Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Król nie żyje, niech żyje król…owa?
Oj, nie tak to miało wyglądać. Cyan zdecydowanie nie podoba się taki rozwój sytuacji. Jest sama. Jest wściekła. I ma złamane serce. Co prawda wygląda na to, że wraz z koroną zyskała nieśmiertelność w pakiecie, ale oddałaby to wszystko w mgnieniu oka za możliwość powrotu do domu.
Będzie potrzebowała wszelkiej sensownej pomocy, by wyplątać się z tej kabały, ale i bezsensowną przyjmie, choć pewnie będzie przy tym przeklinać, gryźć i kopać.
Tymczasem Jord, Agni i Hidra próbują odnaleźć się w świecie bez narzuconych im ról i w efekcie kopią pod sobą coraz głębsze dołki. A jedyny rozsądny człowiek w królestwie, książę koronny Laal, ukrywa się w górach z drużyną smoków i robi wszystko, co w jego mocy, by nie sprawować swych zamkowych obowiązków.
Jak potoczą się ich losy? Czy Cyan wróci do domu? A przede wszystkim, czy bohaterowie tej historii przetrwają w świecie, w którym jedyną regułą jest brak reguł? Oto ostatni tom epickiej trylogii fantasy, która wciąga aż za mocno – bo do wnętrza własnej fabuły.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 492
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Oto dotarliśmy do grande finale, ostatniego tomu trylogii, w której nadal nie wiadomo, kto jest protagonistą, ale wszyscy radzą sobie, jak mogą – a jeśli sobie nie radzą, to przynajmniej jest zabawnie. Poniżej krótkie streszczenie tego, co wydarzyło się w poprzednim tomie.
Wydarzyło się w Słowiedźmie
Cyan odradza się w ciele Aenaia, co jest o tyle kłopotliwe, że musi dzielić je z księciem i tylko jedno w danej chwili jest u sterów, przez co każde z nich łapie się jedynie na część wydarzeń. W takiej mało wygodnej formie wyruszają wraz z Hidrą oraz dwoma zakapiorami na dalsze poszukiwanie Głosu, zahaczając przy okazji o dawną opiekunkę Hidry, wiedźmę Grimhildę. Tam, próbując się pozbyć Cyan z ciała Aenaia, pozbywają się na dobre księcia, a Cyan odzyskuje swoje ciało. Uciekając przed morderczym szałem Hidry, Cyan oślepia go swoją magią, po czym zwiewa do lasu, gdzie natrafia na Mavericka Hollistera, księcia idealnego i jednego z kandydatów do tronu. Wraz z nim i jego oddaną drużyną rusza w dalszą podróż zakończoną niebywałym wręcz sukcesem – udaje im się odnaleźć Corbenic, nawiedzony zamek Karmazynowego Króla, w którym po przejściu prób mają zamiar dotrzeć do sali z Głosem. Tu jednak ich szczęście się kończy, bo wpadają w jedną z pułapek i nie wszyscy wychodzą z niej żywi – Maverick umiera na rękach zrozpaczonej Cyan. Ta ostatecznie zdobywa Głos, po czym budzi się na plaży, z magiczną włócznią i tajemniczym mieczem. A także odkrywa dwie rzeczy: po pierwsze, została królem, po drugie, stała się nieśmiertelna. O tym, że królestwo ma króla, dowiadują się bogowie, którzy zostają siłą ściągnięci do zamku Corbenic.
W tym samym czasie Hidra zaczyna się przyzwyczajać do niepełnosprawności i odnaleziony przez swojego przyjaciela Tally’ego-ho wraca do Kowenu. Agni wędruje po królestwie, próbując dojść do tego, kim właściwie jest i jaką drogę powinien obrać w życiu: groźnego elementala ognia czy beztroskiego minstrela. W końcu wraca do domu i matki. Jord po kłótni ze swoim księciem koronnym Aenaiem zostaje wydalony ze służby i rozpoczyna nowe życie jako najemnik. Suyokan Laal wyrusza na poszukiwanie smoków z myślą, by zatrudnić je w zamkowej gwardii. Kiedy udaje się nawiązać z nimi kontakt, namawia wszystkich na wyprawę w góry. Księżniczka Kwarq wyrusza nad morze, uznając, że ma ochotę zagrać o najwyższą stawkę i zdobyć Głos – zamiast tego odkrywa istnienie ludzi zza morza, siedzących na okrętach w porcie w Ecbatanie, po czym zmieniając przebrania jak rękawiczki, zaczyna infiltrację wroga.
Cyan – autorka powieści przypadkowo wciągnięta do jej środka przez nieokrzesaną bandę bohaterów drugoplanowych
Hidra – zabójca z Kowenu, potężny elemental wody pałający żywą nienawiścią do Cyan
Agni Veer – minstrel i androgyniczny bałamutnik, który urodę i właśnie odkryte moce elementala ognia (ale nie charakter) odziedziczył po boskim ojcu
Erwon Jord – rycerz, bezpośredni podwładny księcia koronnego Aenaia Debonaira, elemental ziemi, obecnie najemnik i buntownik z wyboru
Dejm Lorelei – wdowa po ostatnim władcy Niwie, matka Mavericka, Kwanta i Kwarq
Arktur Endragon – młodociany przedsiębiorca i wizjoner, założyciel Na Miejscu w Lot (firmy transportowej składającej się ze smokoludzi), a także dowódca Endragonów
Bun Chuu – brat zmarłego króla Niwy, dowódca Kowenu (instytucji zabójców na zlecenie)
Tally-ho – najbliższy (i prawdopodobnie jedyny) przyjaciel Hidry, zabójca z Kowenu
Sloe Gin – jedna z podwładnych Mavericka, mała wojowniczka
Fortifier – podwładny Mavericka, zwiadowca i wojownik
Okham Razor – podwładny Mavericka, niemowa, zwiadowca i wojownik
Portia Curry – podwładna Mavericka, włóczniczka
Shihyan – jednoręka kapitan piratów
Nyeneri Laal – żona Suyokana
Dagan – oficer z Gilgamish, przybyły zza morza
Aenai Debonair – protagonista historii, który owym protagonistą być przestał
Suyokan Laal – dowódca gwardzistów zamkowych, lokalny błazen, niechętny kandydat do tronu
Wilk – półolbrzym, pierworodny syn Niwy, zamknięty w lochu pod zamkiem
Maverick Hollister – syn obecnej Dejm, podjął próby odnalezienia Głosu i poległ
Umi Selebes – kandydat do tronu
Ennyn Belain – przywódca Iluvionów, niezainteresowany tronem
Kwarq – jedyna księżniczka, córka Dejm Lorelei, nieoficjalna kandydatka do tronu
Kwant – bliźniak Kwarq, niezainteresowany tronem
Topiel, Pożoga, Gruzy i Tajfun
Peredur, Bediver, Gawain, Greraint, Gaheris, Gareth, Bors, Lamorak, Kay, Lan Celot, Triss Tan i Galahad
Raven, Corvo, Kuzgun, Krage, Vrana, Crow i Rabe
Postać niezgrabnie przechyliła się na koniu, gdy grot strzały wbił się w sam środek jej piersi. A potem, bez jednego jęku, spadła na leśny trakt, z nogą wciąż zaczepioną o strzemię i wygiętą pod dosyć niepokojącym kątem. Koń zarżał, podrzucił głową, niespokojnie rozdął chrapy. Kiedy z krzaków nieopodal wyskoczyli zamaskowani ludzie, wierzgnął i próbował uciec, ciągnąc za sobą nieszczęsnego jeźdźca. Po kilku metrach noga oderwała się od reszty ciała, a ze spodni posypała się słoma.
Bandyci zamarli zaskoczeni. W tym samym momencie Erwon Jord uznał, że jego dywersja zadziałała i nie ma co tracić więcej czasu. Z dzikim rykiem wyskoczył zza powalonego pnia starego, spróchniałego dębu i zamaszystym ruchem ciął najbliższego przeciwnika. Jako że było ich tylko dwóch, na dodatek poważnie niedozbrojonych, walka nie trwała długo i była praktycznie jednostronna.
Były rycerz królewski zagwizdał głośno, wsadziwszy dwa palce do ust. Po chwili zza drzew wychynęła głowa i cała reszta poirytowanego konia. Gdyby zwierzak mógł mówić, pewnie wygłosiłby długi monolog na temat przedmiotowego traktowania oraz słuszności napadania rabusiów na drogach. Nie posiadł jednak takiej umiejętności, więc tylko parskał niezadowolony.
Jord tymczasem wytarł miecz o ubranie jednego z denatów i zajął się systematycznym przeszukiwaniem kieszeni i toreb do nich należących.
Jak się w ogóle znalazł w tej sytuacji? Cóż… Problem polegał na tym, że Erwon nie miał charakteru najemnika i nie podobał mu się pomysł, że ktoś mu będzie płacił za wykonywanie zadań, w tym wypadku oczyszczanie dróg z rabusiów. Więc robił to za darmo, a właściwie za znalezione przy bandytach fanty. Poza tym kiedy raz został najemnikiem, miał za zadanie bezpiecznie przetransportować Sjan do zamku i wiadomo, jak to się skończyło. Dziesiątki trupów porozrzucanych po całym lesie, kałuże krwi i w dodatku na świecie pojawiło się to całe szkło. Nie miał więc najlepszych skojarzeń. Z drugiej strony można było uznać, że zawód rycerza ze stałym żołdem był formą najemnictwa, ale jednak formą szlachetną. Z misją. Z przesłaniem… Niestety obecnie musiał przyznać sam przed sobą, że misją i przesłaniem nie napełni żołądka, a utrzymanie w dobrej kondycji tak dużego ciała było jednak dosyć kosztowne. Napadanie rabusiów uznał za coś pośredniego między bohaterskim rycerstwem a podłym najemnictwem. W końcu nikt mu nie płacił za zabijanie, spełniał dobry uczynek, a przeszukiwanie kieszeni mógł wpisać w rubryczkę „łupy wojenne”. Prawda? Wyprostował się, stęknął cicho i skierował się w stronę wierzchowca.
Jadąc w kierunku najbliższej wioski, oddał się rozmyślaniom. Odkrywał, że życie nie dzieli się na dobre i złe, czarne i białe, raczej składa z pełnej gamy szarości. Dziś przez szarość przebłyskiwało światło. Dzięki temu, co znalazł przy bandytach, będzie go stać na porządny posiłek, kąpiel i nocleg pod dachem. Może nawet w łóżku.
Musiał tylko pamiętać, by napadać w dzień, w innym wypadku prędzej czy później przyuważy go jakaś sowa, a ostatnie, co Jord chciał mieć na karku, to zabójcę z Kowenu. Znał jednego, a jeśli pozostali byli choć w połowie tak irytujący jak Hidra, wolał nie zawierać z nimi bliższej znajomości. Ani jakiejkolwiek innej, jeśli już o tym mowa.
Po chwili zniknął między drzewami.
Problem z bohaterami jest taki, że nigdy nie można być pewnym, kto należy do tych dobrych, a kto do tych złych. Szczególnie gdy jesteś jednym z nich.
Jessica Meats
W niskim pomieszczeniu coś chrobotało. Z krzywego sufitu kapała woda, rozbryzgując się w coraz silniejszych powiewach wiatru, który nie miał prawa istnieć w zamknięciu. Stukot stawał się coraz głośniejszy. W stojącej na ciemnym postumencie złotej misie coś rozbłysło, z drobnego drgania światła wypełzały coraz dłuższe i bardziej żarłoczne płomienie.
Pierwszy zmaterializował się bóg powietrza. Rozejrzał się nieprzytomnie i po dłuższej chwili skupił wzrok na wybrzuszającej się, popękanej posadzce. Westchnął poirytowany i zaczął rozgrzebywać grunt, próbując wydobyć z niego kaszlącą i przeklinającą na czym świat stoi boginię ziemi. Bóg ognia sturlał się z podestu i z niesmakiem wyciągnął z ust swoje długie krwistoczerwone włosy. Topiel jeszcze zbierała się do kupy, bulgocząc nieprzychylnie z coraz większej kałuży, ale reszta była mniej więcej ogarnięta.
Mniej więcej.
– Co się właśnie wydarzyło? – zapytał Pożoga, wstając i otrzepując ubranie. – Przy Niwie było gwałtownie, ale teraz mam wrażenie, że zostałem przeciągnięty przez trzy równoległe rzeczywistości jednocześnie. Coś musiało pójść poważnie nie tak.
– Ty mi to mówisz? – usłyszał z poziomu ziemi. Kałuża miała już twarz, ale poza tym nie przypominała istoty ludzkiej. Ani tym bardziej boskiej.
– I gdzie jest ten idiota, który został królem? – Tajfun z troską otrzepywał swoją towarzyszkę z ziemi. – Powinien tu być i na nas czekać. Nawet tak prostej rzeczy nie jest w stanie wykonać? Polazł gdzieś i błąka się po korytarzach?
Przez chwilę patrzyli na siebie. Niestety nie wymyślili nic bardziej błyskotliwego niż ruszyć na poszukiwanie zagubionego króla. Byli do niego przywiązani. O wiele bardziej niż chcieli i zdecydowanie nie z własnej woli.
– Tam coś jest – mruknęła po jakimś czasie Topiel, wciąż zajęta wyciskaniem włosów i wytrząsaniem wody z ucha. – Pod ścianą.
Podeszli kilka kroków, Pożoga oświetlał im drogę. Zatrzymali się i patrzyli w milczeniu. Wreszcie Tajfun przykucnął i dotknął zimnego ciała. Hollister nie żył już od jakiegoś czasu. I…
– To nie on zdobył Głos – powiedział.
– Co?
– To nie on – powtórzył bóg powietrza. – Choć przeszedł wszystkie próby. Co tu się, do cholery, wydarzyło?
Rozejrzeli się po tunelu z niepokojem.
– Był z nim któryś z jego braci? Myślałam, że podróżowali osobno. – Bogini ziemi nerwowo chwyciła przedramię wietrznego towarzysza.
– Nie wiem. – Z jego gardła wydobył się gniewny pomruk. – Wiem natomiast, że człowiek naznaczony jako król nie dotarł do celu swojej podróży, a nikt inny nie powinien był uzyskać dostępu do tamtej komnaty.
Obejrzeli się za siebie.
– I co teraz? – zapytała Topiel. – Wracamy?
Pożoga westchnął, czując w kościach, że to się nie skończy dobrze. Wdowa po Niwie urządzi im awanturę stulecia, ale co innego mogli zrobić? Za dużo było tych niewiadomych. Za dużo.
– Rozejrzyjmy się jeszcze – zaproponował, chcąc jak najbardziej odsunąć w czasie moment spotkania z Dejm. Owszem, był potężny, okrutny i bezlitosny, ale to wcale nie oznaczało, że jednocześnie nie będzie musiał stać i wyglądać jak debil, gdy jakiś człowiek będzie na nich wrzeszczał, a on niespecjalnie będzie mógł się obronić. Gdyby tylko udało im się wreszcie zerwać kajdany nałożone przez Karmazynowego Króla… Taaak, jakby to było możliwe.
Podparł się pod boki.
– Tak czy inaczej będziemy musieli wrócić do zamku – powiedział w końcu. – Tylko może tym razem z godnością.
W tej kwestii wszyscy byli wyjątkowo zgodni.
*
W tym samym czasie, gdy bogowie debatowali nad nowo powstałym problemem, Sloe Gin wędrowała wzdłuż klifu. Znajdowała się na wschodniej części wybrzeża, gdzie królowały głębokie skalne zatoczki, jaskinie i urwiska. I właśnie dochodziła do wniosku, że gdyby chciała się gdzieś ukryć ze statkiem albo z grupą ludzi poza prawem szukającą prywatności, byłoby to miejsce idealne.
Ostrożnie przemierzała kolejne załomy, starając się wypatrzyć na dole coś podejrzanego. Niestety mimo drobnej postury nie była tak dobrym zwiadowcą jak Okham czy chociażby Fortifier i w pewnym momencie zamiast myśliwym sama stała się zwierzyną. Odkryła to, kiedy ktoś walnął ją czymś w kark. Straciła przytomność, zanim uderzyła o ziemię.
*
Morze z okien widziała także księżniczka Kwarq. Siedziała z łokciami opartymi o parapet i z zadumą wpatrywała się w maszty, fragmenty zabudowań portowych i krążące nad portem ptaki. Nie mogła tu zostać zbyt długo, ale zamierzała zdobyć jak najwięcej informacji i – co uważała obecnie za priorytet – nauczyć się obsługi tego dziwnego urządzenia zwanego przez Dagana bronią czarnoprochową.
Zerknęła za siebie i odruchowo przewróciła oczami. Na łóżku leżała sukienka z dużym dekoltem w kolorze wzburzonego morza.
„To prezent”, oznajmił Dagan. „Bo jesteś jak wodna nimfa”.
– Na wszystkich czterech bogów! – jęknęła, nagle poirytowana. – Jak matka jest w stanie ciągnąć ten teatrzyk przez całe lata? Ja się do tego nie nadaję…
Chciała uciec gdzieś daleko, gdzie wreszcie mogłaby być sobą. Chwilowo uciekła z zamku, ale jedynym skutkiem było wplątanie się w kolejną rolę do odgrywania. Życie księżniczki było zwyczajnie nudne, udawanie kosztownej utrzymanki przede wszystkim męczące. Statek śmierdział glonami, bujanie źle wpływało na jej żołądek i choć przygruchany oficer był przesłodki, zaczynała mieć dosyć. Przez ostatnie dni nie udało jej się dowiedzieć niczego więcej ponad to, co ustaliła do tej pory. A nie było tego wiele. Gdyby chciała to podsumować, zmieściłaby się w kilku zdaniach: W królestwie pojawili się podejrzani, uzbrojeni ludzie zza morza. Przypłynęli na kilku statkach, które zatrzymały się w Ecbatanie. Większość przybyłych nie schodziła na ląd, a ci, którymi dowodził na przykład Dagan, nie byli marynarzami, tylko wyszkolonymi wojskowymi. Hierarchia w oddziałach wyglądała trochę inaczej niż w stolicy, ale główne zasady działały tak samo. A broń, której używali, opierała się na opanowaniu mocy elementali ognia. Z grubsza rzecz biorąc, bo sama technologia nieco ją przerastała.
Odeszła od okna, zrzuciła lekką podomkę i mamrocząc pod nosem, zaczęła wciągać suknię.
Dobrze by było, gdyby udało jej się ukraść jedną z tych broni, kiedy będzie zwijała żagle. Tfu, wyjeżdżała. Musi się stąd wydostać, zanim przesiąknie tym paskudnym portem na dobre.
*
Cyan obudziła się krótko przed świtem cała zesztywniała. I zmarznięta. Ognisko oczywiście dawno wygasło, niepodtrzymywane przez nikogo. Podróżowanie w pojedynkę okazało się do bani, jeśli chodzi o wystawianie straży i pilnowanie, by było ciepło. Nie miała jednak specjalnie wyboru. Kiedyś musiała spać. Może i była nieśmiertelna, ale poza tym nie zyskała żadnych innych specjalnych mocy. No cóż, zawsze mogło być gorzej. Mogła się zamieniać na słońcu w kamień. Albo rozsypywać. A tak była tylko zmarznięta, głodna i nieszczęśliwa. Już zaczynała się przyzwyczajać do tego stanu…
Wypiła kilka łyków zebranej zawczasu wody i wstała, starając się ignorować coraz silniejsze ssanie w żołądku. Jeśli szybko nie znajdzie czegoś do jedzenia, będzie je musiała wyczarować, a nie miała na podorędziu już wielu przydatnych przysłów o jedzeniu. Wolałaby je zachować na czarną godzinę, choć ta, która wybiła teraz, była już mocno szarawa. Napiła się jeszcze trochę, starając się oszukać żołądek, i ruszyła przed siebie.
Mięśnie karku ciągnęły ją niemiłosiernie, a jakiś złośliwy skurcz powodował, że lekko kulała. Uznała jednak, że siedzenie w miejscu do niczego nie doprowadzi, więc ruszyła przed siebie, mając nadzieję, że nie zacznie kręcić się w kółko.
Musiało być koło południa, bo słońce stało wysoko nad koronami drzew, kiedy usłyszała rytmiczny dźwięk. Dźwięk, który nie był wydawany przez zwierzę. Ostrożnie, krok za krokiem podkradła się w kierunku, skąd dochodziło walenie. A może raczej łupanie – uznała, kiedy przez osłonę krzaków ujrzała pracujących drwali.
W pierwszym odruchu chciała wyskoczyć na polankę, krzyknąć, że ich kocha, i wyściskać każdego z osobna i wszystkich razem. Ostatecznie jednak pozostała przyczajona w krzakach, uznając, że dziwnie ubrana i samotna kobieta niezależnie od realiów powinna mieć ograniczone zaufanie do innych użytkowników tego samego świata.
Z drugiej strony jeśli tu byli, musieli skądś przyleźć. Istniała szansa, że ich wioska nie znajduje się jakoś strasznie daleko. Albo chociaż obozowisko. Mogli mieć tam różne ciekawe rzeczy. Jedzenie, żeby daleko nie szukać. Ciepłe ubrania. Więcej jedzenia.
Okrążyła pracujących mężczyzn dosyć dużym łukiem, modląc się, by nie wpaść na jakiegoś przysypiającego pod drzewem lesera. Wreszcie udało jej się namierzyć ścieżkę, którą przyszli, poznaczoną śladami stóp, połamanymi gałęziami, kawałkami kory i drzewnych ścinków. Chwilę później ujrzała przesiekę poznaczoną koleinami od ciężkich, obciążonych drewnem wozów. No to była w domu. Ruszyła skrajem drogi, by pnie nieco ją zasłaniały, uznając, że przezorny zawsze ubezpieczony. Po chwili odgłosy rąbania ucichły.
Część uwagi poświęcała temu, by nie zbaczać z trasy i nie wpaść na nikogo, myślami była jednak gdzie indziej. Przede wszystkim zastanawiała się, dokąd powinna się teraz udać. Bo nawet jeśli znajdzie kogoś, kogo będzie mogła bezpiecznie zapytać o drogę, to o co powinna w sumie pytać? O drogę dokąd, do cholery? Do stolicy? Z jednej strony wydawało się to logiczne. Była tam Dejm, którą Cyan już znała. Z drugiej sytuacja była trochę niepewna, a do tego krępująca, bo przecież po kąpieli w Źródle Powrotu Cyan zamieniła się w księcia koronnego Aenaia. Którego potem zabiła, choć trochę przypadkiem. Po czym spotkała ukochanego syna Dejm, Mavericka Hollistera, którego – w ostatecznym rozrachunku – również zabiła. Choć też nie własnoręcznie. I tak, korzystając na jego śmierci, także nieco przypadkiem, zdobyła Głos i została królem. Czego nie uda jej się długo ukrywać, bo w zamku mieszkają bogowie, a oni są bezpośrednio związani z właścicielem symbolicznej korony. Jakkolwiek by patrzeć, nie wyglądało to najlepiej i raczej trudno byłoby się z tego wytłumaczyć. Do tego w stolicy prawdopodobnie nie było już Jorda, bo jak się zorientowała, gdy tkwiła w ciele Aenaia, ten wygnał rycerza. Na miejscu Erwona nie zostałaby w mieście. Gdzie by poszła? Cholera wie…
Jord był jednym z trzech ludzi mogących jej pomóc. Bo tylko trzy osoby w tym piekielnym świecie orientowały się, jak absurdalna i międzywymiarowa tak naprawdę jest cała sytuacja. Szkoda, że obecna lokalizacja rycerza pozostawała tajemnicą. Drugą osobą był Agni. Ten jednakowoż spadł ze smoka i ślad po nim zaginął. Mógł nie żyć. Albo zabawiać się w jakimś zamtuzie. Albo śpiewać na dworze oddalonym od stolicy o kilkanaście dni drogi, i to nie wiadomo w jakim kierunku. Poza tym, nie ukrywajmy, Agni był średnio ogarnięty, jeśli chodzi o kwestie społeczne, polityczne i geograficzne w kraju. A ona musiała znaleźć magiczne drzewo, przez które przejdzie do swojego świata. Krótko mówiąc, nie mogła na niego liczyć.
Trzecią osobą był gość, który próbował ją zabić przynajmniej trzy razy. Cztery, jeśli liczyć zajście w jej mieszkaniu. Hidra.
Na samą myśl o nim jęknęła.
Wszystko, tylko nie to.
*
Dziwne metaliczne fragmenty znaleźli niedługo po tym, jak natknęli się na martwego Hollistera. Były rozrzucone po całym korytarzu, a spod wielkiego głazu leżącego na środku przejścia wydobywało się przygłuszone pikanie.
– Tylko mi się wydaje czy w tym obrazku coś się nie zgadza? – zapytał Pożoga, czubkiem buta szturchając kawałek białego, lśniącego dziwnie śmiecia. Brzęknęło.
Reszta bóstw przez chwilę w milczeniu przypatrywała się temu, co leżało pod ich nogami.
– Nie podoba mi się to wszystko. Wcale a wcale – powiedziała Topiel.
– Polecę się rozejrzeć. – Bóg powietrza rozmywał się już na krawędziach, stając się coraz bardziej przezroczysty. – Głupio by było, gdyby któreś z was wpadło w jakąś pułapkę i trzeba by było was zbierać – dodał, po czym zniknął. Jego towarzysze poczuli tylko chłodny powiew na policzkach. Pożoga kichnął.
– Może znajdzie naszego króla – mruknął, kopiąc kolejny metalowy element.
– Nie nazywaj go tak! – warknęła Topiel. – To nigdy nie będzie nasz król! To jest… to wszystko jest…
Poklepał ją pocieszająco po ramieniu.
– To kwestia czasu – powiedział z niezachwianą pewnością. – Czas jest kluczowy. Oni wszyscy kiedyś wymrą. A my… wtedy wreszcie będziemy wolni.
*
Sloe ocknęła się na ziemi, skrępowana jak świniak przygotowany na rzeź. Niespecjalnie była z tego powodu zadowolona. Starając się nie zwracać na siebie uwagi, powolnymi ruchami sprawdziła, jak mocne, a przede wszystkim skuteczne są oplatające ją więzy. Wreszcie uznała, że ten, kto ją skrępował, nie żałował siły przy zaciskaniu supłów, ale jeśli tylko będzie miała odpowiednio dużo czasu…
Usłyszała kroki. Zacisnęła mocniej powieki i zamarła. Ktoś szturchnął ją butem. A potem bez wysiłku chwycił pod pachę i gdzieś pomaszerował, bujając nią na boki. To przedmiotowe traktowanie naprawdę, ale to naprawdę ją zirytowało. Kiedy dotarli do celu przemarszu i Sloe została rzucona na ziemię jak worek ziemniaków, najpierw straciła oddech. Zaraz później, ignorując fakt, że biodro pali ją żywym ogniem, podkuliła nogi, odbiła się na tyle, na ile pozwalała jej absurdalna pozycja, i wgryzła się w odsłoniętą łydkę przeciwnika, z całej siły zaciskając zęby.
Zawył z bólu i zaskoczenia. Podskoczył, próbując strząsnąć ją z siebie. Sloe po chwili musiała się poddać i puścić, żeby przez przypadek nie skręcić sobie karku. Albo nie wywichnąć szczęki. Upadając na plecy, z dziką satysfakcją spostrzegła, że na zaatakowanej przez nią łydce zostały głębokie ślady zębów, a drań krwawił.
– Poczekaj no! – Splunęła, po czym warknęła, szarpiąc się w więzach. – Zaraz po tym, jak pozbędę się tych cholernych sznurków, wymorduję całą twoją rodzinę. A kiedy będę kończyć z tobą, czterej bogowie zatańczą na spuchniętych truchłach twoich bliskich, trzymając się za ręce i podśpiewując sprośne piosenki.
Z boku rozległ się chichot. Wciąż podskakujący wielkolud pełnym niedowierzania wzrokiem zerknął gdzieś za wijącą się na ziemi dziewczynę.
– To takie śmieszne? Użarła mnie! – pożalił się. – Wszyscy będą się ze mnie śmiali. Jak ja to wytłumaczę chłopakom?
– Trzeba ją było zakneblować – rozległ się głos należący chyba do kobiety.
Sloe wciąż nie mogła się przekręcić na tyle, by sprawdzić. Poza tym była zajęta więzami, które wreszcie zaczynały puszczać.
– Zresztą, po zastanowieniu, wcale nie wygląda jak oni… – dodała tamta. – Bardziej jak jedna z naszych.
– Zakneblować? Ta mała pchła nie sprawiała wrażenia tak zabójczego ścierwa – mruknął wielkolud. – Przecież jest związana.
W tym właśnie momencie Sloe Gin usiadła, rozmasowała uwolnione nadgarstki i wyplątała nogi z reszty sznura. Po czym powiedziała tonem pogawędki, w którym jednak czaiła się groźba:
– Po pierwsze, jacy oni? Po drugie, już nie jestem związana. Po trzecie, nawet bez moich mieczy zaraz wypruję komuś flaki, więc czy są jacyś ochotnicy? – Wstała. – A z tymi bogami naprawdę nie żartowałam, to banda leniwych, ale morderczych gnojków. Dokładnie wiem, za które sznurki pociągać, by doprowadzić każde z nich do szału. Robię to całe życie.
Ponowny wybuch śmiechu postaci przyczajonej w cieniu urwał się gwałtownie.
– Ty nie żartujesz… – usłyszała Sloe.
Postać wyszła z ukrycia. Tak jak przypuszczała wojowniczka, była to kobieta. Wysoka jak wciąż trzymający się na dystans wielkolud, dosyć potężnie zbudowana, a jednak poruszająca się prawie bezszelestnie. I jednoręka, co z pewnym zdumieniem skonstatowała Sloe, gdy jeden z rękawów koszuli na wysokości łokcia lekko zakołysał się na wietrze.
– Jestem śmiertelnie poważna, gdy ktoś napada mnie bez powodu – burknęła, nieco się pochylając i napinając mięśnie nóg. Będzie walczyć albo uciekać, tego jeszcze nie była pewna, ale musiała być gotowa na obie możliwości.
– Są momenty, gdy napadają cię, mając powód? – zainteresowała się jednoręka.
– Bywają – przyznała Sloe, starając się nie spuszczać żadnego z przeciwników z oczu. – Co to za szopka? Czego chcecie?
– Nie przypłynęłaś zza morza – powiedziała kobieta, drapiąc się po głowie.
– Oczywiście, że nie! – parsknęła Sloe. – Gdyby tak było, nie próbowałabym teraz namierzyć ludzi zza morza i zorientować się, czy jest ich tutaj więcej. Choć tego się akurat już dowiedziałam. Od was – zauważyła. – Ale czemu na nich polujecie?
Wielkolud chciał coś odpowiedzieć, ale kobieta uciszyła go ruchem dłoni.
– A czemu ty ich szukasz? – zapytała.
– Dlaczego miałabym na to odpowiadać? – parsknęła Sloe. – Jest powód, by wam ufać?
– Mamy przewagę liczebną? – zasugerował wielkolud.
– Kulawy i jednoręka, dam sobie radę.
– Tylko jeśli nie ma nas więcej – zwróciła jej uwagę kobieta.
– Uznam, że nie. – Sloe miała dosyć tej bezsensownej, nieprowadzącej donikąd gadaniny. Traciła tylko czas. Po prostu ich zabije i pójdzie dalej.
Obrzuciła szybkim spojrzeniem polankę, by namierzyć swoją broń. Albo, na początek, jakąkolwiek broń, a potem już spokojnie znajdzie tę należącą do niej.
Jednoręka skinęła głową w stronę cienia. Nagle na polance pojawiło się kolejnych czterech mężczyzn. Sloe zgrzytnęła zębami. No dobra, teraz będzie odrobinę pod górkę.
Ale tylko odrobinę. Czas zmienić taktykę.
Rozejrzała się, jakby spanikowana, i skupiła wzrok na jednym z nowo przybyłych. Pasował jej z dwóch powodów: był najmniejszy, a przede wszystkim przy jego boku wisiało ostrze, które da się bez problemu wyciągnąć. Nikt nie mówił, że musi to zrobić właściciel broni.
– Niemożliwe! – zawołała, podnosząc dłoń do ust. Zdumienie malowało się na jej twarzy. Zrobiła niepewny krok w kierunku mężczyzny. Potem drugi. – Nie… nie wierzę. Co tu robisz? Myślałam – w jej oczach pojawiły się łzy – że zginąłeś. Tak bardzo się martwiłam! Czemu nie dałeś mi znać, że nic ci nie jest? – Była już na tyle blisko ogłupiałego człowieka, że wystarczyłyby jej dwa krótkie skoki. Ale po co się spieszyć?
– Atun, co jest? Kim jest ta pchła? – zapytał wielkolud, zbity z tropu.
Wspomniany nie miał prawa tego wiedzieć, ale z wyraźnym wysiłkiem malującym się na twarzy próbował sobie przypomnieć, gdzie, na bogów, mógł spotkać czającą się tuż przed nim dziewkę.
– Atun… – powtórzyła Sloe, wpadając mu w ramiona i obrzucając jagnięcym, niewinnym spojrzeniem. Jej dłoń powędrowała w dół jego piersi. – Dziękuję… – dodała szeptem, po czym odskoczyła. Zrobiła jeszcze kilka kroków do tyłu, by upewnić się, że za jej plecami już nikt się nie czai. W ręce trzymała miecz: kiepski jakościowo i lekko wyszczerbiony, ale dało się nim dźgać i siekać jak każdym wystarczająco długim kawałkiem naostrzonego żelastwa. Walczyła już gorszymi. Nauczyła się walczyć praktycznie wszystkim, co dało się chwycić w garść.
– Rany, Maverick zabiłby każde z nas śmiechem, gdybyśmy wpadli w tak durną pułapkę – wysyczała przez zęby, stając w pozycji do ataku. – Sytuacja wygląda tak: jestem uzbrojona i wściekła. Owszem, nadal macie przewagę liczebną, ale zanim mnie załatwicie, zabiorę ze sobą przynajmniej trzy osoby, kolejne dwie raniąc. Więc może po prostu każde z nas pójdzie w swoją stronę i uznamy, że to był dobry dzień, bo nikt nie zginął?
Czerwony na twarzy Atun musiał mieć problem ze swoim honorem (a może z jego brakiem; chyba zabrała mu go w pakiecie razem z mieczem), bo rozjuszony ruszył w jej kierunku. Zatrzymał się w pół kroku, gdy dobiegł go spokojny, ale donośny rozkaz:
– Stój, durniu! – Potem jednoręka zwróciła się do Sloe: – Maverick jak Maverick Hollister?
– Zapomniałaś dodać „książę koronny”. Trochę szacunku – poprawiła Sloe, uważnie obserwując kobietę. Oraz resztę tego cholernego towarzystwa, którego nie mogła przecież spuścić z oka.
– Jesteś jego podwładną? – dopytywała tamta, podchodząc krok za krokiem.
– Jego mieczem! – warknęła poirytowana wojowniczka. Ciężko pracowała na ten tytuł i zamierzała egzekwować swoje prawa. Mogła być słodka i gadatliwa w małym gronie przyjaciół, ale ci się do niego nie zaliczali.
I wtedy usłyszała:
– Zostawcie nas same.
– Ale… – zaprotestował jeden z mężczyzn.
– Czy naprawdę każesz mi to powtórzyć? – Jednoręka odwróciła głowę, sprawiając, że Sloe mogła jej spokojnie wypruć flaki. Co ona sobie myślała?
– Ja cię nie będę podcierać, jak ci urąbie drugą rękę – mruknął wielkolud, po czym posłusznie skierował się w stronę gęstego lasu. Pozostali mężczyźni ruszyli za nim.
Przywódczyni tej absurdalnej bandy znów popatrzyła na Sloe.
– Nie zabiłaś mnie?
– Zapewniam cię, że byś zauważyła, gdyby do tego doszło – odparła Sloe chłodno, nadal trzymając miecz przed sobą. Nie ufała tej suce za grosz, bez pachołków wydawała się jakby groźniejsza.
– Jestem Shihyan. – Tamta wyciągnęła jedyną dłoń.
– Sloe Gin. – Nie zamierzała powtarzać ruchu tamtej. – Czego chcesz?
– Trochę za późno na zaprzyjaźnianie się?
– Raczej tak.
Shihyan westchnęła i podrapała się po szyi.
– Moi ludzie to idioci – przyznała. – Nie powinni byli cię napadać, ale ostatnio są trochę nerwowi. Za dużo czasu spędzają na lądzie. A ty wyglądasz… cóż, podejrzanie. Nie jak lokalni mieszkańcy.
– Nie mogą zleźć z powrotem do czeluści, gdzie ich miejsce? – zaproponowała Sloe. – Kim wy w ogóle jesteście?
– Piratami. – Shihyan nie miała z tym problemu, w jej głosie pobrzmiewała duma. – Ale rodzimymi, pochodzimy stąd. I mamy trochę na pieńku z tą bandą zza morza.
Sloe opuściła miecz. No, częściowo. Przełożyła go do gorszej, prawej dłoni, gdyby jednak miała się bronić. Zamyśliła się.
– Czekaj, mamy w królestwie piratów? – zapytała wreszcie.
Jednoręka parsknęła, patrząc na poważną twarz rozmówczyni.
– A Salmo zastanawiał się, dlaczego ze stolicy nigdy nie wysłali wojska, by zrobić z nami porządek.
– Od tego jest Kowen – przypomniała Sloe. – Widocznie nie stanowicie zagrożenia dla królestwa. W Mac Anu mamy ważniejsze rzeczy na głowie. Wiesz, wybór koloru zasłon. Uczty i popijawy. Szukanie Głosu. Nie mamy czasu przejmować się zgrają obdartusów w na wpół przegniłej łodzi. Bez obrazy, ale tak właśnie wyglądacie, rodzimi czy nie. Mnie chwilowo interesują ci zza morza, więc prawdę mówiąc, nie mam czasu też na zawieranie nowych znajomości.
Niespecjalnie chyba obrażona Shihyan wsadziła dwa palce do ust i gwizdnęła przenikliwie.
– Herring! – wrzasnęła. – Przynieś pani jej zabawki! Już, już, bo cię pod kilem przeciągnę…
Jakiś człowiek wypadł z krzaków nieopodal, kurczowo trzymając w ramionach krótkie miecze Sloe. Serce jej zmiękło na ten widok. Podejrzliwie zerknęła na jednoręką, ale tamta tylko skinęła głową z uśmiechem.
Sloe odsunęła się od dwójki piratów, przypasała wąskie miecze przy prawym boku, pogłaskała je z uczuciem i dopiero wtedy oddała Shihyan zdobyczną broń.
– Niech ten cały Atun ukradnie sobie coś lepszego – poradziła. – Ten miecz jest wyważony jak drzwi do niestrzeżonego skarbca, tępy jak mój młodszy brat i złamie się przy mocniejszym uderzeniu.
– Powtórzę mu. – Przywódczyni piratów chwyciła broń i dodała: – Chciałaś sobie obejrzeć ludzi zza morza, to chodź. Pokażę ci ich.
– Są gdzieś tutaj? – zainteresowała się wojowniczka.
– Zaraz w następnej zatoce. Nie spuszczamy z nich oka, bo są w nim solą.
– A jaki wy macie z nimi problem? – zapytała Sloe, wciąż nie ufając jednorękiej, podążając jednak za nią. Przynajmniej nikt chwilowo nie próbował jej zaatakować. Pozostali piraci szli po bokach, utrzymując bezpieczny dystans.
Sloe westchnęła w duchu. Sytuacja była dziwaczna, ale może uda się przekuć to spotkanie w coś pozytywnego. Nie będzie szukała tamtych w ciemno. Zawsze to jakaś oszczędność czasu.
– Są zza morza – zaczęła wyliczać Shihyan. – Mają więcej statków niż my i zdecydowanie lepsze uzbrojenie, więc niespecjalnie jesteśmy w stanie z nimi walczyć. No i nie możemy stąd odpłynąć, by w spokoju łupić wioski i łodzie gdzie indziej, bo zablokowali nam wyjście z kryjówki.
No tak, to rzeczywiście mógł być problem.
– Opowiedz mi o nich – poprosiła Sloe. – Bo stawiam, że obserwujecie ich już od jakiegoś czasu. O ile lokalni piraci królestwu nie przeszkadzają, głównie dlatego, że o was nie wiemy, o tyle z tymi zza morza możemy mieć problem.
– Już macie – przyznała Shihyan. – Większy, niż możesz sobie wyobrazić.
Zanurzyły się w gęstszym lesie. Pozostali piraci jak duchy podążali za nimi, tworząc szpaler po obu stronach swojej kapitan.
Żar ledwie się tlił, kiedy Fortifier wrócił z obchodu. Rozejrzał się nieco zdumiony dookoła, po czym przykucnął przy dogasającym ognisku. Zdążył przywrócić je do życia, kiedy coś zaszeleściło w krzakach i po chwili wychynął z nich Okham.
– Nie widziałeś gdzieś reszty? – zapytał Fortifier, opierając dłonie na udach. Okham podniósł brwi, także patrząc po opuszczonym obozowisku, po czym pokręcił głową.
– Tak myślałem – mruknął Fortifier. – Idę zobaczyć, czy konie są w komplecie. – Wstał i ruszył w stronę skrytych między drzewami wierzchowców. Po chwili wrócił do obozu.
– Daleko nie poleźli, bo konie zostały. Pewnie niedługo wrócą, nie? – zagaił.
Okham wzruszył ramionami.
– Tak, też tak myślę – przytaknął Fortifier. – To co, może coś zjemy?
Tym razem w odpowiedzi jego towarzysz pokiwał głową. Jakże łatwo się z nim rozmawiało.
*
Wewnętrzne podwórce Kowenu rozsiane były po całej siedzibie zabójców. Do jednych wiodły szerokie schody i przeszklone drzwi, a wśród starych drzew i fontann można było usiąść i odetchnąć po ciężkim dniu. Do innych prowadziły nudne korytarze i zwyczajne drzwi – tam przy grządkach pełnych warzyw i ziół pracowali zwyczajni ogrodnicy. A do jeszcze innych można się było dostać przez wąskie przejścia i niewielkie drzwiczki. Po ich drugiej stronie pyszniły się zadbane grządki pełne zielnych trucizn, starannie podlewanych i plewionych przez wyjątkowo ostrożnych ogrodników. Ci nieostrożni szybko przestawali być ogrodnikami. Kowen nie praktykował zatrudniania zwłok.
To nie była najlepsza pogoda na przesiadywanie na dworze, ale Hidrze to nie przeszkadzało. Często tu przychodził, choć gdy potrzebował czegoś naprawdę zabójczego z królestwa roślin, wolał się udać do Grimhildy. Miała o wiele większy wybór i nigdy się nie myliła, czego nie można było powiedzieć o kilku bardzo martwych badylarzach, służących obecnie za nawóz.
Poza tym w odróżnieniu od ciepłolubnych mięczaków Hidra lubił jesień: wieczorne mgły snujące się po mieście, gwałtowne ulewy spłukujące brud z ulic i poranną rosę, której tak blisko było do szronu, że lśniła już wewnętrznym, lodowym blaskiem. Teraz ta pogoda była dla niego zbawienna. Była jego oczami.
Miał się właśnie przekonać, jak dobry ma wzrok, mimo że stał się ślepcem.
– Podsumujmy. – Tally-ho stał obok fontanny. Na jej szerokim obramowaniu siedział Hidra. – Masz trafić adeptów, którzy przystąpią do próby zaatakowania cię. Ale, na to kładę wyjątkowy nacisk, nie zabijać ich. Niektórzy są już ukryci w ogrodzie, inni mogą się tu dostać przez okna, drzwi lub po dachu, jeśli zdołają. Mają pełną dowolność, jak cię dorwać, byle zmieścili się w ciągu godziny. Nie zabijaj ich, jasne? – powtórzył dla pewności.
– Czyli ja nie mogę ich zabić, ale oni mnie już tak? – powiedział Hidra poirytowany. – Gdzie w tym niby sprawiedliwość? Mają na dodatek przewagę liczebną i element zaskoczenia!
Tally-ho chciał powiedzieć, że życie nie jest sprawiedliwe, jednak zamiast tego wyrwało mu się prosto spod serca:
– Jakby zabicie cię było takie proste…
– Teraz jestem inwalidą! – burknął Hidra.
– A masz udowodnić, że nim nie jesteś – przypomniał mu przyjaciel, strzepując wodę z rękawów grubego skórzanego płaszcza. Kilka kropel spłynęło mu z jasnych włosów po karku i pod ubranie. Wstrząsnął się, niezadowolony. Nie znosił takiej pogody. – Inaczej tu utkniesz, zamiast wrócić do normalnego przyjmowania zleceń. Jeśli pokażesz, że brak takiego drobiazgu jak wzrok nie przeszkadza ci w pracy, jutro możemy jechać i kogoś zabić.
– Obiecanki cacanki. – Hidra nie wyglądał na przekonanego. – Dobra, ilu tych idiotów na mnie nasłałeś?
– Tajemnica.
– No chyba sobie żartujesz…
Tally-ho nie żartował. Przede wszystkim nie wiedział dokładnie. Ale miał świadomość, że niewielu, i to wyłącznie tych szalonych. Od samego rana próbował znaleźć chętnych. Na początku wszyscy wydawali się zainteresowani ćwiczeniem wykraczającym poza normalne zajęcia, ale kiedy słyszeli, kogo mieliby dorwać, nagle przypominali sobie o pilnych obowiązkach i miejscach, w których akurat musieli być w tym samym czasie. Tally-ho próbował ich przekonać, że Hidra nic im nie zrobi, że w sumie jest niegroźny, ale z jakiegoś powodu mu nie wierzyli. Opinia, jaką miał niebieskooki elemental wśród młodszych roczników, musiała być naprawdę koszmarna. Starszych roczników Tally-ho nawet nie pytał, bo oni już wiedzieli, że Hidra jest zabójczym sukinsynem, który nie cofnie się przed niczym. A już wyszkolonym zabójcom Tally-ho także nie zawracał głowy, nie zrobiliby nic za darmo, poza tym zbyt cenili posiadanie wszystkich kończyn na miejscu, by ryzykować spotkanie ze zgorzkniałym, poirytowanym, a przede wszystkim nieobliczalnym Hidrą.
– Lepiej, żebyś nie miał informacji o liczbie przeciwników, to też część twojej próby – powiedział w związku z powyższym Tally-ho, starając się brzmieć pewnie.
– A kiedy ta kretyńska próba miałaby się niby zacząć? – Hidra nadal nie był przekonany do tego pomysłu.
Tally-ho uśmiechnął się, odstępując o krok i dając dyskretny znak ręką.
– Teraz.
*
Książę koronny Maverick Hollister nie wracał, tak jak prawdopodobnie towarzyszące mu dwie kobiety. Konie spały, od czasu do czasu przestępując z nogi na nogę, a Okham i Fortifier byli coraz bardziej zaniepokojeni przedłużającą się nieobecnością swoich towarzyszy.
Okham westchnął przeciągle i pokazał na las.
– Mówisz, że powinniśmy za nimi iść? – upewnił się Fortifier. – A obóz?
Odpowiedzią było machnięcie ręki, a potem przebieranie palcami.
– Ruszymy po ich śladach, więc na pewno się nie miniemy? No, jest to jakiś plan – przytaknął Fortifier. – Ale co zrobimy z nadmiarowymi końmi?
Okham przez chwilę gestykulował.
– Dobra, pasuje mi. Spakuję rzeczy i powiążę je ze sobą. Zagaś ognisko i sprawdź, czy przypadkiem nic nie zostawiliśmy. – Fortifier wstał i się przeciągnął. Strzeliły mu stawy. Po chwili zniknął w mroku.
Tuż po wschodzie słońca zwarci i gotowi ruszyli na północ po śladach przedzierającej się przez las Cyan i podążających za nią Mavericka i Portii. Połamane gałęzie i poruszona ściółka dawały jakieś pojęcie o tym, dokąd podążali, choć oczywiście śledzenie trwało o wiele dłużej niż chaotyczny bieg przez chaszcze. Po jakimś czasie usłyszeli jednostajny szum, którego nie byli w stanie na początku połączyć z niczym sobie znanym. Zmieniło się podłoże, coraz rzadsze drzewa pochylały się pod coraz ostrzejszym kątem. W pewnym momencie zauważyli, że pod nogami poza ziemią pojawia się jasny, jakby naniesiony wiatrem piasek. A potem drzewa się skończyły i przed nimi rozpostarła się bezkresna przestrzeń.
Trop urywał się na plaży. Okham Razor zeskoczył z konia, popatrzył na niekończący się piach po prawej, potem po lewej stronie. Podejrzliwie obrzucił wzrokiem spienione morze. Ostatecznie wzruszył ramionami.
– No wiem – przytaknął Fortifier, jakby Okham właśnie uraczył go długaśnym monologiem. – Jesteś dobry, ale bez przesady. Nic nie poradzisz na fakt, że książę koronny chodzi po wodzie. Tak, dopuszczam też możliwość, że polazł po piachu, a na takim terenie, przy takim wietrze nie widać śladów, ale opcja numer jeden jakoś bardziej do mnie przemawia. I co mi zrobisz? Powiedz lepiej, co teraz.
Kolejne wzruszenie ramion. Okham poklepał się po brzuchu.
– Nasz książę koronny zaginął, a ty masz ochotę na obiad? – upewnił się Fortifier. – Tak, wiem, że musisz jeść, ja też muszę. No i wiem, że i tak utknęliśmy. Nie, nie mam lepszego pomysłu. Myślisz, że zostało jeszcze coś z tego magicznego domku? Tak, wiem, mam głupio nie pytać i sprawdzić w bagażu. Chodź, schowamy się w lasku i rozpalimy ognisko, strasznie tu złem pizga. Może wrócą. A jak nie, to nie wiem, może się rozdzielimy?
W większym gronie Fortifier był mniej więcej tak samo rozmowny jak Okham, ale kiedy byli sami i akurat nie musieli utrzymywać bezwzględnej ciszy podczas zwiadu, język mu się rozwiązywał. Okhamowi chyba to nie przeszkadzało, szczególnie że kompan dosyć trafnie odczytywał jego gesty.
Skryli się za niskimi, gęstymi zaroślami. Po chwili dało się słyszeć pytanie:
– Gorący kubek purée ziemniaczane z boczkiem i cebulką?
*
Mniej więcej w tym samym czasie, gdy koledzy z pracy Hidry próbowali ukatrupić go w ogrodzie, Cyan ostatecznie doszła do wniosku, że nawet jeśli nie da się jej zabić, to i tak może zdechnąć z głodu. Jak na jej gust ta cała moc Głosu była mocno przereklamowana.
Przeszła jeszcze kilka kroków, po czym zrezygnowana usiadła na zimnym, śliskim pniu i ściągnęła plecak. Może ocalał jeszcze jakiś wafelek, kawałeczek kiełbasy albo cokolwiek innego? Orzeszki. Batoniki… Kurczak z rożna, hamburger z frytkami, garnek domowego czerwonego barszczu z jajkiem i gołąbki w sosie pomidorowym, tort czekoladowy, kremówki…
Potrząsnęła głową. Od samego myślenia o jedzeniu robiła się bardziej głodna. Po chwili dokopała się do torebki z przyprawami i niewielkiej solniczki. Z niesmakiem popatrzyła na znalezisko i ostrożnie odłożyła je na bok. Te rzeczy jeszcze jej się przydadzą, choć chwilowo nie o takie produkty spożywcze jej chodziło. Wróciła do grzebania w plecaku, zwalczając odruch, by wysypać wszystko na wilgotną ściółkę. Wreszcie jej dłoń natrafiła na napoczętą paczkę ciastek. Wyciągnęła ją z radością i prawie połknęła pierwszy kruchy i słodki krążek. Drugi zdążyła porządnie pogryźć. Zatrzymała się w połowie trzeciego. Powinna zostawić coś na później. Może być w jeszcze większej potrzebie. Cholera, to nie zabrzmiało zbyt pozytywnie…
Z bólem serca i ściśniętym żołądkiem ostrożnie zawinęła paczuszkę i schowała ją do kieszeni plecaka, by ciasteczka się nie pokruszyły. Wrzuciła sól i przyprawy do głównej przegrody, zamknęła klapę i wstała.
Pierwszy raz znalazła się w tym świecie całkowicie sama. Nie mogła liczyć na niczyją pomoc. Posiadała broń, lecz nie potrafiła walczyć ani polować. A nawet gdyby przez przypadek udało jej się coś złapać, to nie miała pojęcia o patroszeniu, skórowaniu i…
Od samego myślenia o tym zrobiło jej się niedobrze.
Poklepała się po policzkach, ganiąc samą siebie, że tworzy dodatkowe problemy, jakby nie miała ich wystarczająco wiele. Powinna się skupić na podstawach. A więc tak: było chłodno i mokro. Musiała pamiętać o tym, że prędzej czy później zapadnie noc. Nie miała zapasów jedzenia ani picia. I zdawała sobie sprawę, że nie może polegać wyłącznie na tworzeniu rzeczywistości z cytatów, z tego prostego powodu, że była to magia wyjątkowo kapryśna i wyczerpywalna.
Zacisnęła pięści i ruszyła przed siebie. Nie zgnije w tym lesie. Znajdzie jakąś cywilizację albo chociaż schronienie. A na razie rozejrzy się za czymś jadalnym. I spróchniałymi drzewami. Co jak co, ale suche próchno wygrzebane z wnętrza pnia paliło się dobrze. I kora, taka cienka, jak z brzóz, była równie dobra jak papier. Powinna też pomyśleć o uzupełnieniu zapasu wody, choć przy tej deszczowej pogodzie pragnienie raczej jej nie groziło. Chociaż tyle.
Po skrzydlate słowa sięgnie w ostateczności. Nawet jeśli ostateczność przyjdzie za dwie godziny.
– Grzyby bez blaszek są bezpieczne, poza szatanem, ale on jest gorzki. – Przedzierająca się przez las Cyan półgłosem robiła powtórkę z posiadanej wiedzy, starając się wygrzebać z otchłani pamięci jakieś przydatne informacje. Szkoda, że w szkole tego nie uczyli… – I pora roku się zgadza, więc grzyby powinny być. Dzika róża jest jadalna, ale za cholerę nie wiem, jak się ją przyrządza. Poza tym raczej się tu nie rozstawię z robieniem nalewek i konfitur. Ten sam problem dotyczy zresztą jarzębiny, na surowo nie zjem… – Zamyśliła się i prawie wydłubała sobie oko nisko rosnącą gałęzią. Ciekawe, czy by jej się to udało – grotem strzały i nożem się przecież nie zraniła. Czyżby drewnem się dało? Chyba nawet była taka bajka, gdzie bohater był odporny na stal i załatwili go czymś totalnie durnym…
Przystanęła, by złapać oddech i rozejrzeć się po okolicy. Koleiny znikały za najbliższym zakrętem. Nieco zmieniło się podłoże, więc można było uznać, że oddalała się od morza. Może trzeba jednak było iść wzdłuż linii brzegowej? No cóż, teraz już za późno, by wracać, zresztą nawet nie wiedziałaby, w którą stronę iść. Morze leżało na północy, ale drzewa ze wszystkich stron miały tyle samo mchu, a gwiazdozbiory można było o kant dupy rozbić, bo sama je stworzyła i nie pomyślała wtedy o Gwieździe Północnej. Miały być po prostu ładne.
– I widzisz, głupia, teraz przez to zdechniesz – warknęła, ruszając dalej.
Zrobiona przez ludzi droga musiała dokądś prowadzić, więc Cyan właśnie tam zamierzała dotrzeć.
– Wróćmy lepiej do żarcia. Łodygi łopianu chyba są jadalne i łopian rozpoznam, bo z tymi wszystkimi czarnymi bzami i dereniem sobie nie ufam, te nieszczęsne kulki wyglądają tak samo. Pokrzywa też jest jadalna, nawet na surowo dodaje się ją do sałatek. Szpinak wiem, jak wygląda, ale ten raczej nie rośnie w lesie. I są jeszcze te, no, mlecze. Mniszki znaczy – mamrotała, rozglądając się po okolicy. – Koniczyna. Szczaw. Stokrotki. Na te niestety jest za późno, bez kwiatków ich nie rozpoznam. A, z grzybów jeszcze boczniaki i opieńki, te przynajmniej wiem, jak wyglądają… – Stanęła, opierając się ciężko o pień drzewa. – Będzie dobrze, stara – powiedziała do siebie płaczliwie, ocierając oczy i nos. – Nie łam się. Tylko mi się tutaj nie łam, nie ma nikogo, kto poskładałby cię do kupy…
To była prawda. Musiała znaleźć jakichś ludzi. Nie, jakichś sprzymierzeńców. Nie znała w tym świecie zbyt wielu osób. Nie miała pojęcia, gdzie znajdują się ci, którzy byliby jej w stanie pomóc. I czy w ogóle jacyś są. Ale musiała ich znaleźć. I to szybko.
*
Hidra znał swojego przyjaciela za długo, a przede wszystkim zbyt dobrze, by spodziewać się po nim czegokolwiek innego. Naprawdę się lubili i nawet sobie ufali, przynajmniej do takiego stopnia, w jakim jeden zabójca na zlecenie może ufać drugiemu. Ale Tally-ho był też dupkiem pierwszej wody. Zapomniał tylko, że Hidra był większym i o wiele lepiej radził sobie ze wspomnianą wyżej wodą.
Już kiedy Hidra pytał o to, kiedy zaczyna się ten śmieszny test, namierzył trzech młodziaków czających się w krzakach i jednego ukrytego na drzewie. Nie musiał ich widzieć oczami. Ubrania adeptów były przesiąknięte gęstą mżawką, a on czuł, w którym miejscu woda natrafia na przeszkodę i się gromadzi. I było jeszcze coś… Ich ciała składały się głównie z wody. To było dla zabójcy kompletnie nowe odkrycie. Pojął, że będzie musiał usiąść w spokoju i porządnie się nad tym zastanowić, a teraz nie miał na to czasu. Doszedł tylko do dość pobieżnego wniosku, że kontrolując wodę, mógł przejąć władzę nad ruchem każdego żywego organizmu. I wcale nie musiał zbliżać się do tych, pożalcie się bogowie, zabójców. Mógł ich ugotować na miejscu. Albo jeszcze lepiej, mógł nimi rzucać. I nawet wiedział w co. Albo w kogo. Będzie to wymagało cholernie dużo wysiłku, ale było niezwykle kuszące. To będzie sztuczka godna mistrza.
Wyszczerzył się do własnych myśli.
– Wybacz – zachichotał, zwracając niewidzące spojrzenie w kierunku przyjaciela. Kiedy przestawił się na myślenie o ludziach w kategorii żywych pojemników na wodę, bez problemu mógł powiedzieć, kto i gdzie się znajduje. To było cudowne, napełniające go praktycznie nieograniczoną władzą uczucie. – Kiedyś ci to wynagrodzę.
– Co dokładnie? – Tally-ho miał jak najgorsze przeczucia. Słusznie.
Kiedy usłyszał świst, zdążył przyjąć postawę obronną, osłonić pierś i twarz. Ale nie spodziewał się, że spadnie na niego kilku oszołomionych, a przede wszystkim przerażonych chłopaczków.
A potem Hidra uznał, że czas podkręcić atmosferę i sprawdzić, jak daleko jest w stanie dotrzeć swoją nowo odkrytą mocą. Skupił się i sięgnął. Głęboko w siebie i jednocześnie wszędzie wokół, aż zakręciło mu się w głowie.
Fontanna za jego plecami praktycznie wybuchła, sypiąc po okolicy rzeźbionymi kamiennymi fragmentami. Rośliny przygięły się do ziemi, kłaniając w pas wstającemu powoli mordercy. A zalany deszczem ogród stał się nagle miejscem, do którego zaczęło ciągnąć podejrzanie wielu pracowników Kowenu, którzy jeszcze chwilę wcześniej wcale się tam nie wybierali. Tkwiący nad papierami Bun Chuu poczuł, jak krzesło pod nim sunie w stronę okna, i musiał złapać się biurka, by pozostać mniej więcej w miejscu, choć całe jego jestestwo wyrywało się do lotu przez otwór. Wolał nie korzystać z tego zaproszenia, bo nie było to niskie piętro. Nieruchoma woda zebrana w kotłach w pralni zabulgotała gwałtownie, po czym chlusnęła na kamienną podłogę. Sowy, dosłownie zdarte z zacienionych siedzisk, zaczęły się obijać po niewielkich pomieszczeniach i atakować wszystko, co napotkały na swojej drodze.
Narastający kataklizm mógłby doprowadzić do wybicia co do nogi całego Kowenu, gdyby Tally-ho, wypełzający spod nieprzytomnych adeptów, nie ryknął:
– Dość! Wystarczy!
Pięści Hidry rozluźniły się, z jego twarzy powoli schodziło napięcie. Zamrugał gwałtownie, jakby wracał z bardzo dalekiego i nieznanego miejsca. Dziwnie osłabiony usiadł na zrujnowanym murku, podpierając się ręką. W głowie słyszał szum i czuł ciągłe wirowanie.
– Co się…? – zapytał ochrypłym głosem.
– Wystarczy – powtórzył Tally-ho spokojniej, choć spokojny wcale nie był. „Przerażony”, to słowo pasowało bardziej. – Żadnych więcej testów. Jesteś najgroźniejszym bydlakiem w królestwie. Jeśli ktoś powie inaczej, zabiję go. Albo ty to zrobisz, a ja będę pił jakiś mocny alkohol i się przyglądał.
Hidra odetchnął.
– Czyli odwołujesz atak?
– Jaki atak? – Blondyn zgłupiał.
– No, tych ludzi, których zaprosiłeś do ogrodu.
Tally-ho rozejrzał się po okolicy. Rośliny nadal leżały płasko na ziemi. Woda z fontanny wylewała się bokiem po popękanych kamieniach. Tu i ówdzie leżały różne nieprzytomne i poobijane jednostki, które powpadały do ogrodu przez pobliskie okna.
– Chyba nie są gotowi na to spotkanie – stwierdził. – Postawię ci piwo, co ty na to? Tylko może przebierzmy się w coś suchego.
Hidra wstał ostrożnie, próbując złapać równowagę.
– Tylko pomóż mi się dostać do środka, nie chcę sobie rozwalić o nic mordy, nadal nic nie widzę.
„A nie widać” – chciał rzucić Tally-ho, ale odpuścił. I tak będzie musiał się potem tłumaczyć Bun Chuu. Ciekawe jak…
Westchnął cicho, chwycił przyjaciela pod łokieć i pociągnął go za sobą.
*
O zmierzchu Cyan zaszyła się w wykrocie pod korzeniami olbrzymiego zwalonego drzewa. Zjadła do końca ciastka i zabrała się za rozpalanie ognia. Osłoniona od kolejnej fali deszczu i wiatru podeszła do zadania z nową energią i nadzieją. Po jakiejś pół godzinie obie zniknęły. Wilgotne drewno nie chciało współpracować, choć próbowała je rozpalić, obracając patyk między dłońmi, jak uczyła się, gdy była dzieckiem. Ręce już jej odpadały z wysiłku, powbijała sobie drzazgi i chyba nabawiła się odcisków, a nie udało jej się osiągnąć nawet smużki dymu.
Wreszcie wymiękła. Rozejrzała się, jakby sprawdzając, czy nikogo wokół nie ma. Nie zrobiła tego z przezorności czy dzięki nabytemu doświadczeniu. Zwyczajnie nie chciała, by ktoś ją widział, jak cytuje Konopnicką. Od czasów szkolnych nienawidziła tego babsztyla, a to był obecnie jedyny cytat, jaki przychodził jej do głowy.
– „Pal mi się, ogieńku! Pal mi się wesoło!” – wymamrotała z wyraźną niechęcią w głosie. Wcale by się nie zdziwiła, gdyby cholerstwo nie zadziałało. – „Wy, złote iskierki, polatujcie wkoło*”!
Leżący przed nią na wpół spróchniały konar trzasnął i zajął się jasnym płomieniem. Zszokowana przez chwilę gapiła się na to zjawisko, nie wierząc, że kiepska poezja, którą dręczono ją podczas procesu edukacji, jednak przydała jej się jakoś w życiu. Potem otrząsnęła się ze zdumienia i dorzuciła kilka wilgotnych cienkich gałązek i starych brązowych igieł. Nic nie było stuprocentowo suche, ale wystarczająco łatwopalne, by czarodziejski ogień nie wybrzydzał.
A jak już była przy niewybrzydzaniu i nadużywaniu magii…
– Nie dla psa kiełbasa, nie dla kota spyrka – powiedziała z większym przekonaniem. Nie wiedziała co prawda, czym jest ta cała spyrka, ale uznała, że nie będzie kręcić nosem na to, co się pojawi. Po chwili na ściółce zamigotał talerz, a na nim solidne pęto kiełbasy oraz – co stwierdziła po dokładniejszym obejrzeniu – kawał słoniny.
Najpierw pożarła kiełbasę, łapczywie oblizując palce i łykając co większe kawałki skóry, po czym, wciąż głodna, przyjrzała się prostokątnemu fragmentowi tłuszczu.
– Sikorką nie jestem, ale marudzić nie będę. – Wzruszyła ramionami, po czym nabiła słoninę na kijek i przysunęła nad ogień, dorzucając przy okazji kilka patyków. – Pieczona powinna być całkiem niezła. A przede wszystkim diablo kaloryczna. Powinnam się tym na jakiś czas zapchać. Można to wręcz uznać za szczyt moich marzeń.
Zapatrzyła się w płomienie. Och, jakże niski był obecnie jej szczyt…
*
W tym samym czasie, w zupełnie innej części królestwa, Agni Veer wciąż przemieszkiwał w chatce matki i zastanawiał się, co ma zrobić ze swoim życiem. Choć może akurat nie w tym momencie, bo był zbyt zmęczony, by w ogóle móc myśleć. Przystanął spocony i zziajany, ocierając czoło. Bolał go kręgosłup i chciało mu się pić, ale nie zwracał na to do tej pory uwagi, bo kompletnie zaabsorbowało go robienie bardzo dużego ogniska. Takiego, by mógł się w nim zmieścić cały człowiek. Daleko nie szukając, on. Chciał wreszcie w spokoju sprawdzić, jak to jest z nim i z ogniem. Stosunki z matką gorsze już być nie mogły, więc chciał chociaż ze swoją mocą się dogadać. I dlatego postanowił zrobić z siebie żywą pochodnię. Może uda mu się w końcu zrozumieć nieco lepiej siebie i to, czego mógł oczekiwać po własnym ciele. Jedno, w co nie wątpił, to fakt, że nic mu się nie stanie. Nie ze strony ognia, bo ten go karmił. A Agni był ostatnio tak bardzo głodny…
Zamrugał, zaskoczony tym dziwnym, niepokojącym głosem, który ostatnio odzywał się w jego wnętrzu. Niespecjalnie podobało mu się jego brzmienie. Potrząsnął głową i popatrzył na stos. Naprawdę zamierzał to zrobić? Przecież to był kompletny idiotyzm! A przede wszystkim samobójstwo!
Prychnął zirytowany swoją głupotą, po czym ruszył w stronę ogródka. Popieli przez godzinę, dwie i durne pomysły wylecą mu z tego pustego łba…
Sterta drewna pozostała tam, gdzie ją porzucił. Czekała.
*
Fortifier ustalił z Okhamem – który na zmianę potakiwał lub kręcił głową – że na plaży nic nie zwojują. Nie było też specjalnie sensu, by wracać do wioski, w której ostatni raz widzieli Sloe, bo upływ czasu, a przede wszystkim deszcz, zniszczyły wszelkie ślady i mieli małe szanse, by odnaleźć towarzyszkę. Uznali, że ruszą wzdłuż plaży. Jeśli ślad księcia koronnego urywał się na piachu, to albo poszedł na zachód, albo na wschód, prawda? Trzecia opcja, że gdzieś popłynął (mimo wcześniejszych sugestii, że posiada umiejętność chodzenia po wodzie), wydawała się mało prawdopodobna. No, mógł jeszcze zawrócić, ale na to nic nie wskazywało. Po drodze go nie spotkali. Zamiast więc szukać na oślep w nadziei, że na niego wpadną, postanowili, że ruszą na zachód, w kierunku cywilizacji. W najgorszym wypadku dotrą do Ecbatany i jeśli nie znajdą Hollistera, wrócą do stolicy. Koniec końców wszyscy powinni kiedyś tam dotrzeć, a książę koronny miał przy sobie Portię Curry i wiedźmuszkę biorącą rzeczy z powietrza. Wydawał się całkiem bezpieczny. Podróż na zachód dawała także nadzieję na to, że może trafią na Sloe Gin, bo właśnie w tamtym kierunku ruszyła. Plan wydawał się najlepszym z możliwych, więc po zjedzeniu purée (suchy proszek przylepiał się do zębów i był ohydny, poza tym wcale nie zaspokoił ich głodu) ruszyli przed siebie.
Deszcz przestał siąpić, ale ciemnoszare chmury wisiały nisko na firmamencie, przewalając się nad huczącym morzem. Kolejny dzień powoli chylił się ku końcowi.
* Maria Konopnicka, Dziadek przyjdzie, [w:] Poezje dla dzieci. Dla dzieci do lat 10, część druga, Warszawa 1922.
Redakcja: Ewa Białołęcka
Korekta: Małgorzata Kuśnierz, Justyna Yiğitler
Projekt okładki, ilustracja wykorzystana na I stronie okładki: Agnieszka Zawadka
Zdjęcie autorki: Wojtek Biały
Skład i łamanie: Plus 2 Witold Kuśmierczyk
Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl
Wydawnictwo Mięta Sp. z o.o.
03-707 Warszawa, ul. Floriańska 14 m. 3
www.wydawnictwomieta.pl
ISBN 978-83-67690-95-9