Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
Babcia Agnieszka wraz z wnukiem przygotowują mazurski Pensjonat do świąt Bożego Narodzenia. Chociaż tego roku żaden z gość nie zapowiedział swojej wizyty, oni chcą stworzyć idealne święta.
Śnieg ciągle pada, zaspy uniemożliwiają jazdę samochodom, a prąd w całej okolicy zostaje odcięty. W małym pensjonacie koło Pięknej Góry, tej Wigilii, wbrew swojej woli, spotka się kilka rodzin. Okna Pensjonatu rozświetlą się, a jego pokoje wypełni gwar rozmów. Niespiesznych, i chociaż przypadkowych, pełnych nadziei na lepsze jutro.
Tego roku kilku bohaterów Cichej 5 powróci.
W zupełnie innych okolicznościach będą musieli stawić czoło kolejnym świętom Bożego Narodzenia.
Bo czasem los musi nieustannie przypominać o tym, co ważne.
Rozświetla niebo i wskazuje nam drogę. Wystarczy nią pójść.
Jeden Pensjonat, jeden wieczór, kilka opowieści.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 354
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Jeden pensjonat, jeden wieczór, kilka opowieści…
NATASZA SOCHA
Niebieskie buty
Nazwa „Pod Aniołem” jest okrutnie pretensjonalna, ale tochyba jedyna, jaka pasuje domiejsca, w którym właśnie się znalazłam. Popierwsze nadrzwiach ktoś wymalował siedem aniołków, z których każdy został udokumentowany w sposób dosłowny, czyli z siusiakiem. Podrugie krzesła w tym domu mają… skrzydła. Efekt jest zachwycający, zwłaszcza kiedy się nanich usiądzie.
– Babciu… Tyzaraz odfruniesz – zauważył mój wnuk Kola.
– Usiądź nadrugim, tooboje polatamy.
No i tak posiedzieliśmy sobie nadwóch końcach ogromnego stołu, każde z drewnianymi skrzydłami, misternie wyrzeźbionymi i pomalowanymi nabiały kolor. Dzisiaj wyglądają podwójnie uroczyście. Bodzisiaj jest Wigilia.
Ale jajednak jeszcze pomyślę nad inną nazwą tego pensjonatu. Pogłowie michodzi kura… Toznaczy nie naprawdę, ale kiedy tuprzyjechaliśmy poraz pierwszy, zobaczyłam nadrodze czarną kurę, która łypała namnie swoim kurzym okiem, jakby kontrolowała, czy aby napewno nadaję się nanową właścicielkę pensjonatu. Jasama nie dokońca byłam przekonana, czy todobry pomysł. Popierwsze – jestem z miasta. Całe życie mieszkałam wśród hałasu, wyjących syren karetek pogotowia i straży pożarnej, ścigających się motorów oraz weekendowych kozich śpiewów stałych bywalców restauracji, pubów i knajp. Pośmierci męża przeprowadziłam się naCichą, która cicha była tylko z nazwy. Naprzeciwko naszej kamienicy znajdowała się tylko teoretycznie maleńka kafejka, w której w piątkowe i sobotnie wieczory mieściło się pół Stadionu Narodowego. Okrzyki wydobywające się z wnętrz tego lokalu przypominały darcie się marcowych kotów połączone z gulgotaniem kopulujących alpak. W tym temacie jestem podszkolona dzięki stacji Planete, więc wiem, o czym mówię. Czasem dochodziło również dodramatycznych dialogów, w których on najczęściej okazywał się podłą szują, a ona przeżutą przez niego niewinną koniczynką.
– Znowu tosamo, znowu – łkało dziewczę.
– Nie przesadzaj – broniła się męska szuja.
– Nienawidzę cię! – rozlegał się okrzyk rozdzierający serce.
– Spier…
W tym momencie zazwyczaj zamykałam okno, gdyż nadmiar romantyzmu mógłby mizaszkodzić.
W takich oto miejskich okolicznościach przyrody upływało dotąd moje życie. A teraz siedzę nadrewnianym krześle zeskrzydłami i wsłuchuję się w ciszę, która staje się coraz głośniejsza. Tosyndrom nieprzystosowanych ludzi z miasta. Ogłuszenie ciszą.
Wyjrzałam przez okno. Kura! Znowu ona! Czarna kura wydeptuje jakieś ślady naśniegu. Może daje miznaki alfabetem Morse’a? Oczywiście, kiedy wyszłam przed dom, kury już nie było.
– No dobrze, jeszcze się spotkamy i wtedy wyjaśnimy sobie ewentualne nieporozumienia – mruknęłam pod nosem.
Usiadłam przed kominkiem. A może pensjonat „Pod Kurą”? I zamaluję te aniołki albo przerobię nakury z anielskimi skrzydłami. Dziobate anioły. Anielskie kury.
Mam nadzieję, żepiec nie wygaśnie dowieczora. Bostrzelanie ognia w kominku, choć banalne, maswój niepowtarzalny urok. Coś jak zachód słońca. Kicz przepotworny, a jednak zakażdym razem zachwyca. Kola próbował napalić w piecu z samego rana, żeby ogrzać świątecznego ducha i podkręcić atmosferę, ale marnie mu towyszło. Naszczęście dorwał jakiegoś Marka, który uporał się z tym błyskawicznie i teraz możemy cieszyć się trzaskającym ogniem. Zaoknem leży masa śniegu, wczoraj sypało wściekle, ale teraz nie pada, nic a nic. W sumie szkoda, bojalubię jak sypie puchem z nieba i doprawia wigilijną scenerię srebrzystymi śnieżynkami. Ale jest jeszcze wcześnie. Może coś się zmieni… W radiu odświtu zapowiadają solidne opady. Czy można im wierzyć? Złapaliśmy tylko jedną lokalną stację. Najlepsze Radio Świata czy jakoś tak… Uwierzylibyście w prognozy radia o takiej nazwie?
Kola wyszedł z domu owinięty pomarańczowym szalikiem, który mu osobiście wydziergałam chyba naosiemnaste urodziny, dokończyć odśnieżanie. Samochód bowiem zniknął pod śniegową czapą i choć pewnie dzisiaj nie będzie nam potrzebny, tojednak mój wnuk uparł się, żeby go odkopać, póki jeszcze widać dach.
– Wezmę rękawiczki. – Wrócił namoment. – Zimno! Ale cudnie jest, babciu! – Rumieńce najego policzkach z delikatnie różowych zaczynały robić się malinowe. Śliczny jest ten mój wnuk. Założył ciepłe rękawice z jednym palcem, równie pomarańczowe jak szalik, i zniknął.
Pensjonat „Pod Aniołem” vel „Pod Kurą” jest moim prezentem odlosu. Coprawda, kiedy tuprzyjechałam dziesięć dni temu, żeby zobaczyć, nacosię porwałam, dość szybko straciłam cały rezon. Popierwsze: dom cuchnął stęchlizną wymieszaną z zapachem zepsutych ogórków. Podrugie: w kuchni natknęłam się napająka pokaźnych rozmiarów, który łypał namnie nieprzyjacielsko. A janienawidzę pająków. Toleruję wyłącznie te chude nacienkich nóżkach, gdyż wydają się być bardziej przerażone niż ja. Każdy inny pająk, zwłaszcza czarny i tłusty, powoduje u mnie atak histerii połączony z tańcem epileptycznym.
Kiedy Kola zobaczył, jak wymachuję nogami i rękami, jednocześnie falując brzuchem i trzęsąc pupą niczym tancerka hula, spytał:
– Pająk?
Pochwili insekt został unieszkodliwiony (poniósł śmierć z buta), a jaostrożnie zajrzałam dokuchni. Duża, przestronna, z ogromnym stołem pośrodku i wymalowanymi aniołkami nadrzwiczkach szafek. Poprzedni właściciel musiał być mocno uduchowiony, możliwe też, żeregularnie spotykał się z aniołami i wspólnie dobijali jakiegoś targu. Szkoda, żenie zamówił u nich nowej lodówki, bonatej widniał napis „Mewa”, a z tego, cokojarzę, pierwsza „Mewa” została wyprodukowana w 1956 roku i tonajwyraźniej był jej prototyp. Cud, żedrzwiczki nie zostały miw ręku.
– Spokojnie, babciu, lodówkę kupimy nową – Kola najwyraźniej czytał w moich myślach. – Tajest zdecydowanie zbyt hipsterska, nawet jak namnie – roześmiał się.
W szafce pod zlewem odkryłam centrum smrodu. Stare słoiki z ogórkami, którym wybiło zakrętki, wskutek czego napodłogę kapała ogórkowa woda, kolorem przypominająca siniejącego trupa. Naetykietach widniał napis: „Spożyć domaja 1996”.
Moim zdaniem czas minął.
Najbardziej z całej kuchni spodobały misię naczynia. Kremowa porcelana w miniaturowe gruszki i jabłuszka. Serwis chyba naczterdzieści osób! Salaterki, miseczki, talerze duże, średnie i małe, kubeczki, filiżanki, a nawet ogromna waza dozupy. Idealna nabarszcz wigilijny.
– I comyślisz? – spytał Kola, obserwując mnie z zaciekawieniem.
– Tochyba jest to, czego podświadomie chciałam oddawna, ale jak narazie z moją podświadomością wygrywa strach. Nie wiem, czy podołam, nie wiem, czy kiedykolwiek ktoś nas tuodwiedzi. Mam wrażenie, żeoblazły mnie pająki niepokoju i chichoczą podle w mojej głowie.
Kola roześmiał się.
– Doskonale cię rozumiem. Każdy nowy pomysł ubrany jest nie tylko w euforię i stan podekscytowania, ale również w strach. Ale babciu, kto jak nie ty? Oczywiście z moją pomocą!
Najwyraźniej jateż mam swojego anioła. Naszczęście żywego, a nie wymalowanego nakuchennych szafkach. Odetchnęłam głęboko i raz jeszcze rozejrzałam się poswoim nowym domu. Zważywszy nato,ile mam lat, topewnie będzie moje docelowe miejsce podróży. Trzeba zrobić wszystko, bybyło przytulne i pełne uroku, żeby pomojej śmierci nie napisali, żeodnaleziono zgrzybiałą staruszkę w zapleśniałym domu, w którym główne skrzypce grały czarne pająki.
W końcu ten pensjonat tomoje marzenie!
W ubiegłym roku miałam inne i ono się spełniło, choć dodzisiaj trudno miw touwierzyć. Trochę bałam się głośno wypowiedzieć następne, ale najwyraźniej nie malimitu marzeń. Zwłaszcza w grudniu. Istnieje też duże prawdopodobieństwo, żeponieważ wcześniej o nic nie prosiłam, nastarość dostaję hurtem wszystko to, czego chcę. A jeśli pojawią się też niebieskie buty…?
* * *
Zachłysnęłam się życiem. Kiedy okazało się, żemój rak jest tylko niewinnym skorupiakiem o paskudnej nazwie tłuszczak wewnątrzoskrzelowy, poczułam się tak, jakby ktoś podarował misukienkę baletnicy, o której marzyłam jako dziecko i jednocześnie zabrał kilka dekad z mojego życia.
Poczułam się lekka i szczęśliwa.Poczułam się młoda, choć moja metryka zdecydowanie biegła w kierunku osiemdziesiątki. Dla mnie jednak wiek nie miał żadnego znaczenia, wiedziałam bowiem, żejestem zdrowa i nadal mogę robić wszystko, nacomam ochotę. Mogę naprzykład wydepilować nogi woskiem, bozawsze mnie tociekawiło, ale jakoś nigdy nie miałam odwagi, żeby skusić się naten tajemniczy zabieg.
– Ale jest pani pewna? Chodzi o usuwanie włosów? Woskiem? – spytała dziewczyna, naoko dwudziestoletnia, choć równie dobrze mogła mieć czterdzieści. Kiedy jest się w moim wieku, każdy w przedziale 20–50 lat wygląda tak samo.
– Tak – uśmiechnęłam się. – Chciałabym zamówić woskowanie nóg. I proszę się nie stresować, depilacji strefy bikini pani zaoszczędzę – zachichotałam.
Natwarzy dziewczyny pojawił się grymas w stylu „wykonam każdą usługę, choć przyznam, żemnie zatkało”, ale koniec końców zapisała mnie w swoim czerwonym kalendarzu. Wtorek, godzina piętnasta.
Jeszcze kilka miesięcy temu miałam raka. Siedziałam naprzeciwko pomarszczonego lekarza w musztardowym golfie i czułam podskórne zdenerwowanie. Nie polubiliśmy się. Z lekarzem oczywiście, golf nie miał tunic dorzeczy. Obok komputera leżał napoczęty pączek, poktórym spacerowała mucha i zacierała swoje odnóża, zapewne z radości, żewczoraj gówno, a dzisiaj ciastko.
Takie myśli kołatały się wtedy w mojej głowie, jakby chciały zagłuszyć to, cozachwilę miało wyskoczyć z ust tego nieprzyjemnego doktora.
– Taaa… – mruknął pod nosem, przeglądając moje wyniki. – Powiem szybko, bonie macoowijać w bawełnę. Bardzo nieciekawy guz lewego płuca.
– Rak? – wyszeptałam.
– No… rak – potwierdził.
Nie muszę chyba mówić, jak się poczułam. Gdyby nie mój wnuk, który wymyślił całą tęhistorię z Instagramem, naktórym zamieszczałam swoje zdjęcia z wywalonym niebieskim językiem albo fryzurą irokeza, pewnie umarłabym z przygnębienia i tym samym popsuła rakowi jego robotę. Ale Kola postanowił zatłuc guza dobrym humorem. Pokazać mu, żetonie on rządzi moim życiem, a jamam jeszcze ciągle coś dopowiedzenia. Broniłam się, chciałam gdzieś uciec i chlipać w samotności z rozpaczy, ale zamiast tego przebierałam się w kolorowe ciuchy, eksperymentowałam z włosami i wrzucałam swoje fotki naInstagram. Chyba nigdy w życiu nie miałam tylu znajomych, tylu ludzi, którzy mnie wspierali i trzymali kciuki.
A potem w Wigilię zadzwonił mój nowy lekarz. Marek. Miał długie włosy i plan, byzatłuc raka dwoma sprytnymi lekami – niejakim bewacyzumabem oraz erlotynibem. Pamiętam, żezachwyciły mnie te nazwy. Tyle żeleki okazały się niepotrzebne. Dodzisiaj widzę siebie stojącą w kuchni i wsłuchującą się w radosny głos doktora Marka:
– Tonie jest guz złośliwy, babciu Agnieszko! Totłuszczak wewnątrzoskrzelowy, który nam się trochę zamaskował lub raczej przebrał zamordercę. Wredny typ, przyznaję… Ale, powzięciu pod lupę, bezbronny niczym pisklę wróbla. Załatwimy go sterydami, ale tojuż poświętach. Wracaj dopierogów, a jawracam dożony, która zagroziła, żejeśli dzisiaj będę pracował, odejdzie z pierwszym lepszym hydraulikiem nakoniec świata. Szczęśliwej Wigilii, babciu z niebieskim językiem! Proszę pozdrowić syna!
Zaklęłam wtedy kuchwale narodzin Jezusa; wiem, żetonieładnie, ale radość dosłownie rozsadziła migardło.
Z wiadomością chciałam odczekać dosernika, ale już przy barszczu, kiedy zobaczyłam smętne miny Koli oraz mojego syna i synowej, uznałam, żenie będę psuć im Wigilii.
– Nie mam raka – oznajmiłam między jednym uszkiem z grzybami a drugim. Uszka nota bene wyszły mi doskonale. Myślę, żetosprawa podgrzybków delikatnie podsmażonych namaśle.
Trzy głowy synchronicznie uniosły się znad talerzy, przy czym Kola, mój ukochany wnuk (wcale nie dlatego, żejedyny), doskoczył domnie tak gwałtownie, żełyżka z barszczem wywinęła potrójne salto, a sama zupa pozostawiła efektowny wzór naobrusie. O, dziwo – moja synowa nie syknęła, tylko wpatrywała się wemnie z takim napięciem, żepoczułam podskórne mrowienie.
Pocałowałam Kolę w czoło i roześmiałam się.
– Dzwonił doktor Marek. Tonie rak. Tojakiś tłuszczak, który się pod raka podszywał. Zdaje się, żenie umrę tak szybko.
– Babciu! – Kola niemal mnie zadusił. A dotego zakwilił niemowlęco, choć majuż dwadzieścia kilka lat. Mój syn z kolei zachrząkał uroczyście i nawet uronił łzy. Sztuk trzy. W jego przypadku można uznać, żetoprawie powódź. Mój syn bowiem należy do osób niezbyt wylewnych, za to bardzo racjonalnych, które każdą życiową decyzję muszą skomentować przydługawą oracją. Tym razem jednak nic nie powiedział, zatkał się tylko śledziem w śmietanie i wpatrywał wemnie czule. Synowa zaś nałożyła mitaką porcję ciasta, poktórej teoretycznie powinnam zostać odwieziona napłukanie żołądka. Tobyła naprawdę rodzinna wigilia.
Kolejną spędzę jednak zupełnie inaczej niż sobie wyobrażałam. Piękna Góra. Podobno znajduje się tutaj Szlak Łabędzi, ale ponieważ mamy zimę, prędzej zobaczę pingwina, mimo żejesteśmy naMazurach. Albo kurę. Najbardziej cieszy mnie fakt, żebędę mogła do woli nakleić pierogów. Bojauwielbiam klejenie pierogów i wcale mnie tozajęcie nie męczy. Mam tajny przepis, zdaje się jeszcze pomojej prababci, a jego prostota zawsze mnie zachywca. Mąka i gorąca woda. Tojedyne składniki ciasta. Żadne jajka, żółtka, śmietany. Nic. A potem farsz: cebulę podsmażam namaśle, pieczarki podsmażam namaśle, suszonych grzybów nie podsmażam namaśle, tylko gotuję i kroję w drobną kosteczkę. Wszystko wrzucam dopodduszonej kiszonej kapusty i całość duszę jeszcze jakieś pół godziny. Jak przestygnie, tosiadam przy stole i wykrawam szklanką kółka, nakładam farsz i sama robię pierogom urokliwą falbankę z ciasta. Odsynowej dostałam kiedyś jakiś dziwny kawałek plastiku, który miał mnie rzekomo wyręczyć w robieniu falbanki. Wrzuciłam topaskudztwo rybkom doakwarium i chyba im się spodobało, boregularnie toobwąchują. Fajnie bybyło, gdybym tymi pierogami mogła się z kimś podzielić… Toznaczy, jabardzo dokładnie wiem z kim… Ale pokolei.
* * *
Nigdy nie wiadomo, kiedy tak zwyczajne wydarzenie, jak regulacja brwi może okazać się przełomowe w naszym życiu.
Jest wtorek, godzina piętnasta, piękny, choć chłodny majowy dzień, a jasiedzę właśnie w gabinecie kosmetycznym nawoskowaniu nóg.
– Robiła tojuż pani kiedyś? – spytała dziewczyna (Kalina M., kosmetolog, tak manapisane naplakietce).
– Robiłam różne rzeczy, ale tego akurat nie – przyznałam uczciwie. – Ale zawsze korciło mnie, żeby w swoim kalendarzu wpisać: „depilowanie woskiem”.
Kalina M. chyba chciała się zaśmiać, ale nie wiedziała, czy jej wolno.
– Może się pani roześmiać – poradziłam jej.
Zmieszała się.
– Pierwszy raz mam taką klientkę.
– Taką starą?
– Taką fajną.
Nie muszę chyba mówić, żepolubiłam jąnatychmiast i bez konieczności zjedzenia beczki soli.
Depilowanie mnie zachwyciło. Wosk był niebieski (a tomój ulubiony kolor), niemal natychmiast zastygał nanodze, a potem jednym wprawnym ruchem moja nowa przyjaciółka Kalina M. zrywała go szybko i prawie bezboleśnie. Inna sprawa, żenie miałam zbyt wielu włosów nanogach. Ale nigdy wcześniej nie miałam też tak gładkich i zadbanych łydek, które nazakończenie zostały wysmarowane olejkiem z delikatnie błyszczącymi opiłkami czegośtam.
– Ach – oznajmiłam szczerze uradowana.
Kalina M. zerknęła nazegarek i spytała:
– A może chciałaby pani wydepilować brwi?
– A jamam jeszcze brwi? – zdziwiłam się.
Dziewczyna, najwyraźniej rozluźniona powoskowaniu i naszej małej pogawędce, roześmiała się szczerze.
– No, mapani. Ale jakieś takie bezkształtne. Potargane.
Zdumiałam się. Mam potargane brwi?
– Tocorobimy? – spytałam zaciekawiona.
– Popierwsze, wyznaczamy długość. W tym celu przykładamy jeden ołówek pionowo przy wewnętrznym kąciku oka, drugi zaś prowadzimy odskrzydełka nosa dozewnętrznego kącika oka. W ten sposób określamy idealną długość brwi. – Dziewczę pomachało miprzed nosem ołówkami, byustalić odpowiednie wymiary.
– Niesamowite! Mapani idealną długość! Całkiem naturalnie!
Poczułam się piękna.
– Rozumiem, żetorzadkość?
– Żeby pani wiedziała! Większość kobiet mazdecydowanie zakrótkie łuki brwiowe. Dorabiamy wtedy odpowiednią długość henną, a czasem nawet tatuażem. Dobrze. Toteraz depilujemy zbędne włoski. Wyrywamy tylko te, które rosną w dolnej linii brwi. Wykonujemy ruchy w kierunku zgodnym zewzrostem włosków.
– Auuu… Aaa! – wrzasnęłam.
– Wiem, ale spokojnie. Tobardzo krótkotrwały ból.
Pytanie, czy konieczny.
Dziesięć minut później czułam się jak oskubana kura. Nad oczami trochę szczypało, ale pominie mojej kosmetyczki widziałam, żejest dobrze.
– To teraz kolorujemy. Metodę wybieramy według upodobań: henna, cienie, kredka?
– Chyba nie mam konkretnych upodobań dotyczących kolorowania brwi – oznajmiłam jej. – W tej kwestii zdaję się całkowicie napanią.
– Tohenna – rozjaśniła się. – Nadłużej starcza i daje bardzo ładny efekt. Zmieszam brąz z antracytem.
Mieszaj, słoneczko.
– Czerń bowiem jest idealna dla brunetek o ciemnej karnacji. Blondynki mogą spróbować szarości i beżów. A kolor brązowy jest najbezpieczniejszy.
Jestem w rękach anioła.
– No i nakoniec czesanie. Może jepani potem w domu sama uczesać albo grzebykiem, albo szczoteczką lub spiralką. I proszę pamiętać, żezawsze wykonujemy ruchy dogóry i nazewnątrz.
Oddzisiaj doporannej toalety dorzucam regularne rozczesywanie brwi spiralką.
Powyjściu z gabinetu poczułam chęć przespacerowania się pomieście, zjedzenia czegoś kwaśnego i zakończenia dnia w parku, naławce pod rozłożystym kasztanowcem. Czułam się piękna, zadbana, pełna energii i młoda. Tak. Młoda również. To,comówi mój dowód osobisty, w żaden sposób nie przekłada się nastan, w jakim obecnie się znajduję. A jest tostan gdzieś między pięćdziesiątką a sześćdziesiątką. Kupiłam kiszone ogórki i dwa niezwykle chude kabanosy. Okazały się nie tylko chude, ale też okrutnie twarde, comoje zęby skonstatowały z prawdziwym oburzeniem. Zgodziłam się z nimi, wskutek czego kabanosy wylądowały dyskretnie naziemi, a dwa spacerujące gołębie spojrzały namnie z wdzięcznością.
– Dokarmia pani gołębie kabanosami? – usłyszałam nagle męski głos. Dobiegał z góry, bowłaśnie nachylałam się, byzobaczyć, jak dwa ptaki poradzą sobie z kawałkiem suszonej kiełbasy.
Niebieskie buty. Przed moim nosem stały dwa niebieskie buty, dość masywne, sznurowane i zakończone żółtą skarpetką. Uznałam, żewarto spojrzeć w górę, bypoznać właściciela tego nietypowego zestawu odzieżowego.
Oj.
Wiek zbliżony domojego, tego z dowodu. Ale buty oraz radosne spojrzenie zielonych (agrestowych) oczu wskazywały dobitnie, żemam doczynienia z męskim porte-parole. Metryka urodzenia nie mabowiem żadnego znaczenia, jeśli nasz mózg nadal pamięta czasy liceum i śmieje się nasamo wspomnienie palonych potajemnie fajek. Podskórnie czułam, żektoś, kto nosi takie buty i figlarnie namnie łypie, musi być moją pokrewną duszą.
– Z badań upodobań gołębi można zestawić następującą listę przysmaków: białe orzeszki ziemne, żółty groch, wyka, biały ryż, pszenica, małe ziarna kukurydzy, białe sorgo, ziarna owsa i rzepaku, zielony groszek, proso, brązowy groch oraz mały bób – sposób, w jaki towypowiedział, tylko potwierdził moje wcześniejsze przypuszczenia.
Chyba się polubimy.
Spojrzałam nagołębie. Pokabanosach zostało tylko wspomnienie.
– Chyba będzie musiał pan doswojej listy dorzucić mięso – zachichotałam.
– Może były wegańskie? – spytał.
– Kabanosy? – zdziwiłam się.
Wzruszył ramionami. Ale fajna marynarka. Zielona, chyba z koca.
– Dzisiaj nawet tatar może być wegański.
Roześmiałam się.
– A czemu jepani wyrzuciła?
Hmm… Coprawda okres flirtu mam już zasobą, ale mimo wszystko jakoś niezręcznie przyznać przed obcym mężczyzną, żemoje zęby zbuntowały się przeciwko twardości kabanosa. W końcu jestem kobietą, a ten tuw niebieskich butach i zielonym kocu tofacet i nawet jeśli nie mamy już osiemnastu lat, nie będę przed nim obnażać wad sztucznej szczęki.
Połowicznie sztucznej, bociągle jeszcze mam sporo własnych zębów.
– Dziwnie smakował – oznajmiłam zatem.
– Widzi pani! Wegański!
Spojrzałam naniego z rozbawieniem i ucieszyłam się, żemam świeżo wyskubane i uhennowane brwi. Pokazałabym mu również moje wydepilowane nogi, ale schowane były pod spodniami, a jakoś tak głupio ściągać spodnie w parku przed obcym facetem. Minutę pozapoznaniu się.
– Agnieszka – wyciągnęłam rękę.
– Konstanty Władysław. Ale dla przyjaciół Jurek.
Przyznam, żetroszkę mnie zatkało.
– Nie bardzo wiem, jak z Konstantego Władysława doszedłeś doimienia Jurek – zastanowiłam się głośno.
– Toproste. Konstanty Władysław toimiona, które otrzymałem pomoich przodkach. Sprawdziłem ich. Byli nierobami i pijakami. Jeden nawet zhańbił bliźniaczki zewsi obok, choć podobno stało się tozaich zgodą. W tej sytuacji wybrałem imię przypadkowe.
– Jurek – stwierdziłam.
– Niech będzie, żepokrólu Jerzym Szóstym. Coprawda się jąkał, ale przynajmniej nie był nierobem. Rządził Anglią, a w czasie wojny podobno kąpał się w zimnej wodzie i wcale z tego powodu nie narzekał. Wyznaczał też linię – dwanaście centymetrów oddna wanny, powyżej której nie należało wlewać wody. W ramach oszczędności.
Zdumiałam się. Nie każdy mataką wiedzę, a już napewno nie każdy z taką wiedzą nosi tak fantastyczne buty.
A potem zadzwoniła jego komórka.
– Cholera – powiedział tylko, chwycił mnie zarękę, pocałował w nią i pobiegł szybko, choć miałam w planach conajmniej trzysta pytań.
– Cholera – powtórzyłam. – A nawet bardziej niż cholera. Kurwa mać. Nie mam jego telefonu!
Zgnębiona doczłapałam się naprzystanek i wsiadłam doautobusu. Jak zwykle chętnych, byustąpić mimiejsca, nie było zbyt wielu.
– Może byś tak wstał? – nie wytrzymałam w końcu i trąciłam torebką jakiegoś chłoptasia. Nie wiem, czy w ogóle był pełnoletni.
Wzruszył ramionami i niechętnie, ale jednak dźwignął swoją zmęczoną młodzieżową pupę.
– Brawo! – pogratulowałam mu.
Próbował zmiażdżyć mnie wzrokiem, ale jestem odporna, wobec czego mruknął tylko:
– Stare babsko.
Miałam ochotę zdzielić go torebką albo kopnąć w przyrodzenie, ale nagle jakoś misię odechciało. Spojrzałam naniego zimno i powiedziałam:
– Coś ci powiem chłoptasiu. Kiedyś byłam taka jak ty. Młoda. A tykiedyś będziesz taki jak ja. Stary. Pamiętaj o tym.
Nie wiem, czy dotarło. Wiem tylko, żenagle zrobiło misię jakoś smutno.
* * *
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Niebieskie buty Copyright © Natasza Socha, 2015
Wszystko, co złote… Copyright © Agnieszka Krawczyk, 2015
Nowy sąsiad Copyright © Małgorzata Kalicińska, 2015
Człowiek w brązowym płaszczu Copyright © Liliana Fabisińska, 2015
Spójrz na mnie Copyright © Małgorzata Warda, 2015
Powrót do domu Copyright © Ałbena Grabowska, 2015
Sprawdź, czy drzwi są otwarte… Copyright © Magdalena Witkiewicz, 2015
Siedem życzeń. A może więcej? Copyright © Natasza Socha, 2015
Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2015
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie II, Poznań 2021
Zdjęcie na okładce: © grafvision/Shutterstock
Redakcja: Liliana Fabisińska
Korekta, skład i łamanie: SEITON, www.seiton.pl
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8195-774-8
Wydawnictwo Filia
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
www.wydawnictwofilia.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.