Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Olśniewająca debiutancka powieść młodej pisarki, bestseller magazynu „New York Times”, polecany przez Klub Książki Oprah Winfrey.
Nominacja do Nagrody Bookera 2022 – Mottley jest najmłodszą autorką nominowaną do tej nagrody.
Książka roku wg The New Yorker, The Washington Post, Los Angeles Times, San Francisco Chronicle Time, Goodreads.
Odważna opowieść o nastolatce, która padła ofiarą przemocy z rąk tych, którzy powinni ją chronić.
Skandal obnażający nadużycia seksualne, których dopuszczała się policja, wstrząsnął Oakland w 2015 roku i skłonił Leilę Mottley do opowiedzenia wstrząsającej historii Kiary Johnson. Ta surowa i brutalnie szczera powieść stała się głosem bezbronnych i niewidocznych dla społeczeństwa młodych kobiet.
Siedemnastoletnia Kiara i jej brat Marcus mieszkają w biednej dzielnicy Oakland. Po serii tragicznych rodzinnych wydarzeń zostali sami. Marcus kurczowo trzyma się marzeń o sławie rapera, a Kiara desperacko próbuje znaleźć pracę. Zrobi wszystko, żeby utrzymać siebie, brata i dziewięcioletniego syna sąsiadki, porzuconego przez matkę narkomankę.
Jeden epizod z nieznajomym zamienia się w pracę, której Kiara teraz tak desperacko potrzebuje: sprzedaje ciało za pieniądze. Pewnej nocy zostaje zabrana z ulicy przez dwóch policjantów, którzy wykorzystują ją seksualnie w zamian za wolność. Odtąd bezradność, strach i przerażenie już nigdy jej nie opuszczą. Kiedy wydaje się, że gorzej być nie może, jej nazwisko pojawia się w śledztwie w związku ze skandalem w miejscowej policji. Jest kluczowym świadkiem. Jeśli będzie zeznawać, narazi na niebezpieczeństwo tych, których kocha.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 358
Tytuł oryginału: Nightcrawling
Projekt okładki: Greg Heinimann
Redakcja: Dorota Kielczyk
Redaktor prowadzący: Aleksandra Janecka
Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Monika Kociuba, Aleksandra Zok-Smoła (Lingventa)
Fotografie wykorzystane na okładce
© Pedram Raz, Dillon Shook, Gerson Repreza/Unsplash
© 2022 by Leila Mottley
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2024
© for the Polish translation by Kaja Gucio
ISBN 978-83-287-3071-7
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2024
–fragment–
Oakland i tamtejszym dziewczynom
W BASENIE PŁYWA PSIE gówno, a o świcie rozlega się dziki śmiech Dee. Przez cały tydzień powtarzałam jej, że wygląda jak ćpunka, którą zresztą jest, kiedy tak zaśmiewa się ciągle z tego samego żartu, jakby kiedyś się zmienił. Dee nie obchodziło, że chłopak ją rzucił, nie przejęła się, nawet gdy w zeszły wtorek zjawił się przy basenie po tym, jak odwiedził wszystkie śmietniki w okolicy i zebrał zawinięte w plastikowe worki odchody. O trzeciej nad ranem słyszeliśmy pluski, a potem jego wrzask na temat Dee i jej niewiernej dupy. Ale głównie słychać było rechot Dee, który przypominał nam, jak trudno zasnąć, gdy nie można odróżnić własnych kroków od kroków sąsiada.
Żadne z nas nie wchodziło do basenu, odkąd tu mieszkam; może dlatego, że Vernon, właściciel, ani razu go nie wyczyścił, ale głównie dlatego, że nikt nas nie uczył, jak cieszyć się wodą, jak pływać bez zadyszki, jak kochać swoje włosy, gdy są skołtunione i przesiąknięte chlorem. Myśl o tym, że utonę, jednak mnie nie martwi, bo i tak jesteśmy stworzeni z wody. To trochę tak, jakby ciało przepełniło się samym sobą. Chyba wolałabym już to, niż leżeć zamroczona na podłodze w zapuszczonym mieszkaniu, z sercem, które wali jak oszalałe, a potem ustaje.
Ten poranek jest inny. Śmiech Dee zmienia się w wysoki krzyk, po czym przechodzi w ryk. Kiedy otwieram drzwi, ona jak zawsze stoi przy barierce. Z tą różnicą, że dziś jest zwrócona przodem do mieszkania, a basen oświetla ją od tyłu, więc nie widzę jej twarzy, jedynie kości policzkowe – zaznaczają się pod skórą niczym jabłka. Zamykam drzwi, zanim mnie zobaczy.
Czasami rano zaglądam do Dee, żeby sprawdzić, czy wciąż oddycha i wierci się przez sen. Pod pewnymi względami nie przeszkadzają mi jej neurotyczne napady śmiechu, bo dzięki nim wiem, że żyje, że jej płuca jeszcze się nie poddały. Jeśli Dee wciąż się śmieje, nie wszystko poszło w pizdu.
Łomot do naszego mieszkania, pięściami, łącznie cztery uderzenia. Powinnam się tego spodziewać, ale i tak odruchowo odskakuję. Widziałam przecież, jak Vernon robi obchód, jak zawiadomienie unosi się i opada na drzwiach Dee, a ona gapi się na tę kartkę, wciąż rechocząc. Odwracam się i patrzę na swojego brata Marcusa; chrapie na kanapie, marszcząc nos i brwi.
Śpi jak noworodek, zawsze robi miny, a głowę trzyma obróconą tak, że widzę jego profil, gdzie tatuaż pozostaje napięty i gładki. Zrobił sobie dziarę z moim odciskiem palca tuż pod lewym uchem. Kiedy się uśmiecha, czuję, jak mnie przyciąga, niczym kolejne oko. Nie żeby któreś z nas ostatnio się uśmiechało, ale obraz tego – wspomnienie świeżej dziarki pod jego uśmiechem – sprawia, że do niego wracam. Daje mi nadzieję. Marcus ma całe ramiona w tatuażach, ale na szyi jest tylko mój odcisk palca. Powiedział, że ze wszystkich ten bolał najbardziej.
Zrobił go, gdy skończyłam siedemnaście lat, i wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że może kocha mnie bardziej niż wszystko inne, bardziej niż własną skórę. Ale teraz, trzy miesiące przed moimi osiemnastymi urodzinami, kiedy patrzę na drżący odcisk swojego palca na krawędzi jego żuchwy, czuję się naga, rozpoznawalna. Gdyby Marcus wylądował zakrwawiony na ulicy, nietrudno byłoby go zidentyfikować po śladach mnie na jego ciele.
Sięgam po klamkę, mamrocząc: „Zajmę się tym”, tak jakby Marcus w ogóle zamierzał o tak wczesnej porze stanąć na nogi. Dobiegający zza ściany śmiech Dee przenika do moich dziąseł niczym słona woda, wsiąkając w mięsistą tkankę ust. Kręcę głową i wracam do drzwi, do swojej kartki przyklejonej do pomarańczowej farby.
Nie trzeba czytać tych pism, żeby wiedzieć, co w nich jest. Wszyscy je dostają i wyrzucają na drogę, jakby mogli w ten sposób je od siebie odgonić – „weź, mordo”. Czcionka jest bezlitosna, liczby zastygły na ulotce w zapachu przemysłowego tuszu do drukarek, a każda wiadomość została nieuchronnie wyciągnięta ze stosu papierów równie toksycznych i krzywych jak ta, po czym umieszczona na drzwiach kawalerki należącej do mojej rodziny od dziesięcioleci. Wszyscy wiedzieliśmy, że Vernon to zaprzedaniec, że nie zamierza utrzymywać tego miejsca dłużej, niż będzie musiał, skoro po Oakland grasują szychy, które rozglądają się za kolejną grupą do zeskrobania z miejskich wnętrzności.
Sama liczba nie byłaby tak przytłaczająca, gdyby Dee nie pękała ze śmiechu, zwijając się w kłębek i cementując każde zero w moim brzuchu. Odwracam głowę w jej stronę i przekrzykując wiatr i poranne ciężarówki, wołam: „Kurwa, Dee, przestań rżeć albo wracaj do środka!”. Odwraca głowę o kilka centymetrów, spogląda na mnie i uśmiecha się szeroko, otwiera usta, aż stają się całkowicie owalne, i dalej rechocze. Zrywam zawiadomienie o podwyżce czynszu i cofam się do mieszkania, gdzie Marcus wciąż spokojnie kima na kanapie.
Leży i śpi, gdy tu wali się całe mieszkanie. Ledwo sobie radzimy, zalegamy z czynszem za kilka miesięcy, a Marcus nie zarabia ani grosza. Żebrzę, aby dawali mi więcej zmian w monopolowym, i liczę, ile krakersów zostało w szafce. Nie mamy nawet portfeli, a patrząc na niego, na jego zamgloną twarz, wiem, że nie wyjdziemy z tego tak, jak ostatnim razem, gdy nasz świat się rozpadł, z pustą ramką na zdjęcia w miejscu, gdzie kiedyś była mama.
Kręcę głową, wpatrując się w jego sylwetkę, tak długą, że zajmuje cały pokój, po czym kładę mu zawiadomienie o podwyżce czynszu na piersi. Niech oddycha z nim. Góra i dół.
Nie słyszę już Dee, więc zakładam kurtkę i wymykam się na zewnątrz. Zostawiam Marcusa, w końcu obudzi się ze zmiętym papierem i nowymi zmartwieniami, których nawet nie spróbuje udźwignąć. Idę wzdłuż balustrady, mijam kolejne mieszkania. Otwieram drzwi Dee. Jest w środku, zasnęła, co i raz drga na materacu, choć jeszcze kilka minut temu ryczała wniebogłosy. Jej syn Trevor siedzi na stołku w małej kuchni i wyjada podróbki cheeriosów prosto z pudełka. Ma dziewięć lat. Znam go, odkąd się urodził. Patrzyłam, jak wyrasta na postawnego chłopca. Chrupie płatki i czeka, aż matka się obudzi, chociaż pewnie miną godziny, zanim otworzy oczy i zobaczy dzieciaka jako coś więcej niż tylko niewyraźną postać.
Wchodzę, po cichu podnoszę z podłogi plecak i wręczam go chłopcu. Trevor uśmiecha się do mnie; luki w jego zębach wypełnia masa rozmiękłych płatków.
– Młody, czas do szkoły. Nie martw się o mamę, ja cię zaprowadzę.
Trzymam Trevora za rękę. Jego dłonie są jak masło, gładkie i gotowe stopić się w cieple moich palców. Idziemy w stronę obdrapanych metalowych schodów w kolorze limonkowej zieleni. Potem na parter, koło basenu z gównem i do metalowej bramy, która wypluwa nas wprost na High Street.
High Street to miraż pełen niedopałków i sklepów monopolowych, kręta ścieżka do apteki i z powrotem oraz place zabaw dla dorosłych udające rogi ulic. Panuje tu aura dziecięcego szaleństwa, taka idealna sceneria do gry w podchody. Nie wiadomo, gdzie dokładnie jedno osiedle się kończy, a drugie zaczyna, aż do samego mostu, ale ja tak daleko się nie zapuszczam, więc trudno powiedzieć, czy tam ma się taką samą ochotę podskakiwać, jak po naszej stronie. Tu jest wszystko i nic, czego można by się spodziewać, domy pogrzebowe i stacje benzynowe, cała ulica domów z żółtą poświatą za oknami.
– Mama mówi, że Ricky już nie przychodzi, więc mam płatki tylko dla siebie.
Trevor puszcza moją dłoń, teraz śliską, i tanecznym krokiem rusza przed siebie. Patrząc na niego, nie sądzę, żeby ktokolwiek poza nami obojgiem rozumiał, jak to jest czuć, że się poruszamy, w sensie: naprawdę to widzieć. Czasami myślę, że ten dzieciak mógłby mnie uratować, sprawić, że szare niebo mnie nie pochłonie, ale wtedy przypominam sobie, że Marcus też kiedyś był taki mały i że wszyscy w końcu stajemy się dorośli.
Skręcamy w lewo, opuszczamy osiedle Regal-Hi Apartments, idziemy dalej. Podążam za Trevorem, przechodzę za nim przez ulicę. Małolat nie zwraca uwagi na światła i pędzące samochody, wie, że każdy i tak się zatrzyma – dla niego, dla tych błyszczących oczu i tego sprintu. Jego przystanek autobusowy znajduje się po tej stronie ulicy, którą przed chwilą szliśmy, ale dzieciak lubi chodzić po drugiej, bo tam jest nasz park, gdzie nastolatki co rano rzucają do samej obręczy kosza, zderzają się ze sobą na boisku i dostają napadów kaszlu. Trevor zwalnia, skupiając wzrok na porannym meczu. Wygląda na to, że dziewczyny grają z chłopakami i nikt nie wygrywa.
Chwytam syna Dee za rękę i ciągnę go dalej.
– Przebieraj szybciej nogami, bo spóźnisz się na autobus.
Wlecze się za mną, ale spogląda za siebie i nie spuszcza wzroku z piłki, która wiruje to w górę, to w dół i skrzypi, gdy styka się z dłońmi i metalem.
– Myślisz, że pozwolą mi zagrać? – Twarz Trevora drży, gdy chłopiec zasysa policzki, patrząc z zachwytem na zawodników.
– Nie dzisiaj. Oni nie muszą zdążyć na autobus, a twoja mama na pewno nie chce, żebyś się przeziębił i przegapił lekcje.
Styczeń w Oakland to dziwny rodzaj zimna. Jest chłodno, ale tak naprawdę nie różni się niczym od innych miesięcy, chmury zakrywają cały błękit, ziąb nie dokucza na tyle, aby trzeba było nosić grube kurtki, ale też lepiej nie odsłaniać ciała. Trevor ma odkryte ramiona, więc zdejmuję kurtkę i go nią owijam. Znów chwytam małolata za rękę i idziemy dalej, teraz obok siebie.
Słyszymy autobus, zanim go widzimy, zbliża się i zaraz minie róg. Szybko obracam głowę, widzę numer i ogrom tego wielkiego zielonego pojazdu, który pędzi w naszym kierunku.
– Przechodzimy na drugą stronę, no dalej, szybko.
Nie zważając na samochody, przebiegamy przez ulicę, autobus pędzi, potem zatrzymuje się na przystanku. Popycham Trevora, w końcu dołącza do kolejki pasażerów przy krawężniku.
– Poczytasz sobie dzisiaj książkę, dobra? – wołam do niego, gdy wsiada.
Spogląda na mnie, a jego drobna dłoń unosi się na tyle, że można to nazwać machnięciem na pożegnanie, salutem albo gestem chłopca szykującego się do wytarcia nosa. Patrzę, jak znika, jak autobus jęczy i odjeżdża.
Kilka minut później na przystanku przede mną skrzypi mój autobus. Stojący obok mnie mężczyzna nosi okulary przeciwsłoneczne, których nie potrzebuje w tym półmroku. Przepuszczam go, po czym też wsiadam. Rozglądam się, niestety nie znajduję wolnych miejsc, bo to czwartkowy poranek i wszyscy mamy sprawy do załatwienia. Przeciskam się między ciałami, z tyłu jest trochę przestrzeni. Chwytam metalowy drążek i czekam, aż pojazd pchnie mnie do przodu.
Przez dziesięć minut, bo tyle zajmuje mi przedostanie się na drugą stronę East Oakland, zapadam się w ciszę autobusu, który kołysze mną, tak jak w moim wyobrażeniu matka buja dziecko, gdy ma jeszcze dość cierpliwości, żeby nie zacząć nim potrząsać. Patrzę na pasażerów, włosy mają upchnięte pod czapkami, głębokie zmarszczki znaczą twarze, bruzdy rozchodzą się w różnych kierunkach niczym linie na mapie dworca kolejowego. Zastanawiam się, ile z tych osób obudziło się dzisiejszego ranka w rozchwierutanym świecie i ze świstkiem papieru, który nie powinien znaczyć nic więcej niż to, że gdzieś tam ścięto drzewo, zbyt daleko, aby się tym przejmować. Prawie przegapiam moment, kiedy muszę pociągnąć za linkę i otworzyć drzwi. Za chwilę dociera do mnie świeże powietrze Oakland z nikłym zapachem oleju i maszyn na placu budowy po drugiej stronie ulicy od La Casa Taquería.
Wysiadam i podchodzę do budynku z zaciemnionymi oknami przesłaniającymi wnętrze i znajomą niebieską markizą. Chwytam za klamkę, otwieram drzwi restauracji i natychmiast wyczuwam w ciemności coś grzmiącego i głośnego. Ustawione do góry nogami krzesła są wciąż na stolikach, miejsce jednak tętni życiem.
– Nie zapalasz już dla mnie światła? – wołam. Wiem, że Alé stoi zaledwie kilka kroków ode mnie, ale w ciemności wydaje mi się, że jest dalej. Wyłania się zza drzwi, jej cień szuka włącznika i nagle spływa na nas światło.
Czarne, jedwabiste włosy Alejandry wysypują się z koka na czubku głowy. Skórę ma tłustą, mokrą od potu po dwudziestu minutach w kuchni. Jej biały T-shirt może konkurować z koszulkami Marcusa o miano najobszerniejszego i najmniej rzucającego się w oczy elementu ubrania. Taki ciuch nadaje jej chłopięcy i wyluzowany wygląd, jakiego mnie nigdy nie udało się uzyskać. Tatuaże pokrywają niemal wszystkie części jej ciała, aż czasami wydaje mi się, że patrzę na dzieło sztuki, ale wtedy zaczyna się ruszać i przypominam sobie, jaka jest zwalista i niezgrabna, jakie ma wielkie stopy.
– Wiesz, że jak zechcę, to cię stąd wywalę. – Alé podchodzi, wygląda tak, jakby szykowała się do uścisku dłoni czarnych chłopaków, ale orientuje się, że to ja, a nie mój brat, i zamiast tego otwiera ramiona.
Patrzę na nią zafascynowana, na to, jak wypełnia przestrzeń w pomieszczeniu, tak jak wypełnia tę wielgachną koszulkę. Rozgaszczam się w najbardziej znajomym miejscu, w jakim dotąd żyłam, z jej piersią przy uchu, ciepłą i dudniącą.
– Lepiej, żebyś miała tam coś do jedzenia – mruczę. Odsuwam się, odwracam i ruszam do kuchni. Lubię kołysać biodrami, kiedy chodzę wokół Alé, bo wtedy ona mówi do mnie chava.
Obserwuje, jak się poruszam. Nagle słyszę, jak biegnie w stronę drzwi kuchennych. Pędzę za nią, ścigamy się, przepychamy, która pierwsza przeciśnie się do środka, zanosimy się śmiechem aż do płaczu, depczemy sobie po nogach. Nie przejmujemy się, że jutro wykwitną nam siniaki. Alé wygrywa, staje przy kuchence i nakłada jedzenie do misek; ja opadam na kolana, dysząc ciężko. Chichocze, gdy w końcu wstaję, po czym podaje mi miskę i łyżkę.
– Huevos rancheros[1] – mówi. Pot kapie jej z nosa.
Danie jest gorące, paruje, ma kolor głębokiej czerwieni i jajka na wierzchu.
Alé gotuje dla mnie co najmniej raz w tygodniu. Kiedy Marcus przychodzi ze mną, zawsze pyta, co to takiego, niezależnie od tego, czy jakieś danie już kiedyś przyrządziła, czy nie. Lubi ją wkurwiać, tak samo jak lubi rap off-beat i gładką gadkę.
Siadam na blacie, czuję, jak coś wsiąka mi w dżinsy, ale nie zwracam na to większej uwagi. Wkładam jedzenie do ust i pozwalam, aby jego żar zawładnął moim językiem. Alé opiera się plecami o kuchenkę naprzeciwko mnie, para z naszych dań unosi się i tworzy chmurę na suficie.
– Znalazłaś już pracę? – pyta Alé z ustami umazanymi sosem, jakby obrysowywała nim wargi.
Kręcę głową, zanurzam palec w misce i go oblizuję.
– Byłam wszędzie w tym mieście, ale wszyscy się zafiksowali na tym, że nie skończyłam liceum, więc nie raczą nawet na mnie spojrzeć. – Wzruszam ramionami. – Najgorsze, że Marcus nawet nie ruszy tyłka i nie spróbuje.
Alé przewraca oczami, ale nic nie mówi, jakby myślała, że nie zauważę.
– No co? – pytam.
– Nic, chłopak stara się jak może, a robotę rzucił dopiero kilka miesięcy temu. Jest młody, nie można go winić za to, że nie chce poświęcać całego czasu na pracę, wystarczy na razie, że przez kilka dni w tygodniu bierzesz zmiany w monopolowym. Nie ma co grzebać w tym gównie – mówi z pełnymi ustami, czerwony sos wycieka jej na podbródek.
Zeskakuję z blatu w pełni świadoma, jak bardzo przemoczone mam dżinsy. Uderzam miską o stół. Głośny brzęk. Żałuję, że się nie rozbiła. Alé przestaje przeżuwać i przygląda mi się, okręcając łańcuszek wokół palca.
Wydaje z siebie cichy odgłos, jakby bulgotanie w gardle, które zamienia się w kaszel.
– Pierdol się – wypluwam.
– Daj spokój, Kiara. Nie musisz tego robić. To dzień pogrzebowy, powinnyśmy pląsać po ulicach, a ty tu rozpierdalasz miskę, bo wściekasz się, że nie masz pracy? Większość z nas próbuje znaleźć jakąś robotę. Nie jesteś żadnym wyjątkiem.
Spoglądam na nią i na podłogę, na jej koszulkę przyklejoną do spoconej skóry. W takich chwilach przypominam sobie, że Alé miała własny świat beze mnie, że istniało coś przede mną i być może będzie coś po mnie. Tak czy inaczej, nie zamierzam stać w tej parującej kuchni, podczas gdy jedyna osoba, która ma prawo wypowiedzieć moje imię, nie chce zobaczyć, jak blisko jestem tego, żeby się rozsypać, żeby całkiem się odkleić, tak jak Dee.
Alé robi krok do przodu, chwyta mnie za nadgarstek. W oczach ma: „Nie rób tego”. Już wychodzę, moje nogi zdradzają mój oddech, poruszają się szybko. Ona jest za mną, wyciąga dłoń, ale nie udaje się jej złapać mnie za rękaw, próbuje znowu, w końcu chwyta materiał. Obraca mnie, jej twarz jest zbyt blisko, patrzy na mnie z litością. Częściej pozwalałam jej się ratować, niż wybaczałam Marcusowi. Niemal widzę, jak drży pod T-shirtem.
Jej usta ledwo się poruszają, gdy cedzi:
– To dzień pogrzebowy – powtarza, jakby miało to jakiekolwiek znaczenie, kiedy jej paznokcie są krótkie i pachną kolendrą, a moje są ostre i niebezpieczne. Ale potem w jej podbródku pojawia się dołeczek i Alé staje się wszystkim.
– Nawet tego nie rozumiesz – stwierdzam, myśląc o porannej wiadomości na naszych drzwiach. Jej rysy tężeją. Kręci głową; staram się zetrzeć z twarzy minę, która się na niej utrwaliła. – Nieważne. – Robię wydech.
Alé marszczy brwi, ale zanim zacznie ze mną dyskutować, sięgam do czułego miejsca na jej boku i ją łaskoczę. Krzyczy, śmieje się tym zaskakująco dziewczęcym śmiechem, gdy boi się, że znów połaskoczę; wtedy ją puszczam.
– To co, idziemy czy nie?
Obejmuje mnie i pociąga za drzwi, w stronę przystanku autobusowego. Mijamy budowę i ruszamy truchtem, aż nagle zaczynamy biec. Pędzimy ulicą, nie zatrzymujemy się, żeby sprawdzić, czy nie przejeżdżają samochody. Śpiew klaksonów ciągnie się za nami.
DOM POGRZEBOWY „RADOŚĆ” to jeden z wielu hoteli śmierci w East Oakland. Znajduje się na rogu Seminary Avenue i jakiejś innej ulicy, której nazwy nikt nie chce poznać. Gości ciała i jeszcze więcej ciał. Alé i ja odwiedzamy go co kilka miesięcy, kiedy pracownicy się zamieniają, bo nie mogą znieść kolejnego szorowania zwłok obok talerza sera z marketu. Byłyśmy już na wielu pogrzebach i wiemy, że nikt pogrążony w żałobie nie życzy sobie żadnego pieprzonego sera.
Idę z Alé do MacArthur Boulevard, tam łapiemy autobus linii NL, wskakujemy do niego z kartami, które ukradłyśmy ze szkolnej przechowalni rzeczy znalezionych. W autobusie prawie nikogo. My jesteśmy młode i głupie, wszyscy inni siedzą za biurkiem w jakimś biurowcu, wpatrują się w ekran i żałują, że nie mogą posmakować świeżego powietrza i spokoju. Nigdzie się nie spieszymy. Super.
Alé jest szczęściarą. Restauracja jej rodziny to centrum życia w sąsiedztwie i chociaż nie stać ich na więcej niż jednopokojowe mieszkanie nad lokalem, nigdy w życiu nie była głodna. Za każdym razem, gdy ją przytulam lub patrzę, jak jeździ na rolkach po chodniku, czuję mocne bicie jej serca. Ale nieważne, ile masz szczęścia, bo i tak musisz pracować dzień w dzień, próbując utrzymać się przy życiu, gdy ktoś inny wypada przez szczelinę, a prochy rozsypują się po zatoce.
Czwartki i niedziele to jedyne dni, kiedy Alé jeździ ze mną po mieście. Zwykle zostaje, żeby pomóc mamie w restauracji, stoi nad kuchenką albo robi za kelnerkę. Kiedy jestem samotna, przyglądam się, jak pracuje. Niesamowite, potrafi pocić się bez przerwy przez wiele godzin, nawet się nie ruszając.
Wpatruję się w Alé, gdy wygląda przez okno, autobus potrząsa nami, zderza nas i oddala od siebie. Stoimy na czerwonym, kiedy Alé mnie szturcha.
– Naprawdę chcą zastąpić Obamę tą kobietą. – Skinieniem głowy wskazuje na plakat przyklejony w witrynie jakiegoś sklepu z narzędziami, przedstawiający uśmiechniętą twarz Hillary Clinton.
Do wyborów został ponad rok, ale kampanie już się zaczęły, wszystkie plotki i rozmowy zbiegają się w czasie z wiecami, protestami i zastrzelonymi czarnymi mężczyznami. Kręcę głową; gdy autobus znów rusza, spoglądam na Alé.
– Nawet nie jesteś ubrana na czarno, laska. Co ty wyprawiasz? – pytam.
Wciąż ma na sobie biały T-shirt i szorty.
– Ty też nie.
Spoglądam w dół na własną szarą koszulkę i czarne dżinsy.
– W połowie jestem.
Śmieje się cicho.
– To i tak osiedlowy pogrzeb. Nikt nie będzie się krzywił na nasze ciuchy.
I nagle obie chichoczemy, ponieważ ona ma rację, a my musiałyśmy o tym wiedzieć, bo na żadnym pogrzebie nie pokazałyśmy się w czymś innym niż dżinsy i poplamione T-shirty. No, z wyjątkiem sytuacji, gdy dwa lata temu zmarł abuelo Alé. Wtedy miałyśmy na sobie jego koszule – pożółkłe ze starości, pachnące tylko papierosami i gliną z najgłębszej, najbardziej żyznej części ziemi. Żaden przedsiębiorca pogrzebowy nie wypytywał żałobników o ubiór, tak samo jak nie pyta o rany kłute. Na pogrzeb własnego ojca przyszłam w jaskraworóżowym podkoszulku i nikt nie powiedział ani słowa.
Mama za śmierć mojego taty obwiniała więzienie, co oznaczało, że obwiniała ludzi, którzy sprawili, że w ogóle tam wylądował – co oznaczało, że obwiniała ulice. Tata nie był żadnym naciągaczem ani dilerem i tylko raz widziałam go na haju, jak jarał z bonga, siedząc przy basenie z wujkiem Tyem. To jednak nieważne, bo mama pamiętała wyłącznie dzień zgarnięcia taty, drgające usta jego kumpli, gdy pojawili się gliniarze i przyparli ich do otynkowanych ścian. Nieważne, co zrobili lub czego nie zrobili, bo mama musiała obwiniać kogoś, coś, a skórę miała zbyt miękką, zbyt delikatną, aby poradzić sobie z obwinianiem samego świata, trzasku kajdanek, łatwości, z jaką policjanci wsunęli metalowe obręcze na jego nadgarstki.
Tata zachorował, gdy siedział w San Quentin. Zaczął sikać krwią; tygodniami błagał o wizytę u lekarza, pieczenie stawało się coraz bardziej uporczywe, aż w końcu mu pozwolili. Lekarz stwierdził, że to pewnie przez jedzenie, że czasami tak się dzieje. Dał tacie środki przeciwbólowe i tabletki zwane alfa-blokerami, które miały ułatwić sikanie. Najgorsze minęło, ale wydaje mi się, że tata widział krew w ubikacji jeszcze przez kilka lat po powrocie do domu, tyle że nic o tym nie mówił. Trzy lata po wyjściu na wolność plecy zaczęły go boleć tak bardzo, że ledwo mógł chodzić do sklepu, w którym pracował.
Zabraliśmy go do lekarza, gdy zaczęły mu puchnąć nogi. Poinformowali nas, że to prostata. Rak miał już na tyle zaawansowaną postać, że nie było szans na poprawę, więc tata nie zgodził się na chemioterapię i radioterapię, choć mama go o to błagała. Powiedział, że nie zostawi jej z długami z tytułu rachunków za leczenie.
To była szybka śmierć, która wydawała się powolna. Marcus zniknął na większą część tego procesu, uciekł do wujka Tya. Nie winię go, że nie chciał na to patrzeć. Mama i ja widziałyśmy wszystko, każdej nocy godzinami wycierałyśmy mu skórę chłodną szmatką i śpiewałyśmy. To była ulga, kiedy w końcu zmarł, cztery lata po tym, jak wyszedł z San Quentin. Wreszcie mogliśmy przestać budzić się w środku nocy, myśląc, że jego ciało wystygło. W dzień pogrzebu byłam już tak wykończona, że miałam w dupie czarne ubrania i po części żałowałam, że nie trzymałam się z dala, tak jak Marcus. Śmierć łatwiej przeżyć, gdy się jej nie widzi.
Autobus zatrzymuje się na Seminary i wypluwa nas tak, jak zatoka wypluwa sól. Wyskakujemy na krawężnik i czekamy te kilka chwil, żeby zobaczyć, jak autobus się dźwiga i jedzie dalej. Opony po lewej stronie wpadają w szereg wybojów, z których wydostają się z kaszlem.
Alé obejmuje mnie i przyciąga do siebie. Przypominam sobie, jak zimno mi było bez kurtki i jej piersi. Bolą mnie usta. Wydaje mi się, że są purpurowe, prawie niebieskie, ale mijam witrynę sklepu monopolowego i moje odbicie mówi mi, że wciąż są różowe, tego samego koloru, co usta Marcusa dziś rano, gdy wciągał powietrze i chrapał. Alé i ja idziemy nierówno. Ona porusza się jak Hulk, stawia gigantyczne kroki. Jedna połowa jej ciała kroczy, pozostawiając drugą w tyle. Ja podążam obok niej drobnymi kroczkami. Wspieram się na niej; to nic, że jesteśmy niewiarygodnie niedopasowane, ponieważ i tak suniemy do przodu.
Zatrzymujemy się przed zakładem „Radość” i obserwujemy ludzi w różnych odcieniach czerni, szarości, błękitu, w dżinsach, sukienkach, spodniach do joggingu, którzy przechodzą przez drzwi ospale z lekko pochylonymi głowami. Do domu pogrzebowego prowadzą dwuskrzydłowe ciemne drzwi, zapewne z kuloodpornego szkła. Kiedy Alé na mnie patrzy, w jej oczach pojawia się coś, co przypomina poczucie winy.
– Bufet czy szafa? – pyta, jej wargi wciąż są na tyle blisko mnie, że widzę, jak język porusza się w ustach.
– Szafa.
Obie przytakujemy, naśladując innych: spuszczamy głowy.
Alé ściska moją dłoń, potem wchodzi przede mną i znika za szybą. Czekam kilka sekund i otwieram drzwi.
Gdy tylko przekraczam próg budynku, napotykam dwie pary oczu. Nieodłącznym elementem większości pogrzebów są zdjęcia ciał, które leżą w trumnach kilka metrów dalej. Tym razem jest ich dwoje, ale tylko jedno zdjęcie, jak miniaturowy billboard. Jedną z osób jest kobieta, wpatruje się w dziecko w ramionach, krótkie rzęsy okalają jej oczy.
Dziecko nie jest nawet dość duże, aby zasługiwało na to miano. To niemowlę, mikra osóbka zawinięta w coś, co przypomina obrus, ale tak naprawdę to śpioszki: czerwone w kratkę. Żadne z nich się nie uśmiecha, ślinią się w upojeniu więzią zbyt intymną, żebym ja, ktoś obcy, mogła na to patrzeć. Chcę odwrócić wzrok, ale nos niemowlęcia wciąż mnie przywołuje; mały i ostro zakończony, brązowy, ale lekko zaczerwieniony, jakby dziecko zbyt długo przebywało na zewnątrz. Chcę je ogrzać, sprawić, żeby odzyskało kolor, ale jest tak daleko za tą tekturą, no i nie można przecież wskrzesić zmarłych, nawet jeśli zostało im jeszcze tak dużo życia.
Smakuję swoje łzy, zanim je poczuję, i to jest dzień pogrzebowy: dotykanie śmierci i jedzenie lunchu. Udajemy, że płaczemy, dopóki naprawdę nie zaczniemy szlochać. Dopóki nie uściśniemy dłoni wszystkim duchom tego budynku, a one nie pozwolą nam nosić swoich ubrań niczym chodzących relikwii ich życia. A przynajmniej chciałabym wierzyć, że o tym właśnie mówią szepty, które pełzają mi po kręgosłupie, gdy płyną łzy.
Czyjaś dłoń dotyka mojego ramienia, odwracam się.
– Za wcześnie umarły – mówi stojący za mną mężczyzna około siedemdziesiątki; srebro na jego brodzie wydaje się zbyt jasne w tym pomieszczeniu.
Ma na sobie garnitur i krawat. Kulę się w swoim T-shircie.
– Tak. – To wszystko, co mogę odpowiedzieć, znając tylko ich twarze i imiona, których nawet nie umiem wymówić.
Już chcę zapytać, jak to się stało, jak te istoty znalazły się w trumnie, ale dla mnie to bez znaczenia. Części z nas przypadły restauracje i dorosłe dzieci, a części dzieci, które nigdy nie wyrosną ze śpioszków. Mężczyzna odchodzi, odcisk jego dłoni zostaje zimną plamą na moim ramieniu.
Mijam zdjęcie, idę dalej, do ostatnich drzwi w korytarzu. Za nimi znajdują się wieszaki z ubraniami, czuć zapach wybielacza i perfum.
To szafa śmierci, która wita mnie, jakby wiedziała, że jesteśmy spokrewnione. Przedzieram się przez szpaler tkanin, przeciągam dłonią po ubraniach, kierując się do tylnego rzędu. Marynarka spadła z wieszaka i leży na podłodze, zbierając kurz. Podnoszę ją, lekko potrząsam i zakładam na koszulkę. Jest oversize’owa, ale czuć, jakby materiał cię obejmował, jakby dwa ramiona pełzały po twojej piersi, ciepłe. Nie zdejmuję jej.
Gdzieś w tym budynku Alé stoi w kaplicy, wpatruje się w ciała, ogląda ceremonię, płacze. Pewnie zaraz będzie na tyłach sali, gdzie rozłożono jedzenie, weźmie talerz, kilka serwetek i zacznie nakładać, oczywiście dyskretnie, maskując cierpienie pełnym brzuchem. Wkrótce wymknie się tylnymi drzwiami, wyjdzie z zakładu i będzie czekać na mnie w San Antonio Park.
Przeszukuję półki, próbując znaleźć coś, co mi się z nią kojarzy. Nie wyobrażam sobie Alé w tak oficjalnym stroju; wreszcie znajduję czarny męski sweter. Ma pojedynczą dziurkę na wysokości nadgarstka – to zachęca, żeby go wziąć. Jest też delikatniejszy niż cokolwiek, co dotychczas miałam, prosty jak proste jest wszystko, w co Alé się ubiera. Nie potrzebuje niczego więcej, ze względu na dziary i zawiłości swojej twarzy.
Zrobiłam, co do mnie należało, załatwiłam nam ubrania, które powinnam założyć na pogrzeb ojca, ale nie chcę opuszczać tego miejsca. Nie chcę wychodzić przez te drzwi i mijać ludzi z dużymi dłońmi, którzy będą mnie przelotnie dotykać i nucić westchnienia, jakbyśmy wspólnie przeżywali to wewnętrzne trzęsienie ziemi. Osuwam się na podłogę, zagrzebuję się w rzędach czerni, gdzie otacza mnie ciemność. To ulga zniknąć z pola widzenia. Dzień pogrzebowy to rozliczenie, kiedy naśladujemy złodziei i tak naprawdę znajdujemy wymówki dla naszych łez, a potem jaramy, jemy, dopóki nie napchamy się do pełna, aż wreszcie znajdujemy miejsce do tańca. Dzień pogrzebowy to kulminacja wszystkich naszych przeszłych ja, kiedy odprawiamy własne ceremonie upamiętniające ludzi, których nie pochowałyśmy, jak należy. Pogrzeb jednak zawsze się kończy i wszyscy musimy wracać do zwykłych zajęć, więc wdycham ostatni haust tej przestrzeni i wstaję.
Na zewnątrz niebo mnie oślepia. Wszystko porusza się szybko, samochody i motocykle mieszają wiatr i kurz, jakby zapomniały, jak stać spokojnie. Czasami nie pamiętam, jak stawiać kroki, ale ciało zawsze mnie zaskakuje, kiedy porusza się bez mojej zgody. Idę ulicą w stronę parku, pomiędzy autostradą, znakami stopu i małymi apartamentowcami, gdzie mieszka więcej ludzi, niż może się pomieścić.
Alé siedzi na huśtawce, na kolanach trzyma papierowy talerzyk, ale nie je. Patrzy w niebo, które jest teraz bardziej mgłą niż chmurami, i chyba się uśmiecha.
Wchodzę na niewielkie wzgórze i kiedy jestem dostatecznie blisko, rzucam dziewczynie czarny sweter. Ląduje u jej stóp. Podnosi go, nikły uśmiech przekształca się w taniec na jej policzkach. I to jest dzień pogrzebowy, kiedy wolno nam posiadać wszystkie martwe rzeczy, wszystkie swetry, skazane już na egzystencję jako duchy, na nowo ożywione.
– To był Sonny Rollins. Zapętlony – oznajmia, a uśmiech na jej twarzy jest znajomym odbiciem mojego. Zawsze słuchamy muzyki granej podczas stypy, nie dlatego, że mówi coś o utraconym życiu, ale ponieważ opowiada coś o ludziach, którzy pozostają.
– Która piosenka? – pytam, chcąc usłyszeć ją w swoich bębenkach, jęk saksofonu, ziarnisty dźwięk sprzętu stereo taty głęboko w pamięci, bez ostrych brzegów, wciąż czysty.
– God Bless the Child. – Alé podryguje kolanem, talerz lekko się przechyla.
Siadam na huśtawce obok niej, wtedy przestawia jedzenie ze swoich kolan na moje. Ser, chipsy i kawałek selera – posmarowała go masłem orzechowym, bo wie, że to moje ulubione. Zaczynamy się opychać, chrupiemy, zęby, języki i połknięcia tworzą refren do jazzowego stukotu Sonny’ego, który gra w mojej głowie tak samo, jak w kaplicy pogrzebowej. Obie z Alé uważamy, że pogrzeby albo mają najbardziej pomysłowych DJ-ów, albo działają niczym ścieżki dźwiękowe do pustego odreagowania, katalizatory szlochów i listów samobójczych.
– Vernon sprzedaje Regal-Hi – informuję, chrupiąc ostatniego chipsa. Alé gapi się na mnie wyczekująco. – Podnoszą czynsz ponad dwukrotnie. – Nie wiem, jak na nią patrzeć, kiedy to mówię, czuję się, jakbym stawiała czoło samej sobie. Jakby to było zbyt prawdziwe.
– Kurwa.
– No. – Spoglądam w obłoki. – Dlatego Marcus musi znaleźć pracę.
Alé sięga po moją dłoń i lekko dotyka nadgarstka. Zastanawiam się, czy wyczuwa mój puls, czy go szuka.
– Co zrobisz?
– Nie wiem. Ale jeśli czegoś nie wymyślimy, wylądujemy na ulicy.
Odpycham się nogami i zaczynam się huśtać nisko przy ziemi. Alé wyciąga z kieszeni bibułki i nieduży słoik z grudkami zioła. Lubię obserwować, jak zwija, lubię tę medytację i zapach – słodki, niepozorny, jakby cynamon zmieszał się z sekwoją. Ja nie umiem dobrze tego robić, nie potrafię skręcić jointa na tyle ciasno, żeby się nie rozpadł, ale na tyle luźno, żeby dało się zaciągać. Lepiej patrzeć na Alé, przypomina mi się wtedy, jak mama składała ubrania, pilnując, aby wszystkie fałdy układały się idealnie.
Alé przerywa na moment i spogląda na mnie.
– Nie martw się, coś wykombinujemy.
Kiedy wysypuje zioło ze słoika na bibułkę, wyczuwam nutę lawendy. Ona nazywa je Niedzielne Buty i to nawet nie musi mieć sensu, bo kiedy się sztacham i wydmuchuję dym, wyobrażam sobie, że mam stopy pokryte czymś lawendowym, spokojnym i świętym. Alé kończy zwijać, trzyma skręta w górze, przygląda mu się z lekkim uśmiechem i prawie wydyma usta z dumy.
Wyciąga zapalniczkę, a ja osłaniam jointa dłonią, tworząc barierę przed wiatrem. Kciuk naciska na pstryczek, sypią się iskry; podstawa płomienia ma ten sam odcień błękitu, co nasz basen, zanim zaczęło się to całe gówno. Alé kieruje płomień na końcówkę skręta i w końcu go zapala.
Podajemy sobie jointa z ręki do ręki, aż robi się za mały i kruszy się, gdy próbujemy zmieścić go między wargami. Tak naprawdę nie przepadam za ziołem, ale dzięki niemu czuję się bliżej Alé, więc jaram z nią i próbuję zatopić się w haju tak głęboko, że nic więcej nie będzie do mnie docierać.
Alé wymachuje nogami, za jej przykładem wzbijam się w powietrze. Na samej górze myślę, że mogłabym po prostu wpaść w jedną z chmur. Spoglądam w dół, widzę namiot za boiskami do koszykówki i starszego mężczyznę, który sika przy drzewie. Nawet nie zawraca sobie głowy tym, żeby się rozejrzeć i sprawdzić, czy kto patrzy. Chciałabym być tak lekkomyślna, tak niefrasobliwa, żeby odlać się w San Antonio Park w czwartek w południe i nawet nie podnieść wzroku.
– Wiesz, o czym myślałam? – pyta mnie Alé.
Znajdujemy się na przeciwległych krańcach nieba, to zbliżamy się do siebie, to znów oddalamy, a ja po raz pierwszy tego dnia nie myślę o kartce przyklejonej do naszych drzwi, o śpiącej twarzy Marcusa, o tym, jak szeroko Dee otwiera usta.
– O czym myślałaś? – odpowiadam pytaniem.
– Nikt nie naprawia tych pieprzonych dróg.
Natychmiast zaczynam się śmiać przekonana, że zamierza wygłosić jakieś filozoficzne rozważania na temat świata.
– Nawet nie masz samochodu, czym się przejmujesz? – krzyczę do niej ponad wiatrem i odległością między huśtawkami.
Nawet patrząc na ulice, które rozciągają się od parku jak nogi pająka, widzę, o co jej chodzi. Odłamki nawierzchni leżą obok pozostawionych po sobie dziur, gdzie koła zdezelowanych volkswagenów zapadają się i przez sekundę nie wiadomo, czy wyjadą, dopóki to nie nastąpi, a jedyną oznaką kłopotów jest lekki grzechot zderzaka. Wydaje się, że w żadnej dziurze w Oakland nikt nie utknie na długo, takie złudzenie zepsucia. A może to dotyczy tylko samochodów.
– Nie zastanawiasz się czasem nad tym, że ulice tutaj nie były remontowane od dziesięcioleci? – Alé, zapalona skaterka, częściej wpada w dziury i się z nich wydostaje niż ja.
– Dlaczego to musi mieć znaczenie? Drogi nikomu nie szkodzą.
– Nie ma znaczenia. Mówię tylko, że nigdzie indziej tak nie jest. Dlaczego Broadway nie jest taki rozwalony? Albo San Francisco? Bo pakują kasę w miasto, tak samo jak w centrum. Nie masz z tym problemu?
Alé prostuje całe ciało i obie zwalniamy, wracając z nieba.
– Nie. Nie mam z tym problemu, tak jak nie mam problemu z tym, że wujek Ty kupił sobie maserati i rezydencję w Los Angeles, a nas zostawił tutaj samych. I tak jak nie mam problemu z tym, że Marcus pluje rymami w studiu, a ja próbuję tylko opłacić czynsz. Nie moja brocha, czy ktoś przetrwa. Jeśli miasto dostaje pieniądze na wyrównywanie dróg w jakiejś w chuj bogatej dzielnicy, to powinno to robić. Bóg jeden wie, że nie będę myśleć o nikim, gdyby ktoś zaoferował mi kupę szmalu.
Kręcę palcami w swoich Niedzielnych Butach, a gdy huśtawka się zatrzymuje, czuję na sobie zdeterminowane spojrzenie Alé.
– Nic a nic ci nie wierzę – rzuca.
– Jak nie wierzysz?
Kręci głową, haj ją spowalnia.
– Nie, masz za dużo serca, żeby się sprzedać, Ki, nie jesteś na to dość okrutna. Wiem, że nie zostawiłabyś Marcusa, Trevora czy mnie tylko po to, żeby się dorobić.
Chciałabym wierzyć, że się myli, ale gdyby tak było, siedziałabym na tych huśtawkach cały dzień, tak naćpana, że nie musiałabym myśleć o niczym innym, jak tylko o jej tatuażach i o tym, jak ulice się rozpadają i będą się rozpadać, aż zaczniemy chodzić po gołej ziemi.
Zamiast tego myślę o Marcusie, o tym, jak wystawaliśmy na rogach ulic, próbując sprzedać obrazy, które malowałam na tekturze. Ledwo starczało nam na zakup farby, ale robiliśmy to razem, wybieraliśmy siebie nawzajem. Nadszedł czas, żebym mu powiedziała, że nie mogę odwalać za niego całej tej ciężkiej roboty, skoro on nie robi nic dla mnie. Powiem mu, że czas odłożyć mikrofon i stawić czoło tym ulicom, tak jak ja stawiałam przez ostatnie pół roku.
– Muszę poszukać Marcusa. – Zeskakuję z huśtawki. Świat się rozmywa, na przemian traci i odzyskuje ostrość, wszystko jest wyraźne, a jednocześnie wiruje. Zostawiam ją tam, na huśtawce, z kłębem dymu unoszącym się z ust, jakby trzymała go przez cały ten czas, a ona nie musi nawet na mnie patrzeć, bo teraz moja marynarka pachnie jak jej Niedzielne Buty, a dziś, w dniu pogrzebowym, to wszystko, czego mi trzeba.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
[1] Jajka farmerskie (hiszp.) – ostre danie meksykańskie, zawierające jajka, pomidory, fasolkę, chili, z podanymi często na boku tortillami, a także z dodatkiem guacamole oraz ryżu [wszystkie przypisy pochodzą od redakcji].
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz