Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Sarma rozstaje się z mężem. Z dnia na dzień zostaje sama z dwójką małych dzieci: z karmieniem piersią, odprowadzaniem do przedszkola, chorobami, rachunkami, gotowaniem, sprzątaniem i śpiewaniem do snu ulubionej kołysanki dziesięć razy z rzędu. Jednocześnie czuje w sobie ogromną potrzebę miłości – tej duchowej i tej fizycznej. Presja społeczna wymusza na niej bycie „matką doskonałą”. To oraz brak akceptacji samej siebie sprawia, że w jej głowie pojawia się… Skarbeniek.
Kim jest?
Wewnętrznym głosem, alter ego, a może najlepszym przyjacielem, który nie pozwala Sarmie się poddać?
Na pewno jest głosem, który stara się znaleźć formę wyrazu dla tego, co zwykle nazywamy feminizmem.
Inspirację do książki stanowiły monologi ze słynnego łotewskiego “Stand-upu kobiet”, którego Gaile jest współzałożycielką.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 412
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
„Nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu”[1].
Księga Wyjścia 20,16
„Całe nasze myślenie składa się z wygodnych dla nas tworów wyobraźni, zmyślonych zastygnięć nurtu: rzeczywistość płynie do przodu bez względu na wszystkie nasze fantazje, choć można jej doświadczyć, nie może być uchwycona w myśli”.
Bertrand Russell
„Wszystko jest zmyślone. Jeśli sądzisz, że jesteś bohaterem, to się mylisz”.
Skarbeniek
[1] Ale jak w takim razie mam opowiedzieć tę cholerną historię?!
Drzwi legendarnego sklepu Santa Barbara otwierają się, wychodzi z niego kobieta z dwoma ciężkimi siatami. Bardzo trudno powiedzieć, czy to jestem ja. Bo „ja” jako takie z pewnością się we mnie nie uformowało albo – raczej – jest takim dziwnym tworem, na który wpływa każdy podmuch wiatru, a podmuchem wiatru może być zarówno wypowiedziane słowo, jak i przechwycone spojrzenie czy skrytykowanie mojej pracy lub uwaga fryzjerki, że „tak młoda kobieta powinna sobie wyrywać siwe brwi”. To, co powstało, to „ja”, które jakoś się wyłoniło, balansując między: „jestem matką dwójki dzieci”, „jestem osobą, która coś pisze”, „jestem żoną mojego męża”, tym przekonaniem zachwiało, bo ojciec mojego młodszego dziecka, mój mąż, powiadomił mnie, że chce się rozwieść. Dodatkowo w powstaniu tego „ja” przeszkodziło to, że mnie uczono, uczono i w końcu nauczono nie być „egoistką”. A uczono mnie za pomocą tysiącletnich pergaminów i zasad, że muszę kochać swojego wroga, że muszę wybaczać, że muszę się podporządkować, że muszę nadstawić lewy policzek, że muszę wyrwać brew i oko, że muszę nieść swój krzyż, swoją winę.
Jak już wspomniałam, o ile wspomniałam, zdaje mi się, że mówiłam, w każdym razie dwa miesiące temu miałam poród. W tej chwili moje małe dziecko jest doglądane przez moje starsze dziecko. Ojciec młodszego dziecka, który chce się ze mną rozwieść, bo nie można mnie już znieść, jest w pracy, to znaczy w bibliotece, ponieważ musi regularnie pracować we względnej samotności. Jest dramaturgiem. Ja z kolei potrzebuję wyjść chociażby do sklepu, i uczę się cieszyć z tej możliwości i w ogóle nie złościć na męża, bo, proszę, dokąd doprowadziła mnie ta cała złość[2]. Do tego, że podczas jednej z naszych kłótni mąż zawołał, że zamierza popełnić samobójstwo, ja rzuciłam w niego tą wielką piłką, na której leżałam przed fazą parcia w trakcie porodu, aż już nie dawałam dłużej rady, potem powiedział mi i mojemu starszemu dziecku, że jesteśmy kretynkami, bo go błagałyśmy, żeby nie odchodził, wtedy gdy udał się, jak się to później okazało, omówić katastrofę naszego związku ze swoją mamą. I, nie patrząc na to wszystko, właśnie tak, przymykając oczy i powtarzając, że go bardzo kocham, że dzieci potrzebują ojca i że mam prawie czterdzieści lat i kto by mnie taką wziął, i jeszcze w najciemniejszym kąciku poszeptując, że życie seksualne było fajne, choć to było już dosyć dawno temu, jednym słowem, nie patrząc na wszystko, lecz na wystrugane[3] w drewnie litery, o tym, że niedobrze jest człowiekowi, gdy jest sam, i że mąż jest szyją[4] żony, wczoraj się tak nabłagałam, że wybłagam jeszcze jedną szansę.
Wzięliśmy nawet ślub kościelny, w ogródku mojego ciała to ma znaczenie, powiedział nawet, że robi to dla mnie, bo on sam tak jakby… no, może wierzy w coś wyższego, a może i nie. Za to wierzy w siłę woli, w pracę i w to, że będę w stanie pokonać samą siebie i zachowywać się normalnie. Byłam już sobie dzisiaj pobiegać, bo wszystko mi się zagoiło po porodzie. Szybko mi się wszystko goi, komórki i atomy produkuję w przyspieszonym tempie, jeśli moje dzieci i mąż tego potrzebują. Do tego się jąkam. Tak, tak to już jest. Jąkam się. Chociaż przy ołtarzu „tak” powiedziałam jasno i wyraźnie, bałam się, że któryś z moich krewnych z tego zażartuje, że, widzicie, kiedy trzeba, to ona umie huknąć. No, może nie od razu huknąć, ale powiedzieć „tak” tak głośno, żeby wszystkie protestanckie anioły płci męskiej to usłyszały. Ale nikt nie zażartował. Starali się zachowywać uprzejmie. Moja kochana, apodyktyczna matka przytargała ogromny bukiet kwiatów i szepnęła mi do ucha, żebym była szczęśliwa. Wytrzymała całą ceremonię, mimo że zaprosiłam również mojego ojca, którego nie widziała chyba ze czterdzieści lat i niewątpliwie wolałaby, żeby tak zostało. Podarowała nam telewizor, mimo że prowadzi jedno z największych wydawnictw na Łotwie i doskonale wie, że jestem przeciwna telewizji jako broni masowego rażenia. Myślę, że prezent zjawił się u nas na zamówienie starszego dziecka. Moje starsze dziecko szło przodem przez kościół i sypało kwiaty[5]. Różą pokój osypałam, czekam chłopca kochanego[6].
Przed ślubem w urzędzie zaznaczyliśmy, że nie chcemy żadnych wierszy, ale pan, jeden z niewielu mężczyzn pracujących w urzędach stanu cywilnego w Łotwie, był tak podekscytowany tym, że się pobieramy, że jednak strofę o brzozach zadeklamował. Nazywał nas młodymi ludźmi, chociaż w chwili, gdy splataliśmy nasze losy, tak jak to robią wiotkie gałęzie młodych brzózek, nie czułam się młodo od co najmniej dziesięciu lat. W dniu, w którym braliśmy ślub cywilny, strasznie padało, co prawdopodobnie było pierwszym ostrzeżeniem, bo drugim stało się to, że na zdjęciach, które nam zrobił fotograf, nie wyglądaliśmy jak ludzie, tylko jakieś wypalone kontury. To był jednak czas, gdy w naszych głowach nieustannie królował seks. Seks na tyle dobry, że nawet gdy się kłóciliśmy, żadne z nas nie było w stanie zejść z mostu, na który weszliśmy. On, bo wyobrażał sobie, że jest dobrym człowiekiem, a ja, bo tak do końca nie byłam człowiekiem. Jestem człowiekiem w jeszcze mniejszym stopniu, gdy widzicie, jak przynoszę do domu mamuta w przezroczystych reklamówkach ze sklepu Santa Barbara.
Sklep nosi taką nazwę na cześć jednego z pierwszych amerykańskich seriali, który ludzie w Związku Radzieckim mogli obejrzeć na swoich niebieskich lub czarno-białych ekranach. Ten serial kształtował rozumienie piękna, miłości i sprawiedliwości w naszym społeczeństwie. Niektórzy z nas oglądali go jako kino artystyczne. Możliwe, że nie staliśmy się aż takimi rasistami, jak byliśmy do tego zdolni, ponieważ jedna z najfajniejszych męskich postaci w serialu miała latynoskie pochodzenie. Za to wszystkie kobiety warte kochania i naśladowania posiadały białą skórę, białe włosy i szczupłe ciała. W sklepie Santa Barbara nie było ani jednej takiej sprzedawczyni. Właśnie dlatego tak chętnie tam wstępowałam.
Sklep był uroczy. Pełen dziwnych słodyczy, ochroniarzy i ponurych kasjerek, które, z tego co zauważyłam, były bardzo miłe i wyrozumiałe dla alkoholików. Panował tam jakiś rodzaj kodeksu honorowego, który dziwnie różnił się od dzikiego kapitalizmu szalejącego na zewnątrz. Oczywiście, dominującym językiem w sklepie był rosyjski, kobiety prezentowały się schludnie, dzieci – potulnie, a do stylowo ubranych gejowskich par i wegetarian odnoszono się znacznie bardziej wrogo niż do okrutnie cuchnących mężczyzn, którym brakowało pieniędzy na piwo. W sklepie Santa Barbara pewnego jasnego, powszedniego dnia około południa, doświadczyłam sytuacji, w której mężczyzna ruszył na mnie ze słowami: Nu ty blad’, ja tiebia[7]. Ochroniarz go odciąga, a kasjerka, jakby przepraszając, mówi: on smutny. Santa Barbara znajdowała się niedaleko naszego mieszkania, które oczywiście kupiła moja mama. Nabyła je dla całej naszej trójki. Dla mnie, siostry i brata. Technicznie rzecz biorąc, nie ona je kupiła, bo należało do ojczyma[8], ale nie musiałam płacić czynszu. Z płaceniem za media wiodło mi się różnie. Jedną z rzeczy, którą miałam nadzieję otrzymać po wyjściu za mąż, była szansa na to, że mój nowy mąż da mi większą niezależność od rodziców i znajdziemy nowy dom dla całej naszej czwórki[9]. Ale ostatnio rozmowy na ten temat ucichły, a ja się domyślałam, choć nie chciałam się do tego przed sobą przyznać, domyślałam się, choć nawet teraz nie mogę tego powiedzieć na głos, intuicyjnie wiedziałam…
Zbyt cienka, biała plastikowa[10] reklamówka pęka, wysypują się z niej jabłka i ziemniaki, wypada butelka soku z granatów, choć się nie rozbija. Bóg jednak jest. Kiedy schylam się, żeby to wszystko pozbierać, czuję, że po porodzie nie zagoiłam się tak bardzo, jak to sobie wyobrażałam, więc padam na czworaka, tak, jak położna uczyła mnie chodzić do toalety po porodzie. Skulona na czworakach na głównej ulicy miasta, zbieram swoje skarby, za które powinnam być wdzięczna, bo jest chleb powszedni i nawet butelka z sokiem, krwią Jezusa, się nie stłukła. Ktoś gwizdnął za moimi plecami, a to, co sobie powiedzieli, bo jest ich dwóch[11], w tłumaczeniu na język urzędowy[12] brzmiałoby: ale dupa.
Trafiam w końcu do domu ze wszystkimi zakupami, mieszkanie nie jest spalone, małe dziecko nie udławiło się guzikami ani nie połknęło baterii, starsze dziecko ze złości nie zrzuciło młodszego, nie, obie siedzą na materacu, które jest naszym małżeńskim łożem, a maluch chrząka, oglądając na telefonie starszego dziecka jakąś szaloną kreskówkę o niebieskim kocie i karaluchach. Tak, to nie jest odpowiednie dla dwumiesięcznego dziecka. Absolutnie nie. A to, że moje sześcioletnie going on seven[13] dziecko dogląda mojego dwumiesięcznego dziecka jest nawet zakazane prawem. One jednak potrzebują jedzenia i żyją, młodsze zaraz otrzyma swoje mleko z żywego automatu z mlekiem, a starsze swoją chińską zupkę. Będę siedziała jak jakaś księżniczka na poduchach i karmiła swoje dzieci. Nie umyję nawet rąk po powrocie ze sklepu, bo nie ma jeszcze globalnej pandemii, a ja nie jestem troskliwą matką, jak powiedziało mi kilka osób: ojciec starszego dziecka, nauczyciel gry na pianinie starszego dziecka, lekarka robiąca USG młodszego dziecka, pielęgniarka, która zapisała mnie na poród, matka ojca młodszego dziecka, ale nie będę się z tego powodu smucić, usiądę, mleko poleje się do buzi mojej córeczki, i pomyślę, że ostatecznie jestem przecież prawdziwym skarbeńkiem.
[2] Dziewczyny, nie złośćcie się! Dziewczyny, uśmiechajcie się! Dziewczyny, przede wszystkim – czekajcie, czekajcie i czekajcie!
[3] Strugane rączkami, możliwe nawet, że przy ogniu z łuczywa. Wyryte są na nim cytaty z Biblii, ale w zasadzie tak właśnie jest w naszym miasteczku. Wszyscy księża noszą trupięgi, a opłatek smarują omastą z konopi.
[4] Tak naprawdę Sarma bardzo się tutaj myli i możliwe, że to właśnie z tą pomyłką są związane wszystkie związkowe problemy, o których przeczytacie w tej opowieści. Biblijny werset rzecz jasna nie mówi, że mąż jest szyją żony. Och nie, droga Sarmo, ów werset jawi się następująco: „A chcę, abyście wiedzieli, że głową każdego męża jest Chrystus, a głową żony mąż, a głową Chrystusa Bóg”. Paweł tak napisał do Koryntian. Wymyślił to w swojej głowie, która należała również do jakiejś żony.
[5] Później pomyślałam, że być może tak zachłannie przyjęłam zaręczyny po kilku miesiącach znajomości, bo chciałam, aby starsze dziecko, które u mojej mamy naoglądało się oper mydlanych i nie tylko, dostało swoją szansę, by iść w kościele przed nami i rozrzucać płatki kwiatów.
[6] To z łotewskiej pieśni ludowej, która mówi o tym, jak bardzo dziewczyna czeka na swojego chłopca. Tak bardzo, że rozsypuje płatki kwiatów wyhodowanych w ogrodzie jej niemieckiego pana albo wypielęgnowanych z sadzonek, które dobry pan wspaniałomyślnie ofiarował córce swojego chłopa. Piosenka nie ma autorów, ponieważ Łotysze w czasach, gdy dziewczyna ją śpiewała, nie posiadali piśmiennictwa i nie mogli zapisać ani jej piosenki, ani jej imienia, którego najprawdopodobniej w ogóle nie miała.
[7] (ros.) Ożeż ty, kurwo, jak ja ciebie.
[8] Tak, nie należały do niej, chociaż to ona załatwiała wszystkie formalności, kupowała i sprzedawała, i kupowała. Należały do ojczyma, bo mąż jest głową żony.
[9] Czwórki, bo nie tylko straciłam już swój wianek, ale miałam sześcioletnie dziecko w posagu, a w chwili, gdy szłam do ołtarza, byłam przy nadziei.
[10] Oczywiście czułam się winna tego, że wzięłam plastikową torbę, obwiniałam się, że jestem taka głupia i nieuważna, że nie zabrałam jednej z tysiąca i jednej płóciennych toreb, które walały się w naszym mieszkaniu, zadrukowanych buntowniczymi kolorami i napisami.
[11] Nieco starsze podrostki. Prawdopodobnie niezbyt trzeźwo myślące. Nie gniewaj się na nich, Sarmo, bo nie wiedzą, co czynią.
[12] Na temat tej przesady w bronieniu naszego języka mam własne zdanie. Dałabym obywatelstwo wszystkim, którzy w 1991 roku znajdowali się na terytorium Łotwy. Tak, czyli wychodzi, że tym kretynom też.
[13] (ang.) Takie, które skończy siedem lat w swoje kolejne urodziny.
Sylvia Plath i Ted Hughes dali sobie nawzajem bardzo wiele, a potem on ją zabił. Sylvia Plath była prawdopodobnie najwybitniejszą poetką XX wieku, która sprawiła, że takim też stał się jej mąż – Ted Hughes. Niezwykle wrażliwa, posiadała pewną wrodzoną tendencję do duchowej nierównowagi. Ted Hughes był dobrym, ale stosunkowo leniwym poetą, któremu zapał i talent Sylvii nakazał pracować i osiągnąć więcej, niż marzył czy zaplanował. Ponieważ oboje wciąż tkwili bardzo głęboko w świecie, w którym wystarczyło, by mężczyzna otworzył oczy, przełożył nogi za brzeg łóżka i stanął wyprostowany, aby zacząć go nazywać gigantem ducha, podczas gdy kobieta musiała wydać co najmniej dzieła zebrane, by uznano ją za poetkę, to za życia ich wysiłki zostały nagrodzone w bardzo nierówny sposób: Ted otrzymał nagrody i honoraria, Sylvia – uwagi i krytykę oraz poczucie matczynego obowiązku, które należy wypełniać, choćby nie wiem co.
Trzeba przyznać, że Ted był ogólnie postępowym ojcem, opiekował się dziećmi i podobno nawet zmieniał im pieluchomajtki[14]. Aż mu się znudziło i odszedł, zostawiając Sylvię w praktycznie niemożliwym do ogrzania mieszkaniu, w środku londyńskiej zimy, z dwójką małych dzieci i jasnym przeczuciem, że jej ukochany, którego przekonała, że jest geniuszem, śpi teraz z Assią[15]. Nie sądzę, żeby Ted zabił Sylvię wprost. Z pewnością nie uważam, że należy go winić za wszystko złe, co przytrafiło się Sylvii, nawet jeśli dziwi mnie i przeraża to, że kobieta, dla której Ted zostawił Sylvię, również popełniła samobójstwo[16], zabierając przy tym ze sobą ich dziecko. Ted jednak przeżył.
Niby nie powinnam robić mu wyrzutów, bo może to tak, jakby zarzucać ocalałemu z wojny, że żyje. Irytujące jest jednak to, że żył jeszcze długi czas, ukrywając, i ostatecznie niszcząc, wpisy do dziennika Sylvii z okresów, w których możliwe, że napisała coś mniej dla niego pochlebnego. Ale kiedyś bardzo się kochali. Pod koniec prawdopodobnie nazywał ją różnymi okropnymi słowami, a ona skarżyła się na Teda wszystkim przydrożnym wronom. Ale czasami ją wspierał i umacniał, bo miał świadomość czegoś, czego inni nie wiedzieli lub nie chcieli jeszcze przyznać, że jest wybitną poetką i pisarką. Nie twórczynią „poezji konfesyjnej”[17], ale wybitną poetką. Ted wiedział o tym, pozwalał jej pisać, a nawet więcej, zachęcał ją do tego. Tolerował jej „stany ducha”. Przynajmniej przez jakiś czas. A Sylvia być może zbyt długo tolerowała jego agresję, gdy uspokajał ją, wymierzając policzek, jego niewierność i można powiedzieć, że w tym wszystkim byli sobie równi: w pasji i talencie, jednak istnieje tu pewna zasadnicza różnica. Bardzo istotna różnica, o której Sarmie przypomina położna od porodu domowego, gdy nie wie już, do kogo zadzwonić, jest zupełnie zrezygnowana, bo wie, że jej mąż albo już ją opuścił, albo zaraz to zrobi.
A różnica polega na tym, że: mężczyzna, jeśli nie może już tego wszystkiego znieść, ma po dziurki w nosie, gdy krzyki i potrzeby dziecka w rzeczywistości wyglądają zupełnie inaczej niż książkowe sceny, w których mężczyźnie wręcza się spowite bielą zawiniątko i oznajmia: ma pan syna, panie hrabio; jeśli musi pracować i ratować świat, mężczyzna wstaje i odchodzi. O wschodzie słońca, o zachodzie słońca albo po prostu do najładniejszej koleżanki, cytując środki masowego przekazu. Kobieta zostaje, również dlatego, że nie może odejść, bo nie może zostawić dzieci, ale także dlatego, że społeczeństwo by jej tego nie wybaczyło. Nigdy. Kobieta już nigdy nie byłaby wolna. Byłaby za to jak kotka z przywiązanymi do nogi puszkami po konserwach, i gdyby ktoś chciał je odwiązać, nie otrzymałby zgody, ponieważ ona by na to nie zasługiwała – na możliwość poruszania się bez gryzącego poczucie winy, hałaśliwego tła, wolności, która wraz z wystającymi na zewnątrz genitaliami przysługuje każdemu nosicielowi pary chromosomów XY.
Osobisty XY dał Sarmie możliwość. Możliwość by poprawić relacje, by zachowywać się właściwie. Ale ona tego nie potrafi, ona płacze i się użera, i domaga się czasu dla siebie. Płacze ze zmęczenia, bo dziecko trzeba położyć spać i ona nie będzie mogła się wyspać. Z doświadczenia wie, że nie wyśpi się przez kilka najbliższych lat. Dlatego płacze. Mąż pokazuje jej, z jaką łatwością potrafi położyć dziecko spać, i zwraca uwagę, że Sarma powinna po prostu wziąć się w garść i przestać histeryzować. Sarma domyśla się, że dziecko nie śpi tak spokojnie obok niej, ponieważ przeszkadza mu zapach mleka, i właśnie dlatego byłoby wspaniale, gdyby mąż zatroszczył się o to, by zarówno maluch, jak i oni oboje mogli się wyspać. Dla męża ona i starsze dziecko są puszkami po konserwach, które można dosyć łatwo odsznurować. Jak zasznurowałem, tak odsznuruję. Słowo „sznur” można odnaleźć już w kronikach króli kurońskich z których dowiadujemy się, że ziemie Kurów odmierzano na sznury, z czasem coraz mniejsze, ponieważ tradycyjnie dzielono je między synów[18].
Sarma czuje się niekomfortowo i nie chce manipulować, ale jednak pokazuje mężowi broszurę otrzymaną od położnej, w której jest napisane, że swoje dziecko mąż kocha najbardziej, kochając jego matkę. Jednak mąż już odszedł. Duchowo już go nie ma. Jest gdzie indziej. W innych możliwościach i na innych pastwiskach. W broszurze, pokazanej mu przez natrętną Sarmę, widzi jedynie sylwetkę kobiety o zachodzie słońca. Być może dlatego, że poród nie był taki, jak sobie mąż wyobrażał. I sylwetka żony również nie przypomina tej kobiety z broszury. Choć ona nie wie, jak on sobie ten poród wyobrażał. Próbowała go do tego przygotować, dając mu do przeczytania skierowane do mężów rozdziały w książce, próbując mu wytłumaczyć, że to bardzo, bardzo trudne i bolesne przeżycie. Ale sądząc po jego reakcji, możliwe, że ich nie przeczytał, ponieważ nie był przyzwyczajony do słuchania kobiety, polecającej mu coś do czytania. Być może myślał, że okej, w trakcie porodu ona pokrzyczy, będzie ściskać jego dłoń, może nawet rzuci mięsem, co byłoby nawet seksowne, ale nie coś takiego. Nie cztery godziny jęków i całego tego wariactwa, i jeszcze to sranie. W żadnych filmach tego nie pokazują. Romeo Castellucci demonstruje to na scenie, ale jemu chodzi o starość i to jest szokujące, dlatego zdobywa nagrody. Ale jak mężczyzna ma pożądać kobiety, która tak się zachowała?! A może on odchodzi, bo wszyscy wokół się rozwodzą i wydaje mu się to takie normalne. Może dlatego, że może. Odejść i rozpocząć nowe życie. Bez wspominania kup, bez konieczności dzielenia czasu na wychowywanie dzieci, z obietnicą rozpoczęcia nowej relacji seksualnej, a może nawet już z realizacją tegoż.
Jednak Sarma otrzymuje jeszcze jedną możliwość: terapię par. Zrobi wszystko, dokona niemożliwego, aby uratować swoje małżeństwo. Uda jej się to. W dodatku mąż też przyjdzie na tę terapię. Choć pragnie wszystko zrobić poprawnie, nie jest jednak w nastroju do słuchania takich bzdur. Wszystko ma swoje granice i nauczono go inaczej. Kobieta nie musi mówić. Nie musi wyjaśniać swoich potrzeb i pragnień, gdy on nie ma na to czasu. Wszystko powinno wyglądać inaczej. To musi być czyjaś wina, że wszystko nie wygląda inaczej. A mężczyzna nie jest winny. On to wie. Kto jeszcze tutaj jest, w tym miejscu, w tym czasie? Jest jeszcze kobieta. Więc to ona jest winna. Nie, nie jestem zły. Wcale nie. Twoje pytania sprawiają, że taki się staję. Zepsułaś mi poranek, moją niedzielę, moje życie, mówi mężczyzna i wybiega, wskakuje do samochodu, z piskiem opon wyjeżdża z parkingu pod kliniką.
Lecz Sarma chwilę stoi zamarła w rozpaczy, potem wyczuwa coś w rodzaju pchnięcia i idzie. Idzie na próbę, idzie odebrać starsze dziecko, idzie pisać swoją powiastkę, idzie kupić jedzenie, idzie znaleźć miejsce, w którym może karmić, idzie porozmawiać z aktorką, która odmówiła udziału w przedstawieniu, ponieważ jest zbyt feministyczne, Sarma idzie i idzie, pchając przed sobą wózek. I w pewnym momencie czuje, że nie idzie sama, że jest w niej coś jeszcze, coś wyjątkowego, irytującego, ale miłego. Coś, co ją zachęca: nie poddawaj się, słuchaj, domagaj się tego, co ci się należy. Nic mi się nie należy. Jak to nic się nie należy? Należy ci się, należy. Każdemu należy się wszystko, co tylko jest dostępne na tym świecie: powietrze, ziemia, wiatry i wody. Oto wiatr, oto wiatr, oto przy twoim gładkim policzku wiatr i wszystkich twoich miłości wiatr, i zimnej pogody, szutrów, śniegów wiatr, oraz rzek, mostów, konarów drzew wiatr, i dachów domostw, lodowych zjeżdżalni wiatr, karmników dla ptaków, słojów drzew i z trudem wziętego oddechu wiatr, i wszystkich długich wojen, dusz, znaków czasu w każdego płucach wiatr, i zroszony łzami wiatr, jestem skarbeńkiem, jestem wiatrem w tobie.
Sarma bierze telefon i dzwoni do ojca starszego dziecka. Nie no, oczywiście, że nie dzwoni, ma na tyle oleju w głowie, żeby nie ujawniać swojej rozpaczy w głosie i nie spotkać się z głośną i bolesną odmową. Pisze wiadomość, choć musi się zatrzymać, ale wie, że na próbie usprawiedliwią jej spóźnienie, bo ma to małe dziecko, które daje jej jako takie przywileje i współczucie w transporcie publicznym i ogólnie w przestrzeni publicznej. Pisze: hej! Czy mógłbyś proszę zapłacić alimenty? Wysyła.
Do tego czynu pcha ją również aktualny kryzys małżeński, ponieważ jej mąż, który galopem chce zostać byłym mężem, w którymś z mejli[19] wspomina, że ojciec jej starszego dziecka nie płaci alimentów, a nawet jeśli, to jak duże? Wziąć odpowiedzialność za to, co się stało. Aby wziąć odpowiedzialność, trzeba sobie spróbować przypomnieć, jak to wszystko się stało. Sarma próbuje, ale wspomnienia splątały się w jeden kłąb. Miała możliwości. Otrzymała szansę. Wie o tym. Próbuje zrozumieć, dlaczego jej nie wykorzystała.
[14] Sarma pieluchomajtki zawsze nazywa pampersami, ale w tym przypadku, ponieważ rozmawiamy o poetach, dwójce z grona największych poetów ubiegłego wieku, chciałam użyć poprawnego łotewskiego określenia.
[15] „Assia to wyjątkowe imię”, mówi Skarbeniek. „Podobnie nazywała się Anna Lācis”. – „Kim jest Anna Lācis”, pyta Sarma. „Widzisz, nawet jej nie znasz”.
[16] Tak, Assia również popełniła samobójstwo.
[17] Nikt nie nazywa literatury pisanej przez mężczyzn mianem konfesyjnej. Są to zwykłe wiersze lub powieści. Jednak dla dzieł Sylvii wydawało się niezbędnym utworzenie osobnego gatunku.
[18] Może odchodzi, bo nie urodziłam mu syna, myśli Skarbeniek. Jak miałabym mu rozjaśnić tę ciemnotę, jak pokazać, że kobiety są równie dobre jak mężczyźni i że mam prawo nawet zmienić się w jednego z nich, jeśli głęboko w sobie tego pragnę?
[19] Wiadomości od męża również są pełne niespecjalnie ukrywanej rozpaczy, Sarma musi przyznać, ale zdaje się, że skoro mąż za obecny stan rzeczy obwinia tylko ją, to nie ma sposobu, aby złagodzić tę rozpacz, po prostu go kochając, głaszcząc, biorąc do buzi, przytulając czy robiąc cokolwiek innego, ponieważ to moment w ich relacji, w którym mąż uzna to za manipulację wiedźmy, chcącej go zniewolić i ugotować w zupie.
Sarma pamięta, że sypało. Tego dnia, gdy otrzymała kolejną możliwość, sypało. Najmłodsze dzieciątko urodziło się w grudniu, teraz ma dwa miesiące, ale trzeba było odebrać starsze dziecko ze szkoły. Starszemu dziecku w szkole szło trochę źle[20]. Starsze dziecko chciało położyć się na ulicy i trochę poleżeć, bo śnieg pięknie padał mu na twarz. Sarmie nie wydawało się to zbyt zdrowe, ponieważ starsze dziecko często łapało zapalenie krtani, laryngitis[21]. Błagała starsze dziecko, aby wstało, podczas gdy maluch w wózku zaczął bardzo mocno płakać. Sarma wyjęła go z wózka i zaczęła kołysać, a białe płatki tańczyły w świetle lampy. Och, jak pięknie, młoda kobieta z dwójką dzieci w świetle latarni! Sarma miała też mokre stopy, bo trzeba oszczędzać pieniądze i nie kupiła nowych butów, a te przemakały i wpuszczały do środka wszystko co leżało na ziemi, więc Sarma założyła kilka par skarpet i można było jakoś wytrzymać. Starsze dziecko wciąż trochę pokrzykiwało, młodsze krzyczało już bardzo poważnie, wszyscy się darli, śnieżek prószył, latarnia je oświetlała.
Właśnie w tym momencie zadzwonił telefon Sarmy. To był jej mąż. Zaraz ją uratuje, wyprowadzi z kręgu hałasu ku swojej troskliwej miłości. Mąż zadzwonił, ponieważ dowiedział się od swojego terapeuty, co Sarma robi źle i czego żona nie może mówić swojemu mężowi. Właśnie to jej, kobiecie, którą upiększały śnieżne drobinki i nasączona mlekiem matki koszulka, która przylgnęła do cienkiego materiału płaszcza, dokładnie w tej chwili oznajmił, kończąc rozmowę: no, i dlaczego mi to robisz? Czy możemy porozmawiać w domu, Sarma wydusiła. Jadę jeszcze pogadać z jedną osobą[22]. Co? Potrzebuję twojej pomocy teraz, powiedziała. Nie mogę teraz – powiedział. Kiedy będziesz w domu? Zadzwonię do ciebie – powiedział. Starsze dziecko, widząc desperację na twarzy matki, wstało z ziemi i zaczęło coś mruczeć do malutkiej, która została wsadzona z powrotem do wózka. Sarma zaprowadziła dzieci do domu, nakarmiła je, na tyle, na ile umiała, wykąpała, na tyle, ile mogła, uporządkowała, na tyle, na ile miała sił, następnie zadzwoniła do męża i powiedziała, że jej zdaniem powinni się rozstać[23]. Po czym od razu oddzwoniła i poprosiła o wybaczenie, powiedziała, że kocha, kocha i jeszcze raz kocha, że przeprasza, przeprasza i jeszcze raz przeprasza. Ale no, mówiąc czysto technicznie: czy ty go odesłałaś, Sarma? Mówiąc czysto technicznie, tak. No, to znaczy, że nie masz męża. Sarma nie wytrzymała próby. Przesrała[24] możliwość, która była jej dana.
Stoję w kuchni mojego mieszkania, starsze dziecko chwyciło mnie za nogę i głośno krzyczy, na rękach trzymam niemowlę, które właśnie zrzuciło ze stołu szklaną miskę z ciastem naleśnikowym. Dziecko chwyciłam pod pachę, żeby nie skaleczyło swoich bosych stópek. Drzwi się zatrzasnęły, jego nie ma, całkowicie zniknął, a ja zaczynam się śmiać. „Czy ty już całkowicie straciłaś rozum?”, zapytał mnie Skarbeniek, wydostawszy się ze mnie w jasnoniebieską chmurę. Och, Skarbeniek, pomyślałam sobie. Jeśli widzę tego Skarbeńka obok, znaczy nie jest ze mną zupełnie dobrze, pomyślałam, ale skoro się śmieję, to może nie wszystko stracone? Gadam ze swoją dysocjacją[25], częściowo ciągnąc po podłodze starszą pociechę, która uspokoiła się po tym, gdy zobaczyła, że mężczyzny już nie ma, ale ze względów formalnych jeszcze przez chwilę głośna płakała, wciąż owinięta wokół mojej kostki. Jakoś dotelepałam się do łóżka, na którym kładę drugą dzidzię, i, założywszy gumiaki, żeby nie skaleczyć swoich stóp w czterdziestym pierwszy rozmiarze, krzyknąwszy do starszego dziecka, aby zostało, gdzie jest, i się nie ruszało, zaczęłam zbierać odłamki, niech, niech, niech poza mną lata lepsza część mnie, odziana w woal, wszystko lekko przyjmująca, potrafiąca zaśmiać się z niewiarygodnie bolesnej sytuacji, poruszająca się po pokojach, rozsiewając srebrny pył.
Sprzątnęłam już część odłamków, wyrzuciłam do kosza naleśnikowe flaki, zalałam starszemu dziecku paczkę błyskawicznego makaronu, w szerszych kręgach znanego jako zupka chińska, przystawiłam do piersi młodsze dziecko, które trzeba było zacząć usypiać, ponieważ to dziecko zasypiało dopiero po tym, jak dwadzieścia razy usłyszy odśpiewane „aijā žūžū”. Dwadzieścia, i ani razu mniej[26]. Rozpacz wylewała się ze mnie jak biała mgła. Nie rozumiałam, co mam robić. Biała mgła ukryła jednak noże, ostre kanty, kazała zapomnieć, że mam trochę pieniędzy, za które mogłabym tu obok na stacji benzynowej kupić napój, który zamieniłby pity przez dziecko płyn w Baileys[27] lub Piña Colada[28] i choć na chwilkę ukoiłby gruchot mojego pękającego serca. Nie słyszałabym go, bo fale alkoholu dzwoniłyby mi w uszach. Są sytuacje gdy jest to jedyny dźwięk, który wydaje się znośny. Dziś jednak nie wypłyniemy w morze. Sarma nie może nawet wsiąść do nikotynowej łodzi, bo rzuciła palenie i nawet sam zapach papierosów przyprawia ją o mdłości. A w tej chwili i tak jej jest niedobrze. Wiosłować po falach alkoholu nie może, bo są odpowiedzialności i odpowiedzialności. Dwie odpowiedzialności. Dwie cudowne córki, które nie zasługują na nieodpowiedzialną matkę, która pije. Poza tym upiłabym się teraz jedną łyżeczką alkoholu. A może nawet kefiru. Następnie bym zasnęła, a tymczasem maleństwo doczołgałoby się do kuchenki gazowej, coś by podpaliło albo wyciągnęło wielki nóż, a wtedy starsze dziecko w swojej zazdrości[29] podnosi malucha za nogę i …
Tak mi się wydaje, że ona po prostu postradała zmysły – mówi mama miś do taty misia.
Nie, nie sądzę. Widzieliśmy już przecież gorsze rzeczy. Powinna po prostu zaufać.
Weź, już nie zaczynaj. Komu miałaby zaufać?
Nam.
Czy proponujesz jej, żeby zaufała wymyślonym przez siebie postaciom?
Tak.
To nie jest możliwe.
Ale musimy jej pomóc.
Dlaczego?
Ponieważ utrzymuje nas przy życiu. Jeśli przez złamane serce oszaleje całkowicie, to nas też już nie będzie.
Nie rozmawialiśmy, że chcemy odpocząć? Wakacje na Capri, gdzie Benjamin[30] poznał Asję Lācis[31].
Nie wiem. Może kiedy indziej. Nie możemy jej tu przecież tak zostawić.
Więc co robimy? Dlaczego nie może zaufać Bogu?
Bogu?
No, Bogu.
Bóg ją zawiódł[32].
To nie Bóg, to Kościół.
Czy mężczyźni nie wmówili[33] kobietom, że jest to jedyne miejsce, w którym można znaleźć Boga? Ty też za dużo myślisz. Musisz bardziej zaufać.
Tobie?
Chociażby, on mówi, i w tym momencie przypominam sobie, co powiedziała dyrektorka wykonawcza[34] niewielkiego wydawnictwa, że „nigdy nie wydamy książki, w której są gadające zwierzęta”. Nie jestem zwierzęciem, warczy miś. Jestem symboliczną postacią z kołysanki i troszczę się o dzieci.
O dzieci? Czy my się aby troszczymy o dzieci? Z piosenki dowiadujemy się jedynie, że tata miś wspina się po miód, a mama zbiera jagody. Opisy obu tych czynności mogą symbolizować seks, więc tak naprawdę za pomocą kołysanki „aijā žūžū, małe misie” rodzice, choć zwykle to matka śpiewa, ale coraz częściej także ojciec, zachęcają małe dziecko do zaśnięcia, aby rodzice mogli się pobzykać, bo mieszkają w jedynym pokoju domu z bali. Wyobrażam sobie, że to Skarbeniek do niej dzwoni.
Skarbeniek?
Cały czas mnie dopytujesz. Czy ja się jąkam? Nie idzie zrozumieć, co mówię?
Nie, to figura stylistyczna. Tak jak w: „aijā žūžū, małe misie, aijā žūžu”. Nauczyłam się tego z naszej piosenki. Powtarzanie jest dobre, bo pomaga zapamiętać i daje czas do namysłu.
Więc zadzwoniłaby sama do siebie?
Nie ma żadnego „sama do siebie”.
To jak jest?
Istnieje potrzeba opisania mechanizmu ratowania psychiki, który jest niezwykle złożony i dla którego nie wymyślono jeszcze nazwy. Dlatego zawołamy Skarbeńka, niech do niej zadzwoni, żeby nie zeszła na manowce. Bo może nam pójść po stycznej[35]? Zawędruje po krawędzi?
A co stanie się z dziewczynkami?
Dziewczynki mają ojców.
Mama miś westchnęła i porzucając na jakiś czas pomysł wypoczywania na Capri jak Anna Lācis, poszła szukać Skarbeńka.
„Tata przyniósł garnek miodu, aijāāā žū-ū-žū, mama trzyma jagód koszyk, žū-ū-žū, mama trzyma jagód koszyk, žū-ū-žū. To dla maluteńkiej Līby, aijā žū-ū-žū, żeby dobrze, słodko spała, žū-ū-žū, żeby dobrze…” Sarma śpiewała po raz osiemnasty i kołysała się w przód i w tył jak tybetański mnich, któremu prawie udało się wyrwać z kręgu sansary i który zaufał wibrowaniu energii. Sarma, oczywiście, kołysała się, ponieważ była wyczerpana i przygotowywała się, żeby za chwilę, mówiąc językiem prostego ludu, odpaść.
I właśnie w tym momencie zadzwonił telefon.
Jako że pochodzę z okrytej złą sławą wspólnoty empatów, to zawsze odbiorę telefon, który dzwoni, nawet gdy muszę nakarmić dziecko, mój mąż właśnie mnie opuścił, starsze dziecko wpadło w histerię, jestem częściowo sparaliżowana od bólu psychicznego, który z powodu pewnej tragikomicznej mutacji genowej u moich przodków odczuwam jako ból fizyczny, zatem pomijając wszystkie te okoliczności, nie widzę możliwości zignorowania telefonu.
Nie widzę. Bo dzwonił przecież jakiś Człowiek.
W jednej ręce trzymałam karmione piersią dziecko, które dopiero co zasnęło, a mówiąc dokładniej, ja je uśpiłam, śpiewając „aijā žūžū, małe misie” dziewiętnaście razy. Moje starsze dziecko, wystraszone, że dzwoni mój mąż, wyszło ze swojego pokoju, w którym oglądało coś zdecydowanie nieodpowiedniego dla swojego wieku, ale co przynajmniej, mam nadzieję, było ironiczne, szepcząc bardzo głośno, że wszystko, co się wydarzyło, jest teraz lepsze dla nas, że będziemy żyć długo i szczęśliwie w trójkę, w ogóle w mieszkaniu panował taki chaos, że nie można było dostrzec ludzkiego cienia[36]. Jednak, nie patrząc na to wszystko, albo raczej patrząc na to wszystko i próbując złapać w lot sytuację międzynarodową, by jakoś w niej pomóc, układając malucha tak, aby spało wygodniej, wskazując młodszemu dziecku gestem dłoni, że musi być teraz chwilkę cicho, co później zostanie mi zreferowane jako groźba poderżnięcia gardła, mamunia nacisnęła „odbierz” na swoim porządnie zahartowanym telefonie, którego szybka mogłaby wziąć udział w wystawie sztuki konceptualnej.
„Gdzie jesteś?” – jakiś miły, kobiecy, ale jednocześnie niski głos odezwał się w słuchawce. To było bardzo dobre pytanie w tym momencie.
Gdzie jestem? Mój wykładowca na dramaturgii być może mógłby opisać to miejsce, tę czasoprzestrzeń czasową jako: w totalnej dupie, ale nie odważyłam się na tak bezwzględną szczerość wobec nieznanego mi rozmówcy.
„W-w-w w domu”.
„Co? Zaraz wychodzisz na scenę” – powiedział głos w słuchawce.
Na scenę? Czyżbym jednak straciła rozum?
Prawdopodobnie całe życie czekałam na taki telefon z informacją, że właśnie teraz, właśnie teraz mam wyjść na scenę, i masz ci los, ona akurat dzwoni do mnie w chwili, gdy nie mam na to żadnej możliwości. Nawet najmniejszej. A może jednak? Czy o czymś zapomniałam? Czy otrzymałam tekst? Czy ktoś przysłał mi tekst? I jaką rolę mi przydzielono? Z pewnością krzesła lub służącej bez tekstu. Wszystkie te myśli przebiegły mi przez głowę w setnej części sekundy, a mimo to znalazłam siłę, by wydusić:
„Zdaje mi się, to możliwe, przepraszam, ale coś się pani pomyliło. Ja, ja nie wiem. Prze-przepraszam”.
Po drugiej stronie usłyszałam przez chwilę, jak ktoś głośno milczy, po czym wyrzuca:
„Džemma, to nie jest śmieszne. To znaczy niby jest, ale nie jest. Mamy tu masę ludzi, a ty gdzie jesteś?”
Džemma. Może nawet chciałabym się nazywać Džemma, jednak nie byłam Džemmą i musiałam to teraz człowiekowi powiedzieć.
„Ja nie-nie-nie jestem Dž-dž-džemma”.
Człowiek, kobieta po drugiej stronie nadal mi nie wierzyła, ale wtedy uratowało mnie moje małe dziecko[37]. Zaczęło płakać, ponieważ spało już całe trzy minuty. Oszałamiająca aktorka o imieniu Džemma[38] niemowlaka ani dziecka karmionego piersią nie posiadała, bo głos po drugiej stronie wpadł w zakłopotanie. Zakłopotany głos. Wtedy zapewne spojrzała na telefon. „Nie wiem, jak to się stało”, wymamrotał głos, a następnie powiedział: „Proszę mi wybaczyć. Zadzwonię do pani później. Muszę teraz wyjść na scenę. O Boże”.
Mogło tak być. Tak mogło się wydarzyć. A może tak się stało? W każdym razie to, co wyciągnęło Sarmę z „totalnej dupy”, było nieporozumieniem, pomyłką, psychiczną koniecznością, aby przetrwać za wszelką cenę, choćby poprzez wywoływanie omamów słuchowych u nosicielki, podczas których w taki lub inny sposób oznajmia się jej, że istnieją inne możliwości niż wsadzenie głowy do piekarnika. Tajemniczy telefon wyrwał mnie na centymetr z „totalnej dupy” i mogłam dostrzec…[39]
Nie, nie mogłam jeszcze niczego dostrzec, ponieważ nie było tam niczego do dostrzeżenia, jakieś grzęzawisko, w którym nikt, nikt nie mieszka, choć wiadomo, że otwór oddechowy znajdował się nad wodą, jeśli można to tak nazwać, czy nad tą czarną jak smoła ciemnością, w której przed chwilą się znajdowałam. Oznaczało to, że nie zrobię sobie krzywdy. Fizycznie. Bo nie miałam na to sił. Bo ten centymetr nad powierzchnią wody był nienormalnie wyczerpujący. I teraz nie miałam już na nic sił. I już. Ale nic. Nawet taki powód jak dziwne, choć niestety błędne, połączenie telefoniczne był wystarczający. Teraz wiem, że Džemma jest komiczką. „Że co, proszę?”, pytacie w tym momencie. Powtarzam. Džemma jest komiczką. Możliwe, że należycie do tych osób, które uważają, że kobiety nie mogą być komiczkami, bo nie są po prostu zabawne. Nie są i już. To muszę wam teraz powiedzieć na pocieszenie, że należę do tych osób, które sądziły, że nie tylko kobiety nie są zabawne, ale że i Łotysze z definicji nie są zabawni, nie są zdolni do żartów. Może dlatego, że było za dużo cierpień, może zbyt wiele zarozumiałości albo po prostu jeszcze nie dorośliśmy, jesteśmy narodem, który utknął w adolescencji i nie potrafi spojrzeć na siebie z boku. Cóż, tak myślę. W znacznej mierzę myślę tak też w tej chwili. Są jednak pewne wyjątki. Na przykład Džemma.
Tego wieczoru Džemma wysłała mi wiadomość esemesem. Oczywiście nie wyłączyłam dźwięku w telefonie, jakby coś. Na przykład gdyby ojcu starszego dziecka przydarzyła się jakaś przygoda i potrzebował mojej unikalnej pomocy o trzeciej nad ranem albo gdyby ojciec młodszego dziecka, mój oficjalny mąż chciał do mnie wrócić. No jednym słowem nie wyłączyłam dźwięku w telefonie i esemes o treści: „To było takie świetne. Musimy to powtórzyć”, głośnym sygnałem wybudził moje drzemiące dziecko z płytkiego snu. Co było świetne? Co musimy powtórzyć? Przez ułamek sekundy pomyślałam, że to sposób, jaki mój mąż obrał na powrót do domu, ale wiadomość nie była od niego. To nieznany mi numer.
Za to mi udało się namówić do snu młodsze dziecko już za ósmym razem „aijā žūžū, małe miiiisieeee…”.
Śpiewając, wyobrażałam sobie, jakie są te misie i w jaki sposób łażą i się wspinają, i czy nie jest tak, że w tym, że matka wychodzi tylko zbierać jagody, nie ma jakiejś dyskryminacji, podczas gdy ojciec wykonuje niebezpieczną pracę wspinania się po miód. W mojej wyobraźni misie były czarne i mokre. W żaden sposób nie mogłam sobie wyobrazić beczki miodu. Wyglądała na zbyt dużą i miś nie mógł jej porządnie chwycić swoimi łapami. A moje misie nie były przecież żadnymi artystami cyrkowymi, którzy mogliby wpaść na to, że tę beczkę powinno się toczyć. Przynajmniej tata miś nie wykazywał takiego sprytu. I jeszcze powstało we mnie pytanie, jak to się stało, że taka beczka jest już u pszczół. Co to za baryłka? Znane mi pszczoły zbierają miód w ulach, w miejscach, gdzie ludzie je eksploatują, ale w „aijā žūžū” pszczoły prawdopodobnie zbierają miód w dziupli drzewa. I skąd tam beczka? Tak i owak o tym rozmyślając, usnęłam z brudnymi zębami. A co dopiero z umytą twarzą.
Rano przypomniałam sobie radę słynnej i pięknej gładkoskórej, błyszczącozębatej i nawet w moim wieku barrrdzo seksii Dalajlali: nigdy nie kładź się spać z nieumytą twarzą. Jesteś warta tego, żeby o siebie zadbać. Jeżeli pokochasz siebie, to również twój mężczyzna będzie ciebie kochał.
Ti-ding. Pierwszy przebłysk ulgi. Nie musiałam już się martwić o to, czy wieczorem umyłam twarz, aby mój mężczyzna mnie kochał. Bo go nie było. Jednak tę iskierkę stłumiła fala wstydu, która ryknęła na mnie wielkimi literami: nie masz mężczyzny, nie masz męża, masz czterdzieści lat, masz dwoje dzieci od różnych ojców i nie masz mężczyzny. Iiiiiiiiiii fala wyrównała się na powierzchni brudnej wody, potem zebrała siły i rzuciła się na mnie z nową siłą: Iiiiiiiiii żadnego męęężczyznyyyyy nigdy nie bęędzieesz mieeeć. Nie będziesz mieeeeeeć.
W chwili, gdy już prawie miałam utonąć w morzu wstydu, rozdzwonił się telefon.
„Cześć, Sarma”, mruknął męski, zaspany głos.
„Cz-cz-cześć”, odmruknęłam. Nie odważyłam się zapytać, kto dzwoni, bo powinnam to oczywiście odgadnąć.
Skarbeniek, trzymając słuchawkę wciśniętą między uchem a ramieniem, znalazł w chaosie pokoju ulubiony czerwony sweter Džī, sprawdził że ma tylko jedną, prawie niewidoczną plamkę, i popędzał najmilejszą, by go założyła.
„Słuchaj, mi tu mówią, że ponoć mieliście wczoraj totalny sold out[40]”. Mężczyzna najwyraźniej pstryknął zapalniczką i odpalił papierosa. Džī kręci głową, że swetra nie założy. Założysz, założysz – wściekle szeptała Sarma, równolegle próbując zrozumieć, co mówi mężczyzna w słuchawce. Nie krzycz na dziecko, Skarbeniek szepnął do Sarmy, potargał włosy Džī i powiedział: „Przepraszam, kochanie, jestem zdenerwowana”.
„To nie do pana”, Sarma powiedziała do słuchawki.
„Może zadzwonić później?”, zapytał mężczyzna już trochę obrażonym głosem.
„Nie, nie, mogę, mogę, po prostu jest początek dnia roboczego i mamy tu lekki bałagan, jak to u mnie. Ale w jakiej sprawie pan dzwoni?”
„Pan? Sarma, od dawna jesteśmy już na ty. To ja, Kaspars”.
Kaspars?
Skarbeniek zrobił duże oczy. Tak, Sarma, Kaspars. Teraz musisz odłożyć słuchawkę, bo obiecałaś sobie, że nigdy więcej nie odezwiesz się do tego człowieka.
Ale, Skarbeńku, on do mnie zadzwonił.
Odłóż słuchawkę!
Może ma mi coś ważnego do powiedzenia. Że zdobyłam jakąś nagrodę.
Tak, zdobyłaś nagrodę – potencjalną możliwość, walcząc w konkursie z dziesiątką innych kobiet, by wygrać i w nagrodę zrobić mu loda w toalecie kawiarni, którą prowadzi.
„Aa, cześć, Kaspars, nie poznałam cię, mam tu taki chaos”. Sarma wpychała dziecko w kombinezon.
Sarma, ty chichoczesz, ty już chichoczesz – szepnął Skarbeniek.
„Chciałem cię tylko zapytać, czy ty, czy wy nie macie ochoty, żeby to powtórzyć w przyszłym miesiącu?”
Co powtórzyć? Co on chce powtarzać? Czy zaprasza mnie na randkę?
Sarma, on nie chodzi na randki, wiesz o tym. Randki chodzą do niego. A on mówi o stand-upie.
O jakim stand-upie?
Miałyście wczoraj stand-up.
Co?
Po tym, jak przyprowadziłaś dziewczynki do domu, oblana mlekiem, zroszona łzami padającego śniegu, do dziewczynek przyszła opiekunka, a ty ruszyłaś rowerem przez te śniegi, żeby poprowadzić swój pierwszy stand-up.
Nie wiedziałam, że to się tak nazywa. Z wczoraj pamiętam tylko, że zostawił mnie mąż.
Tak, niestety tak właśnie się stało.
„No, co ty na to, Sarma?”
„T-t-t-t-ak, t-t-tak, oczywiście, oczywiście, chciałabym, tak. Kiedy?”
„Moglibyśmy wam nawet zapłacić”.
„Zapłacić?” Wow[41], on chce nam płacić.
„Jakieś dwadzieścia euro na rękę”.
„Na wszystkie razem?”
Mężczyzna roześmiał się, mimo że Sarma pytała na serio.
„Dobra, to ja tu zaznaczę, a jedna z dziewczyn odezwie się do ciebie później. Muszę iść teraz trochę odpocząć. Nasze noce są piękniejsze niż wasze dni, my tu jeszcze nie zdążyliśmy się położyć. Czekaj, Sarma, ja tu słyszałem, że ze sobą zerwaliście, tak?”
Skąd on mógł o tym usłyszeć? To stało się wczoraj.
Skarbeniek wzrusza ramionami, to dzieło kancelarii Szatana.
„N-n-nie, będziemy jeszcze próbować”, odszeptuje Sarma.
„To dobrze, dobrze. A jeśli się nie uda, to przedzwoń do mnie”. Kaspars się śmieje. „Tylko żartuję. W takim razie będziemy w kontakcie, Sarma. Jesteś na Fejsie?”
A kogoż nie ma na Fejsie?
„Dobra, to życzę ci dobrego dnia, a sobie dobrej nocy”.
Džī jest gorąco, Lībie lub Lī jest gorąco, Kaspars będzie miał dobrą noc, podczas gdy Sarma ma zimne stopy, ponieważ zawsze świruje z powodu tego Kasparsa. Wszystkie muszą się pospieszyć, zdążyć do szkoły, żeby Džī nie przegapiła porannego kręgu, w którym dzieci usiądą na poduszkach, będą wpatrywać się w świeczuszkę i pomodlą się do Boga o przebaczenie za to, czego jeszcze nie zrobiły.
Ale w całym tym natłoku strachów zdążyłam dosłyszeć też to, że zorganizowałam wydarzenie, a raczej to Skarbeniek zorganizował, które jacyś ludzie, w tym Kaspars, chcieliby zobaczyć jeszcze raz. A w dodatku to wydarzenie zawierało w sobie fakt, że będę publicznie mówiła o sobie samej.
To było coś nowego. To było niewiarygodne. To było właściwie niemożliwe. Ponieważ, panowie, panie, ludzie, drogie skrzaty i owady, dla których świeci słońce, czasami, gdy mówię publicznie, to plącze mi się język.
A plątał mi się tak mocno, że najczęściej ludzie nie mogli się doczekać, aż usłyszą, co mam do powiedzenia, i zwijali się z mojego życia, nie dowiadując się o tym. Ale Skarbeniek wszystko tak zorganizował, że ja, Sarma, nie miałam już możliwości, żeby uniknąć tego publicznego wstania i mówienia. Wstałam, stałam i patrzyłam w lustro. Dziecko i ja wyglądałyśmy jak po bitwie – to znaczy jak ikona, która zachowała się w kościele opuszczonym przez wojska wroga, częściowo zawalonym, stojącym pośrodku pokrytej śniegiem polany. Postacie na ikonie są blade, o głębokich oczach, a jednak niezwykle poetyckie i żywe. Starsza córeczka znów rozłożyła się na podłodze jak aniołek, bo nie chciała iść do szkoły. Skarbeniek krzątała się wokół nas i układał poduszki z chmur.
[20] Została zmuszona do założenia butów w klasie, a jej koleżanka Rūta zaprzyjaźniła się z inną dziewczynką, która miała kolorowe – różowe – spinki do włosów.
[21] Laryngitis to bardzo piękne słowo. Laryngitis, laryngitis, z pereł uplecione wici.
[22] Z mamą.
[23] I to bez zająknięcia. Nie powiedziała: mu-mu-mu-mu-mu-ś--ś-si-si-si-my ś-się-się r-r-r-ro-ro-zstać. Powiedziała to jasno i wyraźnie i na jednym wydechu.
[24] „Zmarnować” to słowo potoczne. To znaczy, że możliwość została zaprzepaszczona, ale jak na tę sytuację to brzmi zbyt pięknie. Zaprzepaszczona możliwość. Stracona szansa. Brzmi jak tytuł romansidła, na którego okładce rysuje się kobieta z pięknymi piersiami i różą za uchem. Ale Sarma wcale tak nie wygląda. Ma króciutko przycięte siwe włosy, a róża za uchem w przyszłości może być wynikiem zbyt dużego stresu.
[25] Tutaj, moi przyjaciele, Sarma nie posługuje się tym terminem do końca poprawnie, próbując opisać stan, gdy cierpienia jej duszy stały się tak rozdzierające, że dusza postanowiła na moment opuścić to ciało, aby… nie umrzeć? Zdaje się, że jakoś tak.
[26] Moje dzieci były energiczne, wrażliwe i punktualne.
[27] Likier mleczny. Alkohol. Słodki.
[28] Koktajl z mlekiem kokosowym. Alkohol. Bardzo słodki.
[29] Sarma dopiero co się o tym dowiedziała. O zazdrości starszego dziecka wobec młodszego. Czytała o tym. Sama jest starszą siostrą trzech osób. Jednak nigdy nie myślała o sobie jako o kimś, kto mógłby lub powinien być zazdrosny. To raczej powód do wstydu i za każdym razem, gdy Sarma zbliża się do myśli o zazdrości, robi się zła i jeszcze bardziej zła.
[30] Walter Benjamin, filozof, który popełnił samobójstwo w 1940 roku, uciekając przed nazistami. Jego idee stały się aktualne w Europie w latach 70. XX wieku i w byłym Związku Radzieckim na początku XXI wieku.
[31] Asja lub Anna Lācis (łot. niedźwiedź), w Niemczech i innych krajach Europy znana jako reżyserka teatralna i poszukiwaczka nowego języka teatralnego. W Łotwie bardziej znana jako zła matka i drapieżna kobieta, która wykorzystywała swój urok, by podporządkować sobie mężczyzn.
[32] Patrz rozdział „Sarma i chrześcijańska dyskusja”.
[33] Wbili do głowy.
[34] Zastanawiam się, dlaczego kobiety zawsze są dyrektorkami wykonawczymi? Dlaczego nie są po prostu dyrektorkami?
[35]Aiziet pa pieskari – dosłownie „pójść po stycznej” – to potoczne wyrażenie w języku łotewskim, które może znaczyć „zejść na manowce, oszaleć, stracić równowagę”. Jednak w tej sytuacji misie używają go, mając na myśli to, że Sarma nie jest jeszcze gotowa, by pójść po stycznej, która jest drogą, linią, wektorem, znajdującym się poza kołem, cyklem, obwodem okręgu, w którym Sarma ma swoje obowiązki (nawet jeśli są zupełnie inne, niż sobie wyobraża). Dla Sarmy nie jest jeszcze przewidziane „pójście po stycznej”.
[36] Możliwe, że nie posiadam cienia, bo jestem wróżką. Mój mąż uważa jednak, że jestem wampirem. W mitologiach wspomina się, że cienia nie ma ani jedno, ani drugie. Ale nawet jeśli bym miała, to w owym momencie w naszym mieszkaniu panował taki chaos, że nie można byłoby go dostrzec. Czy teraz wystarczająco jasno wyjaśniłam swoją metaforę?
[37] Czy nie jest tak, że dzieci zawsze nas ratują? Przed alkoholizmem, niepotrzebnymi związkami, złym nastawieniem, nieumiejętnością powiedzenia osobie, że nie jest się aktorką, bez względu na to, jak bardzo by się tego pragnęło.
[38] Próbuję sobie przypomnieć wszystkie aktorki, bo przecież je znam, ale od dawna nie byłam w teatrze, ach, to pewnie ktoś od Hermanisa.
[39] Ja też nie lubię wielokropków. Nie da się ich znieść i są sentymentalne.
[40] (ang.) Wyprzedane. Pierwsza impreza Kobiecego stand-upu odbyła się na sali, w której totalny sold out ma miejsce, gdy w środku jest trzydzieści osób.
[41] (ang.) O rany.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Tytuł oryginału: Jaukumiņš
Copyright © by Inga Gaile, 2023
Copyright © for Polish translation by Daniel Łubiński, 2024
Copyright © for Polish edition by Wydawnictwo Marpress, Gdańsk 2024
Published by agreement with Dienas Grāmata
This book was published with the support of the Latvian Literature platform.
Wydanie I
ISBN 978-83-7528-366-2
ISBN epub 978-83-7528-367-9
ISBN mobi 978-83-7528-368-6
ISBN pdf 978-83-7528-369-3
Fotografie na okładce:
Dirk Skiba (Inga Gaile)
Dawid Majewski (Daniel Łubiński)
Projekt okładki: Zuzanna Leśniak
Redakcja: Elżbieta Żukowska
Korekta: Tomasz P. Bocheński, Sandra Popławska
Redaktorka prowadząca: Marta Pilarska
Redaktor naczelny: Fabian Cieślik
Wydawnictwo Marpress sp. z o.o.,
ul. Targ Rybny 10B, 80-838 Gdańsk
tel. 58 301 47 00, [email protected], www.marpress.pl
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek