Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
124 osoby interesują się tą książką
Po zamordowaniu Władimira Sokołowa Bruce zabiera Jackie do Moskwy. Muszą się ułożyć z nowymi kontrahentami, a to oznacza jedynie kłopoty.
W tym samym czasie na jaw wychodzi sprawa paliw syntetycznych powstających całkowicie w warunkach laboratoryjnych. Gates i bracia Sharecky jako potentaci branży paliwowej nie mogą dopuścić do zalania rynku syntetykami, gdyż doprowadziłoby to do upadku koncernów naftowych, szczególnie że wyprodukowanie substytutu jest tańsze od wytworzenia pudełka zapałek.
Jackie zaczyna rozumieć, że świat mafii opiera się na wielkich pieniądzach, bezwzględnym okrucieństwie i stanowczej walce o swoje. Dostrzega, jak wiele jest w stanie uczynić człowiek, by zarobić, i jak twardo potrafi iść po trupach, aby utrzymać pozycję. Bohaterka robi duży krok w kierunku wolności, jaką dają forsa i władza.
I miłość faceta, który jej to wszystko ofiarował.
A Ty?
Czy już wiesz, kim jest szef wszystkich szefów?
Tom trzeci czterotomowej serii Skarb Mafii, to pozycja dla czytelników o mocnych nerwach. Jeśli oczekujesz romansu i namiętnych scen zawiedziesz się i nie wytrwasz do końca tej historii. Uważaj, bo mafijne układy i metody sprawią, że nie zaśniesz w nocy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 769
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright ©2025 by Maya Ford
ISBN: 978-83-973902-1-8
Wydanie pierwsze
Redakcja: Anna Hat – Zyszczak.pl
Korekta: Paulina Zyszczak – Zyszczak.pl
Skład i łamanie: Natalia Kocot – Zyszczak.pl
Projekt okładki: Justyna Knapik, FB @justyna.es.grafik
Konwersja do formatów mobilnych: Andrzej Zyszczak – Zyszczak.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone. Książka ani jej części nie mogą być przedrukowywane ani w żaden inny sposób reprodukowane lub odczytywane w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody autorki.
Facebook: mayaford.autor
Instagram: @mayaford.autor
Tam coś dzieje się bez przyczyny, gdzie ktoś robi interes.
Long Island, stan Nowy Jork, 2010 r.
Zdjęłam stopę z gazu. Silnik sam wyhamował do setki. Zasilana benzyną widlasta ósemka osiągała moc, która po lekkim muśnięciu pedału wbijała w fotel już od najniższych obrotów. Zawsze sprawiało mi to niewyobrażalną frajdę.
Tego dnia szare chmury spowijały niebo, a gęsta jak mleko mgła wisiała nad wyspami. Miejscami wpływała na drogę, przeplatając ją cienkimi białymi strużkami, które mustang przecinał i bezpowrotnie rozpraszał. Na poboczu leżały śmieci i połamane gałęzie – ostatnie świadectwo gwałtownej wichury, która w marcu nawiedziła wschodnie wybrzeże i na dwa dni sparaliżowała cały Nowy Jork. Spędziłam ten czas u Barta na Jones Beach Island, w jego luksusowym domu, gdzie ugrzęzłam po tym, jak odwiozłam go po ostatnim spotkaniu w sejfie. Wtedy wichura przybrała na sile, zaczął padać deszcz ze śniegiem, a cała wyspa na kilka godzin została odcięta od prądu. W tej sytuacji brat nie chciał mnie wypuścić, tym bardziej że przestały działać nawet telefony komórkowe.
Dwa dni później, z samego rana, wreszcie wracałam do miasta. Biegnąca wzdłuż plaż droga Ocean Parkway była teraz niemal pusta. Długi, prosty odcinek pobudzał wyobraźnię, a prowadząc mocną maszynę, człowiek czuje, że może wszystko. Otworzyłam szybę i głęboko wciągnęłam pachnące morskie powietrze. Świeży powiew musnął mój policzek, czym wywołał dreszcz na całym ciele. Poczułam się pewnie i lekko. Przyśpieszyłam. Parłam do przodu z zawrotną prędkością, a moja stopa zupełnie niezależnie od świadomości opadała coraz niżej. Ja i mój samochód stanowiliśmy jedno. Byliśmy jak prawdziwy mustang biegnący przed siebie, nieskrępowany i dziki, nikomu niepodporządkowany i żyjący po swojemu.
Z uśmiechem spojrzałam w stronę oceanu. Słońce przebiło zwartą powłokę chmur, tworząc dziurę, przez którą pojedyncze jasnożółte promienie spływały na plażę. Pomyślałam, że chyba otworzono bramę do nieba, i nagle go zobaczyłam. Był piękny, jakby wyrzeźbiony z marmuru. Tak nieskazitelnie biały, że musiałam zmrużyć oczy, by móc na niego patrzeć. Wziął się znikąd i galopował po plaży w tym samym kierunku, w którym jechałam. Nieznacznie zwolniłam, aby się z nim zrównać i lepiej go obejrzeć. Przez chwilę dwa mustangi pędziły obok siebie. Beztrosko, dumnie i z gracją. Siła mięśni i siła stali. Obydwa zadziorne, dynamiczne i majestatyczne. Dwie legendy, które nie każdy potrafi zrozumieć, ale ten, kto to pojmuje, wie, jak bardzo ekscytująca jest moc koni.
Mustang pędził niczym błyskawica, jakby chciał mnie wyprzedzić. Gnał naprzód, napinając wszystkie mięśnie. Widziałam jego śnieżnobiałą grzywę falującą na wietrze i powiewający długi ogon. W pewnym momencie ostro wyhamował, wyrzucając przed siebie tuman piachu. Zatrzymał się naprzeciw bramy do nieba i stanął na tylnych kopytach. Zaczął rżeć i machać przednimi kończynami, jakby promienie słoneczne stanowiły jakąś barierę, której nie chciał albo nie mógł przekroczyć. Spostrzegłam, że z powrotem opada na ziemię i spogląda na mnie pięknymi dużymi oczami.
Potem wszystko zaczęło wirować jakby w zwolnionym tempie. Próbowałam coś zrobić, ale koła nie reagowały już na ruchy kierownicy, aż w końcu kompletnie straciły przyczepność. Samochód wypadł z drogi, przekoziołkował przez pobocze i z impetem gruchnął o ziemię.
Nie zobaczyłam jasnego światła ani długiego tunelu. Nie wyszłam ze swojego ciała i nie patrzyłam na siebie z góry. Ale ją spotkałam na pewno. Siedziała obok i nic nie mówiła. Po prostu patrzyła i się uśmiechała. Czułam jej dotyk na twarzy, choć nie widziałam ręki. Był taki ciepły i miękki, a przede wszystkim bardzo realny. Pragnęłam iść za tym ciepłem, chwycić ją za ramię i odejść, ale ona nie chciała mnie zabrać. Jakaś siła trzymała mnie na fotelu i nie pozwalała się ruszyć.
Nagle się ocknęłam, gwałtownie, jak człowiek wyrwany ze snu. Od razu spojrzałam na licznik. Stanął na stu dwudziestu kilometrach na godzinę. Nie zrobiło to na mnie wrażenia. Dobrze wiedziałam, co się stało. Wisiałam do góry nogami, wciąż przypięta pasem do fotela. Moja matka nie siedziała już obok. Właściwie to miejsce pasażera nie istniało. Cała prawa strona samochodu została wgnieciona. Wszędzie leżały kawałki szkła i plastiku, a wyraźnie wyczuwalny zapach benzyny zaniepokoił mnie na tyle, że postanowiłam na własną rękę i jak najprędzej opuścić wrak.
Z trudem odpięłam zblokowany pas i chyba jedynie nadludzkim wysiłkiem zdołałam wypełznąć przez rozbitą boczną szybę. Wyczerpana opadłam na ziemię. Oddychałam ciężko, po części ze strachu, a po części z braku sił. W lewej nodze czułam okropny ból, który wyciskał mi łzy z oczu i sprawiał, że chciałam wyć. Odwróciłam głowę, by zobaczyć przeciwległą stronę jezdni. Mustang zniknął, a nad plażą znów wisiały szare chmury.
– Jest pani cała? – zapytał młody mężczyzna, który wyrósł przede mną jak spod ziemi.
– Pojęcia nie mam – odparłam cicho.
– Karetka zaraz tu będzie – oznajmił. – To jakiś cud, że pani żyje! Z samochodu została kupa złomu!
Powoli usiadłam z pomocą mężczyzny. Zimny dreszcz przebiegł mi po plecach, kiedy to zobaczyłam. Mój piękny GT zamienił się w stertę pomiętej blachy, z której sterczały cztery koła. Ocalało jedynie miejsce kierowcy. Gdyby ktoś ze mną jechał, nie miałby szans na przeżycie.
– Widział pan tego konia? – zapytałam oszołomiona.
– Co takiego? – Mężczyzna wykrzywił twarz w grymasie zdziwienia.
– Po plaży galopował biały koń, widział go pan? Jasne promienie słoneczne? Dziura w chmurach?
Facet wybałuszył oczy, ale najwyraźniej uznał moje pytania za powypadkowe zwidy, bo grzecznie, bez naśmiewania się, odpowiedział:
– Musiało się pani wydawać. Proszę oprzeć plecy o ten kamień. Zaraz przyniosę koc. – Pobiegł do swojego samochodu. Jeździł białą hondą, na której drzwiach widniało logo jednej ze znanych firm kosmetycznych. Rzeczywiście, wyglądał na przedstawiciela handlowego. Miał na sobie garnitur, białą koszulę, krawat i wypucowane, błyszczące buty. Pachniał perfumami na kilometr, a na włosy nałożył tyle brylantyny, że nawet mocny podmuch wiatru nie byłby w stanie zburzyć tej pieczołowicie ułożonej fryzury.
W tym czasie zdążyłam zadzwonić do Barta i powiadomić o wypadku. W zasadzie wspomniałam jedynie o małej stłuczce i dużym bólu nogi. Brat przyjął tę wiadomość na zimno i zapewnił, że zaraz przyjedzie. Błagalnym tonem poprosiłam, żeby się pośpieszył, bo chciałam mieć obok kogoś bliskiego, choć nie mogłam narzekać na brak opieki.
Mężczyzna okrył mnie szczelnie kocem i nie spuszczał z oka.
– Jak to się stało? – Nie potrafiłam sobie przypomnieć momentu, w którym doszło do dachowania.
– Straciła pani panowanie nad pojazdem, samochód nagle wpadł w poślizg, wypadł z drogi i przekoziołkował jak podkręcona piłka – relacjonował gorączkowo.
– Mam na imię Jackie – wtrąciłam.
– Ja jestem Morgan – odparł już trochę spokojniej.
– Miło mi poznać. Szkoda, że w takich okolicznościach.
Wkrótce pojawiło się pogotowie, a za nim – trzy radiowozy na sygnale. Jeden z nich został na drodze, a reszta stanęła na poboczu. Do mnie zjechała jedynie karetka, a za nią przybiegli policjanci. Wszyscy pytali, jak się czuję i jak doszło do wypadku. Mundurowi zaczęli przesłuchiwać Morgana, który jako jedyny widział całe zdarzenie. Mogłam tylko liczyć, że ma wystarczająco rozumu, by nie wspomnieć, z jaką prędkością jechałam.
Lekarz dokładnie mnie zbadał. Na pierwszy rzut oka stwierdził, że noga jest bardzo mocno potłuczona, ale nie złamana. Miałam w rękach pełno odłamków szkła, w tym jeden całkiem pokaźny, którego usunięciem natychmiast zajął się sanitariusz. Ogólnie nic mi nie dolegało, ale doktor stwierdził, że powinnam przejść komplet badań w szpitalu. Nie zgodziłam się, bo mogłam to załatwić w naszej klinice o wiele szybciej i bardziej komfortowo. Lekarz próbował mnie namówić do zmiany decyzji, której nie rozumiał i nie chciał zaakceptować. Bojąc się konsekwencji, podsunął mi pod nos jakieś papiery i wcisnął do ręki długopis, ale stanowczo odmówiłam podpisywania czegokolwiek, dopóki nie przyjedzie mój brat. Na szczęście usłyszałam jego głos przez blaszane ściany ambulansu. Pytał policjanta, czy rzeczywiście nic mi nie jest. Był zaskoczony stanem mustanga. Podszedł do karetki mocno wystraszony, jakby nie mógł uwierzyć, że wyszłam z tego bez szwanku.
– Jackie, jak się czujesz? – spytał zatroskany.
– W zasadzie dobrze, ale bardzo boli mnie noga.
– To coś poważnego? – zwrócił się do lekarza.
– Jest pan z rodziny?
– Nazywam się Bart Sharecky, jestem jej bratem.
Lekarz pokiwał głową.
– Noga nie jest złamana, ale trzeba wykonać komplet badań. Pani jednak nie wyraża zgody na przewiezienie do szpitala.
– I słusznie – stwierdził. – Zajmę się nią na własną odpowiedzialność.
– Oczywiście. Proszę tylko podpisać odmowę i może pan zabrać siostrę.
Bart nabazgrał na kartce coś, co nie przypominało nawet jego podpisu, i podziękował za udzieloną mi pomoc najgrzeczniej, jak umiał. Ostrożnie postawił mnie na ziemi i powoli ruszyliśmy w stronę jezdni, gdzie o bagażnik czarnego jaguara XF stał oparty sam Bruce Gates.
Nie zdziwiłam się, kiedy dostałam do podpisania gotowy protokół z miejsca wypadku. Pobieżnie zerknęłam na zeznanie naocznego świadka, według którego jechałam zgodnie z przepisami, kiedy na drogę niespodziewanie wybiegł pies. Chcąc uniknąć zderzenia, odbiłam w bok, straciłam przyczepność i wypadłam z pasa. Własnych zeznań nie czytałam wnikliwie, bo mówiły to samo, choć do tej pory jeszcze nikt oficjalnie nie zapytał o moją wersję wydarzeń. Może i lepiej, bo historia o białym mustangu nie brzmiała ani trochę wiarygodnie. W ciemno podpisałam dokument i oddałam go funkcjonariuszowi.
– Musicie zabrać wrak na swój koszt – powiedział do Barta koleżeńskim tonem. – Jak chcecie, możemy wam podesłać lawetę – dodał.
– Poradzimy sobie – odparł brat.
– W takim razie z naszej strony to już wszystko. Do widzenia – pożegnał się, uchylając czapkę.
Oddałam Morganowi koc i podziękowałam za troskę. Bart uścisnął mu dłoń i także wyraził wdzięczność za okazaną pomoc. Facet odjechał w poczuciu dobrze spełnionego obywatelskiego obowiązku, zupełnie nieświadomy, że jego zeznania zostały zmienione, podobnie jak dane, podpis i numer telefonu. Jako świadka podano naszego człowieka, za którego podpisał się Bruce. W ten oto sposób zakończono dochodzenie w sprawie przyczyn wypadku, a osoba Morgana nie przewinęła się przez papiery ani razu.
W samochodzie uczepiłam się Bruce’a niczym rzep. Gdy poczułam jego ciepło, opadła cała adrenalina, która do tej pory trzymała mnie w ryzach. Jeśli wcześniej myślałam, że brak mi sił, to teraz odpłynęły na dobre. Czułam się jak sflaczała dętka. Dygotałam z bólu, zimna i przerażenia.
– Wszystko w porządku, skarbie? – zapytał i pocałował mnie w czoło.
– Noga boli jak diabli – odparłam.
– Będzie dobrze. Miałaś fart, jak zwykle. Z twojego mustanga została kupa blachy.
– Odwieziemy go na złom – oznajmił Bart niepewnie, jakby chciał mnie przygotować do pogrzebu przyjaciela. Wiedział, że byłam bardzo związana z tym wozem.
– Nie chcę tego przegapić – odparłam.
– W porządku. Ale najpierw musisz dojść do siebie.
W klinice zbadali mnie od stóp do głów. Doktor Fisher nie znalazł nic poważnego, mimo to zalecił przynajmniej dobę obserwacji. Ta propozycja nie przypadła mi do gustu, ale chłopaki nie chciały nawet słyszeć o powrocie do domu. Dostałam łóżko w naszej prywatnej sali i nie mogłam go opuszczać do momentu, aż miną dwadzieścia cztery godziny od wypadku. Pielęgniarka podpięła mi kroplówkę wzmacniającą i wstrzyknęła do niej jakiś środek, po którym stałam się senna.
– Tak będzie najlepiej – powiedział Bruce, siadając obok łóżka. – Wieczorem zrobią ci jeszcze badania kontrolne i jeśli wszystko będzie w porządku, jutro zabiorę cię do domu.
– To zupełnie niepotrzebne – rzuciłam.
– Skarbie, nie chcesz chyba, żeby nagle coś ci się stało. To poważna sprawa. Nie możesz zostać bez opieki medycznej. Po takim wypadku nigdy nic nie wiadomo.
– Dobrze, niech będzie – potwierdziłam smutno.
– Napędziłaś mi dzisiaj niezłego stracha. Chcę mieć pewność, że wszystko gra.
– Miałeś cykora? Przecież mówiłam Bartowi, że nic mi nie jest.
– A jednak. Kiedy zobaczyłem, w jakim stanie jest samochód, przeszło mi przez myśl, że mogły to być twoje ostatnie słowa – przyznał.
Dopiero wtedy sobie uzmysłowiłam, że przez cały czas trzyma moją rękę i delikatnie ją głaszcze. Zebrałam się w sobie. To był odpowiednia chwila, żeby wyznać mu prawdę, choćby miała zabrzmieć absurdalnie.
– Bruce, muszę ci coś powiedzieć – zaczęłam niepewnie.
– Co takiego? – spytał i pocałował moją dłoń.
– Tuż przed wypadkiem widziałam prawdziwego mustanga – wydusiłam. – Miał śnieżnobiałe umaszczenie i długą, błyszczącą grzywę. Gdybyś tylko mógł go zobaczyć… Był piękny.
– Chcesz powiedzieć, że to on wybiegł ci na drogę?
– Galopował po plaży, pędził równo ze mną, a potem stanął dęba przed tymi promieniami i spojrzał prosto na mnie. I właśnie wtedy wpadłam w poślizg.
Bruce zmarszczył czoło i przyjrzał mi się badawczo.
– O czym ty mówisz, skarbie? Jakimi promieniami?
– Słonecznymi. Padały na plażę. To wyglądało jak wejście do nieba. I ten mustang nie chciał przez to przebiec.
– Jackie, co ty opowiadasz? – zapytał łagodnie.
– Ja spotkałam Ellie, rozumiesz? Widziałam ją tak jak ciebie teraz. Kazała mi wracać. – Wzięłam głęboki oddech. Wyczułam, że mój facet ma wątpliwości co do mojego stanu. – Nie wierzysz mi – stwierdziłam zrezygnowana.
Bruce przez chwilę myślał, wlepiając we mnie swoje zniewalające czarne oczy, a potem pokiwał głową.
– Wierzę – odparł. – To nierozsądne, ale uwierzyłbym ci, nawet gdybyś powiedziała, że widziałaś armię zombie atakujących miasto. Musisz jednak wiedzieć, że w stanie Nowy Jork trudno spotkać dzikie konie, a żadne z tych zwierząt nie jest w stanie pobiec z prędkością stu dwudziestu kilometrów na godzinę. Nawet mustang.
Te słowa rozbrzmiały w mojej głowie echem. Nie mogłam już utrzymać powiek w górze i zaczęłam zasypiać. Usłyszałam jeszcze, jak Bart wchodzi do pokoju i mówi, że zaraz zjawi się ochroniarz i będą mogli jechać. Znów poczułam ciepło pocałunku na dłoni, a potem zapadłam w głęboki sen.
Tej nocy odbywało się kolejne zebranie Rady Bossów, które zawsze wymagało szeregu przygotowań z naszej strony. Chodziło głównie o organizację miejsca i zabezpieczenie dojazdu oraz samego obiektu. W końcu na Radzie gromadziła się cała mafijna śmietanka miasta i nawet drobny błąd mógł pociągnąć za sobą fatalne konsekwencje. Chłopaki musiały dopilnować sprawy. Nick wyjechał w interesach do Teksasu i wszystko spoczęło na barkach Bruce’a oraz Barta. Pomagali im nasi najbardziej zaufani ludzie, a Silver był na urlopie, więc pod drzwiami szpitalnej sali stanął Iron – człowiek, którego pierwszy raz widziałam.
Środek usypiający odłączył mnie na kilkanaście godzin. Wstałam późnym wieczorem głodna i spragniona. Pielęgniarka odgrzała szpitalne żarcie, które niestety nie przeszło mi przez gardło. Kotlet rybny był tak twardy, że nadawał się raczej do wybicia szyby, bo na pewno nie do jedzenia. Na dole funkcjonował bufet, ale ten pacan Iron nie zamierzał ani wypuszczać mnie z pokoju, ani przynosić mi posiłku. Nie chciałam zawracać chłopakom głowy i dzwonić w tak błahej sprawie podczas ważnego spotkania. Napiłam się wody z kranu i poprzysięgłam sobie zemstę następnego ranka. Już dawno żaden z ludzi Gatesa nie zalazł mi tak za skórę. Iron nie musiał spełniać moich próśb ani słuchać moich rozkazów, ale mógł chociaż wykazać odrobinę dobrej woli i przynieść mi to cholerne jedzenie.
Z samego rana ubrałam się i po cichu uchyliłam drzwi. Wyjrzałam na korytarz. Mój żałosny ochroniarz spał na krześle przykryty wczorajszą gazetą. Otworzyłam okno i stłukłam kubek, gniotąc go butem pod kołdrą. Chciałam, żeby wyglądało, jakby spadł ze stolika, więc ułożyłam skorupy na podłodze. Powoli pokuśtykałam do drzwi łączących sale szpitalne. Po cichutku przeszłam obok łóżka, w którym spała jakaś kobieta, i wyślizgnęłam się na korytarz. Stanęłam na końcu i uśmiechnęłam się złośliwie, patrząc na drzemiącego Irona. Poszło jak po maśle.
Nieopodal kliniki działał diner i to właśnie w jego kierunku się udałam. Na samą myśl o świeżym, pachnącym posiłku ciekła mi ślinka. Ale nie tylko ja poszukiwałam śniadania. W śmietniku grzebał jakiś włóczęga. Wcisnęłam mu do ręki kilka dolców i poprosiłam, aby wskazał drogę temu, który będzie mnie szukał.
Zajęłam miejsce przy oknie, skąd miałam dobry widok na chodnik i ulicę prowadzącą do kliniki. Nic nie mogło mnie zaskoczyć. Zamówiłam cappuccino i wybrałam zestaw śniadaniowy numer pięć, czyli bułeczki mleczne z konfiturą oraz jajecznicę na bekonie. Porcja jak dla drwala, ale przecież czekałam na towarzystwo.
Spojrzałam na zegarek, gdy kelnerka postawiła na stole talerze. Wybiła ósma i w klinice właśnie zaczynał się poranny obchód porządkowy. Sprzątanie, mycie podłóg i ścielenie łóżek. Otwarte okno i potłuczony kubek na pewno zrobią wrażenie nie tylko na pielęgniarkach. Ugryzłam kęs bułki i popiłam kawą. Napchałam do ust mnóstwo jajecznicy i przeżułam ją zadowolona. Iron pewnie przeszukał już połowę piętra i biegał po całym oddziale jak opętany, wypytując o mnie każdego, kto mu się nawinął. Sądziłam, że szybko trafił na trop, skoro już po dziesięciu minutach wybiegł mocno spanikowany przed główne wejście kliniki. Rozejrzał się i podszedł do włóczęgi, który zgodnie z umową pokazał palcem, gdzie jestem.
Dokończyłam jajecznicę i siedziałam beztrosko, popijając swoją kawę. Rozkoszowałam się jej aromatem i słodkim smakiem. Czułam, że stawia mnie na nogi, że nabieram sił, bo niby skąd miałam je czerpać, jeśli nie z jedzenia i picia. Spokojnie obserwowałam zbliżającego się rozgorączkowanego ochroniarza. Wściekły wpadł do środka. Pomyślałam, że nie wyhamuje i wyciągnie mnie stąd za włosy, ale on podszedł do stolika i usiadł naprzeciwko. Dyszał i wlepiał w moje oczy rozsierdzone spojrzenie, już nie takie pewne jak poprzedniego dnia.
Kelnerka nalała mu kawy i zaproponowała śniadanie. Odmówił. Chyba ostatnie, o czym teraz myślał, to żarcie. Zresztą wieczorem zamówił sobie do szpitala pizzę, której zapach czułam nawet przez zamknięte drzwi. Teraz śmiałam się w duchu. Odpłaciłam mu się z nawiązką. Strach i nerwy zacisnęły mu nie tylko żołądek, ale i pięści, które położył na blacie.
– Lepiej ochłoń, zanim zrobisz kolejne głupstwo, po którym naprawdę się zdenerwuję – powiedziałam spokojnie.
– Jeszcze raz wywiniesz taki numer, a…
– A co? – syknęłam.
Iron zamilkł. Dobrze wiedział, że nie może nic mi zrobić, bo Gates urwałby mu ten tępy łeb.
– Słuchaj, Iron. Potraktuj to jak zabawę. Ja bawię się świetnie.
– Zabawę?! – rzucił wzburzony.
– Tak, bo następnym razem pokażę ci, na co naprawdę mnie stać.
Mężczyzna burknął pod nosem coś niezrozumiałego, zapewne jakieś obraźliwe słowo pod moim adresem, ale nie ciągnęłam tematu. Obserwowałam, jak obraca w palcach łyżeczkę do kawy, której nawet nie tknął, i dostrzegłam na jego skroni grubą, pulsującą żyłę. Gdyby tylko wiedział, że nic mu za to nie grozi, zapewne ręcznie wybiłby mi głupoty z głowy.
Cały czas miałam ten sam problem z żołnierzami Gatesa. Większość brała mnie za dziwkę Szefa, pozbawioną rozumu lalę, którą trzeba znosić jak rozkapryszonego dzieciaka. Jedynie nieliczni wiedzieli, jaką rolę odgrywam w grupie, i traktowali mnie inaczej. Może trochę bardziej jak koleżankę niż szefową, którą niezaprzeczalnie się stałam dzięki staraniom Bruce’a. Wciąż byłam jednak tak niedoświadczona w tej branży, że to ludzie raczej przewodzili mnie, a nie ja im. Nie wszyscy wiedzieli, kim jestem, więc na początku każdej znajomości spotykałam się z chamstwem i brakiem tolerancji. Dlatego szacunku musiałam uczyć ich sama.
Ta lekcja nie dobiegła jeszcze końca. Czekałam na odpowiedni moment, a ten nadszedł, gdy akurat skończyłam pić kawę. Czarny jaguar XF przejechał ulicą. Iron nawet go nie zauważył, ale ja właśnie na niego czekałam. Bruce zawsze wstawał wcześnie. To oczywiste, że pierwszym zadaniem, jakie na dziś sobie wyznaczył, była wizyta w klinice.
Zapłaciłam rachunek i zostawiłam solidny napiwek. Kiedyś pracowałam w takim miejscu i miałam sentyment do kelnerek w różowych fartuszkach. Z Ironem za plecami wyszłam z lokalu i wróciłam do swojej sali tak szybko, jak mogłam, żeby nie narażać ukochanego na stres. Bruce zapewne zobaczył już bałagan i naszą nieobecność. Zdążył zawołać pielęgniarkę i zażądać wyjaśnień. Nawet z korytarza dobrze słyszałam podniesione głosy.
– Przecież nie rozpłynęła się w powietrzu – powiedziała zrezygnowana kobieta. Pewnie przeszukała cały oddział i zachodziła w głowę, gdzie mogłam się podziewać.
– Była pani za nią odpowiedzialna – stwierdził ostrym tonem Gates. – Chyba wyciągnę srogie konsekwencje.
– Błagam pana… Zawiadomię ochronę, na pewno zaraz ją znajdą.
W tej samej chwili, kuśtykając za Ironem, weszłam do pomieszczenia. Na mój widok kobieta oparła ręce na biodrach i zrobiła oburzoną minę, zauważywszy, że jestem w kompletnym ubraniu.
– Gdzie pani była?
– Zeszłam na dół zapalić papierosa – odparłam, wzruszając ramionami. Usiadłam na łóżku jak gdyby nigdy nic, choć ta wycieczka wyssała ze mnie energię.
– Nie wolno pani opuszczać sali bez mojej wiedzy – powiedziała z przyganą i wzięła się do sprzątania.
– Myślałam, że to szpital, a nie więzienie – wycedziłam przez zęby.
– Co znaczą ten potłuczony kubek i otwarte okno?
– Widocznie był przeciąg.
– Proszę włożyć piżamę i wracać do łóżka – dyrygowała mną jak smarkulą.
– Nie zostanę tu nawet minuty dłużej.
– O tym zadecyduje lekarz – oznajmiła pewnie.
– Wątpię – rzuciłam i spojrzałam wymownie na swojego faceta.
– Proszę pójść po doktora Fishera – odezwał się wreszcie Bruce.
Pielęgniarka cała w nerwach poleciała po lekarza, a Gates kazał Ironowi zamknąć drzwi z drugiej strony. Zostaliśmy sami. Podejrzewał, że historia z tym papierosem to ściema. Doskonale wiedział, że rano nie palę, bo dostaję mdłości od samego zapachu dymu tytoniowego.
– Jak się dzisiaj czujesz? – zapytał, udając, że ta sytuacja go nie wkurzyła.
– Nie mogę stanąć na nodze, a poza tym jest w porządku – odparłam, wzruszając ramionami.
– Co zaszło między tobą a Ironem? Podpadł ci?
– Nie zginęłam w wypadku, ale za to umarłabym z głodu. Ten palant nie chciał mnie wypuścić z pokoju ani przynieść mi nic do jedzenia. Całą noc przesiedziałam o łyku wody z kranu, a tymi szpitalnymi kotletami to możemy spluwy ładować – opowiedziałam pokrótce.
Bruce od razu ruszył do drzwi.
– Zostaw. – Przytrzymałam go za rękaw. – Załatwiłam to we własny sposób.
– Zwiałaś?
– Poszłam do baru naprzeciwko i zjadłam śniadanie.
– No przecież gdyby coś ci się stało… – Urwał, a w jego oczach pojawił się ten lodowaty wyraz.
– Daj spokój, bo zepsujesz cały mój plan.
Bruce pokręcił głową, ale nie zdążył już nic powiedzieć, bo do pokoju wpadł z prędkością światła doktor Fisher. Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie, po czym lekarz mnie osłuchał i zerknął na jakieś wyniki. Odchrząknął.
– No cóż. Może pani iść do domu, ale musi się oszczędzać. Nie znaleźliśmy żadnych obrażeń wewnętrznych, gdyby jednak coś panią zaniepokoiło, proszę natychmiast przyjechać.
– Dziękujemy, doktorze – powiedział Bruce.
– Cała przyjemność po mojej stronie – odparł lekarz i wyszedł.
Mój facet pomógł mi pozbierać rzeczy i z ulgą opuściłam pokój. Mina Irona, gdy Bruce pojawił się w drzwiach, była bezcenna. Gates jedynie zganił go diabelskim spojrzeniem, choć koleś oczekiwał raczej sądu ostatecznego. Wbrew pozorom rozumiałam tych chłopaków. Nietrudno było zgadnąć, dlaczego tak postępują. Dlaczego nie potrafią się zdobyć na zwykłe ludzkie odruchy, nie potrafią jak inni współżyć z drugim człowiekiem. Niestety żaden z nich nie był ułożonym chłopcem z dobrej rodziny. Nie wyfrunął spod skrzydeł kochanej mamusi i opiekuńczego tatusia. Żołnierze byli ludźmi, którym życie przetrzepało skórę, jeszcze zanim poznali alfabet. Dla nich rozkaz znaczył więcej niż własne życie. Wielu nie potrafiło stworzyć normalnego domu. Niektórzy mieli namiastkę rodziny, którą trzymała razem jedynie kasa. Inni mieszkali sami. Miewali kochanki albo wystarczały im krótkie chwile ciepła, jakie dawały im tanie dziwki. Znałam wielu, dla których domem były kluby nocne, a żoną – mafia.
Przy samochodzie Bruce kazał Ironowi wracać do domu. Mężczyzna jakby dostał skrzydeł. Skoro Gates go nie ukarał, to znaczyło – w jego mniemaniu – że nie zakablowałam. Otworzył przede mną drzwi jaguara i pożyczył mi szybkiego powrotu do zdrowia.
– Nie wiem, jak ty to robisz – stwierdził Bruce, gdy już ruszyliśmy.
– Po prostu jestem sobą – odparłam luźno. Musnął palcem mój policzek i się uśmiechnął. Gdy wyjechał na ulicę, przekazał mi nowinę, która dotarła do niego tej nocy.
– W przyszły czwartek do portu przybija statek Sokołowa – oznajmił. – Niestety nasz znajomy Rosjanin nie jest już jego kapitanem.
– Jak to? – zapytałam zdziwiona.
– Władimir nie żyje – wypalił bez emocji.
– Co się stało?
– A jak myślisz? – zapytał, rzucając mi jednoznaczne spojrzenie.
– Ale przecież powiedziałeś, że statek przypływa.
– Będziemy musieli się ułożyć z nowymi – wyjaśnił. – Lepiej, żebyś teraz nie brała w tym udziału.
– Boisz się ruskiej mafii?
– Chodzi mi wyłącznie o ciebie.
– Bruce, jestem już dużą dziewczynką. Wyrosłam na twojej piersi. Zapomniałeś?
– Mam na myśli twoje zdrowie. Fisher zalecił ci odpoczynek.
– Do czwartku wydobrzeję. Poza tym interesy z Rosją to moja działka, czyż nie?
– Nic nie rozumiesz, skarbie. Muszę lecieć do Moskwy, zanim ta ruska łajba uderzy o brzeg Nowego Jorku.
– A, to taka historia… Więc kiedy pogrzeb?
– Jeszcze dokładnie nie wiem. Za kilka dni.
– Świetnie. Zawsze chciałam zobaczyć Moskwę.
Cztery doby po wypadku wróciłam do formy. Odczuwałam jeszcze dyskomfort w stłuczonej nodze, a skóra stała się fioletowo-żółta, ale mogłam jakoś wytrzymać niewielki ból towarzyszący chodzeniu.
W sobotni poranek wreszcie wyszłam z domu. Miałam już dosyć siedzenia w czterech ścianach i zadzwoniłam do Bruce’a. Umówiliśmy się na śniadanie w lokalu, do którego często wpadałam, nim zamieszkałam na Brooklynie. Wsiadłam do buicka, którego Bart polecił podstawić na parking pod moim blokiem, i ruszyłam bez problemu, bo nie musiałam używać lewej nogi. Brat potrafił zadbać o wszystko. Co prawda to nie był mój ford, ale miał dach i cztery koła, więc dotarłam na miejsce sucha i niezmarznięta, choć lekko rozżalona. Żaden samochód nie mógł zrekompensować straty mustanga. No chyba że drugi mustang.
Stolik zwolnił się po około dziesięciu minutach. W tym czasie zadzwoniła Paula i kazała koniecznie na siebie zaczekać. Od wypadku dwa razy dziennie stawała w drzwiach mojego mieszkania i roztaczała nade mną skrzydła opieki. Prała, sprzątała i gotowała, choć wcale jej o to nie prosiłam. Gdyby jeszcze robiła to z własnej woli, a nie dlatego, że Nick jej kazał, może odbudowałybyśmy przyjacielskie relacje, które kiedyś nas łączyły. To, co z nich zostało, trudno było nazwać przyjaźnią. Utrzymywałyśmy stosunki niby-koleżeńskie, mocno zdystansowane i nieufne, ograniczone do emocjonalnego minimum. Dzwoniłyśmy do siebie i chodziłyśmy razem na zakupy, ale nie z potrzeby spędzania ze sobą czasu, tylko raczej w celu stwarzania pozorów, które każda z nas próbowała zachować przed drugą. Jednocześnie odnajdywałyśmy w tych chwilach siebie z przeszłości i niekiedy nawet dobrze się bawiłyśmy. Tym bardziej wydało mi się smutne, że traktowałam Paulę jak odskocznię od twardego męskiego świata, w którym przebywałam na co dzień. Po prostu czasami potrzebowałam pogaduszek o bzdurach, o babskich pierdołach, bo nie chciałam zapomnieć, że wciąż jestem delikatną kobietą, którą muszę ukrywać, kiedy biorę do ręki broń.
Kawiarnia Fred pękała w szwach. Podawali tu najsmaczniejszą kawę na całym Brooklynie, a o ich własnoręcznie wypiekanych ciastkach i pączkach słyszał chyba każdy mieszkaniec tej dzielnicy. Żaden z tutejszych lokali nie oddawał klimatu Nowego Jorku tak jak ten. Interes od pokoleń prowadziła rodzina Thomsonów. Odkąd ich pradziadek sprzedał tu pierwszego pączka, lokal w zasadzie nie przeszedł wielkiej metamorfozy. Pachniało tu równie intensywnie wypiekami, co starym Brooklynem. I chyba właśnie dlatego tak lubiłam odwiedzać to miejsce.
Usiadłam przy oknie i położyłam na blacie gazety kupione w automacie stojącym przed lokalem. Nim dostałam kawę i pączka, przejrzałam „City News”, zerkając na wypociny swoich niegdyś redakcyjnych kolegów. W tym numerze ukazał się mój artykuł o branży medycznej. Był sponsorowany, napisany na zlecenie właściciela dużej firmy produkującej materiały opatrunkowe, zresztą dobrego znajomego chłopaków. Dostałam za tekst tysiąc dolarów i tak dobiegła końca moja przygoda z dziennikarstwem.
Na zewnątrz zaczął padać śnieg z deszczem. Duże białe płatki spadały na ulicę i zaraz topniały. Ludzie wyciągnęli parasole i pozakładali kaptury. Niektórzy postawili kołnierze i kulili głowy w podkurczonych ramionach. Zobaczyłam jaguara XF po przeciwnej stronie ulicy. Bruce wyskoczył z niego wprost pod zieloną markizę zawieszoną nad drzwiami księgarni i odebrał telefon.
Jego rozmowa się przeciągała, więc przeszłam do przeglądania ogólnokrajowego dziennika mającego swoją siedzibę na Manhattanie, zaledwie przecznicę od redakcji „City News”. Moją uwagę przykuł jeden tytuł. Brzmiał krótko i wymownie: „Zmierzch ropy”. Postanowiłam sprawdzić, co autor miał na myśli, i już po pierwszych kilku zdaniach zorientowałam się, że zastosował chwytliwy nagłówek, aby skusić odbiorcę do przeczytania jakichś bzdetów. Dziennikarz podpisany inicjałami F.W. twierdził, że w naszym mieście powstała technologia umożliwiająca całkowite zastąpienie ropy naftowej w sektorze paliwowym i już za chwilę każdy Amerykanin zatankuje swój samochód syntetyczną benzyną pochodzącą w pełni z produkcji przemysłowej. Niby totalna abstrakcja, ale po zastanowieniu doszłam do wniosku, że taki proces rzeczywiście jest możliwy. Substytut benzyny to całkiem realna wizja, która mogła pogrążyć największe na świecie koncerny naftowe. W tym także nas.
Podniosłam głowę znad gazety i natknęłam się na czarne spojrzenie Bruce’a, które zmroziło mi krew w żyłach. Na szczęście jego ciepły pocałunek natychmiast ogrzał moje serce.
– Nieciekawy poranek? – zagadnęłam, wyczuwając, że jest trochę zdenerwowany.
– Mało powiedziane – odparł i kiwnął na kelnerkę.
– Widziałeś ten artykuł?
– Wiem o tym już od paru dni.
– A więc to prawda?
– Owszem, ale to nie jest miejsce do prowadzenia tego typu rozmów, jasne?
– Jak słońce, Szefie – przytaknęłam, nie zwracając uwagi na jego złośliwy ton.
– Dawno cię nie było – usłyszałam nad sobą głos kelnerki.
– Miałem dużo spraw na głowie – odparł Bruce lekceważącym tonem.
– Właśnie widzę – rzuciła, zerkając na mnie. – Co podać?
– Dużą kawę i dwa donuty. Na wynos.
Dziewczyna skinęła głową i odeszła, ciągnąc za swoim tyłkiem wzrok mojego faceta.
– Znowu jakaś stara znajomość? – odezwałam się.
– Nie taka stara. Jest młodsza od ciebie.
– No zaraz cię walnę!
– Tylko nie przy ludziach.
Wsadziłam nos w pierwszą lepszą gazetę i udawałam, że nie znam tego człowieka. Nie wytrzymał i w końcu zabrał mi „City News” sprzed twarzy.
– Skarbie… – zaczął zmienionym tonem. – Jak się dziś czujesz?
Kelnerka właśnie przyniosła zamówienie i ze słodkim uśmiechem postawiła na stole papierowy kubek z kawą oraz zapakowane donuty. Tym razem Gates nawet nie spojrzał w jej stronę. Cały czas patrzył na mnie.
– Dużo lepiej – odparłam, sięgnęłam po pączka i go ugryzłam.
– Cieszę się – skwitował i zdjął z kubka plastikową pokrywkę. – Jesteś w stanie wrócić do pracy?
– Nie wytrzymam ani jednego dnia dłużej w domu, tak samo jak kolejnych odwiedzin Pauli. Zresztą zaraz tu przyjdzie. Nie potrafiłam się wymigać.
Bruce nie skomentował. Paula działała mu na nerwy od samego początku i tolerował ją jedynie dlatego, że była dziewczyną jego kumpla.
– Nick wraca jutro wieczorem, więc spotkamy się w sejfie i obmyślimy jakiś plan. To bardzo poważny problem – stwierdził, stukając palcem w gazetę.
– Nick wyjechał do Teksasu w tej sprawie? – zapytałam cicho.
– Od tygodnia jest nad Zatoką Meksykańską. Nie wiemy, kto stoi za tym interesem ani do czego jest zdolny. Musimy się zabezpieczyć. – Pociągnął solidny łyk kawy i z powrotem nałożył wieczko na kubek. Chwycił pudełko i wstał. Nie miał ochoty na towarzystwo mojej koleżanki, która z gazetą nad głową właśnie przebiegała przez ulicę. – Widzimy się za dwie godziny – oznajmił i położył na blacie sto dolarów, które wystarczyłyby, aby zapłacić za co najmniej cztery osoby. Już wiedziałam, dlaczego tak go tu pamiętają.
– Za dwie godziny? – powtórzyłam zdumiona. – Więc jednak jedziesz na złomowisko?
– Przecież ktoś musi ci wyżymać chusteczkę – rzucił i pochylił się do mojego ucha. – Wiesz, że kocham cię najbardziej na świecie? – szepnął.
Odwróciłam głowę i pocałowałam go pożądliwie, ale dyskretnie.
– Wiem, ale i tak uduszę tę kelnerkę, zanim stąd wyjdę.
– Na razie, skarbie – pożegnał się i odszedł. Po drodze minął Paulę. Rzucił jej jedynie wymuszone „cześć”.
Koleżanka nieładnie odwróciła za nim głowę, podobnie jak kilka innych pań siedzących w lokalu. Bruce niestety przyciągał płeć piękną jak magnes. Miał wygląd, klasę i kupę forsy, a kobiety potrafią dostrzec takie atuty już na pierwszy rzut oka. Niektóre od razu przystępowały do działania, nawet w mojej obecności. Bardzo się wtedy denerwowałam, ale nic nie mówiłam. Siedziałam cicho, a on na razie grzecznie spławiał wszystkie dupy, które siadały mu na kolanach. I choć czasami byłam bliska płaczu, starałam się unikać awantur.
– Widzę, że przeczytałaś artykuł F.W. – wyszczebiotała Paula. – Nick chciał mnie zabrać do Teksasu, ale co miałabym tam robić? – dodała oburzona.
Wzruszyłam ramionami. Doskonale wiedziałam, że brat nie miał tam czasu na panienki, a Paula byłaby zawsze pod ręką. Nick miał niezły tupet.
– Jeśli to, co tu piszą, jest prawdą, muszę zacząć oszczędzać – kontynuowała. – Nadchodzą chude lata dla portfela mojego faceta.
– Nie martw się, tak szybko nie pójdzie na dno – skomentowałam.
– Czy Nick nie ma już jakichś kłopotów finansowych? – zapytała badawczo.
Od razu zwietrzyłam, co ma na myśli.
– Nie dostajesz od niego kasy, tak?
– Chyba nie ma już ochoty dawać tyle co kiedyś. – Westchnęła.
– Paula, dobrze ci radzę: idź do pracy, wyjdź do ludzi. Ciągle siedzisz w apartamencie albo biegasz po butikach i salonach piękności. Kiedyś miałaś ambicje, chciałaś coś osiągnąć, a teraz? – Zamilkłam. Nie chciałam już mówić, kim się stała, żeby jej nie obrazić.
– Ale po co? Przecież mam wszystko, o czym marzyłam – stwierdziła beztrosko.
– Skoro tak, to zjedz pączka – powiedziałam zrezygnowana. Liczyłam, że łakoć choć na chwilę zatka usta mojej naiwnej koleżance.
***
Na złomowisku panował przejmujący chłód. Mokry śnieg zamienił się w rzęsisty deszcz. Chyba nie mogliśmy wybrać na tę okazję gorszej pory. Mój mustang czekał obok wielkiej sterty starych rupieci, zwrócony do nas przodem, ogołocony ze wszystkiego, co nie zawierało stali. Bez zderzaków, reflektorów, szyb i foteli. Została jedynie blacha, która wyglądała jak pomięta kartka.
Serce zabiło mi szybciej, kiedy zobaczyłam, w jakim stanie jest mój samochód. Dopiero teraz do mnie dotarło, ile miałam szczęścia.
– Dach natrafił na duży kamień – poinformował brat. – Gdyby walnął w niego kilkadziesiąt centymetrów dalej…
– Proszę cię, nie kończ – przerwałam mu. – Nie chcę nawet o tym myśleć.
Położyłam rękę na ciemnoniebieskiej karoserii, w miejscu, gdzie pozostała gładka, i przywołałam w głowie chwilę, kiedy pierwszy raz wsiadłam za kierownicę tego wozu. Bruce stał obok z rozpostartym nade mną czarnym parasolem, ubawiony całą tą sytuacją.
– Czy będziemy odmawiać jakąś modlitwę pożegnalną? – zagadnął.
– Nie nabijaj się. Ten GT był spełnieniem moich marzeń, prezentem od braci. Mam do niego zbyt wielki sentyment, żeby tak po prostu go zmiażdżyć.
– Idzie operator – poinformował Bart. – Pożegnaj się i kończymy przedstawienie. Zapłaciłem dwieście dolców, żeby pozwolili nam popatrzeć.
Pocałowałam palce i przyłożyłam je do blachy, a potem z czułością poklepałam maskę. Poczułam ogromny żal, jakbym żegnała najlepszego przyjaciela.
– Dobry chłopiec – powiedziałam łamiącym się głosem.
Operator sprawnie wdrapał się po wysokiej drabince prowadzącej do kabiny dźwigu. Bruce zdążył oderwać znaczek galopującego konia, nim mężczyzna uruchomił maszynę. Odsunęliśmy się na bezpieczną odległość i patrzyliśmy, jak gigantyczny szpon łapie pojazd i go unosi. Na znak Barta operator zwolnił żelazny uścisk i samochód wpadł do prasy. Potężne ściany zgniotły go na kwadrat rozmiarów walizki.
– Może załatwię z tym facetem, żeby przemielił to na proszek? – zadrwił znów Bruce. – Wsypiesz sobie do urny i postawisz na komodzie. – Szybko ugryzł się w język, gdy zobaczył, że mam łzy w oczach. – Skarbie, przecież to tylko samochód – powiedział ze zwątpieniem.
Wyrwałam mu spomiędzy palców metalowego konia i zacisnęłam go w dłoni.
– Nic nie rozumiesz, Bruce. Mustang to coś więcej niż samochód. To część mnie, skrawek mojej duszy i moja osobowość, którą wyrażałam za każdym razem, gdy ożywiałam jego stalowe serce.
Spółkę Biomix powołał do życia w siedemdziesiątym drugim roku rząd Stanów Zjednoczonych. Po kilku latach działalności została sprywatyzowana dzięki mocnym układom i ogromnym łapówkom, a na jej czele stanęli ojciec Bruce’a – Brandon Gates, mój tata – Jacob Sharecky oraz trzech wspólników. Ci ostatni po siedemnastu latach odeszli z milionowymi odprawami, pozostawiając wszystko w rękach naszych ojców. Wkrótce po tym moi rodzice zostali zabici, a Brandon uczynił swojego syna współwłaścicielem i zaakceptował Nicka oraz Barta jako spadkobierców Jacoba, a co za tym idzie – przyznał im należne udziały. Wtedy przyjęto nową, lepiej brzmiącą nazwę: Sayo.
Od samego początku celem spółki było opracowanie nowoczesnych metod produkcji biopaliw wytwarzanych z organizmów roślinnych i wprowadzenie ich na rynek krajowy. W wyniku wysiłków inżynierów pod koniec lat siedemdziesiątych Biomix wyprodukował z kukurydzy niemal dwieście milionów litrów etanolu. W dwa tysiące dziesiątym roku przewidywana wartość produkcji tego związku chemicznego wynosiła pięćdziesiąt miliardów litrów, a Sayo miało wygenerować ponad czterdzieści procent tego wyniku.
Spółka Gatesa i braci Shareckych posiadała pola naftowe w Luizjanie i Teksasie oraz morskie pola wydobywcze w Zatoce Meksykańskiej. Miała także własne stacje paliw, sprzedawała oleje silnikowe na czele z flagowym produktem Nano Line One i mogła się pochwalić najlepiej rozwiniętą siecią dystrybucji w całych Stanach. W jej skład wchodziły także inne podmioty prowadzące działalność w zakresie upraw, skupu, magazynowania i przerobu roślin. Spółka Chemix była czołowym producentem środków chemicznych opartych na bioetanolu, a Maxal plasowała się w światowej czołówce firm opracowujących innowacyjne technologie wytwarzania bioetanolu. Grupa ta stała się prekursorem w zakresie przetwórstwa i wykorzystania biomasy. Jako jedna z pierwszych wprowadziła kraj w nową erę. Erę biopaliw.
W zaistniałej sytuacji Bruce zwołał tajne nadzwyczajne zebranie Rady Dyrektorów, aby przedstawić problem i omówić strategię działania na wypadek ewentualnego oraz – ich zdaniem – bardzo realnego zagrożenia ze strony paliw syntetycznych. Na posiedzeniu stawili się właściciele innych spółek paliwowych, a także przedstawiciele konkurencyjnych koncernów naftowych, w tym prezes jednego z gigantów – Ted Colton, od którego wypłynęła ta informacja. W zasadzie artykuł F.W. jedynie podgrzał atmosferę szczegółami, stając się impulsem do działania i zebrania rady w trybie pilnym.
Bruce zorganizował spotkanie w samo południe w nowo wyremontowanym biurowcu Sayo w Midtown na Manhattanie. Razem z Bartem zjedli ze mną śniadanie, podrzucili mnie przed Scaner i zniknęli na całe dziesięć godzin.
Zobaczyłam przed lokalem nieporządek. Na schodach leżały papierki, niedopałki i inne śmieci, po których o tej porze nie powinien już zostać nawet ślad. Tymczasem nasze sprzątaczki dopiero zabierały się do roboty. Betty, gdy mnie zobaczyła, spuściła głowę i udawała, że jest bardzo zajęta usuwaniem gum przyklejonych do balustrad. Nie skomentowałam tego spóźnienia, bo już wiedziałam, że w środku będzie jeszcze gorzej.
Dyżur przed wejściem pełnił Joker – ochroniarz, który uwielbiał rymowanki, szczególnie sprośne teksty przyprawione na ostro albo mało wyszukane zaczepki, najczęściej z podtekstem seksualnym. W tej kwestii miał niewyczerpane pokłady weny i korzystał z nich bez zahamowań. Wymyślał wierszyki na poczekaniu, zupełnie nie przejmując się reakcją ani dumą obdarowywanych nimi osób. Istniały jedynie dwa sposoby, aby to wytrzymać: albo zaakceptować, albo olać. Korzystałam z obydwu w zależności od humoru.
Ochroniarz obserwował mnie na monitorach. Drzwi odskoczyły, nim zdążyłam dotknąć panelu, by wstukać kod. Joker czekał przed ochronką, z kolejną złośliwą rymowanką i ironicznym uśmiechem.
– Wróciła sroga szefowa, skończyła się zabawa bombowa. Znów w ruch pójdą barowe szklaneczki, do góry wrócą kelnerek majteczki.
– Witaj, Lesterze Withrow, i wypchaj się – odparłam.
Za głównym barem paliły się wszystkie światła. Jedna z kelnerek pracowała w pocie czoła przy stercie brudnych naczyń. Zmywała ręcznie, bo nie uznawaliśmy wkładania szkła do zmywarki. Dziewczyny załatwiały tę sprawę na bieżąco, jeszcze zanim poprzedniego dnia wyszły z pracy, tymczasem Gina tonęła w szklankach i kieliszkach, a na wieszakach nie wisiało ani jedno czyste naczynie gotowe do podania drinka. Jakby tego było mało, dookoła panował bałagan, a blaty lepiły się od brudu.
– Gina, co ty tu robisz o tej porze? Nie płacę ci za nadgodziny – powiedziałam stanowczym, ale spokojnym tonem.
– Przyszłam wcześniej, żeby pozmywać – odparła niepewnie.
– Chyba mi nie powiesz, że wczoraj podawaliście napoje w plastiku?! – syknęłam, wskazując palcem na worki wypełnione pozgniatanymi kubkami. – Wiesz, że to niezgodne z regulaminem?!
– Wiem, ale dziewczyny nie chciały zmywać. Sama nie dałam rady pracować na trzech barach.
– Wystarczy, że nie ma mnie przez kilka dni, a robicie, co chcecie. Gdzie Anders?
– Zachorował. Wróci dopiero w przyszłym tygodniu.
– A twoje koleżanki?
– Przyjdą jak zwykle na czwartą.
– O! To świetnie, że zjawią się dziś w pracy. Wobec tego dopilnuję, aby oddały ci wszystkie swoje napiwki z tego wieczoru. Może wtedy nauczą się sumiennie wypełniać obowiązki – zakończyłam ostro i poszłam na górę.
Kelnerki zawsze stwarzały problemy. Kiedy nie miały nad sobą żadnej kontroli, robiły, co im się podobało. Niby wykonywały zadania, ale szły po linii najmniejszego oporu. Właśnie dlatego zatrudniłam Bena Andersa, człowieka, którego mianowałam na swojego zastępcę. Pilnował porządku i załatwiał za mnie wiele spraw, oszczędzając mój czas. W końcu miałam na głowie nie tylko lokal, ale też inne ważne zajęcia wymagające dużo więcej kreatywności i poświęcenia niż prowadzenie klubu.
Wygrzebanie się z zaległości zajęło mi kilka godzin. Papierkowa robota zawsze mnie nużyła, ale musiałam ją odwalać sama. Ben nie mógł mieć dostępu do faktur, rachunków ani tym bardziej kont bankowych. Przepływało przez nie zbyt wiele pieniędzy, których fizycznie nigdy tu nie widziano. Sama zajmowałam się operacjami puszczanymi przez Scaner. Pieczę nad resztą trzymał specjalny sektor rachunkowy będący członem głównej księgowości Sayo, przez której konta przechodziły nielegalne środki. Jej kierownikiem był Daniel Rebel odpowiadający jedynie przed Bruce’em i moimi braćmi. Facet miał łeb na karku, a przepisy – w małym palcu. Był typem mózgowca. Potrafił sprytnie wykorzystać wiedzę do czerpania korzyści majątkowych. Z racji współpracy z Gatesem uzyskał ich mnóstwo, szczególnie kiedy dzięki swoim zdolnościom prał dla nas miliony lewej kasy.
Barmani sukcesywnie gromadzili utarg w płóciennych workach. Ochroniarz co wieczór wnosił mi to na górę, a ja liczyłam wszystko za pomocą maszynek i szykowałam do banku. Tym razem worków było cztery razy więcej i gdy skończyłam, czułam się, jakby ktoś położył mi wielką cegłę na głowie. Miałam ochotę wrócić do domu i walnąć się na łóżko, ale musiałam czekać na Bruce’a, bo zarządził wieczorne spotkanie w sejfie.
Zdjęłam trampki i postanowiłam odpocząć na kanapie w gabinecie. Ułożyłam się wygodnie i zamknęłam oczy tylko na chwilę, a otworzyłam po dwóch godzinach. Na zewnątrz zapadł już zmrok i w pomieszczeniu zrobiło się ciemno. Wstałam półprzytomna i niemrawo poprawiłam ubranie. Obciągnęłam długą czarną bluzkę na niebieskie jeansy i włożyłam buty. W łazience poprawiłam fryzurę i skontrolowałam makijaż. Wciąż skołowana zeszłam na parter i udałam się prosto do wodopoju.
Lokal pękał w szwach. Na parkiecie tańczyło tylu ludzi, że trudno byłoby wcisnąć między nich szpilkę. Na moje oko ochrona wpuściła zbyt wiele osób. O wolnym stoliku mogłam jedynie pomarzyć. Kelnerki udostępniły gościom nawet ten, który uchodził za nasz prywatny i który zawsze stał pusty, z kartką „rezerwacja”. Niekiedy siadaliśmy przy nim i popijaliśmy drinki, omawiając jakieś mało ważne sprawy, ale teraz musiałam stać, bo przeganianie klientów nie było w naszym stylu.
Przy barach alkohol i napoje lały się strumieniami, kelnerki biegały w pośpiechu, a głośna muzyka dudniła w uszach. Ludzie bawili się w najlepsze, jak zwykle bez dopalaczy i narkotyków. Wnoszenie takich substancji na teren lokalu było surowo zabronione. Między innymi dlatego Scaner cieszył się tak dużą popularnością i dobrą sławą. Ściągał tłumy osób chcących się zabawić może nie na trzeźwo, ale na pewno bezpiecznie. Zawdzięczaliśmy naszą renomę także ochronie, która wzorowo wywiązywała się ze swoich obowiązków i potrafiła kontrolować każdą sytuację, co przy takiej liczbie imprezowiczów wcale nie należało do łatwych zadań.
Chlapnęłam przy głównym barze jedną kolejkę schłodzonego martini z limonką i wyszłam zapalić. Usiadłam przed wejściem na betonowej balustradzie będącej zwieńczeniem czegoś w rodzaju werandy przylegającej do frontowej elewacji. Dzięki temu, że kończyła się nieco wcześniej niż boczne ściany, nikt nie miał wglądu w to, co znajduje się na tyłach klubu. Dodatkowo obydwu stron obiektu strzegły solidne, wysokie bramy automatyczne. Ta po lewej prowadziła na prywatny parking, przy którym znajdowało się zewnętrzne wejście do sejfu, czyli naszej bazy i miejsca ważnych spotkań. Ta z prawej była przeznaczona dla ochrony i dostawców. Obydwie zabezpieczono kodowanymi pilotami i monitorowano przez całą dobę. Nawet mysz nie miała szans się tędy prześlizgnąć. Scaner był niewątpliwie najlepiej chronionym lokalem w tym mieście.
Na schodach stało mnóstwo ludzi czekających na wejście albo tych, którzy nie mieli na to najmniejszych szans – głównie niepełnoletni udający dorosłych, osoby pijane i podejrzane – dlatego strzegliśmy klubu zarówno w środku, jak i na zewnątrz. Ochrona miała również oko na inne sprawy, te ściśle związane z naszą drugą działalnością.
Zdjęłam celofan z paczki i poprosiłam o ogień jakąś dziewczynę siedzącą obok. Żaden z ochroniarzy nie podszedł, aby mi odpalić papierosa, choć każdy mnie obserwował. Przykaz zwracania uwagi na moje bezpieczeństwo dostali od Bruce’a już dawno temu, kiedy jeden z pijanych klientów wyskoczył do mnie z rękami, co skończyło się awanturą i uszczerbkiem na moim zdrowiu.
Paliłam spokojnie, bez pośpiechu. Miałam jeszcze dużo czasu do zaplanowanego na późny wieczór zebrania. Patrzyłam na przechodzących ludzi, samochody sunące po ulicy, rozświetlone wystawy butików po przeciwnej stronie jezdni i na taksówkę, która właśnie zatrzymała się pod Scanerem. Na początku nie mogłam skojarzyć, skąd znam facetów, którzy z niej wysiedli, bo jakoś nie pasowali mi do krajobrazu Brooklynu ani tym bardziej do naszego lokalu. Chwilowe zaćmienie jednak szybko minęło. Po prostu zazwyczaj widziałam ich w zupełnie innych okolicznościach, ostatnio dwa i pół miesiąca temu. Przez głowę przemknął mi obraz facetów z kałasznikowami w rękach i statku cumującego w naszym porcie. Tymi mężczyznami byli Misza Pietrienko i Sergiej Andriejew. Ich obecność totalnie mnie zaskoczyła, a gdy zaczęli wchodzić po schodach, serce o mało nie wyskoczyło mi z piersi.
Rosjanie z ekipy Sokołowa nie należeli do przyjemniaczków. Misza był wyjątkowo chamski, opryskliwy i porywczy. Podczas dostaw często mruczał coś pod nosem w swoim ojczystym języku. Nigdy nie wątpiłam, że na mój temat. Z Sergiejem zamieniłam kiedyś służbowo kilka słów i tyle. Nie znałam zbyt dobrze tych ludzi, a już na pewno nie pałałam do nich sympatią. Byli członkami prawdziwej rosyjskiej mafii i wyglądali jak zbiry z ciemnej ulicy niemające nic wspólnego z choćby najmniejszą kulturą osobistą czy dobrym wychowaniem. To faceci, dla których nie stałabym się autorytetem nawet po stu latach współpracy, choćbym do każdej dostawy dorzucała im skrzynię złota albo kontener wódki. Tych bandytów trzymał w ryzach jedynie Władimir Sokołow – ich niedawno ukatrupiony szef, równie chamski i bezlitosny, ale przynajmniej mający honor i jakieś zasady, których próżno szukać w całej jego bandzie.
Cisnęłam peta na beton i powoli wyszłam im naprzeciw. Po drodze spojrzałam porozumiewawczo na jednego z ochroniarzy, ale zaraz się zorientowałam, że nie tylko ja ich zauważyłam. Rosjanie rzucali się w oczy przez swoje niezdecydowanie i długie czarne płaszcze, pod którymi nosili zapewne cały arsenał broni.
– To Rosjanie. Wołaj mi tu szybko Maika – powiedziałam półgębkiem do Butta i stanęłam na szczycie schodów.
– Nie ma go – usłyszałam w odpowiedzi.
– A kto jest?
– Silver i Mano.
– No to wołaj ich, na co jeszcze czekasz?! – syknęłam i wsadziłam ręce do kieszeni kurtki, aby przynajmniej wyglądać na pewną siebie twardzielkę, jaką zawsze odgrywałam podczas dostaw.
Butt zawiadomił przez słuchawkę kolegów z centrali.
– Dawajcie na zewnątrz Silvera i Mano! Coś tu się kroi, kurwa! – oznajmił i razem z Leo stanęli za moimi plecami gotowi w każdej chwili użyć broni.
– Misza! Sergiej! Co za niespodzianka! – powiedziałam, zadzierając głowę.
Mężczyźni mierzyli jakieś dwa metry, a szerokością barów przypominali dwuzałogowy kajak. Matki karmiły ich chyba mlekiem ze sterydami, tacy byli wyrośnięci.
– Chcemy gadać z Gatesem – zażądał Misza bardzo dobrym angielskim z lekko słyszalnym rosyjskim akcentem.
– Niestety nie ma go – poinformowałam zgodnie z prawdą. Facet jednak najwyraźniej uznał to za kłamstwo, bo chwycił mnie za rękaw kurtki i gwałtownie przyciągnął.
– Hej! – krzyknął Leo i popchnął go, próbując pomóc mi się wyswobodzić.
Na zewnątrz wyszli Joker i Kula, który był równie rosły jak Rosjanie. Wynikłaby z tego niezła szarpanina, ale Sergiej złapał kolegę za łokieć i poskromił w ich ojczystym języku. Misza spasował i zwolnił uścisk, a obok mnie stanął Kula i groźnie spojrzał na równego sobie.
– Nie pieprz! – kontynuował Misza. – Prowadź nas do Gatesa!
– Gatesa nie ma – wycedziłam przez zęby. – Rozumiesz czy mam ci przyprowadzić tłumacza?! – dodałam i nerwowo poprawiłam kurtkę. W innych okolicznościach zapewne dostałabym w twarz tylko dlatego, że jestem kobietą.
– Kiedy wróci? – zapytał Sergiej.
– Nie wiem, ale mogę się dowiedzieć, skoro nie macie ochoty gadać ze mną.
– Nie robimy interesów z babami – odparł złośliwie Misza.
– Po ostatnich czterech dostawach odniosłam inne wrażenie.
– Możemy pogadać z którymś z Shareckych – zaproponował Sergiej.
– A to ciekawe – stwierdziłam. – W takim razie zapraszam do środka. Zobaczę, co da się zrobić. – Zeszłam im z drogi, wskazując gestem drzwi.
W tym samym momencie na zewnątrz wypadli Silver i Mano. Nie kryli zaskoczenia, kiedy zobaczyli, kto nas odwiedził. Silver, widząc, że jestem zdenerwowana, kiwnął głową, jakby pytał, co jest grane.
– Zaprowadźcie ich do pokoju dla VIP-ów. Tylko niech wcześniej wytrząsną wszystko spod płaszczy – poleciłam. – Zaraz przyjdę – dodałam i odetchnęłam głęboko, gdy Misza i Sergiej zniknęli w środku. – Niezła historia – mruknęłam do ochroniarzy, wybierając numer Bruce’a. – Powiedz wszystkim, żeby mieli oko na pokój dla VIP-ów. Nie wiadomo, co im strzeli do tych zakutych łbów.
– Włącz kamerę. Będziemy cię obserwować – zaproponował Fire.
– Dobry pomysł – przytaknęłam i usłyszałam w słuchawce głos mojego faceta.
– To coś ważnego, skarbie? – zapytał półszeptem.
– Nie zgadniesz, kto nam złożył wizytę – rzuciłam prosto z mostu.
– Kto?
– Pietrienko i Andriejew.
– Rzeczywiście bym nie zgadł. Czego chcą?
– Chcą z tobą gadać. Albo z Shareckymi.
– Z Shareckymi? No to powiedz im, że właśnie gadają.
– Bardzo śmieszne. Ten kretyn Misza o mało nie zmiażdżył mi ręki.
– To niezbyt ładnie z jego strony – zauważył.
– Co mam robić?
– Nick jedzie do lokalu. Zadzwonię do niego i powiem, żeby się pośpieszył, a ty dotrzymaj im towarzystwa. Masz tam jakichś chłopaków?
– Silvera i Mano. Ochroniarze też trzymają rękę na pulsie. Dam sobie radę – zapewniłam na wyrost.
– W porządku. Uważaj na siebie – powiedział i zakończył rozmowę.
W pokoju dla VIP-ów panowała sztywna atmosfera. Rosjanie siedzieli w milczeniu na kanapach, a Silver i Mano podpierali ściany, obserwując ich każdy, najdrobniejszy ruch. Ludzie, którzy już kilkakrotnie spotkali się przy okazji dostaw, nie mieli sobie nic do powiedzenia. Przeciwnie – patrzyli na siebie nieufnie i nieprzyjaźnie.
Zerknęłam na kinkiety zsynchronizowane z kamerą ukrytą w tanim obrazie w stylu art déco. Nie świeciły się, więc przesunęłam w górę środkowy przełącznik, aby umożliwić ochronie obserwowanie sytuacji. Zerkając z ukosa na naszych gości, przemaszerowałam na drugi koniec pomieszczenia, do barku z alkoholami, i nalałam whisky do trzech pękatych szklanek. W jednej ledwo zakryłam dno, ale dwie pozostałe napełniłam do połowy. Właśnie te postawiłam przed Rosjanami. Sama usiadłam na wolnej kanapie i zaledwie umoczyłam usta w trunku, którego tak naprawdę nigdy nie znosiłam.
– Za chwilę będzie tu Sharecky. Wysłucha, co macie do powiedzenia, i zadecyduje, czy warto zawracać tym Gatesowi głowę. Szef to człowiek interesu. Niektórzy czekają na spotkanie z nim po kilka dni, a wy chcecie, żeby zjawił się przed wami na pstryknięcie palcami – wycedziłam, głośno stukając paznokciami o szkło. – Do tego trzeba mieć bardzo ważny powód – dodałam i odstawiłam naczynie na stolik.
– Władimir został zabity – odezwał się Sergiej. – To wystarczająco ważne?
Zatkało mnie, ale nie z powodu śmierci Sokołowa. Misza i Sergiej nie mieli pojęcia, że ta informacja do nas dotarła, i to między innymi od samego Igora Morozowa, człowieka, który pozbawił ich szefa życia i który teraz próbował nawiązać z nami współpracę.
– Bardzo mi przykro – odparłam z udawanym żalem i pociągnęłam temat, uznając, że powinnam okazać jakieś zainteresowanie. – Kto to zrobił?
Rosjanie spojrzeli po sobie, jakby niemo uzgadniali, czy udzielić mi odpowiedzi.
– Nie znasz – burknął Misza. – I nigdy nie poznasz, bo zginie z tej ręki. – Pogroził demonstracyjnie pięścią.
Wzruszyłam ramionami i stwierdziłam, że dalsza rozmowa z tymi panami jest zbyt ryzykowna. Tak bardzo działali mi na nerwy, że mogłam powiedzieć coś, za co dostałabym po twarzy, i nikt nie zdążyłby zareagować.
Nick właśnie przyjechał, więc nie musiałam długo milczeć. Wpadł do pokoju, próbując nie okazywać, jak szybko gnał na pomoc siostrzyczce osaczonej przez rosyjskich mafiozów. Podał im kolejno rękę, a mnie dyskretnie puścił oczko. Odpiął guzik marynarki i zasiadł na skórzanym fotelu.
Brat miał na sobie czarny garnitur i atłasową koszulę w tym samym kolorze. Mocno poskręcane czarne włosy jak zwykle związał w kucyk, a bródkę musiał niedawno przystrzyc, gdyż leżała przy samej skórze.
– Więc… Co was tutaj sprowadza? – zaczął.
– Władimir został zabity – przemówił Sergiej, czym wywołał u Nicka identyczną reakcję jak wcześniej u mnie.
Brat przez chwilę wlepiał wzrok w moją twarz, zastanawiając się, czy czegoś nie chlapnęłam, ale chyba uznał, że nie jestem aż tak głupia.
– Bardzo mi przykro – odparł identycznie. – Kto za tym stoi?
– Rosjanin. Igor Morozow. Prowadzi z nami wojnę od paru lat i wygląda na to, że zaczyna wygrywać.
– A, tak. Władimir wspominał o nim kilkakrotnie – przypomniał sobie Nick.
– Morozow wyciął już połowę naszych i chce przejąć interes. Zajął Jutrzenkę. Płynie tutaj. Przylecieliśmy, żeby was ostrzec i prosić o pomoc w odbiciu statku.
– Ilu waszych jest na łajbie?
– Zostało ośmiu, ale nie wiemy, czy żyją. Zakładamy, że już po nich.
– A ludzie Morozowa? Ilu weszło na statek?
– Dwudziestu, może trzydziestu.
Nick opadł na oparcie kanapy i wziął głęboki oddech.
– To całkiem sporo – stwierdził.
– Owszem – przytaknął Sergiej. – Ale nas dwóch walczy za czterech – rzucił tekstem, który o mało nie powalił nas ze śmiechu na kolana.
– Cóż… Możemy wam pomóc, ale musimy ustalić szczegóły z Gatesem – odparł brat. – Dzwoń do Szefa – polecił mi, lekko kiwając głową w stronę drzwi. – Zapytaj, o której możemy się z nim spotkać.
Wyszłam do holu i ponownie wybrałam numer Bruce’a. Długo czekałam na połączenie, ale w końcu odebrał.
– I co u was? – zapytał od razu.
– Rosjanie chcą, żebyśmy pomogli im odbić statek z rąk Morozowa. Nick się zgodził – zrelacjonowałam.
– Zgodził się, mówisz? I to on kazał ci do mnie zadzwonić?
– No tak – potwierdziłam zdziwiona.
– Twój brat to jednak kawał skurczybyka. Słuchaj, skarbie, zabierz ze sobą Silvera.
– Chyba nie mówisz poważnie. Przecież to nasi kontrahenci – pisnęłam cicho.
– Andriejew jest za słaby, żeby przywrócić stary porządek. Jeśli sądzi, że wsadzę kij w to mrowisko, jest naiwnym głupcem. Odwieczne prawo. Wygrywa silniejszy.
– Co mamy robić?
– Zebranie właśnie się skończyło. Podjedźcie z nimi na tyły biurowca. To dobre miejsce, będę tu na was czekał.
– W porządku. Przyjedziemy najszybciej, jak to możliwe.
– Jackie, powiedz Silverowi, że dam mu znak.
– Dzięki, Bruce.
– Dla ciebie wszystko, skarbie.
Gdybym miała chwilę, udusiłabym brata gołymi rękami, ale musiałam błyskawicznie wymyślić jakąś wiarygodną historyjkę, by Rosjanie nie zwietrzyli podstępu.
– Szef jest na zebraniu – zaczęłam, gdy wróciłam do pokoju. – Poświęci wam piętnaście minut. Jeśli chcecie dogadać sprawę, lepiej się pośpieszmy.
Misza i Sergiej natychmiast zerwali się na równe nogi. Zapięli swoje długie płaszcze i prowadzeni przez Nicka ruszyli do wyjścia. Pociągnęłam Silvera za rękaw.
– Weźcie samochód z pustym bagażnikiem – poleciłam.
– Mamy ich kropnąć? – zapytał ze zdziwieniem.
– Na to wychodzi. – Wzruszyłam ramionami i spojrzałam na niego błagalnym wzrokiem. – Zrobisz to za mnie, prawda?
– Jasne – odparł i wyciągnął z kieszeni pistolet. Sprawdził magazynek i nakręcił tłumik. Miałam wrażenie, że zaczął szybciej oddychać. – Powiesz kiedy? – zapytał.
– Bruce da ci znać.
Silver pokiwał głową i przepuścił mnie w przejściu.
Żołnierze wzięli mojego buicka, a my pojechaliśmy z Rosjanami grand cherokee’em należącym do Nicka. Brat rzucił mi kluczyki, co oznaczało, że to on będzie ich zabawiał rozmową, głównie po to, aby nie analizowali sytuacji. Przy wyjściu odebrali od ochroniarzy swoje zabawki, więc teraz byli uzbrojeni po zęby, z granatami włącznie. Z takim temperamentem mogli zrobić z nas miazgę.
– Pamiętasz, Sergiej, jak przyjechaliśmy na galę rozdania tych waszych rosyjskich Oscarów? – zagaił brat.
– Nagroda Filmowa Nika. Da, pamiętam.
– Władimir poznał mnie wtedy z taką jedną aktoreczką. Nazywała się Jelena Abramowa. Piękna, młodziutka dupeczka. Obiecałem jej rolę w hollywoodzkiej produkcji, a ona na to poszła, rozumiesz? Stary, jak ona ciągnęła druta, to aż mi łzy w oczach stawały. Trzeba przyznać, że potrafiła się dziewczyna poświęcić dla kariery.
– Miałem kiedyś taką wschodzącą gwiazdeczkę – zaczął swoje Sergiej. – Strzeliłem suce w kark. Zdechła z kutasem reżysera w pysku. Pieprzona zdzira. Miała tak przetrzepaną dupę, że jak przychodziła do mnie, nie miała już nawet ochoty zdjąć majtek.
– Musiało być o tym głośno.
– Trąbiły o tym wszystkie media – potwierdził. – Gdy jej ojciec zobaczył policyjne zdjęcia z oględzin, dostał zawału serca i zmarł w szpitalu, czujesz to? – dodał, po czym zaczął kwiczeć ze śmiechu.
– Reżysera też kropnąłeś?
– To było cudowne uczucie patrzeć, jak ten skurwiel zdycha!
– Całkiem niezły ubaw! – przytakiwał brat, udając wesołość.
– I o to właśnie chodzi, no nie, Misza? – rzucił tamten do kolegi, który siedział obok, na miejscu pasażera sztywny jak kłoda. – Bawiłem się przednio, dopóki nie odkryli, kto strzelał. Gdyby nie Władimir, gniłbym teraz w pierdlu.
– To rzeczywiście wyświadczył ci przysługę – skomentował Nick z nutką ironii w głosie, którą tylko ja wychwyciłam.
– Ten stary wyjadacz zatuszował niejedną naszą robotę, prawda, Misza? – Trącił towarzysza w ramię, jakby chciał, żeby ten się rozluźnił i także pośmiał. – Najlepsze panienki są takie jak ona – stwierdził i kopnął moje siedzenie. – Takie, co oprócz ładnej dupy mają jeszcze jakiś rozum i temperament.
Zapadła cisza. Nick zaciągnął się papierosem i mrużąc oczy od dymu, patrzył na mnie w lusterku wstecznym w oczekiwaniu na moją reakcję.
– Cieszę się, że w końcu mnie doceniłeś, Sergiej – odparłam ironicznie.
– Wy ją rżniecie, Sharecky?
– Nie twoja sprawa – odpowiedział szorstko brat.
– Cóż, każdy ma swój gust. Pytam, bo ten wasz człowiek, Silver, zawsze pilnuje jej tyłka jak jakiegoś pieprzonego skarbu – skwitował Rosjanin. – A może dziewczyna miałaby ochotę na chwilę zabawy? Co, mała? – zapytał. Jakby tego było mało, pochylił się do przodu, położył łapsko na moim udzie i zaczął wędrować palcami do góry.
Zagotowałam się ze złości, podobnie jak mój brat, ale on nie mógł zareagować. Wiedziałam, że muszę sama rozwiązać ten problem. Sięgnęłam do wewnętrznej kieszeni kurtki i chwyciłam pistolet. Wygięłam rękę do tyłu i przystawiłam Sergiejowi lufę do czoła. W ostatnim momencie, bo facet dowędrował już do mojego krocza, a Nickowi zapaliła się czerwona lampka.
– Zabieraj łapę, bo twój mózg zaraz wyląduje na tylnej szybie – syknęłam ostro.
Sergiej się zaśmiał i wycofał, bynajmniej nie dlatego, że zląkł się kuli.
Schowałam broń i zerknęłam w lusterko wsteczne. Rosjanin przejechał swoim wielkim jęzorem po ustach i puścił mi oczko.
– Dojechaliśmy – oznajmiłam, nie komentując tego zachowania.
Poprowadziłam samochód na umówione miejsce, gdzie czekał na nas Gates. Stał oparty o bagażnik swojego jaguara i palił papierosa. Zaparkowałam w sporej odległości, zostawiając miejsce dla buicka, który nadjechał tuż za nami.
Bruce nie ruszył tyłka, więc Misza i Sergiej także zostali przed maską jeepa. Chyba liczyli na serdeczniejsze powitanie. Nie zbiło ich to jednak z tropu. Wyglądali na tak pewnych siebie, że zaczęłam się zastanawiać, jakim trzeba być durniem, żeby nic nie podejrzewać i zostawić za plecami uzbrojonych ludzi, po których nie wiadomo, czego się spodziewać. Już samo otoczenie dawało do myślenia. Może załatwianie w ten sposób interesów mieściło się w jakichś rosyjskich normach kultury, ale u nas przekraczało wszelkie granice higieny pracy. Bruce nigdy nie umówiłby się z poważnymi klientami w scenerii ze śmietnikami w tle. Ci Rosjanie musieli nas darzyć dużym zaufaniem, skoro ślepo wierzyli w nasze dobre intencje. Sądzili, że przyjaźń przypieczętowana z ich ukochanym Sokołowem wciąż obowiązuje i przechodzi na nich z automatu. Zapomnieli jednak o starej prawdzie: tam kończy się przyjaźń, gdzie zaczynają się pieniądze.
Silver wykorzystał sytuację i wyciągnął pistolet z kieszeni. Ukrył go za nogą i bacznie przysłuchiwał się dyskusji, żeby dobrze wyczuć moment.
– Mówcie – polecił Bruce sucho, mierząc ich swoim czarnym spojrzeniem.
– Władimir nie żyje – oznajmił Sergiej.
– To już wiem. Mówcie, czego chcecie ode mnie.
– Chcemy, żebyś pomógł odbić nasz statek z rąk Morozowa.
Bruce pociągnął papierosa i wypuścił dym nosem.
– A co ja będę z tego miał?
Pytanie lekko ich zdezorientowało.
– Będziemy dalej kupować od ciebie towar, to chyba jasne – odparł nerwowo Misza.
– Takie duże chłopaki, a takie naiwne. Chyba sterydy wam wyżarły mózgi – stwierdził spokojnie Gates i spojrzał na Silvera, któremu nie trzeba było nic tłumaczyć.
Szturmowiec wyprostował rękę i wpakował po jednej kuli w tył głów Miszy i Sergieja. To wystarczyło, aby ich cielska runęły na ziemię.
Na chwilę zapanowała martwa cisza, a potem wszyscy odetchnęliśmy z ulgą.
– Tyle zachodu z powodu dwóch kretynów – skomentował Nick, pochylając się nad zwłokami. – Przez nich spóźnimy się na naradę. Pakujcie ich, chłopaki. – Wskazał mojego buicka.
– Przyleźli do baru oficjalnie. Przecież nie mogliśmy ich sprzątnąć na środku schodów – powiedziałam.
– Po tobie i tak nie spodziewałem się wiele – syknął pod nosem.
– Ciekawe, dlaczego ty ich nie zabiłeś!
– Chciałem ci zostawić pole do popisu.
– Niby czym i przed kim mam się popisywać? Przed tobą, Bruce’em, przed nimi? – Wskazałam na żołnierzy. – Mam wam na każdym kroku udowadniać, że potrafię wyciągnąć pistolet i strzelić komuś w głowę?
– Owszem – odparł ironicznie brat, czym wkurzył mnie niesamowicie. Zacisnęłam jednak zęby i nie odpowiedziałam.
– Na wszystko przyjdzie czas – wtrącił Bruce. – Ona ma jeszcze za mało doświadczenia.
– I może nigdy go nie nabierze, jeśli ciągle będzie się migać od roboty – skwitował Nick.
Brat wciąż grał mi na nerwach. Niekiedy żartował, a niekiedy balansował na krawędzi. W każdym przypadku w jego głosie, zachowaniu i sposobie, w jaki mnie traktował, wyczuwałam ziarnko złośliwości, jakby chciał niebezpośrednio powiedzieć: „Masz, czego chciałaś”. Jedynie tolerował moją przynależność do grupy, mój wybór i poparcie Bruce’a, ale jakoś nadal nie potrafił tego zaakceptować.
– Szefie, nie damy rady! – krzyknął Mano. – Oni ważą chyba ze dwieście kilo! – dodał, próbując podnieść ciało Miszy.
Brat westchnął i zakasał rękawy. Znów nie mógł liczyć na pomoc z mojej strony. Nie dźwignęłabym nawet jednej nogi takiego wielkoluda.
We trzech poszło im nieźle i trupy wylądowały w samochodzie, choć ze względu na gabaryty tylko jeden zmieścił się do bagażnika. Drugiego musieli jakoś przetransportować na tylnym siedzeniu.
– Co oni jedzą w tej Rosji? – zastanawiał się na głos brat, wytarłszy rękawem marynarki krople potu z czoła.
– To są puste kalorie. Jeśli będziesz tyle chlał, spuchniesz jak oni – powiedziałam i wsiadłam do jaguara.
– Gdyby ta teoria była prawdziwa, twój brat już dawno wyglądałby jak olbrzym – dorzucił Gates i odjechał, zostawiając Silverowi oraz Mano zadanie odwiezienia ciał do spalarni.
Przez dłuższą chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Próbowałam uporządkować rozbiegane myśli. Tak naprawdę niewiele rozumiałam z tego, co się stało, a na samo wspomnienie dwóch cielsk padających bez życia tuż pod moimi nogami przechodził mi po plecach zimny dreszcz.
– Skąd my właściwie wiemy, że statek Sokołowa wciąż tutaj płynie? – zapytałam. – Mówiłeś mi o tym, jeszcze zanim zjawili się Sergiej i Misza.
Bruce wrzucił czwarty bieg i zerknął w lusterko wsteczne.
– Mamy w Rosji swoich informatorów. Poza tym sam Morozow mi o tym powiedział – odparł krótko.
– Dlaczego ten cały Morozow nie zawrócił statku? Po cholerę ciągnie tę łajbę do naszego doku?
– To jest znak, siostrzyczko – odparł brat i włożył sobie do ust nieodpalonego papierosa. – Od razu widać, że nie masz pojęcia o interesach.
Miałam na końcu języka odpowiedź na jego kolejne uszczypliwe spostrzeżenie, ale Gates nie czekał, aż rozpoczniemy kłótnię.
– Morozow spodziewa się nas w Rosji i jest gotowy na współpracę – powiedział. – Jeśli nie zjawimy się na pogrzebie Sokołowa, odbierze to jako brak zainteresowania z naszej strony i dopiero wtedy zawróci jednostkę.
– Więc w normalnych okolicznościach nie lecielibyśmy na ten pogrzeb?
– Miałbym lecieć taki kawał tylko po to, żeby rzucić grudkę ziemi na trumnę Sokołowa? Nie, aż tak mocno się nie przyjaźniliśmy.
– Ty coś ciężko dzisiaj chwytasz, siostra – wtrącił znów Nick. – Chyba przez ten wypadek coś ci się stało w głowę.
– Zaraz tobie coś się stanie w głowę – odparłam i spróbowałam go walnąć w ramię.
– Zaraz, zaraz – załapał brat. – Czy ty powiedziałaś „lecielibyśmy”?
– Ja też chcę zobaczyć Moskwę – oświadczyłam.
Brat wyciągnął z ust nieodpalonego papierosa i nagle spoważniał.
– To zbyt niebezpieczne – powiedział, ale nie zwrócił się do mnie, tylko do Bruce’a.
– Spokojnie. Będzie lepiej, jeśli Morozow pozna ją od razu. W końcu to Jackie załatwia dostawy z Rosjanami.
– Nie znamy nawet gęby Morozowa, o jego zamiarach już nie wspomnę. A co, jeśli zrobią wam z tyłków sito? Myślałeś o tym?
– Uzgadnialiśmy przecież, że traktujemy Jackie jak jedną z nas.