przechlapane. Pokój był mały, mieścił się na zimnym parterze obskurnego wieżowca. Żadnego balkonu, balu, wybiegu, a w oknach kraty. Czułam się jak w klatce, kiedy matka nocami przekręcała klucz w zamku. Miała specjalne berło do mojego pokoju, wielka królowa z kolorowych gazet, bo kiedyś ktoś napisał o niej w gazecie. Mały, kolorowy papierek do dzisiaj noszę w zniszczonej, papierowej teczce, takiej sprzed lat.
A więc matka zamykała mnie nocami, w zakratowanym pokoju na zimnym parterze obskurnego wieżowca, a ja z przejęciem patrzyłam na kamienicę, która wydawała się taka smutna, jeszcze smutniejsza ode mnie. Wtedy.
Ktoś tam kogoś zabił. Na pewno przyszła tam śmierć.
W głowie rodzą mi się znów dziwne myśli, prześladują mnie wspomnienia, a stukot pociągu pogłębia zadumę.
Kasandra. I kto to wymyślił?
SARA
poniedziałek, 6 lipca, 10:17
(zaraz po pierwszym telefonie od Kasandry, rano)
Zadzwoniła jakaś Kasandra. Boże, Kasandra! I kto to wymyślił? Przedstawiła się dopiero w szóstym zdaniu.
Policzyłam. W zasadzie to sama poprosiłam o godność, bo napięcie na łączu było już zbyt gorące od oczekiwania. W dodatku mamy lato. Upał leje się strumieniami z nieba. Nie lubię, jak ludzie ignorują innych, jak wy-rzucają na bruk dzieci i zwierzęta, jak nie przedstawiają się w telefonach, drzwiach czy poza nimi. Lekceważą.
Wydawała się jakaś taka wyniosła. Pyszna, ale wybrakowana. Pewnie pochodzi z bogatego domu. Mieszka w zamku, pałacu. Jej matka jest artystką albo prowadzi klinikę medycyny estetycznej, a ojciec znanym lekarzem, prawnikiem i homofobem. W mojej głowie przypomina wojskowego z dużym, grubym pasem, który wychłostałby wszystkich spaczonych przez zboczenia.
Gej według niego zapewne nie jest człowiekiem tylko pedałem, który służy do wieszania psów. Wyobrażam sobie sytuację, jak to któregoś razu kancelarię ojca Kasandry odwiedza czarnoskóry, który chce zasięgnąć porady prawnej. Wylatuje „na kopach” i z hukiem. Świat dziwnej dziewczyny z telefonu jest więc w mojej wyobraźni miejscem o sadomasochistycznych klimatach, rasistowskich poglądach i brutalnych uprzedzeniach. Życie w takich pałacach określam jako „życie przesrane”.
Przez moją głowę toczy się wojna. Powinnam być przecież miła, uprzejma i serdeczna. Nie można z góry traktować rozmówcy, skazywać go na więzienie, obrzucać błotem ze słów, ale ja mam zbyt bujną wyobraźnię, która czasem mnie gubi, nad którą nie potrafię zapanować.
Ale żeby od razu Kasandra? Z nią miałybyśmy dzielić nasze przytulne, trzypokojowe mieszkanie? Ona miałaby dzień w dzień pić tutaj kawę z jakiegoś bogackie-go kubka albo z zabytkowej porcelany i unosić do góry włosy? Dziewczyna z telefonu, która brzmiała jak rosyjskie cymbałki? Której historię wymyśliłam w dziesięć minut?
KASANDRA
wtorek, 7 lipca, 8:13
godzina krzywego pociągu
Ludzie oceniają. Oceniają nas przez pryzmat krzywo założonej czapki z daszkiem na pijanym party, na podstawie koloru włosów, paznokci, jakości (nie)modnych spodni, zegarków, tonu głosu, (nad)wagi, a przede wszystkim wystawiają nam portrety przez usta naszych przyjaciół. Osoby bliskie snują opowieści o nas, przez co możemy zapadać w serce lub absolutnie nie przekroczyć granicy dopuszczenia. Do serca. Nieważne, jakie mamy zasady, jak pachną nasze koszule, ile wulgaryzmów wypowiadamy każdego dnia, jak bardzo potrafimy kochać, jak mocno możemy coś spierdolić. Nieważne, czy przyznajemy się do błędów, czy błędy nie przyznają się do nas. Ważne są oczy, oczy naszych przyjaciół. To przyjaciele malują nasze obrazy wśród swoich znajomych i bliskich.
Przyjaciółkę miałam jedną. Miała na imię Adelina.
Miałam. Czas przeszły dokonany. W zasadzie o śmierci nie lubię myśleć. Nie lubię też o tym mówić. Kochałam Adelinę jak siostrę. Byłyśmy nierozłączne. Nawet kiedy matka zamykała mnie w małym, zakratowanym pokoju na zimnym parterze obskurnego wieżowca, to i tak widziałam oczy Adeliny i mogłam w nie patrzeć z okna i odczuwać jej siostrzaną bliskość. Byłyśmy do siebie podobne. Jak dwie krople wody. Później Adelina umarła. Nie zdążyłam się z nią nawet pożegnać. Do pewnego momentu wszystko było takie idealne, a przecież nie ma rzeczy i ludzi idealnych. Prawda?
Pociąg płynie. Czuję w powietrzu lekkie rozkojarze-nie. Czuję, jak ściska mnie czyjaś niewidzialna ręka.
Podnoszę oczy, a to tylko staruszka pyta o numer przedziału. Waham się przez moment. Zawieszam pomiędzy życiem a snem.
Próbuję wystukać numer Sary ponownie. Mocno drży mi ręka, kiedy kruszę swoje myśli nad głuchą komórką.
Czy ta dziewczyna, która mieszka po drugiej stronie słuchawki, mogłaby zostać moją przyjaciółką, siostrą, bratnią duszyczką, duszą? Nie wiem. Wydawała się miła. Miała ciepły głos. Z wrażenia trzęsły mi się ręce.
Telefon drżał. Zapomniałam zupełnie o tym, że należy się przedstawić i jakoś tak poczułam na sercu własne faux pas. A może teraz nie odbiera ode mnie telefonu, bo sprawa jest już nieaktualna? Ale przecież jeszcze wieczorem potwierdziła. Jadę zobaczyć pokój. Uciekam.
Potrzebuję tego pokoju na gwałt.
SARA
poniedziałek, 6 lipca, 12:13
południe wyobraźni
Nie mogłabym się z nią zaprzyjaźnić. Nie, chyba nie. Już widzę, jak się stroi przed lustrem, jakiej używa szminki, jak wykrzywia usta w grymasie. Jest szamanką albo złą czarownicą, nosi szaty nieżyjących przodków i wplata w zdania francuskie słowa, aby umocnić swoją pozycję intelektualną, a innym podnieść ciśnienie lub rozpacz. Mam alergię na takie osoby. Mam alergię na nieczułe poranki, na braki, na zatłoczone pawilony, smród, kłamstwa, pusty seks.
W dzisiejszym świecie jest syf. To wszystko. Jak masz kasę, to kupisz: pomidory w puszce, krewetki, masło maślane, wiórki, wiewiórki, lateks. Jak kasy nie masz, to możesz sobie popłakać w czarnej dupie, bo nawet za stanie w kolejce naliczają odsetki. I tytuły się kupuje, i filozofie, ludzi, marionetki, konie. Kopara opada?
Co? Zabawne… Pójdziesz do fryzjera, a niech ci wy-strzeli z procy fryz, sprzedasz swoje włosy na Allegro.
Wszędzie syf panuje. A biedne dusze bywają bez pokrycia. Smutne jak czeki.
Mieszkam z Anitą. Jest biedna jak mysz kościelna. Często mówię na nią Nita. Mamy różne upodobania i różne światy.Nawet kawę pijemy najczęściej w innych godzinach, z innych kubków, filiżanek. Czy z Kasandrą mogłabym wypić kawę? Nie, chyba nie. Już widzę, jak siada, prostuje plecy i rozciąga palce, poprawia złotą, zabytkową obrączkę po babce i mówi zachrypłym głosem, przemoczonym od nieustającej tęsknoty:
– Och, Saro, czy mogłabyś mi podać cukier?
Bulwersuję się. Mocno zaciskam brwi, oczy i ręce.
Czemu do głowy przychodzą mi takie bzdury, kiedy jest lato i powinnam myśleć o miłości? O skowronkach powinnam myśleć. A ja analizuję dziewczynę ze słuchawki. Ze słuchawki, której już dawno nie ma, bo wyszła z mody jakąś dekadę temu.
poniedziałek, 6 lipca, 22:27
Nie mogę spać. Skopałam całe prześcieradło. Jest upał. Koty mruczą pod gwiazdami, przeciągają swoje futra. Za dnia gotują się w słońcu. Świat w lipcowe dni szybciej się budzi do życia i później chodzi spać, a może nie usypia wcale, może trwa w letnim zauroczeniu, delikatnie sącząc whisky z księżyca? Lubię whisky. Lubię pocałunki, które budzą do życia motyle. Drżę na wyobrażenie języka w pępku. Marzę o ścieżce miłości, lizaniu gwiazd, dotykaniu marzeń. Penetruję niebo jeszcze głę-biej i mocniej... Marzenia brutalnie rozcina wyjec leżący przy łóżku.
Dzwoni telefon. W słuchawce przez dobrych dziesięć sekund utrzymuje się cisza. Jest tak przeraźliwa, że zaczyna drżeć mi serce.
– Po tej stronie Kasandra. Ja w sprawie pokoju. Miałam się przypomnieć wieczorem. Przepraszam, że tak późno dzwonię, ale…
Nie słucham, co dalej plecie. Zatrzymuję się w jakimś niebycie. To nirwana. Coś jest z tą dziewczyną dziwnego. A może ze mną? Coś jest nie halo…
KASANDRA
poniedziałek, 6 lipca, 22:39
Mam wrażenie, że w ogóle mnie nie słuchała. Zadzwoniłam, jak prosiła. Wieczorem. Była jakaś odległa.
Jak galaktyka, planeta, miłość. Coś było z nią nie halo…
SARA
wtorek, 7 lipca, 9:16
poranny
Telefon krzyczy. Ktoś natarczywie dobija się do słuchawki. A raczej do mojego głosu, który nie jest automatyczną sekretarką. Nie jestem w zasadzie żadną sekretarką. W zeszłe wakacje załapałam robotę niedaleko banku. Prywatna firma, projekty ogrodów. Nosiłam papiery i wynosiłam pety po nerwowych urzędasach i wysoko unoszących tyłki architektach. Jeden nawet wpadł mi w oko. Architekt. Szybko jednak się skończyło. Ślad po nim zaginął. Do dziś nie wiem dlaczego. Złamałam sobie serce na chwilę, ale nauczyłam się parzyć idealną „małą czarną” na dzień dobry. W sukienkach natomiast chodzę rzadko, tyle co od wielkiego dzwonu, a taki wielki dzwon przypada raz na dziesięć lat. Uwielbiam za to bluzy z kapturem, luźne koszule i siedzenie na parapetach, koty, muzykę i rower.
Zwyczajnie też sobie studiuję. Tak, poza tym, że dorabiam, to jeszcze studiuję. Najpierw poszłam na chemię, ale szybko zdałam sobie sprawę, że to paranoja. Porzuciłam ten kierunek. Miałam rok w plecy i szukałam czegoś, co mieściłoby się w kształcie mojego serca. Teraz znalazłam – to dziennikarstwo.
jeszcze poranny
Zakrywam głowę poduszką. Jeżeli nie przestanie dzwonić, to się naprawdę wścieknę. To pierwszy dzień od wieków, kiedy mogę się wyspać. Nie biegnę do pracy, nie wstaję na uczelnię, nie analizuję przyczyny. Ściskam cienką, letnią kołdrę. Jest mi ciepło, przyjemnie.
Przysypiam na pół godziny. Śnią mi się czerwone uda i zupełnie tracę kontrolę nad światem. Nie trzymamy się razem, a ja płynę w jakąś krew i odczuwam strach. Boję się, że ktoś mnie zgwałci.
Poranny prysznic nie przynosi ulgi, powoduje lęk, przypomina. Miesza we mnie wszystko to, co było nieobliczalne i gorzkie. Telefon przestaje dzwonić na jakieś pół godziny. Robi się spokojnie i cicho. Do momentu.
– Zostaw wiadomość po usłyszeniu sygnału – zdaje mi się, że słyszę z oddali.
– Dzień dobry, po tej stronie Klemens Jot. Ja w sprawie mieszkania. Czy mogłaby pani do mnie oddzwonić?
Pokój potrzebny od zaraz.
Męski głos milknie, wycisza się też słońce za oknem, które jakby porażone telefonicznym dzwonkiem chciało za wszelką cenę uśpić swoje promienie. Wycisza się trawa i dzieci uciekają z podwórka. A mamy widok na podwórko, z jednego okna widać mur z dziurą wyrzeź-bioną w kształcie serca. Pewnie sama się tak wyrzeźbiła – myślę. A może zrobiła to piłka dziecięca albo woda, która lała się z nieba, a może Bóg? Drugie okno jest duże i ma widok na piękno bez końca. Na uliczkę pełną dzikich marzeń, fantazji i rowerów. Poprzypinane kłódkami do małego murku tworzą welon ślubny, orszak. Najbardziej podoba mi się żółty pastel, po nim pudrowy róż, następnie zabójcza mięta i cukierkowy koniak.
Przechodzą mnie dreszcze. I deszcz zimnych wspomnień wali w serce. A serce wyje jak szalone. Niepewne. Gryzę się w język. Podchodzę do telefonu. Wybieram numer Kasandry. Czuję w ustach posmak krwi. Nie mogę nikomu powiedzieć dlaczego. Tamto jeszcze boli.
Boli jeszcze.
KASANDRA
wtorek, 7 lipca, 12:00
Pociąg szumi. Przedział zapełnia się nowymi pasaże-
rami. Każdy przychodzi z jakimś bólem. Mnie boli prawy sutek. Bolą mnie piersi przed kolejną menstruacją.
Boli mnie guzik urwany od koszuli. Boli mnie Adelina.
Miałyśmy wspólny trzepak. Był duży, zielony i zaczarowany. Adela uwielbiała te wszystkie fikołki, fiołki i akrobacje. Często bujała od ziemi do nieba. Z głową w chmurach, w kwiatach albo z włosami zanurzonymi w piasku.
Były też huśtawki. Trochę odrapane, jak to na starych podwórkach, wyszarpane przez okoliczną chuliganerię.
Była brązowa karuzela z drewienkiem z boku, za które można było się złapać. I koniki jeszcze były – taka długa deska do bujania. Siadało się na niej okrakiem, łapało w uda. A później leciały piosenki i świerszcze. Adelina była dzieckiem wesołym i wielobarwnym. Czasem wydawało mi się, że jest ptakiem, który siada cichutko na gałęzi drzewa albo na balustradzie ciasnego balkonu.
Takie balkony posiadali mieszkańcy naszego wieżowca, ci, którzy zajmowali mieszkania na wyższych piętrach. Balkon – miejsce idealne dla smutnych i pokrzywdzonych, którzy chcą pozbawić życia siebie albo kota.
W moim mieszkaniu było ciasno. Zamiast balkonu były kraty. Dusiłam się na tym zimnym parterze obskurnego wieżowca z matką, która nie mogła beze mnie żyć.
A raczej nie mogła żyć bez trzymania mnie pod kloszem.
Chorowała na nerwicę. Miała skaleczoną duszę i głowę.
Ktoś kiedyś zabrał jej męża, mojego ojca. Ktoś kiedyś zabrał jej coś jeszcze.
Dzwoni telefon. Wyrwana dzwonkiem ze wspomnień sięgam po komórkę.
– Witam serdecznie. Po tej stronie Sara. Dzwonię w sprawie naszego spotkania. Chodzi o pokój.
– A tak. Pokój. Ten na gwałt…
– Tak, tak – głos potwierdza. – Czy mogłybyśmy przełożyć to spotkanie na jutro? – czuję tę ciężką chwilę wahania i oddech po drugiej stronie.
– Jutro? – zawieszam głos. – Jestem już w drodze. W połowie drogi. Tak, ale… – znów się zawieszam. – Jeżeli to konieczne…
– Najmocniej przepraszam. Sprawy prywatne. Czasem tak się dzieje na duszy – Sara próbuje się usprawiedliwić do słuchawki.
– Jutro o której godzinie? – pytam z dziwną trwogą w środku serca.
– Piętnasta. Może być? Podaję adres… Masz czym zapisać?
Zapisywanie mam we krwi. Urodziłam się taka – do zapisywania. Babcia nazywała mnie pisarzem gminnym.
Zapisywałam wszystko. I krowy, i konie(c). Liczyłam, ile wujek ma blizn na twarzy. Zapisywałam tablicę kredą i bruliony wierszami. Zapisywałam siebie i innych.
Twarze i rany. Blizny i akty tworzenia blizn. Moje ze-szyty były pomazane, głowa była pomazana, a nawet ściany w tym małym, zakratowanym pokoju na parterze obskurnego wieżowca, z widokiem na srające gołębie.
– Oczywiście, już zapisuję. Proszę dyktować – rzucam.
– Plac Zbawiciela 7/7, Stare Miasto.
– Siedem grzechów głuchych – szeleszczę niewyraźnie pod nosem do nieznajomej z telefonu.
– Słucham? Nie rozumiem…
To ta konsternacja, kiedy zauważasz, że posługujesz się kodem wyjętym ze swojej głowy i nikt poza tobą tego kodu nie rozumie. Nikt zrozumieć go nie chce. No chyba że Adelina.
– Proszę powtórzyć? Nie zrozumiałam – dobiega do mnie po chwili głos Sary.
– Never mind – kwituję. – Proszę sobie tym głowy nie zawracać. Adres zapamiętałam. Będę punktualnie o 15.
Rozmowa zakończyła się. Trwała 4 minuty i 11 sekund. Czuję, jak rejestrator rozmów wbija mi się w oczy.
Odrzucam na plecy warkocz. Zaczyna mnie drażnić.
Plac Zbawiciela. No to będziemy się zbawiać. A może zabawiać? Zastanawiam się, czy potrzebne byłoby mi zbawienie czy zabawa. Przecież nigdy tak naprawdę nie mogłam wyjść spod klosza. Może lepiej, jakby to była ulica Paradna albo Rozrywkowa. A może…
SARA
wtorek, 7 lipca, 12:22
godzina medytacji
Była znowu dziwna. Nie może mi wyjść z głowy.
Mruczała coś pod nosem, kiedy usłyszała nazwę ulicy.
Pewnie wolałaby, żeby mieszkanie mieściło się na Rozrywkowej czy Paradnej. Albo na Szalonej, Modnej lub Niezwykłego Wstąpienia. A to tylko Plac Zbawiciela, czasem głuchy jak telefon, zimny jak film, czasem pastelowy jak pudrowe cukierki, gwarny jak wesołe miasteczko. Plac, na którym jest się albo amunicją, albo ofiarą.
Wstaję. Podchodzę do okna. W jakiś dziwny, niespokojny sposób przestępuję z nogi na nogę. Ulatniam się gdzieś. Wychylam na wschód. Przychodzi Nita. Kładzie przede mną torbę z zakupami.
– Rozpakuj – rzuca hasło.
Krzywię się. Po czym szybko mówię (co nie ma nic wspólnego z zakupami):
– Dzwoniła ona.
– Jaka ona? – pyta Nita.
– Ona. Ta dziewczyna od mitologii.
– Przeurocze! Ha, ha, ha – wybucha śmiechem Nita. – Nie rozumiem, co ty kombinujesz. Jak słoń pod chmurę. Co ci w niej nie pasuje?
– Nie wiem – zawieszam głos w połowie zdania. Chcę coś jeszcze dorzucić, ale niepewność paraliżuje moje usta. Nita przygląda mi się z niekłamanym zainteresowaniem. Mam wrażenie, że za chwilę włoży mi widelec do oka.
– Kupiłam w promocji, ładne? W tym domu ciągle brakuje widelców – dodaje. – Sara, odezwij się. No co ci w niej nie pasuje?
– Kasandra – rzucam po chwili. – Kasandra – powtarzam.
– Ale imię? Phy, przecież to absurd. Mogłaby mieć na imię Zenobia, Fobia albo Depresja. Mogłaby być zwy-czajną Baśką albo kłamliwą Janką, wredną Hogatą czy piękną Heleną. Wyluzuj. To tylko imię. Przyjdzie obejrzeć pokój? – dopytuje Anita.
– Tak, jutro o 15 – podaję suchą informację do wiadomości współlokatorki. – Przyjdzie – dopełniam.
Swędzi mnie szyja. Wychodzę do łazienki. Opuszczam sedesową klapę. Siadam i myślę. Medytuję na klapie. Co mi w tej dziewczynie nie pasuje? Imię? Przecież to bzdura.
KASANDRA
wtorek, 7 lipca, 12:22
godzina zawieszenia w pociągu
Jadę pociągiem i myślę. Medytuję. Może nie pasuje jej moje imię. Może przestraszyła się, że jestem jakąś wróżką, czarownicą, cyganką, że odcinam zwierzętom łapy albo chomikuję w szafie laleczki voodoo. Może myśli, że potrafię czytać z dłoni albo że zaklinam konie i wprowadzam ludzi w stan hipnozy. A może wydaje się jej, że cierpię na somnambulizm. Włóczę się bezsensownie po dachach, spadam w snach w niestworzone historie, kradnę nietoperze, gotuję zęby i włosy, aby zaklinać przyszłość. Masakra. Nie jestem ani lunatyczką, ani wariatką. Cierpię na sennobolizm, mój własny, prywatny sennobolizm. I sama go sobie wymyśliłam.
SARA
wtorek 7 lipca, 23:11
Czasem dopada mnie insomnia. Zakłóca stan mojego zdrowia. Dziś mnie dopadła. Nie mogę spać. Wiercę się bezsensownie po łóżku. Jutro tu przyjdzie. Będzie zaglądać w kąty, zrobi przegląd gratów: co, gdzie, jakie i za jaką cenę. Pewnie założy coś z kolekcji Armaniego albo zarzuci jakąś Pradę czy Max Marę, usta pomaluje na wy-zywający róż, burdel-róż, kąśliwy i jadowity. Ciekawe, jak wygląda. Ciekawe, jakie ma zwyczaje. Pewnie jest na kolejnej diecie z serii fit albo vege. Pewnie uprawia sport i seks z wyśnioną miłością. Pewnie, pewnie, pewnie…
Gdybanie, wymyślanie – to tortury serca. Sami je sobie fundujemy. Torturujemy się bardzo. Jesteśmy maso-chistami snów i urojeń. A przecież nie wymyśliłam sobie Kasandry. Sama zadzwoniła. Sama chciała przyjechać, obejrzeć pokój. Ciągle tylko sobie wyobrażam. Dodaję życie do kawałka głosu czy słowa. Do postaci, która zmienia kapelusze przed Pałacem Miłości, do magika, który tresuje psa na Placu, do księdza. Gdybam tak, co by było… Wymyślam, insynuuję. Czytam z ludzi i o ludziach. Dopisuję kartki.
Do pokoju zagląda Nita.
– Nie śpisz? – rzuca przez uchylone drzwi.
– Nie mogę. Mam mętlik – odpowiadam i podnoszę głowę, dając tym samym sygnał, że może wejść.
Nita wchodzi. Siada na krawędzi mojego łóżka.
– Nie bój się. Wszystko, co nowe, potrafi przerażać. Za dużo myślisz – uspokaja mnie, głaszcząc po włosach.
Czuję, jak po moich policzkach toczą się duże krople tęsknoty. Zaczynam płakać.
– Nie płacz. Świat daje, świat odbiera – tłumaczy Nita.
Czuję, jakby czytała we mnie. Jakbym była książką. Jakby wiedziała wszystko. A przecież nie wie nic.
Żałuję za grzechy. Żałuję za te wszystkie spalone mosty i błogosławię te, które jeszcze pozostały. Nita przytula moje ciężkie łzy. Wspiera mnie. A wsparcie to most, który ciągnie się od ramion do serca. Most, który zbudowany jest ze słów. Za pomocą dotyku przekazuje się go na zawsze. Wsparcie to blask spojrzenia, ciepło dłoni, która gładzi włosy, splata je w warkocze albo bawi się nimi jak wiatr. Wsparcie to ciepła herbata i plasterek cytryny na gorączkę, nadzieja na niebieskie jutro. Wsparcie to most, który ciągnie się od ramion do serca.
KASANDRA
wtorek, 7 lipca, 23:11
Dworzec Północny
Gdyby szczęście miało związek tylko z niebem, nie byłoby ziemi. Siedzę na dworcu. Jest ciemno. Noc jest ciepła. Nie mam gdzie przekimać. Nie znam tutaj nikogo. Ja w ogóle nie znam nikogo. Nikt mnie nie zna. Mam dziwne imię i tylko jakoś mi tak zimno od tego czekania. Wzięłam się znikąd. A raczej z małej, zakratowanej klatki. Nie byłam niegrzecznym dzieckiem. Miałam niegrzeczną mamusię. Wszystko było ustalone z góry.
Cała ta gama rytuałów. Od śniadania aż po sen. Do dziś śnią mi się koszmary i klucze. Stare zegary, które tłuką kukułkami o ścianę, loch. Ale wydostałam się. I wolę ten brudny, zasikany dworzec od małej, zakratowanej klatki na zimnym parterze obskurnego wieżowca. Wolę siedzieć tu i czekać, że może w końcu uda mi się wyna-jąć pokój. Taki za parę groszy z widokiem na cokolwiek.
Siedzę i wklejam oczy w tablicę informacyjną. Nie wiem, co będzie dalej. Nie wiem, czy…
SARA
środa, 8 lipca
północny
Nie wiem, co będzie dalej. Wszystko niepewne i bez kształtu. Coś się kiedyś stało i ciąży mi jak gula w gardle. Rzuca mną o ściany. Dobija. Nita nie wie. Nikt nie wie. Sama nie do końca potrafię sobie przypomnieć.
Mgła jest gęsta jak zupa. Coś tylko bardzo mocno boli.
Rozdziera wnętrze. Jakbym była papierem. Podarłam się. Dawno, dawno temu na strzępy. To był w zasadzie początek. Bo można krwawić bardziej. Polubić siebie samego na Facebooku albo tam też krwawić tylko innym kolorem czcionki, strzelić samojebkę, rozciąć szczęście przypadkiem, wysłać mejlem o północy ból.
Witaj A.
Nie wiem dlaczego, ale nie mogę spać.
KASANDRA
środa, 8 lipca, 1:00
Bo w życiu chodzi o to, aby robić rzeczy niepowtarzalne. Tak więc siedzę sobie tutaj niepowtarzalnie na tym dworcu i niepowtarzalnie się boję, co będzie dalej.
Patrzę na duży zegar, który odlicza czas do spełnienia marzeń. Wskazówki biegają jak biedronki po stopach.
Delikatnie łaskoczą w oczy. Z boku siedzi para. Przyglądają się sobie. On wyciska jej na ustach pocałunek ze śliną. Ona, podniecona, wsuwa mu ręce pod T-shirt.
Znowu ślina, plask, plask. A teraz widzę, jak mięsisty język, ozor wydobywa się z jamy mężczyzny i ląduje na dolnej wardze kobiety. Brr, wzdrygam się. Za chwilę wyniosą się stąd i pójdą do łóżka.
Ave!
Nigdy z nikim nie spałam.
SARA
środa, 8 lipca, 1:03
Spałam z architektem. Miał na imię Anatol. Smakował jak kawa zbożowa o poranku i kawa zbożowa wieczorem. Był zdrowy. Można go było podciągnąć pod ten cały rytuał z cyklu fit. Fit day, fit night, fit food, fit sex.
Seks bowiem też może być chudy. Jak biały ser. Zaczyna się szybko i nim człowiek zdąży się obejrzeć, już się kończy. Pocałunki w wersji light, bez języka, bez oddechu, zimne i ponure jak dachy posypane sadzą. Dłonie tylko przez dwie minuty na biodrach, członek w środku szybko blednie. Tak. To jest właśnie chudy seks. Bez scenerii, bez miłości, bez finezji. Sztuczne oddychanie.
Anatol był w łóżku fit. Chociaż jeszcze wtedy wydawało mi się, że…
Witaj A.
Jeszcze nie śpię.
KASANDRA
środa, 8 lipca
druga połowa nocy
Próbuję zmrużyć oczy. Sen nie nadchodzi. Dziwnie tak. Siedzę na dużym dworcu w kształcie jabłka. Kurczowo trzymam plecak i duszę. Z małego tunelu po prawo wychodzi para. On ubrany w zabawny kapelusz, ona w tiulowej sukni do kostek. Nie patrzą na siebie. Kobieta przyspiesza kroku, wydaje się być dużo starsza od niego. Suknią chce przykryć zmarszczki i wiek. Nie, to na pewno nie matka. Młodzieniec w kapeluszu zaczyna krzyczeć. Tiulowa Sukienka tonie we łzach. Do pary podchodzi żebrak, prosi o kilka groszy.
– Wal się! – słyszę z oddali. Gbur, bo już nie młodzieniec, popycha staruszka. Robi mi się zimno, mimo ciepła tej nocy, mimo pełni lata, jakie podane od Boga powinno grzać w dłonie i w oczy. Marznę.
– Nie słyszysz, dziadu?! Wal się! – rozlegają się krzyki.
Kobieta płacze, dojrzała jest jak wiśnia, dojrzały jest jej płacz jak dojrzałe owoce. Nie zawodzi, cicho wyciera oczy. Bo są dwa rodzaje płaczu. Płacz niedojrzały i płacz dojrzały. Ten pierwszy dopiero wyrasta, uczy się na naszych oczach. Jest słaby i krzyczy. Doprowadza do spazmów, drapie, gryzie. Robi wszystko. Ma paznokcie i potrafi zaatakować. Ten drugi – dojrzały – ukrywa się. Pod koszulą, pod bluzą, pod tiulową sukienką, gdzie ukrywają się zmarszczki. Jest pomarszczony i smutny. Cichy i ma pokorne serce. Nie szuka poklasku, nie unosisię pychą.
Tiulowa Sukienka płacze jak dojrzała wiśnia kropiona przez deszcz. Odwracam głowę i widzę, jak gbur leje ją po twarzy. Ona próbuje zasłonić rękami wszystko. Cały swój świat.
– Wybacz mi – prosi.
Nagle z podziemnego przejścia wychodzą dwie młode dziewczyny. Jedna ma na sobie skórzaną kurtkę, cyklówkę. Druga szpilki. Czerwone. Nie trzymają się za ręce. Kłócą się. Jest druga połowa nocy, która płynie środkiem Północnego Dworca i cicho mi się wiesza na szyi. Coraz bardziej wciskam się w filar. Przytulam ciało. Nie chcę, aby mnie ktoś zobaczył, podszedł bliżej, zaczepił.
– Jesteś do dupy! Do dupy jesteś! Słyszysz?! – krzyczy Czerwona Szpilka.
– Nic ci nie pasuje! – Skórzana Kurtka przyspiesza kroku. Ma płaskie buty, więc bez problemu może wrzucić kolejny bieg.
– Zwolnij! – wrzeszczy Czerwona Szpilka. Łamie sobie nerwy. Za chwilę połamie obcasy. Wygląda komicznie w tych swoich długich nogach i brokatowej, wyzywającej kiecce. Wygląda jak dziwka. Wzdrygam się. Na samą myśl. Nie czyń drugiemu, co Tobie… Nie oceniaj. Gryzę się we własną wyobraźnię.
Nadjeżdża pociąg i wszystko się miesza. Rozpływa się pierwsza para, druga para: Tiulowa Sukienka i Czerwona Szpilka. Znikają kłótnie, wrzaski, znika we mgle staruszek z siwą brodą i rozpiętym rozporkiem. Pojawiają się przypadkowe twarze. Spieszą się gdzieś. Może na odległą wyspę albo wakacje all inclusive. Bez miłości.
Mieszają się czasy, przesiadki, pasażerowie i… nagle widzę w tłumie Adelinę. To Adelina? Nie, to niemożliwe…
– Adelina! – krzyczę. Zrywam się na równe nogi i biegnę. Dziewczyna odwraca głowę, wysyła mi uśmiech i odchodzi. Widzę, jak macha ręką na pożegnanie. Próbuje mi coś powiedzieć, ale para z księżyca zasłania jej usta. Chcę przeczytać coś z ruchu i kształtu. Za późno.
Za oknem już jest. Pociągu. Za oknem. Duszy.
Czuję przerażenie na twarzy. Szukam drogi, na której nie będzie już porozrzucanych dynamitów, łez, burczenia w brzuchu ze złości, fałszywej facjaty, złego ducha, bomby w telefonie, ohydnego pieprzenia, serca krojonego słowami.
Ponownie wciskam się w filar. Przytulam się do niego tak, jakby był moim kochankiem. Takim prawdziwym, takim pierwszym.
godzina Adeliny
Przed oczami staje mi Adelina. Przywołałam ją sobie.
Nie mam pojęcia, jakim cudem pojawiła się na peronie, a następnie za oknem pociągu. Chciałabym z nią porozmawiać, tak bardzo przeprosić bym ją chciała. Żal za grzechy powoduje wiercenie w brzuchu. Mam wyrzuty sumienia i żaden konfesjonał tutaj nie wystarczy. Przywiozłam do tego obcego miasta ze sobą tajemnicę. Poza plecakiem mam jeszcze wielki dramat. Moje grzechy są głuche i nie mają końca. Przepraszam.
Adelina dorastała. Nie była już małą dziewczynką w różowej czapeczce z bąblem. Stawała się kobietą, widziałam jej piersi, jędrne i gładkie, sterczące sutki, usta. Zastanawiałam się, kiedy moje sutki zaczną się podnosić, kiedy ja dostanę pierwszą miesiączkę, kiedy pierwszy raz pomaluję usta szminką. Adel była starsza i ładniejsza. Mogłaby zostać modelką. Biegać po wybiegach w Mediolanie albo przyjmować gości z lampką wina, otulona diamentami, szalem uszytym z najlepszej biżuterii.
Pamiętam, jak pewnej nocy przyprowadziła chłopaka. Modela. Był od niej na pewno starszy. A może był właścicielem agencji? Kochali się długo, całą noc. Przy zapalonych światłach z dotykiem na gwiazdy. Pierwszy raz poczułam wtedy kłucie w brzuchu. Z zazdrości, z tęsknoty za bliskością. Adelina żyła nadzieją, a Model z reklamy tłukł ją, ile wlezie. Już wtedy zasłaniała twarz ciemnymi okularami, wtedy też zaczynały rozchodzić się nasze drogi. Widywałam ją. Posiniaczoną, ale nadal piękną za taflą szkła. Widziałam, jak czeka na swoją miłość i jak płacze.
To smutne żyć tylko nadzieją. Nadzieją na to, że coś się zmieni. Że ktoś, za kim wypatrujesz piosenki i oczy, nagle cię pokocha. Czasem warto powiedzieć, napisać, wysłać sobie na mejla słowo STOP. Zwrócić się w innym kierunku. Szukać ukrytego piękna w gdziekolwiek. Bo sam pociąg nie wystarczy. Psu na budę tu express, a także intercity. Pięć minut rozkoszy nie zastąpi życia. Orgazm i soczysty język nie będą w stanie przynieść ciepła na zawsze. Bo przecież seks to chwila, a Pilch tak pięknie mówi o miłości: miłość jest wtedy, gdy chceszbyć z kimś nawet po orgazmie. Tym samym motyle w brzuchu nie staną się wyposażeniem salonu, nie zbudują zamku, nie przyniosą tabletki na uspokojenie. Nie będą w stanie objąć szczęścia, nie przytulą się do twojej łzy. Trzeba rozróżniać. Co jest miłością, a co tylko seksem, pożądaniem, chcicą. Tam gdzie zderzają się, wykluczają marzenia i oczekiwania, pociąg prędzej czy później zgasi światła.
Adelina. Teraz też ją widzę. Widzę, jak macha mi ręką na pożegnanie. Próbuje mi coś powiedzieć, ale para z księżyca zasłania jej usta. Chcę przeczytać coś z ruchu i kształtu. Za późno. Za oknem już jest. Pociągu. Za oknem. Duszy.
środa, 8 lipca, 6:01
Ławka, Dworzec Poranny
Zawsze chciałam wyjść z piekła. Piekło było szczelnie pozabijane dechami, zamknięte na klucz. W oknach wisiały szmaty, ciemne, grube, brązowe kotary sprzed wieków. Mama zawsze powtarzała, że są dobre. Jak grube, przedpotopowe zasłony mogą być dobre? Przypominały mi Dziecko Rosemary albo jakiś inny horror o diabłach.
Mama powtarzała, że światło razi w oczy, że trzeba dbać o siebie i o zdrowie, nie wolno pić gazowanego, że zimne napoje tworzą punkty zapalne w gardle, że za marnowanie posiłku i wrzucanie go pod łóżko pójdę do piekła. Za późno z teoriami i wytycznymi, ze schematem wielkiej miłości do Boga i chleba. Ja w piekle już byłam.
Na parterze obskurnego wieżowca. I kto by pomyślał – moje piekło – tak blisko ziemi i nieba, a ja za nic nie potrafiłam się stamtąd wydostać. Okruchy wspomnień bywają jak gołębie pocztowe. Niezapowiedziane pukają do okien duszy. Tym razem też ktoś zapukał.
Budzę się. Otwieram oczy, ale nikogo nie ma. Rozglądam się dookoła. Na dworcu robi się coraz cieplej. Ludzie tłuką się z walizkami i plecakami. Jadą w góry, nad morze. Tylko Bóg wie, jaki wybrali kierunek, jaki ster wpadł im w oczy i usta. Sprawdzam szybko, czy mam wszystko przy sobie. Czy dłonie nie zostały przydzie-lone do innego grzechu. Bo tymi przecież grzeszyłam czasem.
w każdym grzechu jabłko się tli
ogień woda ziemia i łzy
SARA
środa, 8 lipca, 9:00
Ogród
Budzę się. Przecieram oczy. Do pokoju wchodzi Anita w pięknej, letniej sukience. Wygląda tak, jakby miała na sobie ogród. Ogród Anity…
Anita – była dziewczyna Adama, a raczej była kochanka. Ona – kobieca i poukładana. On – niepokorny Adonis z ręką na pulsie, narcyz niezrównoważony. Ona – ulega jak ulęgałka. On – nie ulega, a kusi. Rozrzuca te swoje jabłka po kobietach, kręci, nakręca, aż w końcu konsumuje. Podobnie jak piersi. Jeszcze chyba nie znalazł swojej Ewy, chociaż teraz spotyka się z taką jedną, platynową blondyną i może to ona uwiodła go czerwonymi jabłkami? Może to ona jest uwodzicielką?
Coś jeszcze brzęczy w moich myślach, zlewa się w słowa i kwiaty. Anita wymachuje ręką. Mówi, ale nie potrafię rozczytać. Czuję się tak, jakbym miała pozamykane uszy na klucz. Odpływam. Powieki ciężko opadają i zamykają świat.
środa, 8 lipca, 11:50
Budzi mnie przeraźliwy pisk dziecka z podwórka.
Spoglądam na zegarek.
– Boże, to dzisiaj! – przechodzi przez moją myśl wizja tak głośna jak tętent koni. – Kasandra!
Nie rozumiem, co jest z tą dziewczyną nie halo. Nie rozumiem, dlaczego tak bardzo chcę ją poznać i dlaczego tak bardzo się jej boję. To imię… Jakbym gdzieś, kiedyś już je słyszała. Są rzeczy, sprawy, dusze, których nie można zapomnieć. Są ludzie, którzy wiecznie przy nas będą. I jest jeszcze czarna dziura – zdarzenia, których nie pamiętamy albo których pamiętać nie chcemy. Wy-pieramy je ze swojej głowy, duszy i z ciała. Myjemy ręce mydłem sto razy dziennie, próbujemy zmywać ze skóry żal, rozpacz i krew. Krew? Tak. Tam wtedy była krew… coś sobie przypominam…
Wpada Adam. Krzyczy od progu:
– Kawę mocną, poproszę. Taką jak za dawnych czasów. Saro, Księżniczko! – powtarza, kiedy długo milczę.
– Zrób sobie – rzucam z odległego kąta, a słowa jakby mgłą oblane łaskoczą w gardło.
– Sar, nie żartuj sobie ze mnie. Chodź tutaj! – woła.
Wygrzebuję się z łóżka, poprawiam włosy ręką i zmierzam w kierunku kuchni.
– A to ty spałaś? – ze zdziwieniem w głosie mówi Adam. – Drzwi były otwarte… – ciągnie.
– Trochę tak. Trochę nie. Dużo myślałam… – zawieszam zdanie w połowie, jakbym bała się przyznać do myśli albo do snu.
– Przeszkadzam? – pyta niepewnie.
– Nie, skądże… – odpowiadam i lekko się rumienię.
– To urocze, że zawsze mówisz, że ci nie przeszkadzam, nawet jak ci przeszkadzam.
– Lubię, jak mi przeszkadzasz… – uśmiecham się i nerwowym ruchem zaczynam wyciągać z szafki kubki.
– Gdzie Anita? – pyta Adam i patrzy na mnie swoimi czarnymi jak diabeł oczami. Tak, ma coś z diabła. Chodzi ubrany najczęściej na czarno i wbija w ludzi oczy czarne jak czarna, mocna kawa. Nie jest zbożowy jak Anatol. Jest charakterny, niepoukładany, z burzą włosów i burzą w sercu.
– Wyszła. Włożyła na siebie ogród i wyszła – mówię od niechcenia.
– Ogród? Ty się dobrze czujesz? – patrzy na mnie i widzę, jak jego policzki zaczynają podskakiwać, i usta, i oczy. I widzę, jak cały się śmieje i aż od tego śmiechu dostaje gęsiej skórki.
– Siadaj, zrobię ci tę kawę. I nie śmiej się już tak, Łobuzie – delikatnie trącam go łokciem w bok. – Ile słodzisz?
– Ciebie. I tak chcę przez całe życie – odpowiada za-wadiacko.
Rumienię się. Adam jest łobuzem. Łamie schematy, granice i serca. Bezwzględnie. Wstawiam wodę. Wyrywa mnie z zamyślenia kolejne pytanie.
– A co ty dzisiaj taka smutna, nieswoja? Nadal tęsknisz za tym architektem? Wyluzuj, Sar!
– Dzisiaj przyjeżdża kobieta obejrzeć pokój – odpowiadam sucho.
– Kobieta?
– Co cię tak dziwi? Dziewczyna… z bogatego domu. Zmanierowana trochę. Lala. – Czuję, jak wątpliwości skaczą mi do gardła. Ostatnio bezsenność tak skakała. – Ma bogatych rodziców, nosi szaty z wysokich półek i sama zachowuje się jak wysoka półka – próbuję coś jeszcze dopełnić, ale Adam mi przerywa.
– Skoro ci nie pasi ta laska, to czemu nie poszukacie kogoś innego na pokój?
– Płaci z góry. Za trzy miesiące. Potrzebuję tej kasy. Jest lipiec, środek lata, wiesz, jak ciężko w tym czasie o studentkę? Zainteresowaną? Wszyscy wyjeżdżają, a i młodym się nie przelewa. Była tu w zeszłym tygodniu taka kobieta po czterdziestce z dzieckiem, ale bez nitki porozumienia – żalę się. – Potem przyszła młoda laska, miała chyba z 16 lat, uciekła z domu, zaczepiła się w modelingu, brała dragi, miała zryty dzbanek, ćpunka. I był jeszcze facet z psem, kawaler, duży chłopiec. Sam widzisz. Kicha.
– Kicha, kicha. Fakt – Adam kręci głową. – To może ja się wprowadzę? – żartuje.
– Co? Ty? Anita nie chce z tobą rozmawiać. Działasz na nią jak płachta na byka.
– Tak, wiem – markotnieje.
– Cukier? – pytam.
– Do zmywania depresji? Poproszę dwie łyżeczki.
Słodzę kawę, a Adam jak typowy facet mruży oczy i zanurza mieszadełko w kubku.
– Pyszna kawa – rzuca we mnie oczkiem.
Rumieńce kwitną na policzkach.
KASANDRA
środa, 8 lipca, 11:50
Głęboka Woda
Chyba jeszcze nie do końca zdaję sobie sprawę ze strachu. Myślę, że to bardziej strach zdaje sobie sprawę ze mnie. Ma mnie. Trzyma mnie w swoich łapach i ściska. Ja jeszcze nie wiem, co to za uścisk. Co to za ucisk w dołku, bo brzuch mnie boli i wcale nie żartuję. Uciekam. Rzuciłam się na głęboką wodę, a raczej na brudny dworzec i szukam. Szukam siebie. Szukam Adeliny. Jestem pewna, że jechała tamtym pociągiem. Pociągiem, który rozpłynął się we mgle. A jeśli Adelina nie umarła? Jeśli wymyśliłam sobie jej śmierć? A jeśli się tak bardzo mylę, bo nie potrafię wygrzebać wszystkich wspomnień z prywatnej, czarnej dziury? A jeśli tak naprawdę nie wiem, co się wtedy stało? Mam tylko niepoukładane od-łamki szkła w głowie i trochę krwi na dłoniach. To boli.
Myję ręce już dobre 10 minut. Kobiety wchodzą, patrzą. Wchodzi matka z dzieckiem. Chłopiec, lat pięć, drze mordę tak, jakby ktoś go torturował, a przecież najzwyczajniej w świecie ma tylko zrobić siku.
– Nie cem do babskiej, nie cem, staw mnie, gupia, gupia matka! – wrzeszczy. Co za niewychowane dziecko.
Jakbym ja tak potraktowała swoją mamusię, to na pewno zamknęłaby mnie na rok albo dwa lata w pokoju bez klamek. Za chwilę wpada dziewczyna z przeciętą ręką. Płacze.
– Czy mogę ci jakoś pomóc? – pytam.
– Odwal się! – krzyczy.
Odwracam się plecami do niej. Słyszę, jak woda zmywa grzechy z jej ciała. Grzechy tego, kto jej te rany uczynił.
– Sama się pocięłam. Za głęboko – rzuca w moją stronę, jakby słyszała moje myśli. Próbuję uwierzyć, ale ciężko mi to idzie, zwłaszcza, że jest przerażona i cała się trzęsie.
– Musisz iść na policję – przechodzi mi przez gardło jedyna, banalna myśl.
Przekręcam głowę, ale jej już nie ma. Czemu wszystko znika mi tak szybko z oczu, rozpływa się we mgle? Nie piję, nie palę, jestem czysta. Poza poplamioną koszulką wszystko jest ze mną ok. Chociaż… Jest jeszcze coś. Poplamiona dusza.
SARA
środa, 8 lipca, 12:43
godzina pąsowej róży
Poplamiłam policzki rumieńcem. Robi mi się głupio i niewyraźne. Pierwszy raz przy Adamie wpadłam w taką zarumienioną fazę. Zawsze był kumplem, przyjacielem. Mogłam z nim kraść konie i szczury wkładać ludziom do butów. W żartach.
KASANDRA
środa, 8 lipca, 13:23
Idę w stronę Placu Zbawiciela. Mam czkawkę. To chyba ze strachu. Boję się drzwi, tego, kto mi je otworzy. Boję się swojej starej, niewyjściowej koszulki i dziurawych dżinsów. A jeśli ta dziewczyna zdecyduje, że nie nadaję się na pokój? Jeśli zobaczy we mnie milion gniewnych i cały batalion wojska? A jeśli wyczyta wojnę, którą noszę w sobie od każdego poranka aż po kolejny świt – bez przerwy?
I w tym momencie przypomina mi się Adelina. Lepiłyśmy bałwanka i uśmiechałyśmy się do siebie. Trochę się bałam, że mnie nie polubi, że nie będzie chciała bawić się ze mną, bo jestem głupsza i młodsza, bo mam brzydkie oczy i krzywe usta, bo nie wierzę w siebie i ciągle ryczę, a najbardziej wtedy, kiedy mamusia mnie zmusza do picia ciepłego mleka przed snem. Polubiła mnie i od tamtej chwili byłyśmy nierozłączne. Przyjaciółki z dzieciństwa, dziewczynki bez zapałek, panienki z okienek. Kobiety.
– I nawet śmierć nas nie rozłączy... – powtarzam w kółko, obracając pierścionek z cynamonowym oczkiem na palcu. – Nie rozłączy... – mruczę bez sensu pod nosem. – Moja siostrzyczka, kochana przyjaciółka, Adelina, Adela, Adel… – śpiewam.
SARA
środa, 8 lipca, 13:23
godzina o-błędu
Śmierć jest czarna. Przychodzi nagle i nie pyta nikogo o zdanie. Zmywam z siebie nadmiar bólu i przerażenia.
Czemu akurat dzisiaj tak źle mi na duszy? Czym jest dusza? Czy duszę można sklonować? Odrzucam wspomnienia. Próbuję wymknąć się przez szparę, przez sen.
Kiedy kogoś tracimy, wali się nam świat. Domy i twarze rozlatują się w jednej sekundzie. To jak porażenie piorunem, bomba, pożar.
Mama uśmiechała się często i szukała miłości przez połowę swojego życia. Tak ją zapamiętałam. Była takim aniołem, który otaczał mnie i resztę rodzeństwa skrzydłami. Chciała, abyśmy mieli dobre życie. Jedynym błędem, jaki popełniła, była miłość. Zakochała się bez pamięci, czyli za mocno. W nim.
A potem była zbrodnia i rozpacz była czarna. I nie było już mojej mamy, mamusi, matki.
KASANDRA
środa, 8 lipca, 13:45
godzina miasta X
Mama umarła kilka miesięcy temu. Musiałam jakoś pozbierać po niej te wszystkie rozsypane, brudne rzeczy, naczynia potłuczone. Chciałam odejść, uciec, wymknąć się. Kochałam ją, może w jakiś dziwny, niezrozumiały dla nikogo sposób, ale kochałam. Nie była złą kobietą, była kobietą z uszkodzeniami, kobietą z dziurami na duszy. Ktoś zostawił w niej puste miejsca, odciął od miłości, olał, porzucił. Zawsze chciała mnie chronić, dlatego wyrzeźbiła mi klatkę z miłości na zimnym parterze parterze obskurnego wieżowca. System zakazów rozrastał się. Był jak kodeks prawa, którego musiałam przestrzegać, tylko dlatego, żeby nie zagubić się w świecie pełnym brudów i złodziei czasu. Nie mogłam chodzić na żadne tańce, a do sklepu po zakupy wychodziłam o konkretnych godzinach. Lekcje musiały być odrobione od razu po zajęciach i nie było mowy o zabawie lalkami czy kolejkami z klocków. Nigdy bowiem takich zabawek nie miałam.
Kiedy ojciec odszedł (podobno zachorował na jakąś młodą studentkę), to i kran z pieniędzmi został zakręcony. Nie przelewało się. Matka jednak jakoś wiązała koniec z końcem, pracowała w małym, przygnębiającym szpitalu, który mieścił się na obrzeżach miasta. Była pielęgniarką. Kiedy wychodziła do pracy na nocną zmianę, zamykała mnie na klucz. Zawsze wtedy mówiła:
– Kochanie, to dla twojego dobra, musisz być bezpieczna, tyle w dzisiejszych czasach się słyszy. Zło czai się nawet na schodowej klatce, w klatce piersiowej.
A ja żyłam w klatce. W wynajętej klatce, bo mieszkanie nie było własnościowe. Na zimnym parterze obskurnego wieżowca płakałam za kawałkami normalnego świata. Normalności szukałam w znajomości z Adeliną. To pomagało przetrwać mi najgorszy czas. Adelinka stała się takim światełkiem w tunelu, rozjaśniała moje dni.
Miała bogatych rodziców. Ojciec – architekt, własny biznes, teczka, krawat, kutas. Matka – wielka pani farmaceutka, sieć aptek, lateks i te sprawy. Irytowali mnie od początku, mimo że przyjaźniłam się z Adeliną. Od przedszkola. Pamiętam tę nieszczęsną kaszkę z sokiem, którą wychlapałam z talerza na podłogę małej salki. Przedszkolanka huczała i darła się na wszystkie wiatry, a ja nie potrafiłam opanować łez. Byłam wtedy małą dziewczynką, która postanowiła raz na tydzień wychlapywać z talerzyka kaszkę. Adelkę uwielbiałam. Mimo że była ode mnie starsza, to kradłyśmy razem konie, a raczej jabłka z sadu przy Rubinowej. To taka piękna ulica w naszej dzielnicy, w miasteczku, mieście, blisko Alei Urojonej. Czasem nazywałam swoje miejsce zamieszkania, czyli miasto X, Miastem Urojonym. Może dlatego, że niektóre rzeczy nigdy nie były w nim prawdziwe. A może dlatego, że przechodziłam przez tunel, w którym bunt mieszał się z jaśminowymi włosami Adeliny. Jaśminowymi na początku. Nie wiem.