Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
32 osoby interesują się tą książką
Jackie jest siostrą bossów należących do najpotężniejszej struktury mafijnej w Nowym Jorku.
Bracia trzymają ją z dala od organizacji i robią wszystko, aby żyła jak zwykła dziewczyna. Ich plan runie, gdy bohaterka pozna Big Bossa – Bruce’a Gatesa.
Okazuje się, że mężczyzna widzi w niej nie tylko piękną kobietę, ale także partnerkę w interesach.
Początek to wstęp do czterotomowej serii, gdzie stopniowo poznajemy mechanizmy działania mafii, której macki dosięgają każdego zwykłego człowieka. Także nas.
Czy tego chcemy czy nie gramy według „ich” zasad.
Masz ochotę sprawdzić jak to możliwe?
Więc zacznij przygodę ze SKARBEM MAFII od POCZĄTKU. Jest on zaledwie pierwszym krokiem do świata twardych reguł, wielkich pieniędzy i układów dziejących się ponad głowami szarych ludzi. A wszystko to ubrane w fabułę, przez którą prowadzi główna bohaterka.
Jest też miejsce na namiętność.
Na uczucie wielkie, prawdziwe, które chwyta za serce. Przetrwa naprawdę wiele, choć nie raz będzie wystawione na próbę.
No i jeszcze miłość braterska i więzi rodzinne.
Stuprocentowa męska przyjaźń – fundament, na którym opiera się mafijne imperium Bruce’a Gatesa.
Czy przetrwa?
Jak wiele trzeba poświęcić, aby żyć po swojemu?
Kto zginie, a kto pozostanie na szczycie?
Czy naprawdę liczą się tylko pieniądze i władza?
Sprawdź koniecznie!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 281
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright ©2023 by Maya Ford
ISBN: 978-83-968973-3-6
Wydanie pierwsze
Redakcja: Anna Hat – Zyszczak.pl
Korekta: Paulina Zyszczak – Zyszczak.pl
Skład i łamanie: Natalia Kocot – Zyszczak.pl
Projekt okładki: Justyna Knapik, FB @justyna.es.grafik
Wszelkie prawa zastrzeżone. Książka ani jej części nie mogą być przedrukowywane ani w żaden inny sposób reprodukowane lub odczytywane w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody autorki.
Facebook: mayaford.autor
Instagram: @mayaford.autor
Dałam Wam życie. Czarno na białym.
Teraz zróbcie to po swojemu.
Czasy się zmieniają i mafia się zmienia.
Tylko jedno wciąż pozostaje bez zmian.
Głód pieniędzy i władzy.
Long Island, stan Nowy Jork, 1995 r.
Pistolet leżał w sejfie ukrytym za obrazkiem przedstawiającym popularny widok na most Brookliński. Pewnego dnia matka nie domknęła drzwiczek. Dostawiłam krzesło do ściany i z łatwością sięgnęłam po spluwę. Obejrzałam ją dokładnie, była ciężka i ledwo mieściła się w moich rękach. Wiedziałam, do czego służy i jak ją odbezpieczyć. Uważając, aby nikt mnie nie zobaczył, wyszłam na podjazd przed naszą rezydencją. Pilnowało jej kilku uzbrojonych mężczyzn, których ojciec nazywał ochroniarzami. Jednego z nich nie lubiłam szczególnie, bo raz wsadził mi rękę tam, gdzie nie powinien. Wycelowałam właśnie w niego i oddałam dwa strzały, w tym jeden celny. Niestety nie trafiłam w jaja, ale prosto w udo. Facet zawył z bólu i zalał się krwią, a ja stałam z bronią wyciągniętą przed siebie i zastanawiałam się, czy spotka mnie za to surowa kara.
Nic mi nie zrobili, bo byłam córką jednego z największych mafijnych bossów w Nowym Jorku, ale wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy. Jeszcze przez długi czas nie znałam prawdy, bo moi bracia – Nick i Bart – całe lata ukrywali przede mną pewne fakty, o których istnieniu miałam się nigdy nie dowiedzieć.
Ojciec wszystkim się zajął. Wsadził Franco Fasta do samochodu pod pretekstem zabrania go do szpitala, ale tak naprawdę dobił go jak psa i pozbył się ciała. Potem wrócił do domu i myśląc, że śpię, opowiedział o tym mojej matce i braciom. Bardzo się przeraziłam. Dotarło do mnie, że to nie był jedynie szczeniacki wybryk, ale coś strasznego. Ten człowiek stracił życie. Z mojej winy.
Rodzice nigdy nie zrugali mnie za ten wyczyn, tak samo jak ojciec nigdy nie wypomniał mamie, że zostawiła otwarty sejf. Sama doskonale wiedziała, że popełniła błąd, przez który mogli stracić dziecko, i słyszałam, jak go za to przeprasza. Przyjął te przeprosiny na chłodno, ale nie był w stanie długo się na nią gniewać, bo nie potrafił jej krzywdzić. Łączyła ich miłość, o której można przeczytać w bajkach. Prawdziwa i szczera, bo zrodzona jeszcze przed zdobyciem wielkiego bogactwa i wpływów.
Jacob i Elizabeth wyemigrowali z Polski do Stanów pod sam koniec lat sześćdziesiątych. Osiedlili się w Greenpoint i z początku nie wiodło im się najlepiej. Matka dostała słabo płatną posadę w lokalnej gazecie i zaczęła studia dziennikarskie. Ojciec chwytał się różnych zajęć, ale nigdzie nie zagrzał miejsca na dłużej. Z pewnością nie był typem robotnika i zawsze szukał okazji, żeby lepiej zarobić. Niekoniecznie zgodnie z prawem. Razem z kilkoma kolegami zaczął rozkręcać własny interes polegający głównie na napadach i nielegalnym handlu. To właśnie wtedy poznał Brandona Gatesa, który tak samo jak on oczekiwał od życia czegoś więcej. We dwóch zaczęli planować kolejne skoki. Kradli wszystko, co wpadło im w ręce – alkohol i papierosy, ale też karmę dla zwierząt czy meble. Sprzedawali towar na czarnym rynku i nigdy nie wpadli. Zarobili na tym całkiem niezłą kasę.
Gatesowi jednak nie wystarczały same pieniądze. Pociągała go władza i bycie ponad innymi, a w tamtych czasach prowadziła do tego tylko jedna droga i on dobrze o tym wiedział. Wciągnął ojca w handel narkotykami, na których obaj dorobili się nie tylko prawdziwej fortuny, ale również mnóstwa kontaktów i znajomości. Sukcesywnie eliminowali wrogów i rośli w siłę. Szybko wspięli się na sam szczyt, a po kilku latach już nikt nie miał odwagi, aby im podskoczyć.
Wtedy Ellie i żona Gatesa niemal w jednym czasie urodziły synów. W naszej rodzinie najpierw na świat przyszedł Nick, a rok później mój drugi brat, Bart. Jednocześnie Gates i nasz ojciec zaczęli działać w przemyśle naftowym, który okazał się dla nich kolejną żyłą złota.
Ja pojawiłam się na świecie osiem lat później. Wtedy matka porzuciła dziennikarstwo. Praca kolidowała z wychowywaniem nas, lecz przede wszystkim przeszkadzała w prowadzeniu ciemnych interesów, których za zgodą ojca i Gatesa niejednokrotnie pilnowała. Stała się cichym wspólnikiem, nigdy nienarzucającym swojego zdania, ale bardzo pomocnym i bez reszty oddanym sprawie.
Moja matka miała naturę gangstera i umiała zarówno żarliwie kochać, jak i zabijać z zimną krwią. Nie wiem, jak często wysyłała ludzi na tamten świat, co wtedy czuła i czy miała choć najmniejsze wyrzuty sumienia, ale wiem, że żyła w ten sposób, bo tak chciała, i nikt nigdy nie próbował tego zmieniać. Niestety zapłaciła za to najwyższą cenę.
Krótko po mojej zabawie z bronią rodzice wyjechali w interesach do Los Angeles. Zostawili mnie pod kuratelą nowej opiekunki Dorothy. Kazali jej nie spuszczać mnie z oczu nawet na krótką chwilę, co było trudne, ponieważ wciąż miewałam nowe pomysły i biegałam po rezydencji jak szalona.
Tego sierpniowego dnia temperatura biła rekordy i władze wydały oficjalny nakaz oszczędzania wody. Zabroniono podlewania trawników i mycia samochodów, straszono wysokimi grzywnami i przerwami w dostawach do gospodarstw domowych. Późnym popołudniem po raz kolejny usłyszałam ten komunikat w telewizji i wybiegłam do ogrodu zakosztować ochłody przy pięciometrowym sztucznym wodospadzie.
Ojciec kazał wybudować go z okazji moich dziesiątych urodzin. Obchodziłam je trzy miesiące wcześniej i kiedy dowiedziałam się o prezencie, nie mogłam opanować radości. Od zawsze kochałam wodę. Lubiłam na nią patrzeć i słuchać szumu fal, a ten wodospad był po prostu spełnieniem moich dziecięcych pragnień.
Wskoczyłam za kaskadę spływającą po stosie kamieni tworzących sklepienie małej jaskini. Nie obchodziło mnie, że Dorothy stoi na brzegu i błaga, żebym wyszła.
– Jackie, proszę. Ile można tam siedzieć?
Ignorowałam jej prośby, bo poprzedniej nocy przyłapałam ją w sypialni mojego starszego brata Nicka. Baraszkowała z nim pod kołdrą i wydawała dziwne dźwięki, które wcale mi się nie podobały. Nie mogłam jej tego wybaczyć i skazałam ją na siedzenie na ławce przez bite trzy godziny, dopóki nie wrócili bracia.
Usłyszawszy ich głosy, przecięłam strumień, żeby pobiec ich przywitać. Zawisłam Nickowi na szyi, pozostawiając mokrą plamę na jego niebieskiej koszuli. Zupełnie nie zwrócił na to uwagi, tylko wziął mnie pod pachę, zaniósł do stojącego w cieniu ogrodowego stołu, posadził na wiklinowym krześle i czule pocałował w głowę. Związał w kucyk swoje czarne, pokręcone jak sprężynki włosy i zapytał, jak minął mi dzień. Opowiedziałam braciom o zabawie w chowanego z Dorothy, a następnie zapytałam, co oni robili. Odpowiedzieli, że jestem zbyt mała, żeby słuchać o tym, jak spędzają czas faceci.
Bart miał wtedy osiemnaście, a Nick dziewiętnaście lat i niewątpliwie obydwaj byli dojrzali i ukształtowani jak dorośli mężczyźni – nie tylko fizycznie, ale też emocjonalnie. W życiu, jakie zaplanował dla nich ojciec, nie mieli czasu na chłopięce wybryki.
Nicky zdjął marynarkę, obnażając swoje wyćwiczone ramiona, i położył ją na oparciu krzesła. Kabura przewieszona przez jego lewe ramię wyraźnie mu przeszkadzała, ale mając na względzie moją obecność i pomysły, jakie przychodzą mi do głowy, pozostawił pistolet na miejscu.
Rodziców nie było w domu już od kilkunastu dni. Ojciec po raz pierwszy zostawił interesy pod kontrolą synów. Nie musiał się obawiać, bo dobrze ich przygotował. W razie kłopotów wiedzieli, co mają robić. Bracia znikali na wiele godzin. Wychodzili wcześnie rano i wracali wieczorem tylko po to, żeby zjeść ze mną kolację i znów zniknąć na połowę nocy.
W tym czasie trwał konflikt z Eddiem Molino. Facet miał naprawdę nierówno pod sufitem. Pozował na wielkiego bossa, choć w rzeczywistości był zwykłą mendą. Kopał dołki pod każdym, kto stał wyżej od niego, i chciał koniecznie skłócić najważniejsze persony nowojorskiego półświatka. To jedna z dwóch rzeczy, które zdołał osiągnąć. Drugą było zrujnowanie nam życia.
Dorothy postawiła na stole talerzyk z kanapkami i kubek z kakao. Spojrzałam na dwie kromki chleba tostowego posmarowane marmoladą truskawkową i zatkałam usta. Należałam do grupy tych dzieci, które nie odczuwają głodu przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, i jedzenie stanowiło dla mnie karę.
Niechętnie wciskałam w siebie kanapki, i to wyłącznie dlatego, że Bart obiecał mi przejażdżkę motocyklem. Ta propozycja brzmiała dobrze. Uwielbiałam te wycieczki. Brat sadzał mnie przed sobą i pozwalał mi trzymać kierownicę. Zazwyczaj krążyliśmy po okolicy, dopóki nie zapadła noc albo nie wyschło w baku.
Zjadłam jedną kromkę, po czym błagalnym wzrokiem spojrzałam na brata. Nie dał się łatwo namówić, ale w końcu ustąpił i wstał, żeby przyprowadzić harleya. Nawet nie zdążył przejść dwóch kroków, gdy stanął jak wryty.
Na tarasie prowadzącym z domu do ogrodu stał mężczyzna. Jego widok wyraźnie zbił Barta z tropu. Także zaniepokojony Nick powoli podniósł się z krzesła, jakby wiedział, że obecność tego człowieka w naszej rezydencji nie wróży nic dobrego. Bracia nawet nie drgnęli z miejsca, aby przywitać gościa. Patrzyli, jak schodzi po schodach i zmierza ku nam.
Brandon Gates odwiedzał nasz dom niezwykle rzadko, dlatego nie znałam go dobrze. Choć przyjaźnili się z ojcem i prowadzili wspólne interesy, to załatwiali je głównie na mieście albo w siedzibach swoich firm. Własne ogniska domowe traktowali jak święte tereny.
Brandon był starszy od Jacoba. Miał około pięćdziesięciu lat. Gęste czarne włosy zaczesywał do tyłu. Opalenizna na jego twarzy pasowała do jasnego koloru jedwabnej marynarki, a okulary przeciwsłoneczne sprawiały, że wyglądał nie tylko przystojnie, ale też ekskluzywnie. Niewątpliwie był niezwykłym człowiekiem. Siła i władza unosiły się wokół niego równie zauważalnie co mocne perfumy, działając na innych jak topór, który podcina nogi i zmusza do uległości. Gates wzbudzał szacunek i strach jednocześnie, a także bez trudu podporządkowywał sobie ludzi. Niewielu potrafiło oprzeć się jego stanowczości i wytrzymać napór groźnego spojrzenia, które zabierało w podróż do samego piekła.
Mężczyzna szedł do nas z grobową miną. Po raz pierwszy w życiu poczułam niepokój. Tak bardzo bałam się przyjaciela ojca, że ze strachu łzy napłynęły mi do oczu.
Gates stanął naprzeciw nas i bez pośpiechu ściągnął okulary. Spojrzał prosto na mnie. Jego wzrok wbijał w krzesło. Nigdy wcześniej nie widziałam takich oczu – czarnych niczym smoła, jakby pozbawionych tęczówek. Wyglądały jak martwe, a ich chłód przeszywał ciało do szpiku kości. To spojrzenie całkowicie mnie sparaliżowało, jeszcze zanim z ust mężczyzny popłynęły te okropne słowa.
– Przykro mi – powiedział. – Ellie i Jacob nie żyją. Zabili ich dziś w nocy.
Nastąpiła długa chwila ciszy. Bart opadł na krzesło i schował twarz w dłoniach, a Nick odwrócił się i popatrzył na mnie. Widziałam, jak łzy płyną mu po policzkach, i słyszałam jego ciężki oddech. I wtedy ogarnęła mnie panika. Zaczęłam płakać i krzyczeć. Brat wziął mnie na ręce i próbował uspokoić, głaszcząc po głowie i zapewniając, że wszystko będzie dobrze. Kiedy trochę się wyciszyłam, wydobył z siebie zduszony głos.
– Jak do tego doszło? – zapytał.
– Strzelali do nich na autostradzie. Samochód wypadł z pasa i uderzył w ciężarówkę. Ellie zginęła na miejscu, Jacob nie przeżył operacji. Naprawdę bardzo mi przykro. Moje serce krwawi. Wasz ojciec był dla mnie jak brat. Obiecuję, że Molino za to zapłaci. Macie moje słowo. Słowo Brandona Gatesa – wycedził przez zęby.
– Może to jakaś pomyłka? – zapytał Bart płaczliwym tonem, ale mężczyzna zaprzeczył, kręcąc głową.
– Musicie stąd znikać – rzekł. – Inaczej Molino wszystkich was pozabija. Za kilka godzin przyślę ludzi, zabierzecie małą i pojedziecie do domu w New Jersey. Przeczekacie tam jakiś czas. Ja zajmę się resztą. Rozumiesz, Nicky?! – poinstruował z naciskiem Gates.
– Chcę osobiście zabić tego sukinsyna! – wysyczał Nick.
– Zobaczymy – odparł boss, klepiąc go po ramieniu.
Bracia popełnili duży błąd, pozwalając mi tego wysłuchać. Powinni odesłać mnie do wodospadu, a potem zawołać i delikatnie wytłumaczyć, że mama i tata już nigdy nie wrócą, że są teraz w lepszym świecie i obserwują nas z góry. Niestety żaden z nich, nawet sam Gates, nie wpadł na to, że wstrząsająca wiadomość, dodatkowo wypowiedziana tak bezpośrednio, może źle zadziałać na umysł dziecka. Bo najbardziej zatrważająca okazała się dla mnie nie sama śmierć rodziców, ale informacja, że zostali zabici.
To był szok, fatalny w skutkach, który na parę tygodni zupełnie odciął mnie od świata zewnętrznego. Zamknęłam się w sobie. Przestałam mówić, praktycznie nie jadłam. Całymi dniami potrafiłam siedzieć w miejscu i wpatrywać się w jeden punkt. W nocy dręczyły mnie koszmary z lodowatymi oczami Gatesa w roli głównej. Budziłam się z krzykiem, przerażona i zlana potem. Nie mogłam zasnąć, jeśli któryś z braci nie leżał obok i mnie nie przytulał, bo kiedy zamykałam powieki, moja wyobraźnia podsuwała mi widok ojca z dziurą w czole i matki z roztrzaskaną głową, a na tle tych okropności wisiały bezduszne czarne oczy ziejące pustką i chłodem.
Trwało to długi czas. Jeszcze jako nastolatka zakradałam się w nocy do sypialni Nicka i cichutko kładłam na brzegu łóżka, żeby tylko nie być sama. Koszmary zaczęły się zmieniać w sny na jawie, które nie dawały mi zasnąć. Bliskość braci sprawiała, że się uspokajałam, złe myśli znikały, a obraz czarnych oczu rozmywał się jak mgła.
Ze względu na mój stan Nick zdecydował o przyśpieszeniu pochówku. Gates wszystko załatwił. Obyło się bez sekcji, przesłuchań i dochodzenia. Mężczyzna pokrył koszty i dopełnił potrzebnych formalności, całkowicie odciążając naszą rodzinę.
Trzy dni później czarna limuzyna zawiozła nas na cmentarz Green Wood na Brooklynie, gdzie złożono ciała. Zgromadzonym pękało serce, gdy patrzyli na małą dziewczynkę płaczącą nad trumną swojej matki. Jedna z kobiet nie wytrzymała, wyjęła z torebki białą chusteczkę, kucnęła i otarła mi łzy. Była bardzo piękna. Miała miękkie dłonie i aksamitny głos, w którym słyszałam wiele prawdziwego przejęcia i współczucia.
– Wszystko będzie dobrze, kochanie – powiedziała. – Brandon zaopiekuje się wami. On nie pozwoli was skrzywdzić.
Tą kobietą była żona Gatesa – Lena. Została zabita pięć tygodni później.
Wyrównanie rachunków z Molino trwało długie miesiące, podczas których Nick znikał na wiele dni. Ostatecznie doszło do egzekucji. Gates pozwolił mu wziąć w niej udział. Brat wrócił wtedy zdenerwowany i pobrudzony krwią. Złapał mnie za ramię i syknął:
– Nigdy nie będziesz jak Ellie. Zrobię wszystko, żebyś miała normalne życie. Obiecuję ci to.
Wkrótce zniknęli ochroniarze, a wraz z nimi to, co łączyło mnie ze światem rodziców. Nie wróciliśmy już do rezydencji na Long Island. Kupił ją jakiś milioner tak jak stała – z meblami, ze służbą, z naszymi rzeczami i moim ukochanym wodospadem.
Plan Nicka wypalił. U progu dorosłości byłam kimś kompletnie innym niż moja matka.
Brooklyn, Nowy Jork, 2007 r.
Kochałam Nowy Jork i wiązałam z nim całą swoją przyszłość. To miasto totalnie mnie pochłonęło. Porwało i ciągnęło za sobą, odsłaniając coraz to nowsze miejsca i tajemnice. Uwielbiałam ten zgiełk ulic, nieustanny pęd i jasne światła wszechobecnych reklam. Szum metropolii współgrał z rytmem mojego nowego życia.
Intensywna pogoń za pieniądzem, awansem i lepszym jutrem wciągnęła mnie jak każdego miejskiego szczura. Biegłam razem z tym miastem, moja krew przelewała się przez jego główne arterie, a pot wsiąkał w beton. Stałam się jednym z tych małych trybików napędzających wielki mechanizm oszustwa i współczesnego niewolnictwa. Wtedy sądziłam, że dzięki temu jestem kimś. Przedzierałam się przez jedną z największych betonowych dżungli świata i myślałam, że dużo znaczę, bo mam pracę i robię coś ważnego. Ale tęsknota za czymś, czego nie mogłam określić, wciąż drążyła mi dziurę w głowie. Niewyjaśnione pragnienie, którego nie potrafiłam nazwać.
Wiedziałam, że jestem w odpowiednim miejscu i czasie, a mimo to odczuwałam pustkę. Wiele razy próbowałam szukać odpowiedzi. Jeździłam na plażę Breezy Point, na sam koniec półwyspu Rockaway – w okolicę, którą odkryłam po przeprowadzce z New Jersey. Godzinami patrzyłam na ocean, usiłując zgadnąć, czego mi brakuje. Nie znajdywałam odpowiedzi, bo już dawno zapomniałam o minionych czasach. Starałam się nie rozdrapywać starych ran. Zbyt długo zajęło mi pozbieranie się z kawałków, na które się wtedy rozsypałam.
W wieku dwudziestu dwóch lat skończyłam prywatne studia dziennikarskie w trybie przyśpieszonym. Nick zapłacił za to małą fortunę, ponieważ chciał jak najszybciej ulokować mnie po drugiej stronie rzeki Hudson. On i Bart mieli luksusowe domy na Long Island. Prowadzili tam drugie życie, głównie to związane z kobietami, ale mieli też swoje interesy, o które nie mogłam nawet pytać, bo Nick wpadał w szał. Przez te wszystkie lata nauczyłam się nie poruszać tematów związanych z ich pieniędzmi i biznesem.
Bracia urządzili mnie na Brooklynie. Dostałam mieszkanie i samochód, o którym zawsze marzyłam – ciemnoniebieskiego mustanga GT z manualną skrzynią biegów. Etat w „City News” także okazał się ich robotą, choć sądziłam, że po prostu dobrze wypadłam na rozmowie kwalifikacyjnej. Jakby tego było mało, to wcale nie mój dziennikarski talent zadecydował o oddaniu mi połowy strony trzeciej dziennika, ale hojne podarki, które Nick co miesiąc przekazywał do rąk własnych redaktora naczelnego Lewisa Stevensona.
Codziennie zapełniałam rubrykę tekstami i z satysfakcją czytałam później te wypociny w kolejnych wydaniach, będąc święcie przekonana, że są dobre i same się bronią. Prawda wyglądała jednak nieco inaczej. Szlifowałam swoje umiejętności na dziurze budżetowej redakcji i gotówce brata.
W końcu zaczęłam się zastanawiać, dlaczego współpracownicy z działu nie darzą mnie sympatią, aż pojęłam, co jest grane. O posadę w redakcji ubiegało się mnóstwo początkujących dziennikarzy. Stevenson wszystkich odprawiał z kwitkiem, tłumacząc się brakiem etatów i ograniczonymi możliwościami finansowymi gazety. Wreszcie, kiedy doszły mnie słuchy, że mam własną rubrykę, bo sypiam z naczelnym, miarka się przebrała. Zrozumiałam, że nie wygrałam losu na loterii, a szczęście, które mi dopisało, jest zasługą znajomości.
Zrobiłam Nickowi karczemną awanturę. Przyjął ją ze stoickim spokojem i ledwie zauważalnym ironicznym uśmiechem. Moje wyrzuty nie wywarły na nim wrażenia. Krzyczałam i wymachiwałam rękami, a on po prostu stał i słuchał. Po wszystkim jak gdyby nigdy nic zapytał, czy pójdę z nim na obiad.
Właśnie tak wyglądały nasze relacje. Nie mogłam decydować sama o sobie. Wtedy poinformowałam Barta i Nicka, że to już koniec, że nie mają prawa nadal wtrącać się w moje sprawy i układać mi życia. Przestałam przyjmować od nich pieniądze, bo wierzyłam, że doskonale poradzę sobie sama. To nie była pierwsza tego typu kłótnia. Walczyłam o niezależność już od jakiegoś czasu. Chciałam się uwolnić spod ich kontroli. I tym razem się udało.
Bracia naprawdę odpuścili, ale w konsekwencji moja sytuacja finansowa się pogorszyła. Pensja pokrywała opłaty i wystarczała jedynie na podstawowy standard życia, bez szaleństw. Mogłam zapomnieć o spełnianiu każdej zachcianki i hurtowym kupowaniu ciuchów, ale nie żałowałam tej decyzji. Uporem dopięłam swego.
Każdego dnia zbierałam materiały do artykułów, więc większość czasu spędzałam w terenie. Dzięki temu dobrze poznałam nie tylko Brooklyn, ale też inne dzielnice miasta. Tematów szukałam dosłownie wszędzie. Interesowały mnie wyłącznie te najbardziej atrakcyjne i wciąż czekałam na ten celny strzał dający przepustkę na pierwszą stronę.
Zanim naczelny dał mi swobodę działania, sam podrzucał pomysły. Podpowiadał, jak pisać i o czym. Wiele mnie nauczył, jednak okazało się, że robił to z powodu pieniędzy i wpływów Nicka. Zamiast się nade mną wytrząsać jak nad innymi, łagodnie mnie pouczał, zakreślał mi błędy w tekstach oraz instruował, jak je poprawić. Niektóre z moich pierwszych artykułów nadawały się jedynie do kosza, mimo to wszystkie, bez względu na treść, po większych lub mniejszych korektach trafiały do druku.
To szczególne traktowanie stało kością w gardle niejednemu koledze i niejednej koleżance z redakcji. W czasie zebrań czy lunchu zawsze siedziałam sama. Nie zapraszano mnie na urodziny czy inne prywatne imprezy. Nie mogłam się opędzić od uszczypliwych uwag mężczyzn i kąśliwych spojrzeń kobiet. Szepty za plecami mnie denerwowały, ale nie miałam ochoty nikomu nic tłumaczyć. Robiłam swoje, a reszta się nie liczyła.
Po sześciu miesiącach do młodego narybku „City News” dołączyła Paula Spencer. Wykorzystałam fakt, że była nowa, i kilka razy zagadałam do niej przy lunchu. Okazało się, że pochodzi ze stanu New Jersey, z małego miasteczka, przez które często jeździliśmy z Bartem na motocyklu. Zawsze robiliśmy sobie przystanek w jednej z tamtejszych knajpek, w której podawali najlepsze lody. Dzięki temu złapałyśmy wspólny temat i stałyśmy się nierozłączne.
Paula była ode mnie starsza o pięć lat. Skończyła studia i podobnie jak ja zaczynała układać sobie samodzielne życie w Nowym Jorku. Nie mogła liczyć na bogatych braci, którzy sypali kasą, więc wynajmowała niewielkie mieszkanie w starej kamienicy na Brooklynie. Nie przypominało rynsztoku tylko dlatego, że zainwestowała w farbę i odświeżyła ściany oraz wstawiła kilka ciekawych mebli kupionych na wyprzedaży.
Sam budynek pozostawiał wiele do życzenia. Już sama elewacja odstraszała z daleka, a na klatce schodowej śmierdziało wymiocinami i moczem. Wejście na trzecie piętro na jednym oddechu było niemożliwe, a korzystanie ze starej windy – zbyt ryzykowne. W całej dzielnicy nikt jednak nie oferował tak niskiego czynszu, a głodowa pensja, którą zaproponował Pauli naczelny, nie starczała na nic więcej.
Moja nowa przyjaciółka miała ciemną karnację, brązowe oczy i złociste włosy. Latynoską urodę odziedziczyła po ojcu, którego prawie nie znała. Facet zaćpał się na śmierć, kiedy była dzieckiem. Wychowywała ją matka tyrająca całymi dniami, żeby opłacić studia i zapewnić córce choć minimalny standard życia.
Pani Spencer czasami odwiedzała Nowy Jork, dlatego miałam okazję ją poznać. Raz wyszłyśmy nawet we trzy poszaleć w sklepach z odzieżą używaną. Paula kupiła wtedy absurdalnie obcisłą sukienkę podkreślającą jej mocne wcięcie w talii, seksowne biodra i duży biust.
Ta dziewczyna przyciągała niejedno męskie spojrzenie i wielu chciało zaprosić ją na randkę, ale zazwyczaj dostawali kosza, bo Paula selekcjonowała mężczyzn. Nie szukała miłości, lecz faceta, który zapewni jej życie w dostatku. Miała urodę, wdzięk i potrafiła je świadomie wykorzystywać. Nie tylko nie zwracała uwagi na szaraków, ale też szydziła z nich i odpychała ich jak natrętne muchy, a jeśli miała ochotę na żarty, zabawiała się z nimi, zwodziła, a potem dawała pstryczka w nos.
Jednocześnie zaskakująco często postępowała niemądrze, jakby w sekundę wyłączała myślenie. W jednej chwili mówiła konkretnie, była błyskotliwa i kreatywna, a za moment zachowywała się, jakby spadła z księżyca i traciła trzeźwość umysłu. Czasami nie potrafiłam jej zrozumieć. Bywała nieco zakręcona, ale miała w sobie serdeczność i ciepło, które rekompensowały wszystkie zawiłości jej charakteru.
Znajomość z Paulą stała się dla mnie sposobem na zabicie samotności. Na męskie towarzystwo mogłam liczyć zawsze. Bracia przybiegali na każde najmniejsze skinienie. Z Bartem bez krępacji rozmawiałam nawet o najbardziej intymnych sprawach. To jednak nie to samo co pogaduchy z koleżanką. Razem wrzucałyśmy na luz. Z nią mogłam pójść do baru i poderwać jakiegoś faceta, wyjść na miasto bez słuchania uwag o długości sukienki albo po prostu dobrze się bawić na imprezie.
Często odwiedzałyśmy jedynie te lokale, w których trunki kosztowały powyżej pięćdziesięciu dolarów. Paula traktowała te wyjścia jak inwestycję. Od razu zastrzegła, że interesuje ją wyłącznie bogata partia, jednak ta strategia mocno nadszarpywała mój skromny budżet. W przeciwieństwie do przyjaciółki nie pozwalałam żadnemu facetowi za siebie płacić. Zawsze więc siedziałam przy jednym drinku i wracałam do domu trzeźwa.
Podczas tych wypadów poznałam kilku facetów, ale nie miałam szczęścia w miłości. Połowie z nich zależało tylko na tym, żeby zaciągnąć mnie do łóżka, a z drugą połową jakoś mi nie wychodziło. Nigdy się w żadnym nie zakochałam, a jeśli związałam się z kimś na dłużej, to jedynie dlatego, żeby nie zostać sama. Z jednym z tych facetów narobiłam sobie kłopotów.
Miał na imię Arnie i był dużo starszy. Poszliśmy na parę randek. Na początku zachowywał się miło i czarująco, wpatrywał się we mnie jak w obrazek. Podobał mi się fizycznie, ale nic do niego nie czułam. Kiedy zapragnął mnie przelecieć, przestraszyłam się i odmówiłam. Urządził mi awanturę, że nie chcę mu dać, bo pieprzę się z innymi. Nie miałam ochoty go dłużej widywać i powiedziałam, żeby dał mi spokój. Właśnie wtedy okazało się, że facet jest naprawdę świrnięty.
Śledził mnie w drodze do pracy i kiedy robiłam zakupy. Dręczył telefonami w dzień i w nocy. Na początku mnie błagał, potem chciał wziąć na litość, aż wreszcie zaczął grozić, że obleje benzyną i podpali. Opisał ze szczegółami, w jaki sposób poćwiartuje moje ciało i gdzie je zakopie.
Inna dziewczyna poszłaby z tym na policję, o ile by zdążyła, ale ja miałam lepszą opcję – powiedziałam o wszystkim Bartowi. Ominęłam Nicka, bo nie życzyłam sobie słuchania kazań w stylu „z kim ty się zadajesz?”.
Brat zapewnił, że nie ma potrzeby dłużej się martwić, bo facet już nigdy się do mnie nie zbliży. Muszę tylko podać jego adres. Na wszelki wypadek opisałam Arniego. Miał na szyi bliznę po oparzeniu, więc bracia nie mogli się pomylić. Kolejnej nocy złożyli mu wizytę i zgodnie z obietnicą więcej go nie zobaczyłam.
Żaden z nich nie chciał powiedzieć, co mu zrobili. Sądziłam, że spuścili mu łomot, po którym zwyczajnie spasował, ale trzy miesiące później wyciągnięto samochód mojego prześladowcy z rzeki Hudson. Ciała nigdy nie odnaleziono.
***
Zwykle nie jadałam w restauracjach, ale tym razem zostałam zaproszona przez jedną z inwestycji Pauli. Nazywał się Peter Duble i chyba wiązał ze mną poważne nadzieje. Inaczej nie zaproponowałby mi kolacji w jednym z najbardziej ekskluzywnych lokali w mieście.
Facet pracował w firmie swojego tatusia i zarabiał krocie. Szpanował nowym modelem ferrari i portfelem wypchanym forsą, ale nie wyrwał mnie ani na kasę, ani na samochód, chociaż tak mu się zdawało. Zgodziłam się na tę randkę, bo schlebiało mi, że to ja mu się spodobałam, a nie Paula.
Przez dwa dni się zastanawiałam, czy nie odmówić. Peter wyglądał na porządnego mężczyznę, ale zwyczajnie nie był w moim typie. Owszem, mogłam zaakceptować go jako przyjaciela, ale nie jako partnera na resztę życia. Dopiero po namowach koleżanki i przemyśleniu jej wizji mojej samotnej starości zdecydowałam się pójść na to spotkanie.
Kończył się luty, padał śnieg z deszczem, a przejmujące zimno przenikało do szpiku kości. Nie chciałam jechać ferrari po śliskich ulicach, bo miałam ograniczone zaufanie do umiejętności Petera. Nie szanował dorobku ojca i lubił się popisywać, więc umówiłam się z nim na miejscu, w Golden Rose na Manhattanie.
Przyszłam wcześniej. Kelner poprowadził mnie do zarezerwowanego stolika i odsunął mi krzesło. Usiadłam i zaczęłam obserwować gości, popijając wodę z cytryną. Restauracja pękała w szwach. Jadali tu głównie biznesmeni i politycy, ale również osoby z branży medialnej.
Przy jednym ze stolików siedział dziennikarz Roy Young. Miał w lokalnej telewizji własny dwudziestominutowy program, w którym próbował wtrącić słowo pomiędzy krzykami działaczy politycznych. Niekiedy dyskusja przebiegała tak żarliwie, że gospodarzowi udawało się jedynie przywitać widzów i na tym kończyła się jego rola. Czasami zadał tylko jedno pytanie, a znów innym razem w ogóle wychodził ze studia, pozostawiając przed kamerami rozwrzeszczanych gości. Pomimo tych licznych ekscesów jego program miał najwyższą oglądalność spośród wszystkich debat politycznych i cieszył się ogromną popularnością. Pewnie dlatego, że deklasował niejedną dobrą komedię.
Przeszło mi przez myśl, że być może powinnam poprosić brata, aby załatwił mi pracę na wizji, ale szybko wybiłam sobie ten plan z głowy.
Peter spóźniał się od ponad trzydziestu minut, a ja powoli zaczynałam tracić cierpliwość. Czekając na niego, zdążyłam wypić dwa kieliszki wody i wreszcie musiałam wyjść do toalety.
Prowadził do niej długi hol wyłożony welurową wykładziną skutecznie tłumiącą stukot moich obcasów. Panowała tam taka cisza, że mimochodem wsłuchałam się w głos dobiegający z męskiej ubikacji.
– Mówiłem, żebyś nie dzwonił przed dwudziestą! Gówno mnie to obchodzi! Dostawa odbędzie się tak, jak się wcześniej umawialiśmy… Nie jestem cudotwórcą. Lepiej szykuj kasę.
Z ciekawości zerknęłam ukradkiem do środka, ale kiedy zobaczyłam rozmawiającego przez telefon człowieka, od razu odskoczyłam od drzwi i szybko uciekłam do damskiej toalety.
Podsłuchałam Edwarda Hopkinsa – jednego z członków rady miejskiej Nowego Jorku. Nigdy nie miałam okazji z nim porozmawiać, ale jego twarz znałam bardzo dobrze: okrągła i pulchna, pokryta drobnymi, czerwonymi naczynkami i stale spocona. Wielokrotnie widziałam ją podczas wizyt w ratuszu. Polityk wciąż wycierał się materiałową chusteczką, którą za każdym razem wyciągał z lewej kieszeni marynarki. Kiedy przechodził obok, dało się słyszeć ciężkie sapanie i ciche świszczenie spowodowane zapewne sporą nadwagą. Podobno żona chciała go odchudzić, ale już dwa razy o mało nie skończyło się to rozwodem.
Radny Hopkins miał nienaganną opinię. Brał udział w każdej sesji i aktywnie angażował się w sprawy miasta. Wychodził przed szereg zarówno podczas negocjacji z rządem, jak i w kolejce do udzielenia wywiadu dla telewizji.
Już na samym początku mojej pracy wywarł na mnie raczej pozytywne wrażenie i sądziłam, że jest uczciwym prominentem oraz prawym obywatelem.
Ta rozmowa wydała mi się jednak co najmniej podejrzana. Z daleka śmierdziała jakąś grubą aferą. Na pewno nie miała związku z załatwianiem spraw służbowych, nie była to też miła pogawędka z przyjacielem. Mój szczeniacki dziennikarski nos podpowiadał mi, że trafiłam na coś dużego, i musiałam koniecznie sprawdzić, co się kryje za tymi słowami.
Peter przyszedł dopiero po godzinie. Gorliwie mnie przepraszał, twierdząc, że coś zatrzymało go w pracy. Zjedliśmy kolację, podczas której błądziłam myślami zupełnie gdzie indziej. Próbowałam nie patrzeć na Hopkinsa siedzącego trzy stoliki dalej. Gapiąc się na niego, na pewno zwróciłabym na siebie uwagę jego towarzyszki. Kobieta około sześćdziesiątki – zapewne jego żona – cały czas gadała jak najęta na temat jedzenia.
Wróciłam do domu taksówką, byle tylko Peter mnie nie odwoził, bo wyraźnie liczył na to, że zaproszę go do sypialni. Na pożegnanie pocałowałam go w policzek, podziękowałam za miły wieczór i odjechałam.
Następnego dnia odwiedziłam go w szpitalu. Rozbił to swoje ferrari, kiedy wracał z restauracji. Powiedziałam mu, że nie ma sensu dłużej ciągnąć naszej znajomości, ale po wypadku był w takim szoku, że nie miało to dla niego większego znaczenia.
***
Zdobycie informacji w kwestii prywatnych spraw radnego było trudne. Nie umiałam dotrzeć do czegoś, z czym mogłabym powiązać podsłuchaną rozmowę. Hopkins wydawał się kryształowy. Nie brał łapówek, miał dwa mieszkania na kredyt, który regularnie spłacał, dom na Staten Island i idealne życie rodzinne. Oświadczenia majątkowe zgadzały się co do joty ze stanem faktycznym. W skrócie: nic nie znalazłam.
Potrzebowałam kogoś, kto znał go lepiej i mógł mi sprzedać jakieś rewelacje albo przynajmniej dać wskazówki, gdzie i czego powinnam szukać. Okazało się, że to też nie jest łatwe. Zazdrośni koledzy z mojego działu nie mieli najmniejszej ochoty mi pomóc.
Nie było innego wyjścia. Poprosiłam Paulę, żeby podpytała, skąd zaczerpnąć informacji na takie tematy. Koleżanka była lubiana przez wszystkich, głównie męską część redakcji, i załatwiła to w kilka minut.
Na trzydziestym piętrze mieścił się dział śledczy „City News”. Pracowali tam dziennikarze tropiący afery i wywlekający na światło dzienne różne brzydkie przypadki. Chciałam tam w przyszłości trafić, bo pociągała mnie rola dziennikarza śledczego oddanego sprawie i narażającego życie w celu ujawnienia prawdy. Dlatego musiałam udowodnić, że sama potrafię osiągnąć cel – bez pieniędzy i znajomości braci. Temat Hopkinsa mógł przyśpieszyć mój awans.
W dziale śledczym pracował Stean Wilson – stary wyjadacz i doświadczony dziennikarz, którego artykuły dotyczące najbardziej gorących tematów związanych z przestępstwami, korupcją czy zabójstwami na terenie naszego miasta zazwyczaj trafiały na pierwszą stronę.
Prywatnie był zmęczonym, ponurym facetem. Wiele miał już za sobą i niewiele przed sobą. Właściwie dawno powinien odejść na emeryturę, ale z powodu braku rodziny praca stała się dla niego całym światem. Jego żona zmarła, a dzieci nigdy im się nie urodziły. Mężczyzna mieszkał sam w niewielkim domku na Long Island, ale większość doby spędzał w redakcji. Był niemal tak stary jak ta gazeta. Pamiętał czasy, kiedy powstawała, i miał duży wkład w jej rozwój.
W redakcyjnym środowisku krążyły legendy o Steanie Wilsonie. W okresie swojej największej aktywności zawodowej rozsławił nasz tytuł, ujawniając szwindle i różnego rodzaju machlojki ludzi wysokiego szczebla. Demaskował urzędników państwowych biorących łapówki, wskazywał skorumpowanych sędziów i nieuczciwych polityków. Za jego sprawą unieważniano przetargi, umowy i inwestycje. A wszystko to rozgrywało się na łamach nowojorskiego „City News”, zwiększając nakład gazety o tysiące egzemplarzy i tym samym plasując ją na pierwszym miejscu najbardziej poczytnych dzienników w mieście.
Sława Wilsona już jednak dawno przycichła. Po jego dziennikarskich wyczynach pozostały jedynie wspomnienia, przekazywane z ust do ust niewiarygodne historie i przykurzone nagrody. Bez dwóch zdań stał się legendą, choć tak po prawdzie współpraca z tym starym zgredem nie należała do przyjemności. Niemniej dla wielu stanowiła spełnienie marzeń.
Kolega, który wskazał Pauli Wilsona, zasugerował, że sukces doświadczonego redaktora jest zasługą nie tylko ciężkiej pracy, ale również informacji, do jakich dziennikarz miał dostęp. O jego donosicielach nic nie wiedział, ale twierdził, że istnieją i wciąż dają mu cynk, za co płaci spore sumy pieniędzy.
Pewnego dnia wybrałam się na trzydzieste piętro. Nie wiem, co sobie wyobrażałam, sądząc, że ten facet mi pomoże, ale jakimś cudem udało mi się go zainteresować.
Stean siedział w swoim gabinecie na końcu korytarza. Dym papierosowy wędrował po całym pomieszczeniu, tworząc dobrze widoczną białą zawiesinę. Pływała nad biurkiem jak mgła nad jeziorem i osadzała się na ścianach, których nie malowano od lat.
Wilson nosił siwe wąsy wyraźnie pożółkłe od tytoniu. Należał do grona zarówno nałogowych palaczy, jak i fanów niezdrowego jedzenia, o czym świadczyły sterty torebek po fast foodach wysypujące się z kosza na śmieci. Mężczyzna miał na sobie jasnożółtą koszulę i ciemne spodnie podtrzymywane przez szelki.
Od razu zauważyłam, że jest tradycjonalistą. Na jego biurku obok komputera stała stara, poczciwa maszyna do pisania. Na pewno nie robiła za rekwizyt, gdyż dziennikarz właśnie jej używał. Wydawała głośny, charakterystyczny dźwięk. Kiedy stanęłam w drzwiach, przerwał pisanie, wyjął z ust papierosa i zdusił w popielniczce, która kipiała od niedopałków.
– Mogę w czymś pomóc? – zapytał basowym, zachrypniętym głosem.
– Mam nadzieję, że tak – odparłam niepewnie. – Pracuję piętro niżej. Przyszłam prosić o radę, jeśli jest oczywiście taka możliwość.
– Masz jakieś imię?
– Jackie.
– Słuchaj, Jackie. Tutaj piszemy artykuły, a nie udzielamy porad. Wracaj, skąd przyszłaś – odparł oschle i machnął ręką, jakby odganiał natarczywą muchę.
– Wpadłam na trop dużej afery – przeszłam od razu do rzeczy – ale na własną rękę nie potrafię zgłębić tematu. Potrzebuję informatora. Słyszałam, że masz dojścia i mógłbyś mi pomóc.
Wilson zmierzył mnie wzrokiem. Już wiedziałam, że go zaciekawiłam.
– To coś dużego? – upewnił się.
– Bardzo dużego – skłamałam. Nie miałam przecież pojęcia, czy gra jest warta świeczki. Kierowałam się wyłącznie intuicją.
Stean myślał przez dłuższą chwilę. Uderzał palcami o biurko i uważnie świdrował mnie swoimi małymi oczami. W końcu zapytał:
– Czy my się już kiedyś nie spotkaliśmy?
– Nigdy.
– Twoja twarz jest jakaś znajoma.
– Już mówiłam: pracuję na dole. Może widzieliśmy się przelotnie w windzie albo gdzieś na terenie biurowca.
– Być może – stwierdził beznamiętnie.
– To jak będzie? Mogę liczyć na pomoc z twojej strony? – wróciłam do konkretów.
Mężczyzna ułożył usta w krzywym uśmiechu.
– A więc potrzebujesz informatora?
– Dokładnie.
– Może da się coś zrobić, ale informator kosztuje. Bardzo dużo kosztuje.
– Ile? – dopytałam niepewnie.
Dziennikarz wstał, wyjrzał na korytarz i zamknął drzwi.
– Powiedzmy, że dwadzieścia kawałków – powiedział przyciszonym głosem.
Prawie zemdlałam, kiedy usłyszałam tę kwotę. Nie dałam jednak po sobie poznać, jak bardzo mnie zaskoczył.
– To rzeczywiście dużo – stwierdziłam. – Może uda się załatwić coś tańszego?
– Widzę, że marnuję tylko czas – odparł rozdrażniony.
– Dobra, biorę – powiedziałam szybko, żeby się nie rozmyślił. – Co mam zrobić?
– Za trzy dni umówię spotkanie z informatorem pod mostem Brooklyńskim. Dokładnie o dziesiątej wieczorem. Przyjdź punktualnie i przynieś pieniądze. Przedstawię ci faceta, który będzie twoimi uszami i oczami na mieście. Chyba nie muszę dodawać, że masz przyjechać sama?
– Oczywiście, że nie – przytaknęłam.
– Jeśli zmienisz zdanie, lepiej powiedz mi to jeszcze dzisiaj.
– Będę na pewno – zadeklarowałam, po czym wyszłam z gabinetu.
Zebranie sumy zażądanej przez Wilsona było dla mnie niewykonalne, a już na pewno nie w trzy dni. Ale jeśli chciałam dostać awans, musiałam złamać swoje postanowienie. Poprosiłam więc o pomoc mniej podejrzliwego z braci – Barta. Nick wyciągnąłby ze mnie prawdę, a ja przecież nie zamierzałam się nikomu spowiadać.
Następnego dnia umówiliśmy się na lunch w małej, stylowej kawiarence na Manhattanie, niedaleko redakcji. Zaczęło lać i zanim zdążyłam dobiec z parkingu, przemoczyłam całe ubranie. Na szczęście w lokalu było ciepło i przytulnie. W powietrzu unosił się zapach kawy, ciastek i wanilii.
Bart już czekał. Siedział przy jednym ze stolików ustawionych przy witrynie wychodzącej na Piątą Aleję. Miał na sobie dżinsową kurtkę ze skórzanymi rękawami, której nie zdjął, ponieważ trzymał pod nią spluwę.
– Zmokłaś, siostrzyczko – zauważył, całując mnie w policzek.
– To nic, zaraz wyschnę. – Pociągnęłam nosem i usiadłam.
Po chwili zjawiła się kelnerka, aby przyjąć zamówienie. Poprosiłam o czarną kawę i sernik z truskawkami.
Uważnie przyjrzałam się bratu. Miesiąc wcześniej skończył trzydzieści lat. Z tej okazji zorganizował imprezę, na którą nie zostałam zaproszona, bo jego zdaniem byłam zbyt ułożona, żeby brać udział w niegrzecznych zabawach. Jakaś laska wygoliła mu wtedy włosy, zostawiając pośrodku pasmo, które wiązał w kucyk. Teraz był jeszcze bardziej podobny do Nicka i równie przystojny.
Brat próbował mnie rozszyfrować, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, i odkąd przyszłam, chciał mi zadać jedno jedyne pytanie:
– Wpakowałaś się w jakieś kłopoty, skarbie?
– Skąd ci to przyszło do głowy?
– Zgadnij…
– Wiesz, że normalnie nie prosiłabym o te pieniądze, ale one są mi naprawdę potrzebne. Oddam, jak tylko się odkuję. Masz moje słowo.
– A powiesz mi na, co potrzebujesz dwudziestu tysięcy dolarów?
Zdjęłam plastikową pokrywkę z kubka i wsypałam do środka cukier z papierowej torebeczki. Trochę się stresowałam, dlatego unikałam jego wzroku.
– Na informatora – wydusiłam wreszcie.
Bart wstrzymał oddech, po czym odchrząknął i pociągnął łyk kawy. Najwyraźniej zdziwienie przytkało mu przełyk.
– Na informatora? – zapytał, podkreślając ostatnie słowo.
– Dokładnie. Na informatora – powtórzyłam. Starałam się brzmieć naturalnie.
– Na jakiego informatora potrzebujesz dwudziestu kawałków?! – syknął. – Skąd on ma donosić? Z kosmosu?
– O wiele bliżej. Z ratusza.
– Robisz sobie jaja, prawda? – Zaczął coś podejrzewać.
Zamieszałam w kubku drewnianym patyczkiem i zlizałam z niego resztkę napoju.
– Bart, ja chcę czegoś więcej – powiedziałam. – Czuję, że robię krok w tył, rozumiesz? Ciężko harowałam, żeby skończyć te przyśpieszone studia, i nie mam zamiaru dłużej pisać o uchwałach miejskich i bezdomnych psach. Potrzebuję jakichś ciekawych informacji. Wiesz, korupcja, machlojki, kolesiostwo i takie tam różne tematy, które pomogą mi rozwinąć karierę. – O Hopkinsie nie wspomniałam ani słowem.
– Ale o co ci konkretnie chodzi? I o kogo? – nacisnął.
– Właśnie. To jest dobre pytanie. Muszę zapłacić za wtyczkę, inaczej się nie dowiem.
– Po pierwsze to bardzo duży hajs, jak za taką przysługę, a po drugie nie chciałbym, żeby wynikły z tego jakieś problemy.
– Jeśli nie masz takiej kwoty, to trudno, najwyżej poproszę Nicka. Chociaż wolałabym nie.
– Przestań. Dobrze wiesz, że mam pieniądze. Tylko nie leży mi oddawanie takiej sumy jakiemuś palantowi.
– Zwrócę co do centa, obiecuję – zapewniłam raz jeszcze.
Bart pogładził ręką podbródek, jakby się nad czymś zastanawiał.
– Uznajmy, że jest to pożyczka bezzwrotna – powiedział w końcu i wyciągnął z kieszeni szarą kopertę.
– Dziękuję ci, kochany braciszku. – Odetchnęłam zadowolona i szybko schowałam gotówkę do torebki.
– Obiecaj, że jeśli będziesz miała jakieś problemy, natychmiast mnie powiadomisz, okej?
Przytaknęłam, wpychając do ust kawałek sernika.